Na granicy zaufania - Natalia Gaweł - ebook

Na granicy zaufania ebook

Natalia Gaweł

0,0

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Aurelia ma wszystko – prestiżową posadę dyrektorki HR, życie pod kontrolą i jasno wyznaczone cele, aż do chwili, gdy zdrada niszczy nie tylko jej relacje, ale i pewność siebie. Aby poskładać się na nowo i znaleźć wyjście z sytuacji, która może ją kosztować wszystko, na czym jej zależy, ucieka do Blackleigh, do starego domku swojej babci. Tam czas płynie wolniej, ludzie są bardziej otwarci, życie wyglada na prostsze, a obok mieszka Zofia – sąsiadka z duszą polskiej czarownicy, która staje się dla niej przewodniczką po świecie emocji. Aurelia próbuje się w tym odnaleźć, ale wtedy pojawia się Nathan, ktoś, kogo przez jedenaście lat usiłowała usunąć z pamięci. Oboje noszą ze sobą bagaż doświadczeń i wolą trzymać się na dystans. Jednak w miasteczku, gdzie codziennie na siebie wpadają, trudno udawać obojętność. Pojawia się między nimi przyciąganie, którego żadne z nich nie planowało. Czy Aurelia znajdzie w sobie odwagę, by znów komuś zaufać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Na granicy zaufania

Na­ta­lia Ga­weł

Część I

Blac­kle­igh

@CO­PY­RI­GHT by NA­TA­LIA GA­WEŁ

Re­dak­cja — Mag­da­lena Bia­łek

Ko­rekta — Mag­da­lena Bia­łek

Skład — Ka­ta­rzyna Skuta

Pro­jekt okładki – Mo­nika Ry­chlicka-Bo­rze­chow­ska

Self pu­bli­shing

Wy­da­nie I 

War­szawa 2025

ISBN 978-83-952890-2-6

Dzię­kuję za wy­bór tej książki, to wiele dla mnie zna­czy! Pa­mię­taj, że to moje au­tor­skie dzieło, w które wło­ży­łam serce, więc pro­szę o usza­no­wa­nie mo­ich praw. Po­ży­czaj ją bli­skim, ale bar­dzo pro­szę, nie udo­stęp­niaj jej w in­ter­ne­cie. Je­śli cy­tu­jesz frag­menty, nie zmie­niaj ich tre­ści i za­wsze po­daj au­tora oraz ty­tuł. Mi­łej lek­tury!

Roz­cza­ro­wa­nie to cena, którą cza­sem się płaci za od­wagę

Pro­log

Była druga czter­dzie­ści sie­dem. Szu­ka­łam już drugi dzień i czu­łam pia­sek w oczach, a tępy ból w skro­niach nie ustę­po­wał. Nie mo­głam zna­leźć prze­cieku. Po­sta­no­wi­łam, że rano pójdę do Sier­gieja, szefa IT – tylko on mógł zna­leźć coś ukry­tego w sys­te­mie, na­wet je­śli po­tem miałby za­mel­do­wać to Aman­dzie. Amanda. Moja bez­po­śred­nia sze­fowa, jedna z trzech pre­ze­sek. Nie musi krzy­czeć – wy­star­czy spoj­rze­nie. Gdy wy­po­wiada moje imię z tą swoją uprzej­mo­ścią, mam ochotę prze­pro­sić za wszystko. Na­wet za rze­czy, któ­rych jesz­cze nie zro­bi­łam. Na samą myśl o niej prze­cho­dził mnie zimny dreszcz. A te­raz? Wy­ciek da­nych? Pod moim no­sem? W dziale, za który od­po­wia­dam? To nie były kło­poty. To była ka­ta­strofa!

Od­wró­ci­łam się i już mia­łam za­mknąć lap­topa, kiedy zo­ba­czy­łam fol­der. Przy­mglony, pół­prze­zro­czy­sty.

sys­te­m_log­s_BAC­KUP.

Przy­się­gam, nie było go tam wcze­śniej. Klik­nę­łam.

Trzy na­zwi­ska, które od dwóch dni wryły się w moją pa­mięć le­piej niż wła­sna data uro­dzin.

Drżącą ręką spraw­dzi­łam wła­ści­wo­ści pliku, mo­dląc się o ano­ni­mowy pod­pis. Ale zo­ba­czy­łam na­zwi­sko.

W tym mo­men­cie wszystko się za­trzy­mało. Serce, od­dech, czas. A ja po­czu­łam, jak coś we mnie pęka – ci­cho, bez­gło­śnie, ale nie­od­wra­cal­nie.

Roz­dział 1

Aurelia

Gale cha­ry­ta­tywne były obo­wiąz­kowe. Za­zwy­czaj wią­zały się z bó­lem stóp, nud­nymi prze­mo­wami i co naj­wy­żej smacz­nym wi­nem. Rzadko mnie ba­wiły, ale tym ra­zem mia­łam po­wód, by się po­ja­wić – wła­śnie świę­to­wa­łam awans.

Do The He­adHun­ters tra­fi­łam jako osiem­na­sto­let­nia sta­żystka – wtedy jesz­cze stu­dentka za­rzą­dza­nia za­so­bami ludz­kimi. Przez ko­lejne lata uczy­łam się wszyst­kiego od zera: jak pro­wa­dzić roz­mowy, jak oce­niać kom­pe­ten­cje, jak wy­czu­wać kłam­stwo, za­nim pad­nie pierw­sze słowo.

Krok po kroku wspi­na­łam się co­raz wy­żej po szcze­blach ka­riery – od młod­szej kon­sul­tantki, przez ko­or­dy­na­torkę pro­jek­tów, aż po me­na­dżerkę ze­społu.

W wieku dwu­dzie­stu sze­ściu lat ja, Au­re­lia Lo­ret, zo­sta­łam dy­rek­torką działu per­so­nal­nego w naj­więk­szej agen­cji re­kru­ta­cyj­nej w Phy­moon. Brzmi dum­nie, prawda? Phy­moon to prze­ogromna me­tro­po­lia, która ni­gdy nie za­sy­pia i bije po oczach neo­no­wymi świa­tłami, jest dla mnie wszyst­kim: do­mem, am­bi­cją i pla­cem boju. Tu na­uczy­łam się wię­cej niż przez całe wcze­śniej­sze ży­cie. Tamto na­le­żało do mo­jej matki. To – wresz­cie – do mnie. Czuję je całe – ten szorstki za­pach dymu i as­faltu, puls świa­teł, które od­bi­jają się w szy­bie au­to­busu, i ten nie­ustanny ha­łas, który na­uczy­łam się igno­ro­wać, do­póki go nie za­brak­nie.

I tak oto sta­łam tam, na gali, z kie­lisz­kiem w dłoni, w nie­roz­cho­dzo­nych szpil­kach i opi­ja­łam awans. Obok mnie była Li­liana. Ofi­cjal­nie – moja asy­stentka. Nie­ofi­cjal­nie – współ­lo­ka­torka i przy­ja­ciółka, z którą dzie­li­łam miesz­ka­nie od pię­ciu lat.

Za­cią­gnę­łam ją na bok w ustronne miej­sce i sia­dłam z ulgą na szez­longu. Przy­ja­ciółka do­łą­czyła do mnie.

– Wie­dzia­łam, za­wsze to samo – mruk­nęła, grze­biąc w to­rebce. – Masz ob­darte pięty?

– Jak dia­bli. – Syk­nę­łam z bólu, ścią­ga­jąc te cho­lerne buty.

– Weź pla­ste­rek. To te za­je­bi­ste, co są jak druga skóra. – Wy­cią­gnęła w moją stronę dwa pla­stry.

Spoj­rza­łam na nią z wdzięcz­no­ścią. Za­wsze taka była. Od pierw­szego roku stu­diów Li­liana lu­biła czuć się po­trzebna, więc w to­rebce no­siła wszystko – od pod­pa­sek, przez śru­bo­kręt, aż po otwie­racz do wina.

Na jed­nej z pierw­szo­rocz­nych im­prez roz­darła mi się su­kienka. Li­liana za­cią­gnęła mnie bez słowa do ła­zienki, wy­jęła z to­rebki igłę oraz nitkę i za­szyła roz­dar­cie, jakby ro­biła to co­dzien­nie.

Opar­łam się wtedy o umy­walkę i spoj­rza­łam w lu­stro. Roz­czo­chrane blond włosy opa­dały mi na ra­miona, a nie­bie­skie oczy wy­glą­dały na bar­dziej za­sko­czone niż zmar­twione. I wtedy w od­bi­ciu spo­tka­łam jej spoj­rze­nie – jedna tę­czówka zie­lona, druga brą­zowa. Uśmiech­nęła się do mnie i pu­ściła oczko. I wów­czas zro­zu­mia­łam, że nikt inny na­wet nie po­wie­dział, że coś się stało. A ona po pro­stu na­pra­wiła to bez zbęd­nego ga­da­nia. W tym mo­men­cie wie­dzia­łam, że bę­dziemy nie­roz­łączne. Po­trze­bo­wa­łam wtedy ko­goś, kto się mną zwy­czaj­nie za­opie­kuje.

– A te­raz za­pra­szamy na scenę au­torkę pro­gramu sta­żo­wego dla osób pięć­dzie­siąt plus, który po­mógł już set­kom miesz­kań­ców wró­cić na ry­nek pracy: Au­re­lię Lo­ret!

Pod­nio­słam głowę prze­ra­żona, pa­trząc na Li­lianę.

– Do­bra, szybko, da­waj stopę, pla­ster! – Li­liana rzu­ciła się do po­mocy, bły­ska­wicz­nie przy­kle­iła mi opa­tru­nek na dru­giej pię­cie.

Po­mo­gła mi wstać, gdy w po­śpie­chu wsu­wa­łam stopy z po­wro­tem w szpilki, i już spie­szy­łam w stronę sceny, czu­jąc, jak pot perli mi się na ple­cach.

– To twoja chwila – szep­nęła, gdy już do­tar­ły­śmy pod scenę, i za­nim zdą­ży­łam za­pro­te­sto­wać, po­pchnęła mnie lekko do przodu.

W szpil­kach, które mimo pla­stra uwie­rały nie­mi­ło­sier­nie, sta­nę­łam pod roz­świe­tlo­nym ży­ran­do­lem i uda­wa­łam, że nie pe­szy mnie to całe za­in­te­re­so­wa­nie. Nie lu­bi­łam być w cen­trum uwagi, ale tym ra­zem – choćby przez se­kundę – chcia­łam po­czuć, że na to za­słu­ży­łam.

– Dzię­kuję za tak liczne przy­by­cie – za­czę­łam. Prze­su­wa­łam wzro­kiem po sali, a w gło­wie ro­bi­łam li­stę osób, do któ­rych jesz­cze mu­szę po­dejść. – Ten pro­jekt był dla mnie czymś wię­cej niż tylko pracą. Chcia­łam dać szansę tym, o któ­rych wszy­scy za­po­mnieli, a któ­rzy wciąż mają mnó­stwo do za­ofe­ro­wa­nia. – Uśmiech­nę­łam się lekko, sły­sząc bu­rzę braw.

Gdzieś w tłu­mie za­uwa­ży­łam swoją matkę, oczy­wi­ście w pierw­szym rzę­dzie, z wy­pro­sto­wa­nymi ple­cami i wy­ćwi­czo­nym uśmie­chem.

– No do­brze, to tyle. Mo­że­cie wra­cać do win, roz­mów i uda­wa­nia, że do­brze się ba­wi­cie. – Za­koń­czy­łam z lek­kim ukło­nem i ze­szłam ze sceny.

Matka by­łaby ze mnie dumna, gdyby nie fakt, że wła­śnie speł­nia­łam wła­sne ma­rze­nia, a nie jej. Ale na pewno była przy­naj­mniej za­do­wo­lona, że nie skom­pro­mi­to­wa­łam na­zwi­ska.

Li­liana już na mnie cze­kała przy schod­kach. Zlu­stro­wała mnie od stóp do głów i unio­sła brwi.

– Jak nogi? – za­py­tała szep­tem.

– Umarły – jęk­nę­łam, ła­piąc ją pod ra­mię.

– Oj, la­ska… – mruk­nęła i za­cią­gnęła mnie bez słowa w stronę to­a­let.

Roz­legł się sze­lest to­rebki, po czym w moją stronę po­le­ciała para gra­na­to­wych ba­le­ri­nek.

– Wzię­łam dla sie­bie na po­wrót do domu. Ale wy­glą­dasz, jak­byś miała za­raz prze­gryźć so­bie pięty.

– Se­rio, ko­cham cię – wy­sa­pa­łam, już ścią­ga­jąc mor­der­cze szpilki i wci­ska­jąc się w wy­ba­wie­nie z miękką po­de­szwą.

