Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Aurelia ma wszystko – prestiżową posadę dyrektorki HR, życie pod kontrolą i jasno wyznaczone cele, aż do chwili, gdy zdrada niszczy nie tylko jej relacje, ale i pewność siebie. Aby poskładać się na nowo i znaleźć wyjście z sytuacji, która może ją kosztować wszystko, na czym jej zależy, ucieka do Blackleigh, do starego domku swojej babci. Tam czas płynie wolniej, ludzie są bardziej otwarci, życie wyglada na prostsze, a obok mieszka Zofia – sąsiadka z duszą polskiej czarownicy, która staje się dla niej przewodniczką po świecie emocji. Aurelia próbuje się w tym odnaleźć, ale wtedy pojawia się Nathan, ktoś, kogo przez jedenaście lat usiłowała usunąć z pamięci. Oboje noszą ze sobą bagaż doświadczeń i wolą trzymać się na dystans. Jednak w miasteczku, gdzie codziennie na siebie wpadają, trudno udawać obojętność. Pojawia się między nimi przyciąganie, którego żadne z nich nie planowało. Czy Aurelia znajdzie w sobie odwagę, by znów komuś zaufać?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 428
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Natalia Gaweł
Część I
Blackleigh
@COPYRIGHT by NATALIA GAWEŁ
Redakcja — Magdalena Białek
Korekta — Magdalena Białek
Skład — Katarzyna Skuta
Projekt okładki – Monika Rychlicka-Borzechowska
Self publishing
Wydanie I
Warszawa 2025
ISBN 978-83-952890-2-6
Dziękuję za wybór tej książki, to wiele dla mnie znaczy! Pamiętaj, że to moje autorskie dzieło, w które włożyłam serce, więc proszę o uszanowanie moich praw. Pożyczaj ją bliskim, ale bardzo proszę, nie udostępniaj jej w internecie. Jeśli cytujesz fragmenty, nie zmieniaj ich treści i zawsze podaj autora oraz tytuł. Miłej lektury!
Rozczarowanie to cena, którą czasem się płaci za odwagę
Była druga czterdzieści siedem. Szukałam już drugi dzień i czułam piasek w oczach, a tępy ból w skroniach nie ustępował. Nie mogłam znaleźć przecieku. Postanowiłam, że rano pójdę do Siergieja, szefa IT – tylko on mógł znaleźć coś ukrytego w systemie, nawet jeśli potem miałby zameldować to Amandzie. Amanda. Moja bezpośrednia szefowa, jedna z trzech prezesek. Nie musi krzyczeć – wystarczy spojrzenie. Gdy wypowiada moje imię z tą swoją uprzejmością, mam ochotę przeprosić za wszystko. Nawet za rzeczy, których jeszcze nie zrobiłam. Na samą myśl o niej przechodził mnie zimny dreszcz. A teraz? Wyciek danych? Pod moim nosem? W dziale, za który odpowiadam? To nie były kłopoty. To była katastrofa!
Odwróciłam się i już miałam zamknąć laptopa, kiedy zobaczyłam folder. Przymglony, półprzezroczysty.
system_logs_BACKUP.
Przysięgam, nie było go tam wcześniej. Kliknęłam.
Trzy nazwiska, które od dwóch dni wryły się w moją pamięć lepiej niż własna data urodzin.
Drżącą ręką sprawdziłam właściwości pliku, modląc się o anonimowy podpis. Ale zobaczyłam nazwisko.
W tym momencie wszystko się zatrzymało. Serce, oddech, czas. A ja poczułam, jak coś we mnie pęka – cicho, bezgłośnie, ale nieodwracalnie.
Gale charytatywne były obowiązkowe. Zazwyczaj wiązały się z bólem stóp, nudnymi przemowami i co najwyżej smacznym winem. Rzadko mnie bawiły, ale tym razem miałam powód, by się pojawić – właśnie świętowałam awans.
Do The HeadHunters trafiłam jako osiemnastoletnia stażystka – wtedy jeszcze studentka zarządzania zasobami ludzkimi. Przez kolejne lata uczyłam się wszystkiego od zera: jak prowadzić rozmowy, jak oceniać kompetencje, jak wyczuwać kłamstwo, zanim padnie pierwsze słowo.
Krok po kroku wspinałam się coraz wyżej po szczeblach kariery – od młodszej konsultantki, przez koordynatorkę projektów, aż po menadżerkę zespołu.
W wieku dwudziestu sześciu lat ja, Aurelia Loret, zostałam dyrektorką działu personalnego w największej agencji rekrutacyjnej w Phymoon. Brzmi dumnie, prawda? Phymoon to przeogromna metropolia, która nigdy nie zasypia i bije po oczach neonowymi światłami, jest dla mnie wszystkim: domem, ambicją i placem boju. Tu nauczyłam się więcej niż przez całe wcześniejsze życie. Tamto należało do mojej matki. To – wreszcie – do mnie. Czuję je całe – ten szorstki zapach dymu i asfaltu, puls świateł, które odbijają się w szybie autobusu, i ten nieustanny hałas, który nauczyłam się ignorować, dopóki go nie zabraknie.
I tak oto stałam tam, na gali, z kieliszkiem w dłoni, w nierozchodzonych szpilkach i opijałam awans. Obok mnie była Liliana. Oficjalnie – moja asystentka. Nieoficjalnie – współlokatorka i przyjaciółka, z którą dzieliłam mieszkanie od pięciu lat.
Zaciągnęłam ją na bok w ustronne miejsce i siadłam z ulgą na szezlongu. Przyjaciółka dołączyła do mnie.
– Wiedziałam, zawsze to samo – mruknęła, grzebiąc w torebce. – Masz obdarte pięty?
– Jak diabli. – Syknęłam z bólu, ściągając te cholerne buty.
– Weź plasterek. To te zajebiste, co są jak druga skóra. – Wyciągnęła w moją stronę dwa plastry.
Spojrzałam na nią z wdzięcznością. Zawsze taka była. Od pierwszego roku studiów Liliana lubiła czuć się potrzebna, więc w torebce nosiła wszystko – od podpasek, przez śrubokręt, aż po otwieracz do wina.
Na jednej z pierwszorocznych imprez rozdarła mi się sukienka. Liliana zaciągnęła mnie bez słowa do łazienki, wyjęła z torebki igłę oraz nitkę i zaszyła rozdarcie, jakby robiła to codziennie.
Oparłam się wtedy o umywalkę i spojrzałam w lustro. Rozczochrane blond włosy opadały mi na ramiona, a niebieskie oczy wyglądały na bardziej zaskoczone niż zmartwione. I wtedy w odbiciu spotkałam jej spojrzenie – jedna tęczówka zielona, druga brązowa. Uśmiechnęła się do mnie i puściła oczko. I wówczas zrozumiałam, że nikt inny nawet nie powiedział, że coś się stało. A ona po prostu naprawiła to bez zbędnego gadania. W tym momencie wiedziałam, że będziemy nierozłączne. Potrzebowałam wtedy kogoś, kto się mną zwyczajnie zaopiekuje.
– A teraz zapraszamy na scenę autorkę programu stażowego dla osób pięćdziesiąt plus, który pomógł już setkom mieszkańców wrócić na rynek pracy: Aurelię Loret!
Podniosłam głowę przerażona, patrząc na Lilianę.
– Dobra, szybko, dawaj stopę, plaster! – Liliana rzuciła się do pomocy, błyskawicznie przykleiła mi opatrunek na drugiej pięcie.
Pomogła mi wstać, gdy w pośpiechu wsuwałam stopy z powrotem w szpilki, i już spieszyłam w stronę sceny, czując, jak pot perli mi się na plecach.
– To twoja chwila – szepnęła, gdy już dotarłyśmy pod scenę, i zanim zdążyłam zaprotestować, popchnęła mnie lekko do przodu.
W szpilkach, które mimo plastra uwierały niemiłosiernie, stanęłam pod rozświetlonym żyrandolem i udawałam, że nie peszy mnie to całe zainteresowanie. Nie lubiłam być w centrum uwagi, ale tym razem – choćby przez sekundę – chciałam poczuć, że na to zasłużyłam.
– Dziękuję za tak liczne przybycie – zaczęłam. Przesuwałam wzrokiem po sali, a w głowie robiłam listę osób, do których jeszcze muszę podejść. – Ten projekt był dla mnie czymś więcej niż tylko pracą. Chciałam dać szansę tym, o których wszyscy zapomnieli, a którzy wciąż mają mnóstwo do zaoferowania. – Uśmiechnęłam się lekko, słysząc burzę braw.
Gdzieś w tłumie zauważyłam swoją matkę, oczywiście w pierwszym rzędzie, z wyprostowanymi plecami i wyćwiczonym uśmiechem.
– No dobrze, to tyle. Możecie wracać do win, rozmów i udawania, że dobrze się bawicie. – Zakończyłam z lekkim ukłonem i zeszłam ze sceny.
Matka byłaby ze mnie dumna, gdyby nie fakt, że właśnie spełniałam własne marzenia, a nie jej. Ale na pewno była przynajmniej zadowolona, że nie skompromitowałam nazwiska.
Liliana już na mnie czekała przy schodkach. Zlustrowała mnie od stóp do głów i uniosła brwi.
– Jak nogi? – zapytała szeptem.
– Umarły – jęknęłam, łapiąc ją pod ramię.
– Oj, laska… – mruknęła i zaciągnęła mnie bez słowa w stronę toalet.
Rozległ się szelest torebki, po czym w moją stronę poleciała para granatowych balerinek.
