Świąteczna usterka - Agata Polte - ebook + książka
NOWOŚĆ

Świąteczna usterka ebook

Agata Polte

4,7

2653 osoby interesują się tą książką

Opis

Dwudziestoczteroletnia Miracle Ackerman nie cierpi zimy ani świąt. Kobieta pracuje jako graficzka, mieszka w spokojnym miasteczku i ma swoją bezpieczną rutynę. Jej codzienność zaburzają jednak sąsiedzi, którzy dwa lata temu wprowadzili się do domu obok – Dax Shelley wraz z córką Charlie, kochającą Boże Narodzenie i śnieg.

 

Mira od samego początku nie pała sympatią do mężczyzny, a wszelkie próby Daxa, by nawiązać porozumienie, kończą się niepowodzeniem. Przynajmniej do czasu, aż pomoc przy siedmiolatce i nieodpalającym samochodzie zaczyna ich do siebie zbliżać. Marudna i stroniąca od towarzystwa Miracle mięknie nieco pod wpływem uroku Charlie, uśmiechu jej ojca oraz… magii świąt.

 

Tylko czy bitwy na śnieżki, wspólne pieczenie pierników i śpiewanie bożonarodzeniowych piosenek pomogą Mirze pokonać jej wszystkie strachy? Zwłaszcza gdy na horyzoncie pojawi się także inna poważna przeszkoda…

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.                                                 Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 489

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (266 ocen)
216
37
6
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pysiaczeek

Nie oderwiesz się od lektury

Już dawno nie pochłonęła książki w jeden wieczór ! To jak łatwo i przyjemnie czytało się ta książkę to coś pięknego ! Wzrusz na końcu obowiązkowy ! Potrzebuje więcej takich książek! Agata to był zaszczyt przeczytać tak piękna historie ❤️
71
mediateka

Nie oderwiesz się od lektury

Agata jak zawsze niezawodna. Dała na piękną historię w sam raz na czas świąt . dziękuję
71
KasiaPago

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca, momentami zabawna. Przeczytana w jeden dzień. Agata Polte jeszcze nigdy mnie nie zawiodła.
71
Kamcia88

Nie oderwiesz się od lektury

Cudo
71
Gosia8822

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam tą książke❤️💚❤️💚❤️💚
71



Copyright © for the text by Agata Polte

Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Kamila Recław

Korekta: Sara Szulc-Przewodowska, Aleksandra Płotka, Martyna Janc

Skład i łamanie: Paulina Romanek

Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek

ISBN 978-83-8418-468-4 · Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Fragment

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Rozdział 34

Rozdział 35

Rozdział 36

Rozdział 37

Rozdział 38

Rozdział 39

Rozdział 40

Epilog

Przypisy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Wszystkim, którzy czasem potrzebują chwili odpoczynku od otaczającego świata. Jeśli chcecie uciec w inny, weźcie głęboki wdech i się rozluźnijcie. Spróbuję odkryć przed wami nowe barwy.

Rozdział 1

Naprawdę bardzo, bardzo nienawidzę zimy.

Właśnie ta myśl krąży mi po głowie, kiedy wybiegam z domu, naciągając niżej czapkę, by nie zsuwała się z moich rudych włosów, a mroźny wiatr uderza mnie w twarz. To nie napawa optymizmem. Tak samo jak to, że ślizgam się na mokrym przez padający śnieg z deszczem ganku i aż muszę złapać za klamkę. Moje botki najwyraźniej nie są wcale tak wspaniale przystosowane na tę pogodę, jak obiecywała ekspedientka, gdy je kupowałam. Czułam, żeby jej nie ufać.

Udaje mi się złapać równowagę, a potem zamknąć drzwi na klucz, więc kieruję się szybkim krokiem do stojącego na podjeździe samochodu. Nawet nie zerkam na zepsutą bramę garażową, którą fachowiec miał mi naprawić już dwa tygodnie temu, ponieważ nie zamierzam się bardziej denerwować. I tak się boję, że przez tę pogodę nie zdążę na spotkanie. Tyle nerwów mi wystarczy.

A przynajmniej powinno, jednak kiedy siadam spokojnie za kółkiem i chcę odpalić samochód, ten nie reaguje.

– To chyba jakieś jaja – mamroczę pod nosem.

Później próbuję ponownie wcisnąć hamulec i start, ale pedał pozostaje twardy, a auto nie odpowiada. Kolejne powtórki nie przynoszą innego rezultatu, dlatego zaciskam palce na lodowatej kierownicy, przymykam powieki, po czym wyrzucam z siebie najgłośniejsze przekleństwo, jakie kiedykolwiek wypowiedziałam.

Przez parę chwil nawet nie wiem, co robić. Jeśli chodzi o samochody, to umiem nimi jedynie jeździć. To tata zawsze dbał o wszystko, żeby działały. Wymieniał płyny, pilnował przeglądów, nawet tankował i odwiedzał myjnię, bo zwyczajnie to lubił. Mieliśmy jasny podział obowiązków i gdy rok temu odszedł, a na mnie spadły te wszystkie zwykłe czynności, często zapominałam wstępować na stację benzynową czy olewałam mycie tak długo, aż perłowy lakier znikał pod warstwą kurzu i błota.

Nigdy wcześniej nie zdarzyło się jednak, że samochód nie chciał odpalić, dlatego potrzebuję kilku sekund na ogarnięcie, co zrobić. Potem zwyczajnie sięgam po telefon, żeby zadzwonić po pomoc. Po odpowiedzeniu na pytania automatu, parominutowym szukaniu dokumentów, żeby podać dane pojazdu, no i prośbach, żeby w końcu połączono mnie z konsultantem, dowiaduję się, że zostanie do mnie wysłana pomoc drogowa.