Li­liana pa­trzyła, jak wzdy­cham z ulgą, i roz­pięła gu­zi­czek przy ma­ry­narce.

– Piękna prze­mowa. Krótka. Mocna. Tylko ta mina na końcu… jesz­cze po­my­ślą, że na­prawdę się przej­mu­jesz.

Po­pra­wi­ły­śmy ma­ki­jaże przy lu­strze, po czym z po­wro­tem ru­szy­ły­śmy w kie­runku sali ban­kie­to­wej. Sta­nę­łam z boku i za­czę­łam roz­glą­dać się za kimś z po­ten­cja­łem do współ­pracy. Szam­pan lał się da­lej, roz­mowy roz­brzmie­wały ze wszyst­kich stron, a je­den z me­ce­na­sów sztuki wła­śnie tłu­ma­czył Ad­rie­nowi Mo­reau, że sztuka bez in­ten­cji to tylko przy­pa­dek ze złym oświe­tle­niem.

Od­wró­ci­łam głowę w ich stronę. Młody, może nie­wiele star­szy ode mnie, ale gar­ni­tur miał tak uszyty, że wy­glą­dał, jakby za­ra­biał wię­cej niż po­łowa tej sali ra­zem wzięta. Stał z kie­lisz­kiem w dłoni i słu­chał, jak ktoś pró­bo­wał wy­ło­żyć mu róż­nicę mię­dzy rzeźbą per­for­ma­tywną a in­sta­la­cją prze­strzenną. Po jego mi­nie po­zna­łam, że my­ślami był już gdzieś in­dziej.

Ad­rien Mo­reau. Part­ner w Gold­bridge Ven­tu­res. Przy­pad­kiem tra­fi­łam na jego na­zwi­sko wśród spon­so­rów wy­da­rze­nia. Miał kon­takty do start-upów tech­no­lo­gicz­nych i wie­dzia­łam, że po­trze­buje do nich lu­dzi. A ja lu­dzi mia­łam.

Po­pra­wi­łam su­kienkę, upi­łam łyk szam­pana i po­de­szłam.

– Je­śli po­wie pan jesz­cze raz „fa­scy­nu­jące”, może pan do­stać me­dal od tej fun­da­cji – szep­nę­łam i sta­nę­łam obok niego.

Od­wró­cił się do mnie, uniósł brew i uśmiech­nął tak, jakby wła­śnie zo­stał wy­ba­wiony z opre­sji.

– Daję so­bie jesz­cze trzy „fa­scy­nu­jące”, za­nim do­stanę na­grodę spe­cjalną za wy­trwa­łość. Ale za ten tekst… pani do­staje moje pełne sku­pie­nie.

– Mam na­dzieję, że nie tylko tek­sty pana in­te­re­sują – od­par­łam. – Bo przy­szłam z pro­po­zy­cją, która może być dużo cie­kaw­sza niż te rzeźby.

Ach, plotki, plo­teczki… kla­syka. Ale wie­dzia­łam, że ta­kie im­prezy były też ide­alne do wy­pa­trze­nia no­wych firm, które można wcią­gnąć do współ­pracy. Ad­rien obie­cał, że się ode­zwie, a ja zła­pa­łam apro­bu­jące spoj­rze­nie Emily – mo­jej men­torki i jed­nej z pre­ze­sek.

Pu­ści­łam jej oczko, po­pra­wi­łam su­kienkę i wró­ci­łam mię­dzy re­kiny. Czas upo­lo­wać ko­lej­nego.

Roz­dział 2

Aurelia

Wzię­łam kie­li­szek szam­pana od prze­cho­dzą­cego kel­nera. Moje spoj­rze­nie pa­dło na Mi­cha­ela Thomp­sona – pre­zesa Lex Le­ga­lis i naj­więk­szego kon­ku­renta mo­jej matki. Dla mnie? Po­ten­cjalny klient, do któ­rego nikt z na­szej firmy nie po­tra­fił się prze­bić. Na­wet Emily, która przez lata od­po­wia­dała za za­trud­nia­nie lu­dzi na naj­wyż­sze sta­no­wi­ska, nie umiała się do niego do­stać. A te­raz to ja zaj­mo­wa­łam jej miej­sce. Z jed­nej strony jako sze­fowa ze­społu, z dru­giej zaś jako ta, która miała do­ko­nać nie­moż­li­wego.

Roz­ma­wiał z męż­czy­zną, któ­rego nie ko­ja­rzy­łam, choć wy­glą­dał, jakby ten świat na­le­żał do niego. Młody, zbyt przy­stojny, za bar­dzo pewny sie­bie. Gar­ni­tur miał drogi i per­fek­cyj­nie skro­jony. Kra­wat za­wią­zany jak spod li­nijki, man­kiety wy­sta­wały co do mi­li­me­tra, buty błysz­czały jak lu­stro. Z od­wagą za­ga­dy­wał naj­waż­niej­sze osoby na gali – am­ba­sa­dora Nor­we­gii, mi­ni­stra cy­fry­za­cji, a na­wet pre­ze­skę fun­da­cji współ­or­ga­ni­zu­ją­cej całe wy­da­rze­nie. Za­cho­wy­wał się, jakby to on tu rzą­dził. A prze­cież zna­łam więk­szość tych lu­dzi z na­zwi­ska albo ze zdjęć w ga­ze­tach. A jego? Nic. Jak gdyby po­ja­wił się zni­kąd.

Wi­dzia­łam, że co chwilę zerka w moją stronę. Jakby nie mógł się zde­cy­do­wać, czy po­dejść, czy da­lej stać z boku i pa­trzeć. Nie ukry­wał tego. Gdy spoj­rza­łam w stronę baru, stał tam i po pro­stu się ga­pił. Roz­ma­wia­łam z ludźmi, uśmie­cha­łam się, uda­wa­łam, że nie wi­dzę. Ale czu­łam, że nie prze­staje. Nie ru­szał się. Nie za­cze­piał. Tylko pa­trzył. Z da­leka.

Kiedy we­szłam na par­kiet, zo­rien­to­wa­łam się, że jest bli­żej. Nie wi­dzia­łam, kiedy się prze­su­nął. Po pro­stu był, jakby spe­cjal­nie usta­wił się tak, żeby le­piej wi­dzieć. Wciąż uda­wa­łam, że go nie za­uwa­żam. Ale gdy ra­zem ze zna­jo­mymi z pracy wzno­si­li­śmy ko­lejny już to­ast, na­gle po­ja­wił się tuż obok i na­chy­lił się do mo­jego ucha.

– Przy­sze­dłem tu dla kon­tak­tów biz­ne­so­wych, ale wy­gląda na to, że znajdę coś znacz­nie cie­kaw­szego.

– O, czyli je­stem jed­nym z two­ich ce­lów do za­li­cze­nia? – rzu­ci­łam przez ra­mię z unie­sioną brwią.

W końcu wy­ko­nał pierw­szy krok. Od go­dziny krą­żył jak kot wo­kół mi­ski. No to zo­baczmy, czego tak na­prawdę chce.

– Ra­czej na­grodą, Au­re­lio. Ale je­śli wo­lisz, mo­żemy to na­zwać do­brze ro­ku­ją­cym po­cząt­kiem. – Uśmiech­nął się tak pew­nie, jakby wie­dział, że wła­śnie przy­cią­gnął moją uwagę.

I miał ra­cję. W końcu od ja­kie­goś czasu krą­żyły o mnie le­gendy – naj­młod­sza dy­rek­torka per­so­nalna w hi­sto­rii He­adHun­ters, spe­cja­listka od kan­dy­da­tów nie do zdo­by­cia. W tych krę­gach mó­wiło się o mnie wię­cej, niż bym chciała. Zwłasz­cza od kiedy za­czę­łam współ­pra­co­wać bez­po­śred­nio z za­rzą­dem i zna­łam nie­mal każ­dego, kto li­czył się w Phy­moon.

Moja psy­cho­te­ra­peutka, dok­tor Wild­stein, mó­wiła, że cza­sem warto zro­bić coś ina­czej. Pu­ścić kon­trolę, po­zwo­lić rze­czom się dziać. Nie ana­li­zo­wać od razu końca każ­dej hi­sto­rii.

Wzię­łam głę­boki wdech, od­wra­ca­jąc się do niego cał­ko­wi­cie. Był uprzejmy. Za bar­dzo pewny sie­bie. Tro­chę zbyt grzeczny. I może wła­śnie dla­tego po­sta­no­wi­łam dać mu szansę.

– Masz może wi­zy­tówkę czy flirt to ja­kaś nowa me­toda re­kru­ta­cji?

Się­gnął do we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki i po­dał mi kar­to­nik.

– Pro­szę bar­dzo. Na wy­pa­dek, gdy­byś chciała spraw­dzić, z kim za­koń­czysz dzi­siej­szy wie­czór.

Prych­nę­łam. Okej, nie wie­dzia­łam, czy mam go wal­nąć w twarz, czy się ro­ze­śmiać. Ewen­tu­al­nie jedno i dru­gie. Rzu­ci­łam okiem.

„Oli­ver John­son – młod­szy spe­cja­li­sta ds. kadr, Lex Le­ga­lis”.

Za­mar­łam na uła­mek se­kundy. Firma Mi­cha­ela. Oczy­wi­ście. Niby ka­drowy szcze­be­lek wy­żej od sta­ży­sty, a minę miał, jakby to on pod­pi­sy­wał wy­płaty dla ca­łego za­rządu.

Spoj­rza­łam na niego. Się­gnął po kie­li­szek i upił łyk szam­pana, nie spusz­cza­jąc ze mnie wzroku. Kro­pla za­trzy­mała się na jego dol­nej war­dze. Nie po­win­nam była pa­trzeć na jego usta, ale nie mo­głam się po­wstrzy­mać. Oczy­wi­ście to za­uwa­żył. Na mo­ment za­gryzł wargę z cho­ler­nie uro­czym pół­u­śmie­chem, a po chwili od­sło­nił cały rząd ide­al­nie rów­nych zę­bów. Spoj­rza­łam mu z po­wro­tem w oczy. Bły­snęły, jak gdyby wła­śnie od­ha­czył ko­lejny punkt ze swo­jego planu.

Był przy­stojny. Gładka twarz, równo przy­cięty za­rost, ciemne włosy kon­tra­stu­jące z tym sta­lo­wo­nie­bie­skim spoj­rze­niem, w któ­rym było coś, co spra­wiało, że czło­wiek od­ru­chowo się pro­sto­wał.

Nie mu­siał się sta­rać. Lu­dzie i tak sami do niego lgnęli.

Od tam­tej chwili Oli­ver trzy­mał się bli­sko. Przed­sta­wił się resz­cie mo­ich zna­jo­mych jak stary kum­pel, rzu­cił kilka cel­nych żar­tów i za­nim się zo­rien­to­wa­łam, roz­ma­wiał już z nimi, jakby znał ich od lat. Na­wet Li­liana, wiecz­nie czujna, uśmie­chała się pod no­sem. Jego elo­kwen­cja ro­biła swoje.

Nie pla­no­wa­łam flirtu. Ale on był obok, mó­wiąc rze­czy, które mi schle­biały. I za­miast uciec, jak ro­bi­łam zwy­kle, zo­sta­łam. Chcia­łam zo­ba­czyć, co się sta­nie. Szłam z nim, czu­jąc głu­pią eks­cy­ta­cję, która była bar­dziej spo­wo­do­wana wy­pi­tym al­ko­ho­lem niż ja­kimś wiel­kim po­ry­wem serca. Ale prze­cież to był tylko wie­czór. To nic nie mu­siało zna­czyć.

Pod ko­niec im­prezy na­wet nie zdzi­wiło mnie, gdy po­ca­ło­wał mnie na po­że­gna­nie i umó­wił się na randkę na na­stępny dzień.

***

Na pierw­szą randkę Oli­ver za­brał mnie do re­stau­ra­cji z trzema gwiazd­kami Mi­che­lin – tej, do któ­rej re­zer­wa­cje robi się z pół­rocz­nym wy­prze­dze­niem. Nie mia­łam po­ję­cia, jak to za­ła­twił. Po pro­stu stwier­dził, że lubi do­brze jeść i nie znosi cze­kać.

Druga była pik­ni­kiem. Sam przy­go­to­wał wszystko – prze­ką­ski, koc, play­li­stę. Wy­brał miej­sce nad wodą, o któ­rym na­wet nie wie­dzia­łam, że ist­nieje. Przy­szedł z kawą w ter­mo­sie i swoim eg­zem­pla­rzem książki, o któ­rej wspo­mnia­łam, że wła­śnie ją za­czę­łam. Po pro­stu po­ło­ży­li­śmy się na kocu i czy­ta­li­śmy ra­zem, pod­ja­da­jąc prze­ką­ski. W pew­nym mo­men­cie po­czu­łam, jak czule głasz­cze mnie po dłoni. Zer­k­nę­łam na niego. On na mnie. I mru­gnął, po czym wró­cił do czy­ta­nia. To było uro­cze.