– Wzięłam dla siebie na powrót do domu. Ale wyglądasz, jakbyś miała zaraz przegryźć sobie pięty.
– Serio, kocham cię – wysapałam, już ściągając mordercze szpilki i wciskając się w wybawienie z miękką podeszwą.
Liliana patrzyła, jak wzdycham z ulgą, i rozpięła guziczek przy marynarce.
– Piękna przemowa. Krótka. Mocna. Tylko ta mina na końcu… jeszcze pomyślą, że naprawdę się przejmujesz.
Poprawiłyśmy makijaże przy lustrze, po czym z powrotem ruszyłyśmy w kierunku sali bankietowej. Stanęłam z boku i zaczęłam rozglądać się za kimś z potencjałem do współpracy. Szampan lał się dalej, rozmowy rozbrzmiewały ze wszystkich stron, a jeden z mecenasów sztuki właśnie tłumaczył Adrienowi Moreau, że sztuka bez intencji to tylko przypadek ze złym oświetleniem.
Odwróciłam głowę w ich stronę. Młody, może niewiele starszy ode mnie, ale garnitur miał tak uszyty, że wyglądał, jakby zarabiał więcej niż połowa tej sali razem wzięta. Stał z kieliszkiem w dłoni i słuchał, jak ktoś próbował wyłożyć mu różnicę między rzeźbą performatywną a instalacją przestrzenną. Po jego minie poznałam, że myślami był już gdzieś indziej.
Adrien Moreau. Partner w Goldbridge Ventures. Przypadkiem trafiłam na jego nazwisko wśród sponsorów wydarzenia. Miał kontakty do start-upów technologicznych i wiedziałam, że potrzebuje do nich ludzi. A ja ludzi miałam.
Poprawiłam sukienkę, upiłam łyk szampana i podeszłam.
– Jeśli powie pan jeszcze raz „fascynujące”, może pan dostać medal od tej fundacji – szepnęłam i stanęłam obok niego.
Odwrócił się do mnie, uniósł brew i uśmiechnął tak, jakby właśnie został wybawiony z opresji.
– Daję sobie jeszcze trzy „fascynujące”, zanim dostanę nagrodę specjalną za wytrwałość. Ale za ten tekst… pani dostaje moje pełne skupienie.
– Mam nadzieję, że nie tylko teksty pana interesują – odparłam. – Bo przyszłam z propozycją, która może być dużo ciekawsza niż te rzeźby.
Ach, plotki, ploteczki… klasyka. Ale wiedziałam, że takie imprezy były też idealne do wypatrzenia nowych firm, które można wciągnąć do współpracy. Adrien obiecał, że się odezwie, a ja złapałam aprobujące spojrzenie Emily – mojej mentorki i jednej z prezesek.
Puściłam jej oczko, poprawiłam sukienkę i wróciłam między rekiny. Czas upolować kolejnego.
Wzięłam kieliszek szampana od przechodzącego kelnera. Moje spojrzenie padło na Michaela Thompsona – prezesa Lex Legalis i największego konkurenta mojej matki. Dla mnie? Potencjalny klient, do którego nikt z naszej firmy nie potrafił się przebić. Nawet Emily, która przez lata odpowiadała za zatrudnianie ludzi na najwyższe stanowiska, nie umiała się do niego dostać. A teraz to ja zajmowałam jej miejsce. Z jednej strony jako szefowa zespołu, z drugiej zaś jako ta, która miała dokonać niemożliwego.
Rozmawiał z mężczyzną, którego nie kojarzyłam, choć wyglądał, jakby ten świat należał do niego. Młody, zbyt przystojny, za bardzo pewny siebie. Garnitur miał drogi i perfekcyjnie skrojony. Krawat zawiązany jak spod linijki, mankiety wystawały co do milimetra, buty błyszczały jak lustro. Z odwagą zagadywał najważniejsze osoby na gali – ambasadora Norwegii, ministra cyfryzacji, a nawet prezeskę fundacji współorganizującej całe wydarzenie. Zachowywał się, jakby to on tu rządził. A przecież znałam większość tych ludzi z nazwiska albo ze zdjęć w gazetach. A jego? Nic. Jak gdyby pojawił się znikąd.
Widziałam, że co chwilę zerka w moją stronę. Jakby nie mógł się zdecydować, czy podejść, czy dalej stać z boku i patrzeć. Nie ukrywał tego. Gdy spojrzałam w stronę baru, stał tam i po prostu się gapił. Rozmawiałam z ludźmi, uśmiechałam się, udawałam, że nie widzę. Ale czułam, że nie przestaje. Nie ruszał się. Nie zaczepiał. Tylko patrzył. Z daleka.
Kiedy weszłam na parkiet, zorientowałam się, że jest bliżej. Nie widziałam, kiedy się przesunął. Po prostu był, jakby specjalnie ustawił się tak, żeby lepiej widzieć. Wciąż udawałam, że go nie zauważam. Ale gdy razem ze znajomymi z pracy wznosiliśmy kolejny już toast, nagle pojawił się tuż obok i nachylił się do mojego ucha.
– Przyszedłem tu dla kontaktów biznesowych, ale wygląda na to, że znajdę coś znacznie ciekawszego.
– O, czyli jestem jednym z twoich celów do zaliczenia? – rzuciłam przez ramię z uniesioną brwią.
W końcu wykonał pierwszy krok. Od godziny krążył jak kot wokół miski. No to zobaczmy, czego tak naprawdę chce.
– Raczej nagrodą, Aurelio. Ale jeśli wolisz, możemy to nazwać dobrze rokującym początkiem. – Uśmiechnął się tak pewnie, jakby wiedział, że właśnie przyciągnął moją uwagę.
I miał rację. W końcu od jakiegoś czasu krążyły o mnie legendy – najmłodsza dyrektorka personalna w historii HeadHunters, specjalistka od kandydatów nie do zdobycia. W tych kręgach mówiło się o mnie więcej, niż bym chciała. Zwłaszcza od kiedy zaczęłam współpracować bezpośrednio z zarządem i znałam niemal każdego, kto liczył się w Phymoon.
Moja psychoterapeutka, doktor Wildstein, mówiła, że czasem warto zrobić coś inaczej. Puścić kontrolę, pozwolić rzeczom się dziać. Nie analizować od razu końca każdej historii.
Wzięłam głęboki wdech, odwracając się do niego całkowicie. Był uprzejmy. Za bardzo pewny siebie. Trochę zbyt grzeczny. I może właśnie dlatego postanowiłam dać mu szansę.
– Masz może wizytówkę czy flirt to jakaś nowa metoda rekrutacji?
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i podał mi kartonik.
– Proszę bardzo. Na wypadek, gdybyś chciała sprawdzić, z kim zakończysz dzisiejszy wieczór.
Prychnęłam. Okej, nie wiedziałam, czy mam go walnąć w twarz, czy się roześmiać. Ewentualnie jedno i drugie. Rzuciłam okiem.
„Oliver Johnson – młodszy specjalista ds. kadr, Lex Legalis”.
Zamarłam na ułamek sekundy. Firma Michaela. Oczywiście. Niby kadrowy szczebelek wyżej od stażysty, a minę miał, jakby to on podpisywał wypłaty dla całego zarządu.
Spojrzałam na niego. Sięgnął po kieliszek i upił łyk szampana, nie spuszczając ze mnie wzroku. Kropla zatrzymała się na jego dolnej wardze. Nie powinnam była patrzeć na jego usta, ale nie mogłam się powstrzymać. Oczywiście to zauważył. Na moment zagryzł wargę z cholernie uroczym półuśmiechem, a po chwili odsłonił cały rząd idealnie równych zębów. Spojrzałam mu z powrotem w oczy. Błysnęły, jak gdyby właśnie odhaczył kolejny punkt ze swojego planu.
Był przystojny. Gładka twarz, równo przycięty zarost, ciemne włosy kontrastujące z tym stalowoniebieskim spojrzeniem, w którym było coś, co sprawiało, że człowiek odruchowo się prostował.
Nie musiał się starać. Ludzie i tak sami do niego lgnęli.
Od tamtej chwili Oliver trzymał się blisko. Przedstawił się reszcie moich znajomych jak stary kumpel, rzucił kilka celnych żartów i zanim się zorientowałam, rozmawiał już z nimi, jakby znał ich od lat. Nawet Liliana, wiecznie czujna, uśmiechała się pod nosem. Jego elokwencja robiła swoje.
Nie planowałam flirtu. Ale on był obok, mówiąc rzeczy, które mi schlebiały. I zamiast uciec, jak robiłam zwykle, zostałam. Chciałam zobaczyć, co się stanie. Szłam z nim, czując głupią ekscytację, która była bardziej spowodowana wypitym alkoholem niż jakimś wielkim porywem serca. Ale przecież to był tylko wieczór. To nic nie musiało znaczyć.
Pod koniec imprezy nawet nie zdziwiło mnie, gdy pocałował mnie na pożegnanie i umówił się na randkę na następny dzień.
Na pierwszą randkę Oliver zabrał mnie do restauracji z trzema gwiazdkami Michelin – tej, do której rezerwacje robi się z półrocznym wyprzedzeniem. Nie miałam pojęcia, jak to załatwił. Po prostu stwierdził, że lubi dobrze jeść i nie znosi czekać.
Druga była piknikiem. Sam przygotował wszystko – przekąski, koc, playlistę. Wybrał miejsce nad wodą, o którym nawet nie wiedziałam, że istnieje. Przyszedł z kawą w termosie i swoim egzemplarzem książki, o której wspomniałam, że właśnie ją zaczęłam. Po prostu położyliśmy się na kocu i czytaliśmy razem, podjadając przekąski. W pewnym momencie poczułam, jak czule głaszcze mnie po dłoni. Zerknęłam na niego. On na mnie. I mrugnął, po czym wrócił do czytania. To było urocze.
Potem był wieczór pod gołym niebem. Poszliśmy do parku. Rozłożył koc i kazał mi na nim usiąść. Wszystko miał w torbie – popcorn, powerbank, sok marchewkowy i jakieś dziwne ustrojstwo, które okazało się przenośnym ekranem.
– Pomóc ci? – zapytałam, śmiejąc się, bo wyglądał, jakby walczył z transformersem.
– W życiu. Ty masz leżeć i pachnieć.
Poprawiłam więc sukienkę, otworzyłam popcorn i nalałam soku. Potem odpalił rzutnik i szczęka mi opadła, gdy zaczęła lecieć Vaiana. Nie miałam pojęcia, skąd wiedział, że to moja ulubiona bajka. Nawet nie wiem, kiedy wyciągnął ze mnie tę informację.
Podczas filmu rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym – wypytywał mnie o rodzinę, pracę, marzenia. Zdziwił się, że żadnych nie mam, i zmusił mnie, żebym sobie jakieś wymyśliła.
– Co to za życie, jak się nie ma marzeń? – zapytał, bawiąc się puklem moich włosów. Nawijał go na palec, potem rozplątywał i zakładał za ucho. Pocałował moje nagie ramię i popatrzył na mnie wyczekująco.
Uśmiechnęłam się. Bo ja nie miałam marzeń. Ja miałam cele do zdobycia. Nie odpowiedziałam, ale wpatrywał się we mnie tak uparcie, że faktycznie zaczęłam się zastanawiać, co bym właściwie chciała przeżyć.
Spojrzałam w lewo, gdzie w tle majaczył najwyższy budynek w Phymoon.
– Chciałabym zobaczyć miasto stamtąd. – Wskazałam go palcem.
Spojrzenie Olivera powędrowało za moim i nagle uśmiechnął się zawadiacko.
– Załatwione.
Prychnęłam.
– W życiu tam nie wejdziemy. Kiedyś już próbowałam. Jest tam kategoryczny zakaz wstępu. Trzeba mieć pozwolenie i konkretny powód, żeby tam wejść.
Trzy dni później już wiedziałam, czemu wtedy tak się uśmiechał.
Winda zatrzymała się na sześćdziesiątym siódmym piętrze. Otworzył mi drzwi, wpuścił mnie na klatkę schodową i zaczął się wspinać. Dotarliśmy na siedemdziesiąte piętro i stanęliśmy przed drzwiami wiodącymi na dach – miejsca, które powinno być dostępne tylko dla nielicznych.
– Trzymaj latarkę – polecił, podając mi swój telefon. Sam wyciągnął z kieszeni niewielki srebrny kluczyk.
– Żartujesz sobie? – wydyszałam, wciąż łapiąc oddech jak po maratonie, a jednocześnie patrzyłam na niego zafascynowana.
Otworzył drzwi, wyprostował się na całą swoją wysokość, po czym odwrócił głowę w moją stronę.
– Przecież wiesz, że nie bawię się w półśrodki.
Złapał moją brodę i bez wahania przyciągnął do siebie, wciągając mnie w pocałunek i jednocześnie na dach.
Poprowadził mnie w stronę wysokiej, szklanej balustrady, która zdawała się niczym cienka bariera między mną a otchłanią miasta. Już samo spojrzenie w dół sprawiło, że poczułam, jak nogi miękną mi pod wpływem obezwładniającego widoku. Ziemia wirowała gdzieś daleko, a ja ledwo mogłam utrzymać równowagę. Stanął za mną.
Powoli odwrócił mnie do siebie i objął ramionami, a następnie bez słowa wpił się w moje usta. Oddałam mu pocałunek, czując, jak ten gest rozlewa gorąco po całym ciele, jednocześnie studząc narastający lęk. Pogłębił go, a jego ciepły, pewny język śmiało wślizgnął się do moich ust. Zaczęłam drżeć jak galareta. Nie wiedziałam już, czy to z powodu tego oszałamiającego pocałunku, czy z przerażenia wysokością, czy może z samego szoku i nadmiaru wrażeń. Wszystko zlewało się w jedno, intensywne doznanie.
I w tamtej chwili, mimo całej irracjonalności sytuacji, coś zrozumiałam. Moja wiedza o ludzkich umysłach podpowiadała mi, że takie momenty, przepełnione tak skrajnymi emocjami, zapisują się w człowieku na zawsze. I co gorsza – czy może raczej: co bardziej pociągające – wzmacniają więź z osobą, w której towarzystwie ich doświadczasz. Oliver właśnie bezwiednie przypieczętował coś między nami.
Potem był lot balonem, a ja… po prostu przestałam się dziwić. Zamiast kwestionować, co się dzieje, zaczęłam korzystać z każdej chwili. Czułam, że ktoś najwyraźniej postanowił dać mi wszystko, zanim zdążę się o to upomnieć.
Pewnego wieczoru siedzieliśmy w trójkę w mojej kuchni. Przed nami stały niemal puste kubki z herbatą, a w powietrzu unosił się słodko-pikantny zapach. Liliana, pogrążona w swoim świecie, eksperymentowała z kolejnym dziwnym wypiekiem. Energicznie mieszała coś w misce, udając, że nas nie słyszy – choć każda uniesiona brew zdradzała coś innego. Kochała piec; to był jej sposób na stres, frustrację i całą resztę.
Podeszła do nas z miską, w której był gęsty karmelowy krem do babeczek. Oliver przyglądał się temu z dystansem, a ja – z niecierpliwością.
– Spróbujecie. – Podsunęła mi miskę, a ja z chęcią ściągnęłam palcem ze ścianek potężną ilość kremu.
– Wiesz, Lilianka, sorry, ale nie zjem tego. – Oliver machnął lekceważąco ręką. – Nie po to tyle ćwiczę, żeby to wszystko zrujnować deserem.
Powiedział to dokładnie w momencie, gdy ja, niczego nieświadoma, wyciągałam rękę po drugą porcję. Cofnęłam szybko dłoń. Na szczęście przyjaciółka nie przejęła się tym komentarzem i wróciła do przypraw, by dosypać coś czerwonego do miski.
– Ej – zaczepiłam Lili. – Co ty tam wrzucasz? Czy to…
– Chili. – Liliana uśmiechnęła się szeroko, jakby dokonała odkrycia stulecia.
– Dziwne nieporozumienie – mruknął Oliver, ale zrobił to wystarczająco głośno, by moja przyjaciółka to usłyszała.
Liliana zamarła. Jej usta, do tej pory rozciągnięte w oczekiwaniu na pochwałę, zbiegły się w cienką linię. Od tamtej chwili nie odezwała się już ani słowem. Złapała cichego focha – i nawet nie próbowała tego ukrywać. Jej ramiona zgarbiły się lekko, a oczy świdrowały Olivera. Ja udawałam, że nie wiem, co się stało, choć znałam tę minę od pierwszego roku studiów. To była twarz osoby, której ktoś właśnie podeptał serce, nawet jeśli tylko przez skrytykowanie babeczki.
Oliver najwyraźniej zignorował jej obrażoną ciszę. Zamiast tego jego wzrok padł na moje chwiejące się krzesło – jedno z tych, które od miesięcy ignorowałam i którego uparcie nie chciałam wyrzucić z czystego sentymentu. Stało tu, bo u babci przy stole były tylko trzy miejsca, a to czwarte zawsze zostawało z boku. W końcu wzięłam je do siebie. Lubiłam je. Może zbyt mocno.
Bez pytania wstał, obejrzał je od spodu i rzucił przez ramię:
– Masz śrubokręt?
Najpierw zrobiłam minę idiotki i wzruszyłam ramionami. Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, czy w tym domu w ogóle istnieje coś takiego jak śrubokręt. Liliana, wciąż zacięta, również wzruszyła ramionami, przecząco kręcąc głową. Kłamała. Wiedziałam, że ma śrubokręt w torebce – nienawidziła tego krzesła. Zawsze obijała się o nie małym palcem i miała nadzieję, że w końcu się rozwali, a ja pozwolę je wyrzucić. Poza tym jej foch był z gatunku tych, które sprawiały, że mogłaby trzymać śrubokręt w zębach i i tak powiedziałaby, że go nie ma.
Oliver spojrzał na krzesło z taką miną, jakby był gotów wyrzucić je przez balkon.
– Takie rzeczy się wyrzuca, a nie naprawia – mruknął z przekonaniem. To, że krzesło jeszcze stoi, było dla niego osobistą obrazą estetyki.
Liliana uniosła głowę z nadzieją – już prawie widziałam ten triumfalny błysk w jej oczach.
– Dostałam je od babci – szepnęłam cicho, świadoma, że w obliczu pragmatyzmu Olivera ten argument nic nie znaczy.
Westchnął. Było to westchnienie kogoś, kto właśnie musiał zrezygnować z fundamentalnego porządku we wszechświecie. Bez słowa wstał i zaczął przeszukiwać mieszkanie. Liliana, zniechęcona nagłą zmianą planów, znów spuściła wzrok nad miską, a jej foch tylko się pogłębił.
I oto Oliver znalazł, czego szukał. Wyciągnął z czeluści schowka na buty, spod warstw zimowych szalików i wiecznie zepsutych parasolek, starą skrzynkę z narzędziami. Była to dla mnie niespodzianka, bo nawet nie pamiętałam, bym ją kiedykolwiek miała. Uniósł ją wysoko, jakby trzymał w rękach sam Święty Graal. W tamtej chwili ogarnął mnie lekki podziw. Nie tylko dla tego, że cokolwiek znalazł, ale i dla jego determinacji, by mimo wszystko zająć się czymś, czym tak jawnie gardził.