Po­tem był wie­czór pod go­łym nie­bem. Po­szli­śmy do parku. Roz­ło­żył koc i ka­zał mi na nim usiąść. Wszystko miał w tor­bie – po­pcorn, po­wer­bank, sok mar­chew­kowy i ja­kieś dziwne ustroj­stwo, które oka­zało się prze­no­śnym ekra­nem.

– Po­móc ci? – za­py­ta­łam, śmie­jąc się, bo wy­glą­dał, jakby wal­czył z trans­for­mer­sem.

– W ży­ciu. Ty masz le­żeć i pach­nieć.

Po­pra­wi­łam więc su­kienkę, otwo­rzy­łam po­pcorn i na­la­łam soku. Po­tem od­pa­lił rzut­nik i szczęka mi opa­dła, gdy za­częła le­cieć Va­iana. Nie mia­łam po­ję­cia, skąd wie­dział, że to moja ulu­biona bajka. Na­wet nie wiem, kiedy wy­cią­gnął ze mnie tę in­for­ma­cję.

Pod­czas filmu roz­ma­wia­li­śmy o wszyst­kim i o ni­czym – wy­py­ty­wał mnie o ro­dzinę, pracę, ma­rze­nia. Zdzi­wił się, że żad­nych nie mam, i zmu­sił mnie, że­bym so­bie ja­kieś wy­my­śliła.

– Co to za ży­cie, jak się nie ma ma­rzeń? – za­py­tał, ba­wiąc się pu­klem mo­ich wło­sów. Na­wi­jał go na pa­lec, po­tem roz­plą­ty­wał i za­kła­dał za ucho. Po­ca­ło­wał moje na­gie ra­mię i po­pa­trzył na mnie wy­cze­ku­jąco.

Uśmiech­nę­łam się. Bo ja nie mia­łam ma­rzeń. Ja mia­łam cele do zdo­by­cia. Nie od­po­wie­dzia­łam, ale wpa­try­wał się we mnie tak upar­cie, że fak­tycz­nie za­czę­łam się za­sta­na­wiać, co bym wła­ści­wie chciała prze­żyć.

Spoj­rza­łam w lewo, gdzie w tle ma­ja­czył naj­wyż­szy bu­dy­nek w Phy­moon.

– Chcia­ła­bym zo­ba­czyć mia­sto stam­tąd. – Wska­za­łam go pal­cem.

Spoj­rze­nie Oli­vera po­wę­dro­wało za moim i na­gle uśmiech­nął się za­wa­diacko.

– Za­ła­twione.

Prych­nę­łam.

– W ży­ciu tam nie wej­dziemy. Kie­dyś już pró­bo­wa­łam. Jest tam ka­te­go­ryczny za­kaz wstępu. Trzeba mieć po­zwo­le­nie i kon­kretny po­wód, żeby tam wejść.

***

Trzy dni póź­niej już wie­dzia­łam, czemu wtedy tak się uśmie­chał.

Winda za­trzy­mała się na sześć­dzie­sią­tym siód­mym pię­trze. Otwo­rzył mi drzwi, wpu­ścił mnie na klatkę scho­dową i za­czął się wspi­nać. Do­tar­li­śmy na sie­dem­dzie­siąte pię­tro i sta­nę­li­śmy przed drzwiami wio­dą­cymi na dach – miej­sca, które po­winno być do­stępne tylko dla nie­licz­nych.

– Trzy­maj la­tarkę – po­le­cił, po­da­jąc mi swój te­le­fon. Sam wy­cią­gnął z kie­szeni nie­wielki srebrny klu­czyk.

– Żar­tu­jesz so­bie? – wy­dy­sza­łam, wciąż ła­piąc od­dech jak po ma­ra­to­nie, a jed­no­cze­śnie pa­trzy­łam na niego za­fa­scy­no­wana.

Otwo­rzył drzwi, wy­pro­sto­wał się na całą swoją wy­so­kość, po czym od­wró­cił głowę w moją stronę.

– Prze­cież wiesz, że nie ba­wię się w pół­środki.

Zła­pał moją brodę i bez wa­ha­nia przy­cią­gnął do sie­bie, wcią­ga­jąc mnie w po­ca­łu­nek i jed­no­cze­śnie na dach.

Po­pro­wa­dził mnie w stronę wy­so­kiej, szkla­nej ba­lu­strady, która zda­wała się ni­czym cienka ba­riera mię­dzy mną a ot­chła­nią mia­sta. Już samo spoj­rze­nie w dół spra­wiło, że po­czu­łam, jak nogi miękną mi pod wpły­wem obez­wład­nia­ją­cego wi­doku. Zie­mia wi­ro­wała gdzieś da­leko, a ja le­dwo mo­głam utrzy­mać rów­no­wagę. Sta­nął za mną.

Po­woli od­wró­cił mnie do sie­bie i ob­jął ra­mio­nami, a na­stęp­nie bez słowa wpił się w moje usta. Od­da­łam mu po­ca­łu­nek, czu­jąc, jak ten gest roz­lewa go­rąco po ca­łym ciele, jed­no­cze­śnie stu­dząc na­ra­sta­jący lęk. Po­głę­bił go, a jego cie­pły, pewny ję­zyk śmiało wśli­zgnął się do mo­ich ust. Za­czę­łam drżeć jak ga­la­reta. Nie wie­dzia­łam już, czy to z po­wodu tego osza­ła­mia­ją­cego po­ca­łunku, czy z prze­ra­że­nia wy­so­ko­ścią, czy może z sa­mego szoku i nad­miaru wra­żeń. Wszystko zle­wało się w jedno, in­ten­sywne do­zna­nie.

I w tam­tej chwili, mimo ca­łej ir­ra­cjo­nal­no­ści sy­tu­acji, coś zro­zu­mia­łam. Moja wie­dza o ludz­kich umy­słach pod­po­wia­dała mi, że ta­kie mo­menty, prze­peł­nione tak skraj­nymi emo­cjami, za­pi­sują się w czło­wieku na za­wsze. I co gor­sza – czy może ra­czej: co bar­dziej po­cią­ga­jące – wzmac­niają więź z osobą, w któ­rej to­wa­rzy­stwie ich do­świad­czasz. Oli­ver wła­śnie bez­wied­nie przy­pie­czę­to­wał coś mię­dzy nami.

Po­tem był lot ba­lo­nem, a ja… po pro­stu prze­sta­łam się dzi­wić. Za­miast kwe­stio­no­wać, co się dzieje, za­czę­łam ko­rzy­stać z każ­dej chwili. Czu­łam, że ktoś naj­wy­raź­niej po­sta­no­wił dać mi wszystko, za­nim zdążę się o to upo­mnieć.

Pew­nego wie­czoru sie­dzie­li­śmy w trójkę w mo­jej kuchni. Przed nami stały nie­mal pu­ste kubki z her­batą, a w po­wie­trzu uno­sił się słodko-pi­kantny za­pach. Li­liana, po­grą­żona w swoim świe­cie, eks­pe­ry­men­to­wała z ko­lej­nym dziw­nym wy­pie­kiem. Ener­gicz­nie mie­szała coś w mi­sce, uda­jąc, że nas nie sły­szy – choć każda unie­siona brew zdra­dzała coś in­nego. Ko­chała piec; to był jej spo­sób na stres, fru­stra­cję i całą resztę.

Po­de­szła do nas z mi­ską, w któ­rej był gę­sty kar­me­lowy krem do ba­be­czek. Oli­ver przy­glą­dał się temu z dy­stan­sem, a ja – z nie­cier­pli­wo­ścią.

– Spró­bu­je­cie. – Pod­su­nęła mi mi­skę, a ja z chę­cią ścią­gnę­łam pal­cem ze ścia­nek po­tężną ilość kremu.

– Wiesz, Li­lianka, sorry, ale nie zjem tego. – Oli­ver mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką. – Nie po to tyle ćwi­czę, żeby to wszystko zruj­no­wać de­se­rem.

Po­wie­dział to do­kład­nie w mo­men­cie, gdy ja, ni­czego nie­świa­doma, wy­cią­ga­łam rękę po drugą por­cję. Cof­nę­łam szybko dłoń. Na szczę­ście przy­ja­ciółka nie prze­jęła się tym ko­men­ta­rzem i wró­ciła do przy­praw, by do­sy­pać coś czer­wo­nego do mi­ski.

– Ej – za­cze­pi­łam Lili. – Co ty tam wrzu­casz? Czy to…

– Chili. – Li­liana uśmiech­nęła się sze­roko, jakby do­ko­nała od­kry­cia stu­le­cia.

– Dziwne nie­po­ro­zu­mie­nie – mruk­nął Oli­ver, ale zro­bił to wy­star­cza­jąco gło­śno, by moja przy­ja­ciółka to usły­szała.

Li­liana za­marła. Jej usta, do tej pory roz­cią­gnięte w ocze­ki­wa­niu na po­chwałę, zbie­gły się w cienką li­nię. Od tam­tej chwili nie ode­zwała się już ani sło­wem. Zła­pała ci­chego fo­cha – i na­wet nie pró­bo­wała tego ukry­wać. Jej ra­miona zgar­biły się lekko, a oczy świ­dro­wały Oli­vera. Ja uda­wa­łam, że nie wiem, co się stało, choć zna­łam tę minę od pierw­szego roku stu­diów. To była twarz osoby, któ­rej ktoś wła­śnie po­de­ptał serce, na­wet je­śli tylko przez skry­ty­ko­wa­nie ba­beczki.

Oli­ver naj­wy­raź­niej zi­gno­ro­wał jej ob­ra­żoną ci­szę. Za­miast tego jego wzrok padł na moje chwie­jące się krze­sło – jedno z tych, które od mie­sięcy igno­ro­wa­łam i któ­rego upar­cie nie chcia­łam wy­rzu­cić z czy­stego sen­ty­mentu. Stało tu, bo u babci przy stole były tylko trzy miej­sca, a to czwarte za­wsze zo­sta­wało z boku. W końcu wzię­łam je do sie­bie. Lu­bi­łam je. Może zbyt mocno.

Bez py­ta­nia wstał, obej­rzał je od spodu i rzu­cił przez ra­mię:

– Masz śru­bo­kręt?

Naj­pierw zro­bi­łam minę idiotki i wzru­szy­łam ra­mio­nami. Szcze­rze mó­wiąc, nie mia­łam po­ję­cia, czy w tym domu w ogóle ist­nieje coś ta­kiego jak śru­bo­kręt. Li­liana, wciąż za­cięta, rów­nież wzru­szyła ra­mio­nami, prze­cząco krę­cąc głową. Kła­mała. Wie­dzia­łam, że ma śru­bo­kręt w to­rebce – nie­na­wi­dziła tego krze­sła. Za­wsze obi­jała się o nie ma­łym pal­cem i miała na­dzieję, że w końcu się roz­wali, a ja po­zwolę je wy­rzu­cić. Poza tym jej foch był z ga­tunku tych, które spra­wiały, że mo­głaby trzy­mać śru­bo­kręt w zę­bach i i tak po­wie­dzia­łaby, że go nie ma.

Oli­ver spoj­rzał na krze­sło z taką miną, jakby był go­tów wy­rzu­cić je przez bal­kon.

– Ta­kie rze­czy się wy­rzuca, a nie na­pra­wia – mruk­nął z prze­ko­na­niem. To, że krze­sło jesz­cze stoi, było dla niego oso­bi­stą ob­razą es­te­tyki.

Li­liana unio­sła głowę z na­dzieją – już pra­wie wi­dzia­łam ten trium­falny błysk w jej oczach.

– Do­sta­łam je od babci – szep­nę­łam ci­cho, świa­doma, że w ob­li­czu prag­ma­ty­zmu Oli­vera ten ar­gu­ment nic nie zna­czy.

Wes­tchnął. Było to wes­tchnie­nie ko­goś, kto wła­śnie mu­siał zre­zy­gno­wać z fun­da­men­tal­nego po­rządku we wszech­świe­cie. Bez słowa wstał i za­czął prze­szu­ki­wać miesz­ka­nie. Li­liana, znie­chę­cona na­głą zmianą pla­nów, znów spu­ściła wzrok nad mi­ską, a jej foch tylko się po­głę­bił.

I oto Oli­ver zna­lazł, czego szu­kał. Wy­cią­gnął z cze­lu­ści schowka na buty, spod warstw zi­mo­wych sza­li­ków i wiecz­nie ze­psu­tych pa­ra­so­lek, starą skrzynkę z na­rzę­dziami. Była to dla mnie nie­spo­dzianka, bo na­wet nie pa­mię­ta­łam, bym ją kie­dy­kol­wiek miała. Uniósł ją wy­soko, jakby trzy­mał w rę­kach sam Święty Graal. W tam­tej chwili ogar­nął mnie lekki po­dziw. Nie tylko dla tego, że co­kol­wiek zna­lazł, ale i dla jego de­ter­mi­na­cji, by mimo wszystko za­jąć się czymś, czym tak jaw­nie gar­dził.

Gdy skoń­czył na­pra­wiać, usiadł z po­wro­tem na­prze­ciwko mnie, jak gdyby to była naj­nor­mal­niej­sza rzecz na świe­cie.

– Wiesz, mia­łem osiem lat i upar­cie nie mo­głem po­jąć, czemu nie wolno roz­krę­cić stołu – za­czął Oli­ver, zer­ka­jąc na moją zdez­o­rien­to­waną minę. Ge­sty­ku­lo­wał rę­koma, jed­no­cze­śnie z pre­cy­zją chi­rurga wkła­dał na­rzę­dzia z po­wro­tem do skrzynki. Ro­bił to w iry­tu­jąco per­fek­cyj­nym po­rządku.

– Roz­krę­cić? Ca­łego? – do­py­ta­łam, bo to brzmiało ab­sur­dal­nie.

– Tak. Tego wiel­kiego, dę­bo­wego stołu ja­dal­nia­nego, przy któ­rym za­wsze za­sia­da­li­śmy na święta.

Li­liana, która prze­cież była ob­ra­żona i w ogóle nas nie pod­słu­chi­wała, na­gle unio­sła głowę.

– I co z nim zro­bi­łeś? – rzu­ciła za­cie­ka­wiona, za­po­mi­na­jąc o swoim fo­chu.

– Roz­ło­ży­łem go na czę­ści pierw­sze. Wszystko po­ukła­da­łem ka­te­go­riami: śrubki tu, nóżki tam, blat osobno. Chcia­łem, żeby na­wet naj­więk­szy laik wie­dział, co do czego. Pech chciał, że aku­rat tego wie­czoru mie­li­śmy ko­la­cję z dziad­kami.

– A tata? Jak za­re­ago­wał? – prych­nę­łam, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc śmiech, gdy wy­obra­zi­łam so­bie tę scenę.

– Do dziś wspo­mina to jako swoją traumę. A ja? Ja po pro­stu mu­sia­łem zro­zu­mieć, jak to wszystko jest zbu­do­wane.

Za­śmia­łam się ra­zem z Li­lianą, ale śmiech za­marł mi w gar­dle, gdy zo­ba­czy­łam, jak Oli­ver od­kłada pu­dełko na miej­sce. Prze­se­gre­go­wał sza­liki, coś wyj­mo­wał, coś cho­wał z po­wro­tem. Po­tem bez słowa wrzu­cił do worka dwie po­ła­mane pa­ra­solki i moją starą, po­dartą apaszkę od babci. Na­wet nie za­py­tał. Pa­trzy­łam, jak wiąże ten wo­rek.

– Ta i tak była znisz­czona – rzu­cił, wi­dząc moja minę. – Ku­pię ci nową. Może coś od Her­mèsa? Wi­dzia­łem ostat­nio piękne, z je­dwa­biu. Bę­dziesz wy­glą­dać jak Fran­cuzka z ka­ta­logu

Tylko że ta nowa apaszka z Her­mèsa nie pach­nia­łaby bab­cią –po­my­śla­łam. Ale mil­cza­łam. Może to i le­piej. Nie­na­wi­dzi­łam sprzą­tać. To chyba do­brze, że ktoś ma od­wagę usu­nąć to, czego ja nie mam śmia­ło­ści. Prze­cież dok­tor Wild­stein za­wsze po­wta­rzała, że nie mu­szę kon­tro­lo­wać wszyst­kiego. Że cza­sem warto po­zwo­lić się za­opie­ko­wać. A Oli­ver? On był w tym bez­błędny. Dbał o mnie… na swój spo­sób.

Przy­glą­da­łam się, jak wraca za­do­wo­lony z sie­bie i sprząta kubki ze stołu. Umył je, wło­żył do zmy­warki. Mój też – cho­ciaż jesz­cze nie do­pi­łam. Ale i tak… to było miłe.

I wtedy za­świ­tała mi myśl: Może wła­śnie o to cho­dzi?

Bez wiel­kich de­kla­ra­cji, bez unie­sień. Po pro­stu ktoś, kto na­pra­wia twoje krze­sło i zo­staje na her­batę. Za­cho­wy­wał się, jak­by­śmy mieli to wszystko już dawno usta­lone. Jakby znał sce­na­riusz na pa­mięć i do­kład­nie wie­dział, jaką mam w nim rolę. A ja? Po pro­stu w nią we­szłam. Bez słowa.

Na­stęp­nego dnia jak za­wsze przy­szedł po mnie pod pracę. Od­pro­wa­dził do domu. Cza­sem wcho­dzi­li­śmy do Cete, mo­jej ko­cha­nej ka­wiarni, cza­sem za­ha­cza­li­śmy o park. Cza­sem przy­cho­dził od razu z kawą, cza­sem z książką, o któ­rej kie­dyś mi­mo­cho­dem wspo­mnia­łam. Od­pro­wa­dzał mnie do domu, a po­tem zo­sta­wał – naj­pierw na cia­sto, cho­ciaż nie ja­dał słod­kiego, po­tem na film. W końcu na noc. Nie go­to­wał, twier­dził, że her­bata to jego ku­li­narne mak­si­mum, ale za to sprzą­tał wszystko. Na­wet skar­petki z pod­łogi. Dbał o moje miesz­ka­nie bar­dziej niż ja. Nie mu­sia­łam tłu­ma­czyć się z ba­ła­ganu – po pro­stu sprzą­tał. I mó­wił, że je­stem naj­lep­sza, na­wet gdy wy­glą­da­łam jak po nie­prze­spa­nej nocy.

Moim ję­zy­kiem mi­ło­ści są słowa. A Oli­ver tra­fiał nimi tak, że cza­sem aż nie do­wie­rza­łam. Jakby roz­gryzł mnie szyb­ciej, niż zdą­ży­łam się zo­rien­to­wać. Czu­łam się, jakby mnie wy­brał. I że to było coś do­brego. Coś, co może się w końcu udać. Zda­rzało mu się mó­wić, że przy mnie czuje się spo­koj­niej­szy, że le­piej sy­pia i mniej się stre­suje. Że po raz pierw­szy ma wra­że­nie, że ktoś go ro­zu­mie bez ko­niecz­no­ści tłu­ma­cze­nia się z każ­dej my­śli. Że nikt wcze­śniej nie wi­dział w nim tego, co ja.

Czemu tak szybko mu za­ufa­łam? Czemu na tyle mu po­zwa­la­łam? I jak to moż­liwe, że te wszyst­kie słod­kie kom­ple­menty nie wy­wo­ły­wały we mnie od­ru­chu obron­nego? Już mó­wię.

W gło­wie wciąż mia­łam jedną roz­mowę z dok­tor Wild­stein, kiedy przez dzie­sięć mi­nut ana­li­zo­wa­łam, dla­czego nie po­tra­fię za­ufać fa­ce­tom, któ­rzy mó­wią miłe rze­czy.

– Bo ja wiem, że oni cze­goś chcą – rzu­ci­łam, sia­da­jąc jak do walki. – Za­wsze cze­goś chcą.

– Au­re­lio – wes­tchnęła wtedy i zdjęła oku­lary. – A może po pro­stu lu­bią mó­wić miłe rze­czy?

– Tak po pro­stu?

– Tak po pro­stu.

Pa­trzy­łam na nią po­dejrz­li­wie, jakby wła­śnie pró­bo­wała sprze­dać mi li­zaka spod płasz­cza.

– To czemu za­wsze czuję, że mnie te­stują?

– Może dla­tego, że sama ro­bisz te­sty. Non stop.

Mil­cza­łam.

– Spró­buj cza­sem nie roz­kła­dać wszyst­kiego na czyn­niki pierw­sze – do­dała ła­god­niej. – Może lu­dzie nie są aż tak skom­pli­ko­wani, jak ci się wy­daje.

Przy­po­mnia­łam so­bie słowa Wild­stein, kiedy po trzech ty­go­dniach zna­jo­mo­ści Oli­ver mó­wił o domu z ta­ra­sem i dzie­ciach, i nie włą­czy­łam alarmu. Po­sta­no­wi­łam spró­bo­wać.

– Ta­ras. Musi być ta­ras. I stół na osiem osób, żeby za­wsze było gdzie usiąść – mó­wił to, wpa­tru­jąc się w su­fit, jakby wła­śnie szki­co­wał ten dom gdzieś w po­wie­trzu.

– Osiem osób? – Unio­słam brew, nie­pewna, czy żar­tuje.

– Ty, ja, dzieci, przy­ja­ciele, ro­dzice. Albo koty, jak nikt nie wpad­nie – do­dał z uśmie­chem. Prze­rzu­cił wzrok na mnie, uśmie­cha­jąc się za­wa­diacko. – Ale se­rio. Od za­wsze chcia­łem mieć obok sie­bie ko­goś, kto się w to wpi­sze. Kto nie kom­pli­kuje. Kto po pro­stu pa­suje.

Po­chy­lił się w moją stronę i spoj­rzał na mnie z taką pew­no­ścią, jak­by­śmy wła­śnie pod­pi­sali umowę.

– Lu­bię, kiedy wszystko jest ja­sne – do­dał. – I lu­bię to, że z tobą ta­kie wła­śnie jest.

Ab­so­lut­nie nie było. Nie zno­si­łam ko­tów. I ro­bie­nia do­mó­wek. Ale kiedy Oli­ver mó­wił o tym z ta­kim prze­ko­na­niem, mia­łam ochotę uwie­rzyć, że może się kie­dyś w tym od­najdę. Że może wy­star­czy spró­bo­wać. I nie zruj­no­wać cze­goś tylko dla­tego, że nie lu­bię tych cho­ler­nych zwie­rza­ków. Uśmiech­nę­łam się do niego, nie chcąc tego ko­men­to­wać. Za­do­wo­le­nie, z ja­kim to zro­bił, su­ge­ro­wało, że osią­gnął wła­śnie ko­lejny cel.

Może to fak­tycz­nie było za szybko i zbyt in­ten­sywne – ale wtedy po pro­stu to przyj­mo­wa­łam. Bo do­brze było w końcu po­czuć, że ktoś na­prawdę mnie wi­dzi.

***

Parę mie­sięcy póź­niej był taki dzień, kiedy pi­li­śmy szam­pana na schod­kach na bul­wa­rze przy rzece Si­lver­bend. Miej­sce to znane było ze spo­tkań lu­dzi przy al­ko­holu i do­brej mu­zyce pły­ną­cej z po­bli­skich fo­od­trac­ków. Do­okoła nas pa­no­wał gwar i śmiech. Ca­łość roz­ja­śniały gir­landy świa­teł ogro­do­wych, które two­rzyły tu nie­po­wta­rzalny kli­mat, gdy pa­trzyło się na słońce za­cho­dzące na tle mia­sta. Lu­dzie tań­czyli i ba­wili się, jakby ju­tra miało nie być. Obok nas trwała za­bawa, któ­rej cha­rak­ter zdra­dzała panna młoda w we­lo­nie – wy­raź­nie był to wie­czór pa­nień­ski.

Sie­dzie­li­śmy nie­da­leko, pa­trząc, jak jedna z dru­hen wło­żyła so­bie ćwiartkę li­monki do ust. Panna młoda prze­chy­liła kie­li­szek z te­qu­ilą, a po­tem po­woli po­chy­liła się nad druhną i za­częła ssać li­monkę pro­sto z jej ust, roz­cią­ga­jąc ten mo­ment z wy­raźną in­ten­cją.

Oli­ver tylko uniósł brew i lekko się uśmiech­nął. Ja uda­wa­łam, że mnie to nie ru­sza, ale sama zer­ka­łam w ich stronę z cie­ka­wo­ścią. Świę­to­wa­li­śmy wła­śnie jego awans i gra­tu­lo­wa­łam mu lep­szych za­rob­ków.

Pa­mię­tam, jak wra­ca­li­śmy tam­tego wie­czoru przez park. Trzy­mał mnie za rękę, mó­wił o pla­nach: wspól­nych po­dró­żach, no­wym miesz­ka­niu, jego przy­szło­ści w fir­mie. Ki­wa­łam głową i się uśmie­cha­łam, bo prze­cież wła­śnie tak po­winno być. Suk­ces, świę­to­wa­nie, para z przy­szło­ścią.