Gdy skończył naprawiać, usiadł z powrotem naprzeciwko mnie, jak gdyby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
– Wiesz, miałem osiem lat i uparcie nie mogłem pojąć, czemu nie wolno rozkręcić stołu – zaczął Oliver, zerkając na moją zdezorientowaną minę. Gestykulował rękoma, jednocześnie z precyzją chirurga wkładał narzędzia z powrotem do skrzynki. Robił to w irytująco perfekcyjnym porządku.
– Rozkręcić? Całego? – dopytałam, bo to brzmiało absurdalnie.
– Tak. Tego wielkiego, dębowego stołu jadalnianego, przy którym zawsze zasiadaliśmy na święta.
Liliana, która przecież była obrażona i w ogóle nas nie podsłuchiwała, nagle uniosła głowę.
– I co z nim zrobiłeś? – rzuciła zaciekawiona, zapominając o swoim fochu.
– Rozłożyłem go na części pierwsze. Wszystko poukładałem kategoriami: śrubki tu, nóżki tam, blat osobno. Chciałem, żeby nawet największy laik wiedział, co do czego. Pech chciał, że akurat tego wieczoru mieliśmy kolację z dziadkami.
– A tata? Jak zareagował? – prychnęłam, z trudem powstrzymując śmiech, gdy wyobraziłam sobie tę scenę.
– Do dziś wspomina to jako swoją traumę. A ja? Ja po prostu musiałem zrozumieć, jak to wszystko jest zbudowane.
Zaśmiałam się razem z Lilianą, ale śmiech zamarł mi w gardle, gdy zobaczyłam, jak Oliver odkłada pudełko na miejsce. Przesegregował szaliki, coś wyjmował, coś chował z powrotem. Potem bez słowa wrzucił do worka dwie połamane parasolki i moją starą, podartą apaszkę od babci. Nawet nie zapytał. Patrzyłam, jak wiąże ten worek.
– Ta i tak była zniszczona – rzucił, widząc moja minę. – Kupię ci nową. Może coś od Hermèsa? Widziałem ostatnio piękne, z jedwabiu. Będziesz wyglądać jak Francuzka z katalogu
Tylko że ta nowa apaszka z Hermèsa nie pachniałaby babcią –pomyślałam. Ale milczałam. Może to i lepiej. Nienawidziłam sprzątać. To chyba dobrze, że ktoś ma odwagę usunąć to, czego ja nie mam śmiałości. Przecież doktor Wildstein zawsze powtarzała, że nie muszę kontrolować wszystkiego. Że czasem warto pozwolić się zaopiekować. A Oliver? On był w tym bezbłędny. Dbał o mnie… na swój sposób.
Przyglądałam się, jak wraca zadowolony z siebie i sprząta kubki ze stołu. Umył je, włożył do zmywarki. Mój też – chociaż jeszcze nie dopiłam. Ale i tak… to było miłe.
I wtedy zaświtała mi myśl: Może właśnie o to chodzi?
Bez wielkich deklaracji, bez uniesień. Po prostu ktoś, kto naprawia twoje krzesło i zostaje na herbatę. Zachowywał się, jakbyśmy mieli to wszystko już dawno ustalone. Jakby znał scenariusz na pamięć i dokładnie wiedział, jaką mam w nim rolę. A ja? Po prostu w nią weszłam. Bez słowa.
Następnego dnia jak zawsze przyszedł po mnie pod pracę. Odprowadził do domu. Czasem wchodziliśmy do Cete, mojej kochanej kawiarni, czasem zahaczaliśmy o park. Czasem przychodził od razu z kawą, czasem z książką, o której kiedyś mimochodem wspomniałam. Odprowadzał mnie do domu, a potem zostawał – najpierw na ciasto, chociaż nie jadał słodkiego, potem na film. W końcu na noc. Nie gotował, twierdził, że herbata to jego kulinarne maksimum, ale za to sprzątał wszystko. Nawet skarpetki z podłogi. Dbał o moje mieszkanie bardziej niż ja. Nie musiałam tłumaczyć się z bałaganu – po prostu sprzątał. I mówił, że jestem najlepsza, nawet gdy wyglądałam jak po nieprzespanej nocy.
Moim językiem miłości są słowa. A Oliver trafiał nimi tak, że czasem aż nie dowierzałam. Jakby rozgryzł mnie szybciej, niż zdążyłam się zorientować. Czułam się, jakby mnie wybrał. I że to było coś dobrego. Coś, co może się w końcu udać. Zdarzało mu się mówić, że przy mnie czuje się spokojniejszy, że lepiej sypia i mniej się stresuje. Że po raz pierwszy ma wrażenie, że ktoś go rozumie bez konieczności tłumaczenia się z każdej myśli. Że nikt wcześniej nie widział w nim tego, co ja.
Czemu tak szybko mu zaufałam? Czemu na tyle mu pozwalałam? I jak to możliwe, że te wszystkie słodkie komplementy nie wywoływały we mnie odruchu obronnego? Już mówię.
W głowie wciąż miałam jedną rozmowę z doktor Wildstein, kiedy przez dziesięć minut analizowałam, dlaczego nie potrafię zaufać facetom, którzy mówią miłe rzeczy.
– Bo ja wiem, że oni czegoś chcą – rzuciłam, siadając jak do walki. – Zawsze czegoś chcą.
– Aurelio – westchnęła wtedy i zdjęła okulary. – A może po prostu lubią mówić miłe rzeczy?
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
Patrzyłam na nią podejrzliwie, jakby właśnie próbowała sprzedać mi lizaka spod płaszcza.
– To czemu zawsze czuję, że mnie testują?
– Może dlatego, że sama robisz testy. Non stop.
Milczałam.
– Spróbuj czasem nie rozkładać wszystkiego na czynniki pierwsze – dodała łagodniej. – Może ludzie nie są aż tak skomplikowani, jak ci się wydaje.
Przypomniałam sobie słowa Wildstein, kiedy po trzech tygodniach znajomości Oliver mówił o domu z tarasem i dzieciach, i nie włączyłam alarmu. Postanowiłam spróbować.
– Taras. Musi być taras. I stół na osiem osób, żeby zawsze było gdzie usiąść – mówił to, wpatrując się w sufit, jakby właśnie szkicował ten dom gdzieś w powietrzu.
– Osiem osób? – Uniosłam brew, niepewna, czy żartuje.
– Ty, ja, dzieci, przyjaciele, rodzice. Albo koty, jak nikt nie wpadnie – dodał z uśmiechem. Przerzucił wzrok na mnie, uśmiechając się zawadiacko. – Ale serio. Od zawsze chciałem mieć obok siebie kogoś, kto się w to wpisze. Kto nie komplikuje. Kto po prostu pasuje.
Pochylił się w moją stronę i spojrzał na mnie z taką pewnością, jakbyśmy właśnie podpisali umowę.
– Lubię, kiedy wszystko jest jasne – dodał. – I lubię to, że z tobą takie właśnie jest.
Absolutnie nie było. Nie znosiłam kotów. I robienia domówek. Ale kiedy Oliver mówił o tym z takim przekonaniem, miałam ochotę uwierzyć, że może się kiedyś w tym odnajdę. Że może wystarczy spróbować. I nie zrujnować czegoś tylko dlatego, że nie lubię tych cholernych zwierzaków. Uśmiechnęłam się do niego, nie chcąc tego komentować. Zadowolenie, z jakim to zrobił, sugerowało, że osiągnął właśnie kolejny cel.
Może to faktycznie było za szybko i zbyt intensywne – ale wtedy po prostu to przyjmowałam. Bo dobrze było w końcu poczuć, że ktoś naprawdę mnie widzi.
Parę miesięcy później był taki dzień, kiedy piliśmy szampana na schodkach na bulwarze przy rzece Silverbend. Miejsce to znane było ze spotkań ludzi przy alkoholu i dobrej muzyce płynącej z pobliskich foodtracków. Dookoła nas panował gwar i śmiech. Całość rozjaśniały girlandy świateł ogrodowych, które tworzyły tu niepowtarzalny klimat, gdy patrzyło się na słońce zachodzące na tle miasta. Ludzie tańczyli i bawili się, jakby jutra miało nie być. Obok nas trwała zabawa, której charakter zdradzała panna młoda w welonie – wyraźnie był to wieczór panieński.
Siedzieliśmy niedaleko, patrząc, jak jedna z druhen włożyła sobie ćwiartkę limonki do ust. Panna młoda przechyliła kieliszek z tequilą, a potem powoli pochyliła się nad druhną i zaczęła ssać limonkę prosto z jej ust, rozciągając ten moment z wyraźną intencją.
Oliver tylko uniósł brew i lekko się uśmiechnął. Ja udawałam, że mnie to nie rusza, ale sama zerkałam w ich stronę z ciekawością. Świętowaliśmy właśnie jego awans i gratulowałam mu lepszych zarobków.
Pamiętam, jak wracaliśmy tamtego wieczoru przez park. Trzymał mnie za rękę, mówił o planach: wspólnych podróżach, nowym mieszkaniu, jego przyszłości w firmie. Kiwałam głową i się uśmiechałam, bo przecież właśnie tak powinno być. Sukces, świętowanie, para z przyszłością.
A mimo to coś mnie wtedy ukłuło. Małe, drobne napięcie, którego nie potrafiłam nazwać. Może chodziło o to, że mówił głównie o sobie. A może o to, że w jego wizjach zawsze to ja miałam się dopasować. Jednak przemilczałam to. Bo przecież miał powody do dumy. Awansował. Został nowym szefem działu rekrutacji.
Ja – pracowałam w firmie, która dostarczała kandydatów.
Wiedziałam, że coś tu nie gra. Że jeśli chcemy być razem, to nie możemy jednocześnie funkcjonować zawodowo na przeciwnych końcach tego samego stołu. Ale nie chciałam tego ruszać. Bo podskórnie czułam, że jeśli to zrobię, coś się rozpadnie. Nie chciałam, żeby ten związek się skończył, zanim naprawdę się zaczął.
Przecież Oliver nie prosił mnie o nic wprost. Nie łamałam żadnych zasad, ale to on wiedział, kogo mam w bazie. Z kim pracuję. Jakie mam kontakty.
Zaglądał mi przez ramię, gdy siedziałam przy laptopie, niby z ciekawości.
– A ten? – rzucał od niechcenia. – Wydaje się całkiem niezły.
Podpytywał mimochodem, komentował profile kandydatów, które przemykały mi przez ekran.
Z czasem przychodził coraz częściej do mieszkania, niby po to, żeby spędzić ze mną wieczór. Siadał z laptopem w kuchni, ale gdy rozmawiałyśmy z Lilianą o projektach, milknął i udawał, że nas nie słucha.
– Nie krępujcie się – rzucał z uśmiechem, gdy zamierałyśmy w pół zdania.
A potem śmiał się pod nosem, gdy Liliana żartowała z jednego z kandydatów.
Nie musiałam nic mówić. Sam się domyślał. Składał wszystko w całość. Traktowałam go jak kogoś, komu mogę ufać. Jak partnera, nie klienta. Ale to wystarczyło, żeby przekroczyć granicę. Może nie przekroczyłam żadnych reguł na papierze. Może nikt z zewnątrz nie miałby się do czego przyczepić – on nie łamał zasad, ja też nie. Ale wiedział więcej, niż powinien. I wykorzystywał to – cicho, bez pytania, bo wiedział, że nie powiem „stop”.
Po tym wieczorze z czasem coś zaczęło się zmieniać. Nie od razu, nie dramatycznie. Na początku to były tylko małe rzeczy. Niby w żartach pytał, czy bardziej kocham ludzi z pracy, skoro z nimi spędzam tyle czasu. Czasem czekał pod moim biurem. Stał z bukietem kwiatów i uśmiechem, który rozbrajał wszystkie moje „ale”. Mówił, że tęsknił, że chciał mnie zobaczyć choćby przez chwilę. Myślałam, że to romantyczne. Że właśnie tak wygląda miłość. A kiedy mówiłam, że niestety wychodzę z Blanką, uśmiech lekko mu gasł i rzucał na pozór rozbawiony:
– Nic nie szkodzi. W końcu się nauczę, że zawsze ktoś będzie ważniejszy ode mnie.
Mówił to cicho, z tym swoim teatralnym smutkiem. I właśnie przez tę minę zaczęłam rezygnować z wyjść, z rozmów, z planów. Nie dlatego, że mi kazał. Tylko dlatego, że coraz trudniej było mi patrzeć, jak stoi rozczarowany.
Komplementy zmieniały się w zawoalowane uwagi.
– Jesteś piękna. Ale z makijażem, wtedy jesteś dokładnie taka, jaką cię kocham.
I chociaż może to drobiazg, ale zauważałam, że coraz częściej nakładam makijaż. Bo nie chciałam go zawieść.
Zamiast śmiać się razem, coraz częściej śmialiśmy się… ze mnie.
– Ilu dzisiaj przystojnych kandydatów miałaś w grafiku? Pewnie znowu musiałaś się zastanowić, który z nich byłby dobry do pracy… a który do łóżka – zażartował.
Zamarłam. Nie wierzyłam własnym uszom. Jego uśmiech był spokojny, jakby właśnie stwierdził oczywistość. Moja reakcja musiała być równie opanowana. Powstrzymałam się. Nie tutaj. Nie teraz.
W środku mnie wrzało, ale na zewnątrz tylko brew powędrowała do góry i wydałam z siebie coś, co miało imitować rozbawienie. Wystarczająco, by zamaskować szok. By grać dalej. A potem dodał coś w stylu:
– Czyli cały dzień decydujesz, kto jest wystarczająco dobry, żeby mieć pracę? Ciekawe, kto by zdecydował, czy ty byś się do czegokolwiek nadawała.
Patrzył na mnie z uśmiechem, w którym cień ironii mieszał się z tą jego uroczą pewnością siebie, a nuta podziwu wystarczała, bym nie poczuła żądła od razu. Wiedziałam przecież, że miłość nie polega na naginaniu się i składaniu w kawałki pod czyjeś oczekiwania, że ktoś, kto naprawdę cię kocha, nie próbuje cię ulepić po swojemu. Ale wtedy o tym nie myślałam. Przecież go uwielbiałam. Poza tym moje zawodowe życie pochłaniało mnie bez reszty. Firma HeadHunters rozwijała się w szalonym tempie. Co chwilę pojawiały się nowe projekty, wyjazdy służbowe, intensywne szkolenia, na których zdobywałam kolejne certyfikaty. Czułam, że jestem w szczytowej formie. Budowałam coś dużego, naprawdę pasjonującego. Dbałam o tę firmę jak o swoją i z każdym miesiącem angażowałam się mocniej. Pracowałam dużo. Za dużo. Przyjmowałam na siebie dodatkowe obowiązki, zgłaszałam się do projektów, zostawałam po godzinach.
Ale to nie było to samo, co u ludzi, którzy wypruwają sobie flaki, żeby ktoś w końcu powiedział „dobrze zrobiłeś”.
Ja naprawdę to lubiłam. To była moja decyzja. Moja miłość. Nie kara. Nie głód uznania. Nie potrzeba premii ani pochwały. To była pasja, nie błaganie o uwagę.
Tylko że wtedy pojawiły się zmartwienia. Kandydaci, których rekomendowałam, zaczęli znikać z rynku, zanim zdążyliśmy podpisać umowy. Nie wszyscy – tylko ci najlepsi. Ci, którzy łączyli znajomość prawa, zarządzania i finansów. A takich ludzi nie znajduje się codziennie.
Początkowo myślałam, że to przypadek. Potem – że może to ja coś robię nie tak. Nie dzieliłam się tym z nikim. W firmie nikt o niczym nie wiedział. Nie mogłam pozwolić sobie na cień podejrzenia, że straciłam kontrolę. Jeszcze nie rozumiałam, co się dzieje. Ale im dłużej to ignorowałam, tym większe było ryzyko, że ktoś się zorientuje. A jeśli tak się stanie, wpadnę w poważne tarapaty. Do tego nie mogłam dopuścić. Nie na tym stanowisku. Nie w tej firmie.
Wszystko zaczęło się niewinnie.
Od nazwiska, które znałam aż za dobrze. Michael Jaros. Jeden z tych kandydatów, którzy trafiają się raz na sto. Świetne CV, błyskotliwa rozmowa, konkretna motywacja. Idealny. Tylko że… zniknął. Nie z pamięci – z systemu.
Nie wiedziałam, o co chodzi. To to uczucie, jakbyś miała drzazgę pod paznokciem. Małą, ale irytującą. I nie przestaje boleć, dopóki jej nie wyciągniesz.
Następnego dnia przyszłam do pracy z planem, że to rozgryzę.
Dzień zaczął się zwyczajnie. Może nawet zbyt zwyczajnie jak na to, co miało przyjść później.
Z Lilianą, moją asystentką i jednocześnie przyjaciółką, odbębniłyśmy poranną rutynę: kawa, przegląd maili, szybka wymiana plotek z korytarza i obowiązkowe narzekanie na pogodę. Liliana rzucała mi spojrzenia znad kubka z napisem „Technicznie rzecz biorąc, to ja jestem twoim szefem”, a ja tylko unosiłam brew. Wszystko w normie.
Potem zebrałam teczki, zmieniłam buty na obcasy i ruszyłam na spotkania na mieście. Następnie przesłuchania kandydatów, raportowanie wyników do działu analiz, szybki lunch przy biurku i zebranie z zespołem projektowym, na którym tylko ja trzymałam się agendy.
Działo się. Ale myśl o Jarosie nie dawała mi spokoju. Wróciła, jak tylko zamknęłam laptopa po ostatnim spotkaniu.
– To co, idziesz? – zapytała Liliana, wkładając płaszcz. Zaczęła zbierać swoje rzeczy ze stolika.
– Zostałabym jeszcze na chwilę – odparłam, udając, że coś jeszcze muszę uporządkować w dokumentach.
– Znowu? – Uniosła brwi, ale nie była zdziwiona. To nie pierwszy raz, kiedy zostawałam po godzinach.
– Muszę coś sprawdzić.
Nie zapytała co. Wiedziała, że czasem mam swoje dziwne przebłyski perfekcjonizmu, których lepiej nie ruszać.
– Chcesz kawy? – zapytała przez ramię. – Albo… mam jeszcze batonika z orzechami. – Rzuciła mi go na biurko. – Jedz i nie myśl. Tylko nie siedź tu do nocy, okej?
Skinęłam głową z uśmiechem.
Gdy tylko drzwi za nią się zamknęły, a biuro pogrążyło się w znajomej ciszy wieczoru, otworzyłam laptopa i wzięłam głęboki wdech.
Zalogowałam się jak zawsze, przeszłam do bazy zgłoszeń i wpisałam nazwisko: Michael Jaros.