A mimo to coś mnie wtedy ukłuło. Małe, drobne na­pię­cie, któ­rego nie po­tra­fi­łam na­zwać. Może cho­dziło o to, że mó­wił głów­nie o so­bie. A może o to, że w jego wi­zjach za­wsze to ja mia­łam się do­pa­so­wać. Jed­nak prze­mil­cza­łam to. Bo prze­cież miał po­wody do dumy. Awan­so­wał. Zo­stał no­wym sze­fem działu re­kru­ta­cji.

Ja – pra­co­wa­łam w fir­mie, która do­star­czała kan­dy­da­tów.

Wie­dzia­łam, że coś tu nie gra. Że je­śli chcemy być ra­zem, to nie mo­żemy jed­no­cze­śnie funk­cjo­no­wać za­wo­dowo na prze­ciw­nych koń­cach tego sa­mego stołu. Ale nie chcia­łam tego ru­szać. Bo pod­skór­nie czu­łam, że je­śli to zro­bię, coś się roz­pad­nie. Nie chcia­łam, żeby ten zwią­zek się skoń­czył, za­nim na­prawdę się za­czął.

Prze­cież Oli­ver nie pro­sił mnie o nic wprost. Nie ła­ma­łam żad­nych za­sad, ale to on wie­dział, kogo mam w ba­zie. Z kim pra­cuję. Ja­kie mam kon­takty.

Za­glą­dał mi przez ra­mię, gdy sie­dzia­łam przy lap­to­pie, niby z cie­ka­wo­ści.

– A ten? – rzu­cał od nie­chce­nia. – Wy­daje się cał­kiem nie­zły.

Pod­py­ty­wał mi­mo­cho­dem, ko­men­to­wał pro­file kan­dy­da­tów, które prze­my­kały mi przez ekran.

Z cza­sem przy­cho­dził co­raz czę­ściej do miesz­ka­nia, niby po to, żeby spę­dzić ze mną wie­czór. Sia­dał z lap­to­pem w kuchni, ale gdy roz­ma­wia­ły­śmy z Li­lianą o pro­jek­tach, milk­nął i uda­wał, że nas nie słu­cha.

– Nie krę­puj­cie się – rzu­cał z uśmie­chem, gdy za­mie­ra­ły­śmy w pół zda­nia.

A po­tem śmiał się pod no­sem, gdy Li­liana żar­to­wała z jed­nego z kan­dy­da­tów.

Nie mu­sia­łam nic mó­wić. Sam się do­my­ślał. Skła­dał wszystko w ca­łość. Trak­to­wa­łam go jak ko­goś, komu mogę ufać. Jak part­nera, nie klienta. Ale to wy­star­czyło, żeby prze­kro­czyć gra­nicę. Może nie prze­kro­czy­łam żad­nych re­guł na pa­pie­rze. Może nikt z ze­wnątrz nie miałby się do czego przy­cze­pić – on nie ła­mał za­sad, ja też nie. Ale wie­dział wię­cej, niż po­wi­nien. I wy­ko­rzy­sty­wał to – ci­cho, bez py­ta­nia, bo wie­dział, że nie po­wiem „stop”.

Po tym wie­czo­rze z cza­sem coś za­częło się zmie­niać. Nie od razu, nie dra­ma­tycz­nie. Na po­czątku to były tylko małe rze­czy. Niby w żar­tach py­tał, czy bar­dziej ko­cham lu­dzi z pracy, skoro z nimi spę­dzam tyle czasu. Cza­sem cze­kał pod moim biu­rem. Stał z bu­kie­tem kwia­tów i uśmie­chem, który roz­bra­jał wszyst­kie moje „ale”. Mó­wił, że tę­sk­nił, że chciał mnie zo­ba­czyć choćby przez chwilę. My­śla­łam, że to ro­man­tyczne. Że wła­śnie tak wy­gląda mi­łość. A kiedy mó­wi­łam, że nie­stety wy­cho­dzę z Blanką, uśmiech lekko mu gasł i rzu­cał na po­zór roz­ba­wiony:

– Nic nie szko­dzi. W końcu się na­uczę, że za­wsze ktoś bę­dzie waż­niej­szy ode mnie.

Mó­wił to ci­cho, z tym swoim te­atral­nym smut­kiem. I wła­śnie przez tę minę za­czę­łam re­zy­gno­wać z wyjść, z roz­mów, z pla­nów. Nie dla­tego, że mi ka­zał. Tylko dla­tego, że co­raz trud­niej było mi pa­trzeć, jak stoi roz­cza­ro­wany.

Kom­ple­menty zmie­niały się w za­wo­alo­wane uwagi.

– Je­steś piękna. Ale z ma­ki­ja­żem, wtedy je­steś do­kład­nie taka, jaką cię ko­cham.

I cho­ciaż może to dro­biazg, ale za­uwa­ża­łam, że co­raz czę­ściej na­kła­dam ma­ki­jaż. Bo nie chcia­łam go za­wieść.

Za­miast śmiać się ra­zem, co­raz czę­ściej śmia­li­śmy się… ze mnie.

– Ilu dzi­siaj przy­stoj­nych kan­dy­da­tów mia­łaś w gra­fiku? Pew­nie znowu mu­sia­łaś się za­sta­no­wić, który z nich byłby do­bry do pracy… a który do łóżka – za­żar­to­wał.

Za­mar­łam. Nie wie­rzy­łam wła­snym uszom. Jego uśmiech był spo­kojny, jakby wła­śnie stwier­dził oczy­wi­stość. Moja re­ak­cja mu­siała być rów­nie opa­no­wana. Po­wstrzy­ma­łam się. Nie tu­taj. Nie te­raz.

W środku mnie wrzało, ale na ze­wnątrz tylko brew po­wę­dro­wała do góry i wy­da­łam z sie­bie coś, co miało imi­to­wać roz­ba­wie­nie. Wy­star­cza­jąco, by za­ma­sko­wać szok. By grać da­lej. A po­tem do­dał coś w stylu:

– Czyli cały dzień de­cy­du­jesz, kto jest wy­star­cza­jąco do­bry, żeby mieć pracę? Cie­kawe, kto by zde­cy­do­wał, czy ty byś się do cze­go­kol­wiek nada­wała.

Pa­trzył na mnie z uśmie­chem, w któ­rym cień iro­nii mie­szał się z tą jego uro­czą pew­no­ścią sie­bie, a nuta po­dziwu wy­star­czała, bym nie po­czuła żą­dła od razu. Wie­dzia­łam prze­cież, że mi­łość nie po­lega na na­gi­na­niu się i skła­da­niu w ka­wałki pod czy­jeś ocze­ki­wa­nia, że ktoś, kto na­prawdę cię ko­cha, nie pró­buje cię ule­pić po swo­jemu. Ale wtedy o tym nie my­śla­łam. Prze­cież go uwiel­bia­łam. Poza tym moje za­wo­dowe ży­cie po­chła­niało mnie bez reszty. Firma He­adHun­ters roz­wi­jała się w sza­lo­nym tem­pie. Co chwilę po­ja­wiały się nowe pro­jekty, wy­jazdy służ­bowe, in­ten­sywne szko­le­nia, na któ­rych zdo­by­wa­łam ko­lejne cer­ty­fi­katy. Czu­łam, że je­stem w szczy­to­wej for­mie. Bu­do­wa­łam coś du­żego, na­prawdę pa­sjo­nu­ją­cego. Dba­łam o tę firmę jak o swoją i z każ­dym mie­sią­cem an­ga­żo­wa­łam się moc­niej. Pra­co­wa­łam dużo. Za dużo. Przyj­mo­wa­łam na sie­bie do­dat­kowe obo­wiązki, zgła­sza­łam się do pro­jek­tów, zo­sta­wa­łam po go­dzi­nach.

Ale to nie było to samo, co u lu­dzi, któ­rzy wy­pru­wają so­bie flaki, żeby ktoś w końcu po­wie­dział „do­brze zro­bi­łeś”.

Ja na­prawdę to lu­bi­łam. To była moja de­cy­zja. Moja mi­łość. Nie kara. Nie głód uzna­nia. Nie po­trzeba pre­mii ani po­chwały. To była pa­sja, nie bła­ga­nie o uwagę.

Tylko że wtedy po­ja­wiły się zmar­twie­nia. Kan­dy­daci, któ­rych re­ko­men­do­wa­łam, za­częli zni­kać z rynku, za­nim zdą­ży­li­śmy pod­pi­sać umowy. Nie wszy­scy – tylko ci naj­lepsi. Ci, któ­rzy łą­czyli zna­jo­mość prawa, za­rzą­dza­nia i fi­nan­sów. A ta­kich lu­dzi nie znaj­duje się co­dzien­nie.

Po­cząt­kowo my­śla­łam, że to przy­pa­dek. Po­tem – że może to ja coś ro­bię nie tak. Nie dzie­li­łam się tym z ni­kim. W fir­mie nikt o ni­czym nie wie­dział. Nie mo­głam po­zwo­lić so­bie na cień po­dej­rze­nia, że stra­ci­łam kon­trolę. Jesz­cze nie ro­zu­mia­łam, co się dzieje. Ale im dłu­żej to igno­ro­wa­łam, tym więk­sze było ry­zyko, że ktoś się zo­rien­tuje. A je­śli tak się sta­nie, wpadnę w po­ważne ta­ra­paty. Do tego nie mo­głam do­pu­ścić. Nie na tym sta­no­wi­sku. Nie w tej fir­mie.

Roz­dział 3

Aurelia

Wszystko za­częło się nie­win­nie.

Od na­zwi­ska, które zna­łam aż za do­brze. Mi­chael Ja­ros. Je­den z tych kan­dy­da­tów, któ­rzy tra­fiają się raz na sto. Świetne CV, bły­sko­tliwa roz­mowa, kon­kretna mo­ty­wa­cja. Ide­alny. Tylko że… znik­nął. Nie z pa­mięci – z sys­temu.

Nie wie­dzia­łam, o co cho­dzi. To to uczu­cie, jak­byś miała drza­zgę pod pa­znok­ciem. Małą, ale iry­tu­jącą. I nie prze­staje bo­leć, do­póki jej nie wy­cią­gniesz.

Na­stęp­nego dnia przy­szłam do pracy z pla­nem, że to roz­gryzę.

Dzień za­czął się zwy­czaj­nie. Może na­wet zbyt zwy­czaj­nie jak na to, co miało przyjść póź­niej.

Z Li­lianą, moją asy­stentką i jed­no­cze­śnie przy­ja­ciółką, od­bęb­ni­ły­śmy po­ranną ru­tynę: kawa, prze­gląd ma­ili, szybka wy­miana plo­tek z ko­ry­ta­rza i obo­wiąz­kowe na­rze­ka­nie na po­godę. Li­liana rzu­cała mi spoj­rze­nia znad kubka z na­pi­sem „Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, to ja je­stem twoim sze­fem”, a ja tylko uno­si­łam brew. Wszystko w nor­mie.

Po­tem ze­bra­łam teczki, zmie­ni­łam buty na ob­casy i ru­szy­łam na spo­tka­nia na mie­ście. Na­stęp­nie prze­słu­cha­nia kan­dy­da­tów, ra­por­to­wa­nie wy­ni­ków do działu ana­liz, szybki lunch przy biurku i ze­bra­nie z ze­spo­łem pro­jek­to­wym, na któ­rym tylko ja trzy­ma­łam się agendy.

Działo się. Ale myśl o Ja­ro­sie nie da­wała mi spo­koju. Wró­ciła, jak tylko za­mknę­łam lap­topa po ostat­nim spo­tka­niu.

– To co, idziesz? – za­py­tała Li­liana, wkła­da­jąc płaszcz. Za­częła zbie­rać swoje rze­czy ze sto­lika.

– Zo­sta­ła­bym jesz­cze na chwilę – od­par­łam, uda­jąc, że coś jesz­cze mu­szę upo­rząd­ko­wać w do­ku­men­tach.

– Znowu? – Unio­sła brwi, ale nie była zdzi­wiona. To nie pierw­szy raz, kiedy zo­sta­wa­łam po go­dzi­nach.

– Mu­szę coś spraw­dzić.

Nie za­py­tała co. Wie­działa, że cza­sem mam swoje dziwne prze­bły­ski per­fek­cjo­ni­zmu, któ­rych le­piej nie ru­szać.

– Chcesz kawy? – za­py­tała przez ra­mię. – Albo… mam jesz­cze ba­to­nika z orze­chami. – Rzu­ciła mi go na biurko. – Jedz i nie myśl. Tylko nie siedź tu do nocy, okej?

Ski­nę­łam głową z uśmie­chem.

Gdy tylko drzwi za nią się za­mknęły, a biuro po­grą­żyło się w zna­jo­mej ci­szy wie­czoru, otwo­rzy­łam lap­topa i wzię­łam głę­boki wdech.

Za­lo­go­wa­łam się jak za­wsze, prze­szłam do bazy zgło­szeń i wpi­sa­łam na­zwi­sko: Mi­chael Ja­ros.

Wy­sko­czył od razu. Zna­la­złam po­twier­dze­nie otrzy­ma­nia jego apli­ka­cji i za­pro­sze­nie na roz­mowę. Na­wet od­po­wiedź, że się stawi. Czyli… wszystko było. Na­wet jego de­cy­zja – „za­ak­cep­to­wał ofertę”. Tylko że sta­tus na­gle brzmiał: „brak”. Jakby sam zre­zy­gno­wał. Jakby się wy­co­fał.

Co za bzdura.

Dla niego na­cią­gnę­łam wszyst­kie moż­liwe gra­nice – roz­cią­gnę­łam bu­dżet, prze­ko­na­łam klienta do mo­delu hy­bry­do­wego, wy­rwa­łam do­dat­kowy urlop na start i jesz­cze wci­snę­łam bo­nus re­lo­ka­cyjny, mimo że ni­g­dzie się nie prze­pro­wa­dzał. Miał wszystko: świetną pen­sję, ela­styczne go­dziny, pry­wat­nego men­tora na on­bo­ar­ding, opła­cone stu­dia, bu­dżet szko­le­niowy wyż­szy niż u me­ne­dże­rów. Na do­da­tek pry­watną opiekę me­dyczną, spor­towy pa­kiet dla ca­łej ro­dziny i… naj­lep­sze biurko z wi­do­kiem na rzekę. Sam je so­bie wy­bie­rał. To była oferta, któ­rej nikt nie prze­bi­jał. Na­wet ja bym jej nie od­rzu­ciła. A on? Znik­nął. Nie na­pi­sał ani słowa. Żad­nego „zmie­ni­łem zda­nie”, żad­nego „sorry”. A po­nie­waż wy­glą­dało to tak, jakby sam się wy­co­fał – firma nie za­pła­ciła nam pro­wi­zji. Stra­ci­li­śmy na nim kil­ka­dzie­siąt go­dzin pracy i bar­dzo kon­kretne pie­nią­dze. W do­datku nie mo­głam ni­kogo o to ob­wi­nić – wszystko wy­glą­dało, jakby… sam zre­zy­gno­wał.

Jesz­cze raz przej­rza­łam hi­sto­rię. Był kon­takt, były roz­mowy, były za­pisy spo­tkań. Nic nie wska­zy­wało na to, że coś po­szło nie tak. Zła­pa­łam się za głowę. Czyli był mój. Do sa­mego końca. A jed­nak znik­nął.

Za­mknę­łam sys­tem re­kru­ta­cyjny, skrzynkę ma­ilową i otwo­rzy­łam prze­glą­darkę z Lin­ke­dIn. Nie pierw­szy raz szu­ka­łam kan­dy­data w sieci – cza­sem po pro­stu trzeba ko­goś prze­świe­tlić. Spraw­dzić, gdzie wcze­śniej pra­co­wał, co mówi o so­bie w so­cja­lach, ewen­tu­al­nie za­dzwo­nić do po­przed­nich firm. Stan­dard. Część mo­jej pracy. Zna­lazł się od razu. Ak­tu­ali­zo­wany nie­dawno. Zdję­cie to samo co w CV – ele­gancka ma­ry­narka, lekki uśmiech, spoj­rze­nie mó­wiące „je­stem nie do zdar­cia”.

Zje­cha­łam wzro­kiem ni­żej i wtedy za­mar­łam.

Mi­chael Ja­ros. Vel­tic Group. Fi­nan­cial Risk As­so­ciate. Za­trud­niony od ty­go­dnia.

Za­mar­łam. Vel­tic to nie była byle firma; zaj­mo­wała się ana­lizą ry­zyka fi­nan­so­wego i in­we­sty­cjami dla po­tęż­nych klien­tów kor­po­ra­cyj­nych. Jedna z tych in­sty­tu­cji, które dzia­łają wy­łącz­nie we­wnętrz­nie – z wła­snymi he­adhun­te­rami, za­mknię­tymi re­kru­ta­cjami i dłu­gim pro­ce­sem de­cy­zyj­nym. Do­stać się tam to jak wy­grać los na lo­te­rii, i to tej z ku­mu­la­cją. My nie mie­li­śmy z nimi żad­nego otwar­tego pro­cesu. I z całą pew­no­ścią nie wpro­wa­dzi­li­śmy tam Mi­cha­ela.

Prze­cież do­piero co zna­leź­li­śmy mu ide­alne miej­sce w Bra­va­ris So­lu­tions, mniej­szej, ale roz­wo­jo­wej fir­mie tech­no­lo­gicz­nej, gdzie miał prze­jąć ze­spół. Cały pro­ces re­kru­ta­cyjny był za­koń­czony, oferta pod­pi­sana, wszystko do­ga­dane.

Coś mi tu nie grało. Za dużo przy­pad­ków, za mało sensu. Zwłasz­cza że prze­cież Lo­renzo Bian­chi – ten sam, któ­rego pró­bo­wa­li­śmy bez skutku zre­kru­to­wać, ofe­ru­jąc mu nie­mal pre­ze­sow­ski sto­łek – prze­szedł do Lex Le­ga­lis wła­śnie z Vel­tica. To za­wsze wy­da­wało mi się dziwne: z re­kru­ta­cyj­nego Olimpu do kan­ce­la­rii, gdzie sie­dział jako… asy­stent Thomp­sona? Nikt nie py­tał dla­czego. Może bali się od­po­wie­dzi.

Ale te­raz, kiedy do Vel­tica tra­fia bo­kiem Ja­ros – i to nie przez nas – za­czy­na­łam czuć, że to wszystko nie dzieje się przy­pad­kiem. Jak, kurwa? Jakby ktoś roz­gry­wał to ka­wa­łek po ka­wałku.

Przez chwilę ga­pi­łam się w ekran w na­dziei, że coś się na­gle samo wy­ja­śni. Ale nic się nie zmie­niało. Na­zwa firmy, data za­trud­nie­nia, sta­no­wi­sko – wszystko ja­sne jak słońce.

Za­czę­łam sku­bać skórki wo­kół pa­znokci tak ner­wowo, że aż za­pie­kło.

Nie mo­głam tego zo­sta­wić. Się­gnę­łam po te­le­fon, aby zna­leźć jedno na­zwi­sko. Dźwięk łą­cze­nia. Po­tem miły głos po dru­giej stro­nie.

– Hej, czy u was przy­jęto Mi­cha­ela Ja­rosa? – za­py­ta­łam Rose, z którą mia­łam świetny kon­takt. Mia­ły­śmy wspólną hi­sto­rię z jed­nego du­żego pro­jektu, a te­raz pra­co­wała w Vel­ticu, więc była ide­alną osobą.

– Ja­sne. Przy­szedł z po­le­ce­nia. Od razu miał zie­lone świa­tło. Po­dobno zna się z kimś z Lex Le­ga­lis.

Lex Le­ga­lis. Oli­ver.

Za­częło mnie no­sić.

Skoro Mi­chael tra­fił do Vel­tica, to może… może reszta też znik­nęła nie bez po­wodu? Wró­ci­łam do sys­temu i prze­fil­tro­wa­łam ostatni kwar­tał po kan­dy­da­tach ozna­czo­nych jako „wy­co­fani” albo „brak od­po­wie­dzi”. Tylko trzech pa­so­wało. Trzech, któ­rzy na­gle zre­zy­gno­wali, mimo że wszystko było go­towe do pod­pi­sa­nia. Za­zna­czy­łam na­zwi­ska, które od te­raz będę pa­mię­tać le­piej, niż po­win­nam. Mi­chael Ja­ros – już wie­dzia­łam, gdzie tra­fił.

Ja­mie El­ston. Fi­nan­si­sta z ma­nierą, jakby co­dzien­nie pre­zen­to­wał się przed za­rzą­dem. Klik­nę­łam jego Lin­ke­dIn.

No­va­Trust Ca­pi­tal. Na­zwa zna­joma. Nie­przy­jemna.

Z po­czątku nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć, dla­czego tak mnie uwie­rała. Ale wy­star­czyła chwila – jedno zer­k­nię­cie na ich stronę, na ten chłodny, wy­po­le­ro­wany pro­fil, żeby wszystko wró­ciło.

Pro­blemy z etyką za­trud­nień, szem­rane fu­zje, za­rzuty o wy­ko­rzy­sty­wa­nie da­nych klien­tów. Firma, którą kie­dyś wspól­nie z ze­spo­łem skre­śli­li­śmy jed­nym gło­sem. The He­adHun­ters nie współ­pra­co­wało z ta­kimi gra­czami. Dba­li­śmy o re­pu­ta­cję. O lu­dzi.

A po­tem przy­po­mnia­łam so­bie coś jesz­cze.

Oli­ver.

Chwa­lił się kie­dyś, że ich kan­ce­la­ria ob­słu­guje No­va­Trust. Mó­wił to z dumą. Jakby fakt, że mają ta­kiego klienta, był po­wo­dem do chluby. Jakby zdo­był me­dal. Ja się wtedy wku­rzy­łam. Po­wie­dzia­łam, że to firma, któ­rej nie do­ty­kamy, bo nie da się wy­czy­ścić cze­goś, co śmier­dzi od fun­da­men­tów.

Wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie mam na to wpływu – rzu­cił.

Nie brzmiało to wtedy do końca szcze­rze. Ale mu uwie­rzy­łam. Bo mu ufa­łam. Bo prze­cież… kim ja by­łam, żeby za­rzą­dzać firmą, w któ­rej on pra­cuje?

Zro­biło mi się nie­do­brze.

Trze­cia osoba. Nie mia­łam na­dziei, ale i tak klik­nę­łam. Noor Pa­tel. Młoda, zdolna, świet­nie przy­go­to­wana spe­cja­listka z ob­szaru ochrony da­nych. Miała iść do na­szego klienta z sek­tora me­dycz­nego. Wszystko było do­ga­dane. Znik­nęła tuż przed pod­pi­sa­niem umowy. Zgad­nij­cie, gdzie te­raz pra­cuje.

Lex. Je­bane. Le­ga­lis.

Opar­łam się o fo­tel, sta­ra­jąc się nie rzu­cić lap­to­pem przez biurko. To już nie był zbieg oko­licz­no­ści. Ktoś kradł mo­ich kan­dy­da­tów. I wszyst­kie tropy pro­wa­dziły do jed­nej firmy.

Do firmy Oli­vera.

Za­pie­kły mnie oczy. Było już późno. Biuro dawno się wy­lud­niło, tylko gdzieś w od­dali coś jesz­cze brzę­czało – może kli­ma­ty­za­cja, może au­to­mat do wody. Za­mknę­łam lap­topa, wło­ży­łam go do torby i po­woli wło­ży­łam płaszcz. Nie śpie­szy­łam się. Z jed­nej strony mia­łam ochotę wy­biec, z dru­giej… nie chcia­łam wra­cać do rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej ktoś mnie tak or­dy­nar­nie wy­dy­mał.

Prze­szłam przez pu­ste, przy­ga­szone ko­ry­ta­rze. Tu i ów­dzie pa­liło się świa­tło awa­ryjne, a moje kroki od­bi­jały się echem, jakby prze­strzeń na­gle się po­więk­szyła. Zna­łam tę ci­szę. Nie pierw­szy raz wy­cho­dzi­łam ostat­nia. Wie­dzia­łam, które drzwi trzesz­czą, gdzie kli­ma­ty­za­cja szumi gło­śniej, niż po­winna, na­wet który au­to­mat mruga dziw­nym świa­tłem, jakby cze­goś chciał.

Za­nim wy­szłam, skrę­ci­łam jesz­cze do ła­zienki. Prze­my­łam twarz zimną wodą. Mu­sia­łam się uspo­koić. Od­ciąć na chwilę.

Za­mó­wi­łam tak­sówkę. Zje­cha­łam windą na dół. Ochro­niarz, ten sam co za­wsze, ski­nął mi głową.

– Do­brej nocy, pani Lo­ret.

– Dzię­kuję, panu rów­nież – mruk­nę­łam pół­gło­sem i prze­szłam przez ob­ro­towe drzwi.

W miesz­ka­niu było ci­cho, ale z kuchni wi­dać było mi­ga­jące świa­tło te­le­wi­zora, od­bi­ja­jące się od ściany. Przez chwilę sta­łam w przed­po­koju, zdej­mu­jąc buty, po­tem płaszcz. To­rebka zsu­nęła mi się z ra­mie­nia, więc po­sta­wi­łam ją na ko­mo­dzie i prze­cią­gnę­łam pal­cami po twa­rzy. Za­sta­na­wia­łam się, kto jest w sa­lo­nie.