Wyskoczył od razu. Znalazłam potwierdzenie otrzymania jego aplikacji i zaproszenie na rozmowę. Nawet odpowiedź, że się stawi. Czyli… wszystko było. Nawet jego decyzja – „zaakceptował ofertę”. Tylko że status nagle brzmiał: „brak”. Jakby sam zrezygnował. Jakby się wycofał.
Co za bzdura.
Dla niego naciągnęłam wszystkie możliwe granice – rozciągnęłam budżet, przekonałam klienta do modelu hybrydowego, wyrwałam dodatkowy urlop na start i jeszcze wcisnęłam bonus relokacyjny, mimo że nigdzie się nie przeprowadzał. Miał wszystko: świetną pensję, elastyczne godziny, prywatnego mentora na onboarding, opłacone studia, budżet szkoleniowy wyższy niż u menedżerów. Na dodatek prywatną opiekę medyczną, sportowy pakiet dla całej rodziny i… najlepsze biurko z widokiem na rzekę. Sam je sobie wybierał. To była oferta, której nikt nie przebijał. Nawet ja bym jej nie odrzuciła. A on? Zniknął. Nie napisał ani słowa. Żadnego „zmieniłem zdanie”, żadnego „sorry”. A ponieważ wyglądało to tak, jakby sam się wycofał – firma nie zapłaciła nam prowizji. Straciliśmy na nim kilkadziesiąt godzin pracy i bardzo konkretne pieniądze. W dodatku nie mogłam nikogo o to obwinić – wszystko wyglądało, jakby… sam zrezygnował.
Jeszcze raz przejrzałam historię. Był kontakt, były rozmowy, były zapisy spotkań. Nic nie wskazywało na to, że coś poszło nie tak. Złapałam się za głowę. Czyli był mój. Do samego końca. A jednak zniknął.
Zamknęłam system rekrutacyjny, skrzynkę mailową i otworzyłam przeglądarkę z LinkedIn. Nie pierwszy raz szukałam kandydata w sieci – czasem po prostu trzeba kogoś prześwietlić. Sprawdzić, gdzie wcześniej pracował, co mówi o sobie w socjalach, ewentualnie zadzwonić do poprzednich firm. Standard. Część mojej pracy. Znalazł się od razu. Aktualizowany niedawno. Zdjęcie to samo co w CV – elegancka marynarka, lekki uśmiech, spojrzenie mówiące „jestem nie do zdarcia”.
Zjechałam wzrokiem niżej i wtedy zamarłam.
Michael Jaros. Veltic Group. Financial Risk Associate. Zatrudniony od tygodnia.
Zamarłam. Veltic to nie była byle firma; zajmowała się analizą ryzyka finansowego i inwestycjami dla potężnych klientów korporacyjnych. Jedna z tych instytucji, które działają wyłącznie wewnętrznie – z własnymi headhunterami, zamkniętymi rekrutacjami i długim procesem decyzyjnym. Dostać się tam to jak wygrać los na loterii, i to tej z kumulacją. My nie mieliśmy z nimi żadnego otwartego procesu. I z całą pewnością nie wprowadziliśmy tam Michaela.
Przecież dopiero co znaleźliśmy mu idealne miejsce w Bravaris Solutions, mniejszej, ale rozwojowej firmie technologicznej, gdzie miał przejąć zespół. Cały proces rekrutacyjny był zakończony, oferta podpisana, wszystko dogadane.
Coś mi tu nie grało. Za dużo przypadków, za mało sensu. Zwłaszcza że przecież Lorenzo Bianchi – ten sam, którego próbowaliśmy bez skutku zrekrutować, oferując mu niemal prezesowski stołek – przeszedł do Lex Legalis właśnie z Veltica. To zawsze wydawało mi się dziwne: z rekrutacyjnego Olimpu do kancelarii, gdzie siedział jako… asystent Thompsona? Nikt nie pytał dlaczego. Może bali się odpowiedzi.
Ale teraz, kiedy do Veltica trafia bokiem Jaros – i to nie przez nas – zaczynałam czuć, że to wszystko nie dzieje się przypadkiem. Jak, kurwa? Jakby ktoś rozgrywał to kawałek po kawałku.
Przez chwilę gapiłam się w ekran w nadziei, że coś się nagle samo wyjaśni. Ale nic się nie zmieniało. Nazwa firmy, data zatrudnienia, stanowisko – wszystko jasne jak słońce.
Zaczęłam skubać skórki wokół paznokci tak nerwowo, że aż zapiekło.
Nie mogłam tego zostawić. Sięgnęłam po telefon, aby znaleźć jedno nazwisko. Dźwięk łączenia. Potem miły głos po drugiej stronie.
– Hej, czy u was przyjęto Michaela Jarosa? – zapytałam Rose, z którą miałam świetny kontakt. Miałyśmy wspólną historię z jednego dużego projektu, a teraz pracowała w Velticu, więc była idealną osobą.
– Jasne. Przyszedł z polecenia. Od razu miał zielone światło. Podobno zna się z kimś z Lex Legalis.
Lex Legalis. Oliver.
Zaczęło mnie nosić.
Skoro Michael trafił do Veltica, to może… może reszta też zniknęła nie bez powodu? Wróciłam do systemu i przefiltrowałam ostatni kwartał po kandydatach oznaczonych jako „wycofani” albo „brak odpowiedzi”. Tylko trzech pasowało. Trzech, którzy nagle zrezygnowali, mimo że wszystko było gotowe do podpisania. Zaznaczyłam nazwiska, które od teraz będę pamiętać lepiej, niż powinnam. Michael Jaros – już wiedziałam, gdzie trafił.
Jamie Elston. Finansista z manierą, jakby codziennie prezentował się przed zarządem. Kliknęłam jego LinkedIn.
NovaTrust Capital. Nazwa znajoma. Nieprzyjemna.
Z początku nie mogłam sobie przypomnieć, dlaczego tak mnie uwierała. Ale wystarczyła chwila – jedno zerknięcie na ich stronę, na ten chłodny, wypolerowany profil, żeby wszystko wróciło.
Problemy z etyką zatrudnień, szemrane fuzje, zarzuty o wykorzystywanie danych klientów. Firma, którą kiedyś wspólnie z zespołem skreśliliśmy jednym głosem. The HeadHunters nie współpracowało z takimi graczami. Dbaliśmy o reputację. O ludzi.
A potem przypomniałam sobie coś jeszcze.
Oliver.
Chwalił się kiedyś, że ich kancelaria obsługuje NovaTrust. Mówił to z dumą. Jakby fakt, że mają takiego klienta, był powodem do chluby. Jakby zdobył medal. Ja się wtedy wkurzyłam. Powiedziałam, że to firma, której nie dotykamy, bo nie da się wyczyścić czegoś, co śmierdzi od fundamentów.
Wzruszył ramionami.
– Nie mam na to wpływu – rzucił.
Nie brzmiało to wtedy do końca szczerze. Ale mu uwierzyłam. Bo mu ufałam. Bo przecież… kim ja byłam, żeby zarządzać firmą, w której on pracuje?
Zrobiło mi się niedobrze.
Trzecia osoba. Nie miałam nadziei, ale i tak kliknęłam. Noor Patel. Młoda, zdolna, świetnie przygotowana specjalistka z obszaru ochrony danych. Miała iść do naszego klienta z sektora medycznego. Wszystko było dogadane. Zniknęła tuż przed podpisaniem umowy. Zgadnijcie, gdzie teraz pracuje.
Lex. Jebane. Legalis.
Oparłam się o fotel, starając się nie rzucić laptopem przez biurko. To już nie był zbieg okoliczności. Ktoś kradł moich kandydatów. I wszystkie tropy prowadziły do jednej firmy.
Do firmy Olivera.
Zapiekły mnie oczy. Było już późno. Biuro dawno się wyludniło, tylko gdzieś w oddali coś jeszcze brzęczało – może klimatyzacja, może automat do wody. Zamknęłam laptopa, włożyłam go do torby i powoli włożyłam płaszcz. Nie śpieszyłam się. Z jednej strony miałam ochotę wybiec, z drugiej… nie chciałam wracać do rzeczywistości, w której ktoś mnie tak ordynarnie wydymał.
Przeszłam przez puste, przygaszone korytarze. Tu i ówdzie paliło się światło awaryjne, a moje kroki odbijały się echem, jakby przestrzeń nagle się powiększyła. Znałam tę ciszę. Nie pierwszy raz wychodziłam ostatnia. Wiedziałam, które drzwi trzeszczą, gdzie klimatyzacja szumi głośniej, niż powinna, nawet który automat mruga dziwnym światłem, jakby czegoś chciał.
Zanim wyszłam, skręciłam jeszcze do łazienki. Przemyłam twarz zimną wodą. Musiałam się uspokoić. Odciąć na chwilę.
Zamówiłam taksówkę. Zjechałam windą na dół. Ochroniarz, ten sam co zawsze, skinął mi głową.
– Dobrej nocy, pani Loret.
– Dziękuję, panu również – mruknęłam półgłosem i przeszłam przez obrotowe drzwi.
W mieszkaniu było cicho, ale z kuchni widać było migające światło telewizora, odbijające się od ściany. Przez chwilę stałam w przedpokoju, zdejmując buty, potem płaszcz. Torebka zsunęła mi się z ramienia, więc postawiłam ją na komodzie i przeciągnęłam palcami po twarzy. Zastanawiałam się, kto jest w salonie.
– Aurelia? – usłyszałam kobiecy głos.