– Au­re­lia? – usły­sza­łam ko­biecy głos.

Uda­wa­łam, że nie sły­szę. Po pro­stu się­gnę­łam po to­rebkę i prze­szłam do kuchni. Otwo­rzy­łam szafkę, wy­ję­łam szklankę, na­la­łam so­bie wody z dzbanka z fil­trem.

– O, to ty. – Lili od­wró­ciła głowę z lek­kim za­sko­cze­niem. Sie­działa pod ko­cem, w pi­ża­mie w pandy, z wielką mi­ską po­pcornu na ko­la­nach. – Oli­ver był przed chwilą. Wpadł na mo­ment, ale wy­szedł, bo cię nie było. Wy­glą­dał na… nie wiem… zde­ner­wo­wa­nego?

Prze­mil­cza­łam to. Nie by­łam pewna, czy je­stem go­towa usły­szeć co­kol­wiek wię­cej o Oli­ve­rze, nie te­raz.

Li­liana spoj­rzała na mnie uważ­niej i par­sk­nęła pod no­sem:

– Wi­dzę, że ty też nie je­steś w so­sie. Chcesz ka­kałko?

Za­wa­ha­łam się. Może po­win­nam jej po­wie­dzieć? O tych trzech kan­dy­da­tach, o Lex Le­ga­lis, o tym cho­ler­nym ukła­dzie, który wła­śnie za­czy­nał się przede mną od­sła­niać? Wes­tchnę­łam. Kurwa, nie mo­głam. To jesz­cze nie był ten mo­ment. Mu­sia­łam wie­dzieć wię­cej. Zro­zu­mieć, kto po­ciąga za sznurki. To nie była bła­hostka. To mo­gło za­wa­żyć na moim sta­no­wi­sku, na ca­łej mo­jej ka­rie­rze.

– Nie, dzięki. Je­stem zmę­czona – mruk­nę­łam w końcu, od­kła­da­jąc szklankę na blat. – Idę pod prysz­nic i do łóżka.

– Jak chcesz. Gdy­byś zmie­niła zda­nie, mam jesz­cze mleko mig­da­łowe i pianki.

– Do­bra­noc – rzu­ci­łam ci­cho i prze­szłam do swo­jego po­koju.

W ła­zience za­pa­li­łam małą świeczkę o za­pa­chu so­lo­nego kar­melu, tę, którą trzy­ma­łam na gor­szy dzień. Pu­ści­łam wodę i ścią­gnę­łam z sie­bie ubra­nie. Czarny sta­nik z ko­ron­ko­wego kom­pletu, który dziś rano z ta­kim pie­ty­zmem wy­bie­ra­łam, te­raz uwie­rał mnie jak za cia­sna zbroja. Za­wsze no­si­łam piękną bie­li­znę – na­wet pod dre­sami, a już zwłasz­cza w gor­sze dni. To był mój ry­tuał i se­kret, który do­da­wał mi siły i pew­no­ści sie­bie. Ale dziś… na­wet to nie wy­star­czyło. Roz­pu­ści­łam włosy, które przez cały dzień tkwiły cia­sno spięte w wy­soki ku­cyk. Gdy opa­dły mi na ra­miona, po­czu­łam, jak na­pię­cie w karku za­czyna się roz­luź­niać.

We­szłam do wanny, za­nim jesz­cze zdą­żyła się na­peł­nić. Le­ża­łam w niej nie­ru­chomo, po­zwa­la­jąc, by cie­pła woda wspi­nała się po moim ciele, aż wy­peł­niła wannę po brzegi. Za­nu­rzy­łam głowę, żeby od­ciąć się od dźwię­ków świata. Przez chwilę było pra­wie ci­cho. Pra­wie spo­koj­nie.

Sta­ra­łam się wy­ci­szyć, cho­ciaż było to trudne. Ciało w końcu od­pu­ściło, ale my­śli nie. Tkwiło we mnie to bez­na­dziejne uczu­cie, że ktoś mnie zro­bił w ko­nia. Jak le­dwo wi­doczny ślad po pa­znok­ciu na skó­rze – draż­niący, na­wet gdy już go pra­wie nie wi­dać.

W końcu wy­szłam z wanny, owi­nę­łam się ręcz­ni­kiem i po­szłam do po­koju. Od­pa­li­łam swoją wie­czorną ru­tynę: pięć kro­ków pie­lę­gna­cji twa­rzy, trzy kroki dla ciała. Kremy, se­rum, ole­jek, szczotka. Za­zwy­czaj mnie to wy­ci­szało. Nie tym ra­zem.

Po­ło­ży­łam się do łóżka z tęt­nią­cym w skro­niach wkur­wem i świa­do­mo­ścią, że nie za­snę. Jak zwy­kle mia­łam pro­blemy ze snem, ale tym ra­zem nie po­szłam do Li­liany. Wal­czy­łam ze sobą. Wie­dzia­łam, że będę się wier­cić i nie dam jej się wy­spać.

Nowy dzień nad­szedł, nie przy­no­sząc żad­nych od­po­wie­dzi.

Umy­łam twarz zimną wodą, spię­łam włosy, wło­ży­łam czer­wony kom­plet bie­li­zny, która zwy­kle do­da­wała mi pew­no­ści sie­bie. Już czu­łam, że nie za­działa.

W kuchni cze­kała już Li­liana z kub­kiem kawy i ka­nap­kami z jaj­kiem i awo­kado. Nie roz­ma­wia­ły­śmy zbyt wiele, wi­dzia­łam, że wy­czuwa, że coś się dzieje. Za­wsze wie­działa. I jak zwy­kle nie py­tała, tylko da­wała mi prze­strzeń, do­póki nie będę go­towa na zwie­rze­nia.

Po śnia­da­niu ze­bra­ły­śmy się jak zwy­kle i wsia­dły­śmy do jej auta. Całą drogę do pracy prze­je­cha­ły­śmy w mil­cze­niu. Po za­par­ko­wa­niu we­szły­śmy ra­zem do bu­dynku. W win­dzie nic nie mó­wi­ły­śmy. Gdy drzwi się otwo­rzyły, Li­liana znik­nęła w kuchni, a ja skrę­ci­łam do swo­jego biura. Otwo­rzy­łam drzwi, odło­ży­łam to­rebkę, wy­ję­łam lap­topa i zdą­ży­łam wy­pić łyk wody, za­nim po­ja­wiła się w progu z no­te­sem i kawą w rę­kach.

– Go­towa? – za­py­tała. – Za­czy­namy dzień?

Ski­nę­łam głową, choć ni cho­lery nie by­łam go­towa. Li­liana przy­sia­dła na krze­śle, prze­su­nęła w moją stronę kawę z ca­łym mnó­stwem do­dat­ków, od pia­nek, przez startą cze­ko­ladę. Pró­bo­wała mi po­pra­wić hu­mor, uwiel­bia­łam ją za to.

Włą­czyła ta­blet i klik­nęła w ka­len­darz.

– Dzi­siaj masz spo­tka­nie z Blanką o dzie­wią­tej. Po­tem sta­tus z ze­spo­łem pro­jek­to­wym i lunch z part­ne­rami. A, no i Amanda za­pro­siła cię na calla w czwar­tek – wy­li­czała, spraw­dza­jąc agendę w te­le­fo­nie.

Na dźwięk imie­nia „Amanda” ści­snęło mnie w żo­łądku. Amanda Wil­son. Jedna z trzech człon­kiń za­rządu. Straż­niczka po­rządku, re­gu­la­mi­nów i pro­ce­dur. Gdyby wie­działa, co od­kry­łam – albo cho­ciaż, że za­czę­łam coś drą­żyć – mo­gła­bym się po­że­gnać ze swoim sta­no­wi­skiem.

– A Blanka? – za­py­ta­łam.

– Czeka na cie­bie w salce kon­fe­ren­cyj­nej. Chciała cię zo­ba­czyć przed spo­tka­niem, mó­wiła, że chce „rzu­cić okiem na plan”. – Li­liana unio­sła brew i uśmiech­nęła się pół­gęb­kiem.

Blanka Wal­ker. Moja za­stęp­czyni albo prawa ręka – jak to wolą mó­wić nie­któ­rzy.

Nie prze­pa­da­łam za nią, bo była ko­kietką. Za­wsze wy­stro­jona, za­wsze z pa­znok­ciami ide­al­nie do­pa­so­wa­nymi do szminki, z de­kol­tem wy­li­czo­nym co do cen­ty­me­tra. Była też zło­śliwa, spo­strze­gaw­cza i miała ten swój uśmie­szek, który za­wsze zwia­sto­wał kło­poty.

Ale jed­no­cze­śnie… była do­bra. Cho­ler­nie do­bra.

Tam, gdzie ja do­strze­ga­łam niu­anse w roz­mo­wie, ona wi­działa oso­bo­wość – w jed­nym spoj­rze­niu, w uło­że­niu dłoni, w spo­so­bie, w jaki ktoś stał. Po­tra­fiła jed­nym zda­niem ze­rwać z czło­wieka ilu­zję, a po­tem zna­leźć w nim do­kład­nie to, czego po­trze­bo­wa­li­śmy.

Była jak ja – tylko w bar­dziej bez­czel­nej, tward­szej wer­sji.

Przez uła­mek se­kundy prze­mknęło mi przez głowę: A je­śli to ona? Prze­cież ma do­stęp do wszyst­kiego. Wie, kogo wpro­wa­dzamy do sys­temu, ma do­stęp do wszyst­kich kan­dy­da­tów i pli­ków. Po­tra­fi­łaby to zro­bić, i to tak, żeby nikt się nie zo­rien­to­wał. Lu­biła Oli­vera. I choć ni­gdy nie grała otwar­cie prze­ciwko mnie, jedno było pewne – gdy­bym wy­pa­dła z gry, to ona na­tu­ral­nie za­ję­łaby moje miej­sce. Bez walki. Bez wy­rzu­tów su­mie­nia. Może na­wet z cie­niem sa­tys­fak­cji.

Ale cho­lera, to mi nie pa­so­wało. To nie mo­gła być ona. Nie bez po­wodu ją wy­bra­łam. Nie dla­tego, że ją lu­bi­łam. Tylko dla­tego, że mo­głam jej ufać. Przy­naj­mniej na tyle, na ile da się ufać ko­bie­cie, która zna wszyst­kie twoje słabe punkty i nie za­waha się ich wy­ko­rzy­stać… je­śli bę­dzie trzeba.

Jed­nak spo­tka­nie z Blanką prze­bie­gło bez zgrzy­tów. Była jak za­wsze – rze­czowa, sku­piona, zło­śli­wie uprzejma. Omó­wi­ły­śmy plan na kwar­tał i kilka trud­niej­szych przy­pad­ków, które Blanka prze­jęła, gdy by­łam na spo­tka­niach. Jak zwy­kle ogar­nęła wszystko bez py­ta­nia. Ani razu nie za­wie­siła na mnie spoj­rze­nia dłu­żej, niż było trzeba. Nie za­jąk­nęła się o żad­nym kan­dy­da­cie, nie rzu­ciła żad­nej alu­zji. Wszystko wy­glą­dało tak, jakby na­prawdę o ni­czym nie wie­działa. Albo… była cho­ler­nie do­bra w ukry­wa­niu tego.

Póź­niej mia­łam sta­tus z ze­spo­łem pro­jek­to­wym, czyli co­ty­go­dniowe spo­tka­nie z te­amem od­po­wie­dzial­nym za przy­go­to­wa­nie i ob­sługę du­żych re­kru­ta­cji. Prze­gląd za­dań, ak­tu­ali­za­cje, pro­blemy do roz­wią­za­nia. Nudne, ko­nieczne i dziś cho­ler­nie poza moim to­rem uwagi. Ki­wa­łam głową, za­da­wa­łam py­ta­nia, ro­bi­łam no­tatki, ale my­ślami by­łam gdzie in­dziej.

Pod­czas lun­chu spo­tka­łam się ze sta­łym klien­tem – dy­rek­to­rem ope­ra­cyj­nym jed­nej ze spółek tech­no­lo­gicz­nych, z któ­rym pra­co­wa­łam od dwóch lat. Był za­do­wo­lony ze współ­pracy. Te­raz szu­kał me­ne­dżera do za­rzą­dza­nia roz­pro­szo­nym ze­spo­łem IT w trzech kra­jach. Po­ten­cjal­nie duży pro­jekt. Po­win­nam się cie­szyć. Po­win­nam się eks­cy­to­wać. Ale przez cały lunch my­śla­łam tylko jedno: Niech to się już skoń­czy, że­bym mo­gła usiąść do kom­pu­tera.

Cały dzień cho­dzi­łam jak struta. Li­liana to wi­działa. Mię­dzy spo­tka­niami pró­bo­wała rzu­cać żarty, pod­rzu­cała sy­rop kar­me­lowy do kawy, zo­sta­wiła na mo­ni­to­rze kar­teczkę z na­pi­sem: „Uśmiech­nij się, bo ci przy­kleję ser­nik do czoła”. Nor­mal­nie bym się uśmiech­nęła. Dziś tylko ją prze­su­nę­łam.

Na jed­nej z przerw przy au­to­ma­cie z wodą zer­k­nęła na mnie.

– Wszystko okej? – za­py­tała ci­cho.

Za­pa­trzy­łam się przez chwilę w okno.

– Tak – od­po­wie­dzia­łam zbyt szybko i spoj­rza­łam na nią.

W jej oczach było wię­cej niż tylko tro­ska. Może nie­po­kój. Może cień obawy. Wi­działa, jak się za­cho­wuję już drugi dzień, na pewno wie­działa, że coś jest nie tak. Dzi­wi­łam się, że jesz­cze nie ku­piła wina, by wy­cią­gnąć ze mnie ta­jem­nicę. Uśmiech­nę­łam się lekko, szturch­nę­łam ją w ra­mię, wzię­łam jej dłoń na mo­ment i szybko przy­tu­li­łam. Może tro­chę za mocno jak na biuro. Ale wy­star­czyło, by ją uspo­koić. Była moją przy­ja­ciółką, współ­lo­ka­torką i ci­chym wspar­ciem. Obie­ca­łam so­bie, że jak tylko to na­pra­wię, po­wiem jej wszystko. Bo za­słu­gi­wała na prawdę.

Gdy nad­szedł wie­czór i biuro za­częło się wy­lud­niać, Li­liana po­ja­wiła się w drzwiach mo­jego ga­bi­netu z torbą na ra­mie­niu.

– Idziesz?

– Zo­stanę jesz­cze chwilę. – Na­wet nie pod­nio­słam wzroku znad ekranu.

Za­wa­hała się, przez dłuż­szy mo­ment nic nie mó­wiła.

– W czymś po­móc?

– Nie.

– Na pewno?

– Na pewno – po­wtó­rzy­łam tym sa­mym to­nem, któ­rym gasi się py­ta­nia dziecka, które za­daje ich za dużo.

Sły­sza­łam, że nie ode­szła od razu. Chyba cze­kała. Może li­czyła na to, że się ode­zwę. Ale ja nie pod­nio­słam wzroku.

– Jakby co… dzwoń, okej?

Pod­nio­słam na nią wzrok. Uśmiech­nę­łam się lekko, ale szcze­rze.

– Oczy­wi­ście, ko­chana. I… dzięki za wszystko.

Ski­nęła głową, uśmie­cha­jąc się lekko, ale za­uwa­ży­łam zmarsz­czone czoło, przy­gry­zany od środka po­li­czek i to spoj­rze­nie – tro­chę przy­dłu­gie, jakby jed­nak miała na­dzieję, że coś z sie­bie wy­du­szę. Kiedy nic nie po­wie­dzia­łam, prze­je­chała dło­nią parę razy po pa­sku to­rebki – jej na­wyk, kiedy się de­ner­wuje i nie wie, co zro­bić z rę­kami. Za­czy­na­łam mieć wy­rzuty su­mie­nia, że się o mnie mar­twi. Pew­nie my­ślała, że to stres, ko­lejny pro­jekt, może ja­kaś drama z Oli­ve­rem.

Li­liana ski­nęła głową i ru­szyła do drzwi, ale za­nim zdo­łała je otwo­rzyć, nie­mal zde­rzyła się z kimś po dru­giej stro­nie.

– O, hej – mruk­nęła, co­fa­jąc się pół kroku.

– Cześć, ko­cha­nie.

O wilku mowa. Oli­ver przy­wi­tał się ze mną, igno­ru­jąc zu­peł­nie Li­lianę.

– Cześć – burk­nę­łam ci­cho, koń­cząc pi­sać ra­port.

– Idziesz już? – za­py­tał.

– Nie. Mu­szę coś jesz­cze skoń­czyć.

Wcią­gnął gwał­tow­nie po­wie­trze no­sem i po­krę­cił głową z tym swoim wy­mu­szo­nym uśmie­chem.

– Se­rio? Znowu? Bo wiesz, za­czyna mnie to już na­prawdę wkur­wiać. Za­wsze coś. Albo pro­jekt, albo spo­tka­nie, albo „zo­stanę na chwilę”. A ja mam sie­dzieć i cze­kać, aż ła­ska­wie wró­cisz do domu?

Słowa utknęły mi w gar­dle. Rzu­ci­łam spoj­rze­nie na Li­lianę, która stała z boku, jakby na­gle nie wie­działa, czy może się ru­szyć. W końcu rzu­ciła tylko:

– To ja już pójdę.

Od­pro­wa­dzi­łam ją wzro­kiem i zo­sta­łam z Oli­ve­rem sama.

Spoj­rza­łam na niego ostro, ba­daw­czo. Moje oczy ska­no­wały jego twarz: czoło, za­ciętą szczękę, spoj­rze­nie, ką­ciki ust, dło­nie. Ale… pustka. Żad­nego drgnie­nia, żad­nego ner­wo­wego od­ru­chu, żad­nej zdra­dziec­kiej mi­kro­ek­spre­sji. I ta bez­rad­ność mnie du­siła.

To on? Czy jego firma? Czy to było ce­lowe? Prze­cież wie­dział, ile to dla mnie zna­czyło. Czy wła­śnie zruj­no­wał mi przy­szłość? To po­ke­rowa twarz? Czy po pro­stu mu nie za­leży? Ta nie­wie­dza, ta jego ma­ska do­pro­wa­dzały mnie do szału. Wku­rzało mnie to, że nie po­tra­fi­łam od­czy­tać z niego ni­czego. Nic a nic.

Wes­tchnę­łam i się­gnę­łam po te­le­fon, po czym we­szłam w po­wia­do­mie­nia.

– Może wpad­niesz ju­tro wie­czo­rem? – Zer­k­nę­łam na niego, a na­stęp­nie wkle­pa­łam przy­po­mnie­nie do ka­len­da­rza. – Zro­bię coś na ko­la­cję. Kup tylko ja­kieś wino, do­brze?

Przez chwilę nic nie mó­wił, tylko pa­trzył.

– Do­bra – od­burk­nął, od­wró­cił się na pię­cie i wy­szedł bez słowa po­że­gna­nia.

Wes­tchnę­łam gło­śno i prze­tar­łam twarz dłońmi. Z ner­wów za­czę­łam sku­bać skórki wo­kół pa­znokci. Może po pro­stu już za­czy­na­łam się przy­zwy­cza­jać do jego hu­mor­ków. Do tej nie­pew­no­ści, czy dziś bę­dzie chłodny, zi­ry­to­wany, czy za­ska­ku­jąco czuły. Chyba prze­sta­łam się już na­wet łu­dzić, że da się z nim roz­ma­wiać nor­mal­nie, jak z part­ne­rem. Ale… na­dal za nim tę­sk­ni­łam. Za tym, kim był kie­dyś, w su­mie nie tak dawno. Albo kim uda­wał, że jest. I za każ­dym ra­zem, gdy się tak za­cho­wy­wał – zimno, agre­syw­nie, pro­tek­cjo­nal­nie – część mnie i tak pró­bo­wała go uspra­wie­dli­wić. Może miał gor­szy dzień. Może czuł się po­mi­nięty. Może coś w pracy. Może coś przeze mnie…

Wes­tchnę­łam. Czas wra­cać do śledz­twa. Z kom­pu­te­rem przy­naj­mniej wie­dzia­łam, czego się spo­dzie­wać. Szu­ka­łam.

Mi­nęły trzy go­dziny. Prze­ko­pa­łam się przez sys­tem re­kru­ta­cyjny, bazy kan­dy­da­tów, hi­sto­rię lo­go­wań, ma­ile. Nic. Zero ano­ma­lii, zero dziw­nych trans­fe­rów, zero śla­dów. Wszystko wy­glą­dało czy­sto. Otwo­rzy­łam na­szą chmurę z da­nymi. Pro­jekty, fol­dery, struk­tury ka­ta­lo­gów – zna­łam je le­piej niż wła­sną szafę. Wszystko było tam, gdzie po­winno. I to wła­śnie nie da­wało mi spo­koju. Bo nic mi się nie zga­dzało, a sys­tem twier­dził, że wszystko gra.

– Kurwa! – prze­klę­łam pod no­sem i ude­rzy­łam wście­kle ręką w kla­wia­turę.

Wsta­łam i ru­szy­łam w stronę ko­ry­ta­rza. Pię­tro było ci­che. Na­la­łam so­bie wody i boso, z kub­kiem w dłoni, prze­szłam po chłod­nej pod­ło­dze z po­wro­tem do biura. Sta­nę­łam przy oknie. Na ze­wnątrz tęt­niło mia­sto – sa­mo­chody, świa­tła, ży­cie. Lu­bi­łam ten wi­dok. Przy­po­mi­nał mi, że je­stem czę­ścią cze­goś więk­szego, na­wet je­śli cza­sem o tym za­po­mi­na­łam.

Po­pi­ja­łam wodę, pa­trząc na lu­dzi prze­my­ka­ją­cych chod­ni­kami.

Ju­tro pójdę do Sier­gieja – po­sta­no­wi­łam. Je­śli coś fak­tycz­nie zo­stało ukryte, on to znaj­dzie. Na­wet je­śli po­tem do­nie­sie Aman­dzie – trudno.

Sier­giej był sze­fem sze­fów IT. Miał swoje pię­tro, swoje za­sady i swoją le­gendę. W fir­mie mó­wi­li­śmy, że rzą­dzi wła­snym kró­le­stwem – może nie do­słow­nie, ale nikt nie za­pusz­czał się tam bez za­pro­sze­nia. Je­śli ktoś miał wie­dzieć, kto grze­bał w pli­kach, to wła­śnie on.

Spraw­dzi­łam już wszystko i wie­dzia­łam, że to nie jest zwy­kły błąd czło­wieka. Może przy­pa­dek, może nie. Bę­dziemy mu­sieli to spraw­dzić. Bo jako dy­rek­torka po­no­si­łam za to od­po­wie­dzial­ność nad­zor­czą.

Czas wra­cać do domu. Od­wró­ci­łam się i wró­ci­łam do biurka, chcąc za­mknąć lap­topa. I wtedy to zo­ba­czy­łam.

Fol­der.

Nie było go wcze­śniej. Przy­się­gam. Ale ikonka wy­glą­dała ina­czej niż reszta – przy­ga­szona, jakby za­mglona, pół­prze­zro­czy­sta.

Na­zy­wał się sys­te­m_log­s_BAC­KUP.

Ja­kiś plik tech­niczny? Klik­nę­łam.

I wtedy zo­ba­czy­łam li­stę na­zwisk.

Mi­chael Ja­ros. Ja­mie El­ston. Noor Pa­tel. I jesz­cze pię­ciu in­nych kan­dy­da­tów, któ­rych już nie ko­ja­rzy­łam. Zro­biło mi się zimno. Tak na­prawdę zimno. To nie był przy­pa­dek. To był ukryty plik z osobną li­stą. I był za­pi­sany w fir­mo­wej chmu­rze.

Wcią­gnę­łam po­wie­trze, sta­ra­jąc się za­cho­wać spo­kój, ale coś we mnie już pę­kało. To nie była tylko kra­dzież da­nych. To nie był tylko pro­blem etyczny. To było na­ru­sze­nie ta­jem­nicy przed­się­bior­stwa. Zła­ma­nie pro­to­ko­łów za­bez­pie­czeń. Ukryta baza kan­dy­da­tów. Do­wód na to, że nasz sys­tem był nie­szczelny – a ja by­łam za niego od­po­wie­dzialna.

Drżącą dło­nią cof­nę­łam się w pliku i z wa­ha­niem klik­nę­łam na „Wła­ści­wo­ści”, szu­ka­łam au­tora. Mo­dli­łam się, żeby to był ja­kiś tech­niczny pod­pis, przy­pad­kowy ciągu zna­ków, coś bez­oso­bo­wego. Coś, co nie po­wie mi nic.

Ale tam było na­zwi­sko.

Przez mo­ment czas za­wisł w bez­ru­chu. Moje serce za­marło w piersi, a płuca od­mó­wiły po­słu­szeń­stwa. Każda ko­mórka mo­jego ciała zda­wała się kur­czyć, in­stynk­tow­nie chro­niąc mnie przed tą na­głą, nie­po­jętą prawdą.

„Plik utwo­rzony przez: Li­liana Evans.

Udo­stęp­niono: o.john­son@le­xle­ga­lis.com”