Udawałam, że nie słyszę. Po prostu sięgnęłam po torebkę i przeszłam do kuchni. Otworzyłam szafkę, wyjęłam szklankę, nalałam sobie wody z dzbanka z filtrem.
– O, to ty. – Lili odwróciła głowę z lekkim zaskoczeniem. Siedziała pod kocem, w piżamie w pandy, z wielką miską popcornu na kolanach. – Oliver był przed chwilą. Wpadł na moment, ale wyszedł, bo cię nie było. Wyglądał na… nie wiem… zdenerwowanego?
Przemilczałam to. Nie byłam pewna, czy jestem gotowa usłyszeć cokolwiek więcej o Oliverze, nie teraz.
Liliana spojrzała na mnie uważniej i parsknęła pod nosem:
– Widzę, że ty też nie jesteś w sosie. Chcesz kakałko?
Zawahałam się. Może powinnam jej powiedzieć? O tych trzech kandydatach, o Lex Legalis, o tym cholernym układzie, który właśnie zaczynał się przede mną odsłaniać? Westchnęłam. Kurwa, nie mogłam. To jeszcze nie był ten moment. Musiałam wiedzieć więcej. Zrozumieć, kto pociąga za sznurki. To nie była błahostka. To mogło zaważyć na moim stanowisku, na całej mojej karierze.
– Nie, dzięki. Jestem zmęczona – mruknęłam w końcu, odkładając szklankę na blat. – Idę pod prysznic i do łóżka.
– Jak chcesz. Gdybyś zmieniła zdanie, mam jeszcze mleko migdałowe i pianki.
– Dobranoc – rzuciłam cicho i przeszłam do swojego pokoju.
W łazience zapaliłam małą świeczkę o zapachu solonego karmelu, tę, którą trzymałam na gorszy dzień. Puściłam wodę i ściągnęłam z siebie ubranie. Czarny stanik z koronkowego kompletu, który dziś rano z takim pietyzmem wybierałam, teraz uwierał mnie jak za ciasna zbroja. Zawsze nosiłam piękną bieliznę – nawet pod dresami, a już zwłaszcza w gorsze dni. To był mój rytuał i sekret, który dodawał mi siły i pewności siebie. Ale dziś… nawet to nie wystarczyło. Rozpuściłam włosy, które przez cały dzień tkwiły ciasno spięte w wysoki kucyk. Gdy opadły mi na ramiona, poczułam, jak napięcie w karku zaczyna się rozluźniać.
Weszłam do wanny, zanim jeszcze zdążyła się napełnić. Leżałam w niej nieruchomo, pozwalając, by ciepła woda wspinała się po moim ciele, aż wypełniła wannę po brzegi. Zanurzyłam głowę, żeby odciąć się od dźwięków świata. Przez chwilę było prawie cicho. Prawie spokojnie.
Starałam się wyciszyć, chociaż było to trudne. Ciało w końcu odpuściło, ale myśli nie. Tkwiło we mnie to beznadziejne uczucie, że ktoś mnie zrobił w konia. Jak ledwo widoczny ślad po paznokciu na skórze – drażniący, nawet gdy już go prawie nie widać.
W końcu wyszłam z wanny, owinęłam się ręcznikiem i poszłam do pokoju. Odpaliłam swoją wieczorną rutynę: pięć kroków pielęgnacji twarzy, trzy kroki dla ciała. Kremy, serum, olejek, szczotka. Zazwyczaj mnie to wyciszało. Nie tym razem.
Położyłam się do łóżka z tętniącym w skroniach wkurwem i świadomością, że nie zasnę. Jak zwykle miałam problemy ze snem, ale tym razem nie poszłam do Liliany. Walczyłam ze sobą. Wiedziałam, że będę się wiercić i nie dam jej się wyspać.
Nowy dzień nadszedł, nie przynosząc żadnych odpowiedzi.
Umyłam twarz zimną wodą, spięłam włosy, włożyłam czerwony komplet bielizny, która zwykle dodawała mi pewności siebie. Już czułam, że nie zadziała.
W kuchni czekała już Liliana z kubkiem kawy i kanapkami z jajkiem i awokado. Nie rozmawiałyśmy zbyt wiele, widziałam, że wyczuwa, że coś się dzieje. Zawsze wiedziała. I jak zwykle nie pytała, tylko dawała mi przestrzeń, dopóki nie będę gotowa na zwierzenia.
Po śniadaniu zebrałyśmy się jak zwykle i wsiadłyśmy do jej auta. Całą drogę do pracy przejechałyśmy w milczeniu. Po zaparkowaniu weszłyśmy razem do budynku. W windzie nic nie mówiłyśmy. Gdy drzwi się otworzyły, Liliana zniknęła w kuchni, a ja skręciłam do swojego biura. Otworzyłam drzwi, odłożyłam torebkę, wyjęłam laptopa i zdążyłam wypić łyk wody, zanim pojawiła się w progu z notesem i kawą w rękach.
– Gotowa? – zapytała. – Zaczynamy dzień?
Skinęłam głową, choć ni cholery nie byłam gotowa. Liliana przysiadła na krześle, przesunęła w moją stronę kawę z całym mnóstwem dodatków, od pianek, przez startą czekoladę. Próbowała mi poprawić humor, uwielbiałam ją za to.
Włączyła tablet i kliknęła w kalendarz.
– Dzisiaj masz spotkanie z Blanką o dziewiątej. Potem status z zespołem projektowym i lunch z partnerami. A, no i Amanda zaprosiła cię na calla w czwartek – wyliczała, sprawdzając agendę w telefonie.
Na dźwięk imienia „Amanda” ścisnęło mnie w żołądku. Amanda Wilson. Jedna z trzech członkiń zarządu. Strażniczka porządku, regulaminów i procedur. Gdyby wiedziała, co odkryłam – albo chociaż, że zaczęłam coś drążyć – mogłabym się pożegnać ze swoim stanowiskiem.
– A Blanka? – zapytałam.
– Czeka na ciebie w salce konferencyjnej. Chciała cię zobaczyć przed spotkaniem, mówiła, że chce „rzucić okiem na plan”. – Liliana uniosła brew i uśmiechnęła się półgębkiem.
Blanka Walker. Moja zastępczyni albo prawa ręka – jak to wolą mówić niektórzy.
Nie przepadałam za nią, bo była kokietką. Zawsze wystrojona, zawsze z paznokciami idealnie dopasowanymi do szminki, z dekoltem wyliczonym co do centymetra. Była też złośliwa, spostrzegawcza i miała ten swój uśmieszek, który zawsze zwiastował kłopoty.
Ale jednocześnie… była dobra. Cholernie dobra.
Tam, gdzie ja dostrzegałam niuanse w rozmowie, ona widziała osobowość – w jednym spojrzeniu, w ułożeniu dłoni, w sposobie, w jaki ktoś stał. Potrafiła jednym zdaniem zerwać z człowieka iluzję, a potem znaleźć w nim dokładnie to, czego potrzebowaliśmy.
Była jak ja – tylko w bardziej bezczelnej, twardszej wersji.
Przez ułamek sekundy przemknęło mi przez głowę: A jeśli to ona? Przecież ma dostęp do wszystkiego. Wie, kogo wprowadzamy do systemu, ma dostęp do wszystkich kandydatów i plików. Potrafiłaby to zrobić, i to tak, żeby nikt się nie zorientował. Lubiła Olivera. I choć nigdy nie grała otwarcie przeciwko mnie, jedno było pewne – gdybym wypadła z gry, to ona naturalnie zajęłaby moje miejsce. Bez walki. Bez wyrzutów sumienia. Może nawet z cieniem satysfakcji.
Ale cholera, to mi nie pasowało. To nie mogła być ona. Nie bez powodu ją wybrałam. Nie dlatego, że ją lubiłam. Tylko dlatego, że mogłam jej ufać. Przynajmniej na tyle, na ile da się ufać kobiecie, która zna wszystkie twoje słabe punkty i nie zawaha się ich wykorzystać… jeśli będzie trzeba.
Jednak spotkanie z Blanką przebiegło bez zgrzytów. Była jak zawsze – rzeczowa, skupiona, złośliwie uprzejma. Omówiłyśmy plan na kwartał i kilka trudniejszych przypadków, które Blanka przejęła, gdy byłam na spotkaniach. Jak zwykle ogarnęła wszystko bez pytania. Ani razu nie zawiesiła na mnie spojrzenia dłużej, niż było trzeba. Nie zająknęła się o żadnym kandydacie, nie rzuciła żadnej aluzji. Wszystko wyglądało tak, jakby naprawdę o niczym nie wiedziała. Albo… była cholernie dobra w ukrywaniu tego.
Później miałam status z zespołem projektowym, czyli cotygodniowe spotkanie z teamem odpowiedzialnym za przygotowanie i obsługę dużych rekrutacji. Przegląd zadań, aktualizacje, problemy do rozwiązania. Nudne, konieczne i dziś cholernie poza moim torem uwagi. Kiwałam głową, zadawałam pytania, robiłam notatki, ale myślami byłam gdzie indziej.
Podczas lunchu spotkałam się ze stałym klientem – dyrektorem operacyjnym jednej ze spółek technologicznych, z którym pracowałam od dwóch lat. Był zadowolony ze współpracy. Teraz szukał menedżera do zarządzania rozproszonym zespołem IT w trzech krajach. Potencjalnie duży projekt. Powinnam się cieszyć. Powinnam się ekscytować. Ale przez cały lunch myślałam tylko jedno: Niech to się już skończy, żebym mogła usiąść do komputera.
Cały dzień chodziłam jak struta. Liliana to widziała. Między spotkaniami próbowała rzucać żarty, podrzucała syrop karmelowy do kawy, zostawiła na monitorze karteczkę z napisem: „Uśmiechnij się, bo ci przykleję sernik do czoła”. Normalnie bym się uśmiechnęła. Dziś tylko ją przesunęłam.
Na jednej z przerw przy automacie z wodą zerknęła na mnie.
– Wszystko okej? – zapytała cicho.
Zapatrzyłam się przez chwilę w okno.
– Tak – odpowiedziałam zbyt szybko i spojrzałam na nią.
W jej oczach było więcej niż tylko troska. Może niepokój. Może cień obawy. Widziała, jak się zachowuję już drugi dzień, na pewno wiedziała, że coś jest nie tak. Dziwiłam się, że jeszcze nie kupiła wina, by wyciągnąć ze mnie tajemnicę. Uśmiechnęłam się lekko, szturchnęłam ją w ramię, wzięłam jej dłoń na moment i szybko przytuliłam. Może trochę za mocno jak na biuro. Ale wystarczyło, by ją uspokoić. Była moją przyjaciółką, współlokatorką i cichym wsparciem. Obiecałam sobie, że jak tylko to naprawię, powiem jej wszystko. Bo zasługiwała na prawdę.
Gdy nadszedł wieczór i biuro zaczęło się wyludniać, Liliana pojawiła się w drzwiach mojego gabinetu z torbą na ramieniu.
– Idziesz?
– Zostanę jeszcze chwilę. – Nawet nie podniosłam wzroku znad ekranu.
Zawahała się, przez dłuższy moment nic nie mówiła.
– W czymś pomóc?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno – powtórzyłam tym samym tonem, którym gasi się pytania dziecka, które zadaje ich za dużo.
Słyszałam, że nie odeszła od razu. Chyba czekała. Może liczyła na to, że się odezwę. Ale ja nie podniosłam wzroku.
– Jakby co… dzwoń, okej?
Podniosłam na nią wzrok. Uśmiechnęłam się lekko, ale szczerze.
– Oczywiście, kochana. I… dzięki za wszystko.
Skinęła głową, uśmiechając się lekko, ale zauważyłam zmarszczone czoło, przygryzany od środka policzek i to spojrzenie – trochę przydługie, jakby jednak miała nadzieję, że coś z siebie wyduszę. Kiedy nic nie powiedziałam, przejechała dłonią parę razy po pasku torebki – jej nawyk, kiedy się denerwuje i nie wie, co zrobić z rękami. Zaczynałam mieć wyrzuty sumienia, że się o mnie martwi. Pewnie myślała, że to stres, kolejny projekt, może jakaś drama z Oliverem.
Liliana skinęła głową i ruszyła do drzwi, ale zanim zdołała je otworzyć, niemal zderzyła się z kimś po drugiej stronie.
– O, hej – mruknęła, cofając się pół kroku.
– Cześć, kochanie.
O wilku mowa. Oliver przywitał się ze mną, ignorując zupełnie Lilianę.
– Cześć – burknęłam cicho, kończąc pisać raport.
– Idziesz już? – zapytał.
– Nie. Muszę coś jeszcze skończyć.
Wciągnął gwałtownie powietrze nosem i pokręcił głową z tym swoim wymuszonym uśmiechem.
– Serio? Znowu? Bo wiesz, zaczyna mnie to już naprawdę wkurwiać. Zawsze coś. Albo projekt, albo spotkanie, albo „zostanę na chwilę”. A ja mam siedzieć i czekać, aż łaskawie wrócisz do domu?
Słowa utknęły mi w gardle. Rzuciłam spojrzenie na Lilianę, która stała z boku, jakby nagle nie wiedziała, czy może się ruszyć. W końcu rzuciła tylko:
– To ja już pójdę.
Odprowadziłam ją wzrokiem i zostałam z Oliverem sama.
Spojrzałam na niego ostro, badawczo. Moje oczy skanowały jego twarz: czoło, zaciętą szczękę, spojrzenie, kąciki ust, dłonie. Ale… pustka. Żadnego drgnienia, żadnego nerwowego odruchu, żadnej zdradzieckiej mikroekspresji. I ta bezradność mnie dusiła.
To on? Czy jego firma? Czy to było celowe? Przecież wiedział, ile to dla mnie znaczyło. Czy właśnie zrujnował mi przyszłość? To pokerowa twarz? Czy po prostu mu nie zależy? Ta niewiedza, ta jego maska doprowadzały mnie do szału. Wkurzało mnie to, że nie potrafiłam odczytać z niego niczego. Nic a nic.
Westchnęłam i sięgnęłam po telefon, po czym weszłam w powiadomienia.
– Może wpadniesz jutro wieczorem? – Zerknęłam na niego, a następnie wklepałam przypomnienie do kalendarza. – Zrobię coś na kolację. Kup tylko jakieś wino, dobrze?
Przez chwilę nic nie mówił, tylko patrzył.
– Dobra – odburknął, odwrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa pożegnania.
Westchnęłam głośno i przetarłam twarz dłońmi. Z nerwów zaczęłam skubać skórki wokół paznokci. Może po prostu już zaczynałam się przyzwyczajać do jego humorków. Do tej niepewności, czy dziś będzie chłodny, zirytowany, czy zaskakująco czuły. Chyba przestałam się już nawet łudzić, że da się z nim rozmawiać normalnie, jak z partnerem. Ale… nadal za nim tęskniłam. Za tym, kim był kiedyś, w sumie nie tak dawno. Albo kim udawał, że jest. I za każdym razem, gdy się tak zachowywał – zimno, agresywnie, protekcjonalnie – część mnie i tak próbowała go usprawiedliwić. Może miał gorszy dzień. Może czuł się pominięty. Może coś w pracy. Może coś przeze mnie…
Westchnęłam. Czas wracać do śledztwa. Z komputerem przynajmniej wiedziałam, czego się spodziewać. Szukałam.
Minęły trzy godziny. Przekopałam się przez system rekrutacyjny, bazy kandydatów, historię logowań, maile. Nic. Zero anomalii, zero dziwnych transferów, zero śladów. Wszystko wyglądało czysto. Otworzyłam naszą chmurę z danymi. Projekty, foldery, struktury katalogów – znałam je lepiej niż własną szafę. Wszystko było tam, gdzie powinno. I to właśnie nie dawało mi spokoju. Bo nic mi się nie zgadzało, a system twierdził, że wszystko gra.
– Kurwa! – przeklęłam pod nosem i uderzyłam wściekle ręką w klawiaturę.
Wstałam i ruszyłam w stronę korytarza. Piętro było ciche. Nalałam sobie wody i boso, z kubkiem w dłoni, przeszłam po chłodnej podłodze z powrotem do biura. Stanęłam przy oknie. Na zewnątrz tętniło miasto – samochody, światła, życie. Lubiłam ten widok. Przypominał mi, że jestem częścią czegoś większego, nawet jeśli czasem o tym zapominałam.
Popijałam wodę, patrząc na ludzi przemykających chodnikami.
Jutro pójdę do Siergieja – postanowiłam. Jeśli coś faktycznie zostało ukryte, on to znajdzie. Nawet jeśli potem doniesie Amandzie – trudno.
Siergiej był szefem szefów IT. Miał swoje piętro, swoje zasady i swoją legendę. W firmie mówiliśmy, że rządzi własnym królestwem – może nie dosłownie, ale nikt nie zapuszczał się tam bez zaproszenia. Jeśli ktoś miał wiedzieć, kto grzebał w plikach, to właśnie on.
Sprawdziłam już wszystko i wiedziałam, że to nie jest zwykły błąd człowieka. Może przypadek, może nie. Będziemy musieli to sprawdzić. Bo jako dyrektorka ponosiłam za to odpowiedzialność nadzorczą.
Czas wracać do domu. Odwróciłam się i wróciłam do biurka, chcąc zamknąć laptopa. I wtedy to zobaczyłam.
Folder.
Nie było go wcześniej. Przysięgam. Ale ikonka wyglądała inaczej niż reszta – przygaszona, jakby zamglona, półprzezroczysta.
Nazywał się system_logs_BACKUP.
Jakiś plik techniczny? Kliknęłam.
I wtedy zobaczyłam listę nazwisk.
Michael Jaros. Jamie Elston. Noor Patel. I jeszcze pięciu innych kandydatów, których już nie kojarzyłam. Zrobiło mi się zimno. Tak naprawdę zimno. To nie był przypadek. To był ukryty plik z osobną listą. I był zapisany w firmowej chmurze.
Wciągnęłam powietrze, starając się zachować spokój, ale coś we mnie już pękało. To nie była tylko kradzież danych. To nie był tylko problem etyczny. To było naruszenie tajemnicy przedsiębiorstwa. Złamanie protokołów zabezpieczeń. Ukryta baza kandydatów. Dowód na to, że nasz system był nieszczelny – a ja byłam za niego odpowiedzialna.
Drżącą dłonią cofnęłam się w pliku i z wahaniem kliknęłam na „Właściwości”, szukałam autora. Modliłam się, żeby to był jakiś techniczny podpis, przypadkowy ciągu znaków, coś bezosobowego. Coś, co nie powie mi nic.
Ale tam było nazwisko.
Przez moment czas zawisł w bezruchu. Moje serce zamarło w piersi, a płuca odmówiły posłuszeństwa. Każda komórka mojego ciała zdawała się kurczyć, instynktownie chroniąc mnie przed tą nagłą, niepojętą prawdą.
„Plik utworzony przez: Liliana Evans.
Udostępniono: o.johnson@lexlegalis.com”