Wzdycham cicho i wstukuję szybką wiadomość do klientki z prośbą o przełożenie godziny spotkania. Gdyby nie pogoda, zaryzykowałabym pójście na przystanek autobusowy, ale tak czy siak bym się sporo spóźniła, więc to bez sensu. Moja przyjaciółka z kolei jest już dawno w pracy, nie podrzuci mnie. A nie mam zupełnie nikogo innego, kto mógłby pomóc. Gdybym była jak tata i potrafiła normalnie nawiązywać kontakty z ludźmi, może znalazłabym kogoś jeszcze, do kogo mogłabym zadzwonić.

Ale nie jestem jak tata.

I właściwie zamarzam w tym zimnym samochodzie, dlatego szybko wysiadam. Chcę skierować się do domu, tyle że przy wygrzebywaniu się z auta zrzucam torebkę ułożoną na podłokietniku między siedzeniami. Ta oczywiście okazuje się otwarta, więc jej zawartość wysypuje się pod tylne fotele, na co ponownie klnę.

– Pieprzona torebka – burczę sama do siebie. – Pieprzony niesprawny samochód. Pieprzona zima.

– Dzień dobry, Miracle! – Dobiega mnie nagle męski głos. – Coś się stało?

Pieprzony Dax Shelley i jego wesoły ton o ósmej rano.

– Dzień dobry, panie Shelley – odpowiadam.

Skoro on używa mojego głupiego pełnego imienia, ja sięgam po nazwisko. Co prawda dzieli nas tylko ośmioletnia różnica wieku, a sąsiad już dawno temu kazał mi do siebie mówić na „ty”, ale kiedyś podsłuchałam, jak w rozmowie z moim tatą rzucił, że czuje się staro, gdy ktoś zwraca się do niego w ten sposób i tego nie cierpi. Ojej.

– Wszystko w porządku – kłamię, bo czeka na rozwinięcie odpowiedzi.

Mężczyzna mimo to pokonuje swój podjazd. Nasze parterowe domy stoją tuż obok siebie i nie oddziela ich z przodu żadne ogrodzenie, więc Dax bez problemu zatrzymuje się po drugiej stronie mojego auta. Zacinający drobny deszcz ze śniegiem zmoczył mu granatową czapkę, spod której nie widać jego ciemnych włosów. Szal za to nie zasłania zarośniętego podbródka ani uśmiechu pojawiającego się na wargach sąsiada. Przysięgam, że mało rzeczy irytuje mnie tak bardzo jak ten koleś i jego wiecznie dobry humor. Nie wiem, skąd go bierze, pewnie to jakieś prochy, bo niemożliwe, żeby facet po trzydziestce wychowujący samotnie córkę nie miał nigdy problemów, przez które jego nastrój choć na moment się pogorszy.

– Czyli to soczyste „kurwa”, które przed chwilą słyszała cała okolica, to twój sposób na powitanie dnia? – pyta.

Zgrzytam zębami. Oczywiście, że zauważył, że coś się dzieje, i wyszedł się ponabijać.

– Dokładnie tak, proszę pana – odpowiadam, a jego powieki nieznacznie się mrużą. – No i pogadałabym chętnie dłużej, ale muszę coś zrobić. Do widzenia.

Nurkuję w samochodzie i zbieram rzeczy do torebki. Przy okazji odczytuję wiadomość od klientki, że możemy spotkać się w porze lunchu, na co oddycham z ulgą.

– Zepsuł ci się samochód? – rzuca Shelley, kiedy staję znów na betonie.

Spoglądam na niego. Nie ruszył się z miejsca. Czeka z dłońmi włożonymi do kieszeni ciemnego płaszcza, obserwując mnie tymi brązowymi oczami, i jak zawsze udaje mu się sprawić, że moja irytacja tylko się pogłębia. Wyraźnie bawi go mój problem. W dodatku zdaje się niewzruszony tym, że deszcz i śnieg niedługo całkowicie przemoczą mu ubrania, za to ja trzęsę się z zimna i wyglądam pewnie jak zmokła kura.

– Nie.

– Mogę pomóc – odzywa się ponownie. – Znam się nieco…

– To nie będzie konieczne – ucinam. – Nie potrzebuję pana pomocy, wezwałam już fachowców.

Unosi dłonie i w końcu zaczyna się wycofywać.

– No skoro fachowców, to nic tu po mnie – stwierdza. – Do zobaczenia, panno Ackerman.

Następnie kieruje się do swojego garażu i po chwili wyjeżdża z niego samochodem. Rozluźniam się wtedy nieznacznie, ponieważ naprawdę nie potrafię znieść tego gościa. Odkąd wprowadził się obok, jakieś dwa lata temu, praktycznie ciągle działa mi na nerwy swoją wesołością i wiecznym optymizmem.

W dodatku jestem overthinkerką i nie potrafię nie myśleć nieustannie o tym, jak przez pierwsze dni po przyjeździe Shelleyów nie zorientowałam się, że ktoś wynajął dom sąsiadów, więc nie zasłaniałam okien w sypialni – a te znajdują się dokładnie naprzeciwko pokoju, który zajął Dax. Budynki stoją na tyle blisko, że na pewno mógł widzieć, jak ćwiczyłam, przebierałam się albo dawałam swoje taneczne popisy do ulubionych piosenek. Do dziś tak naprawdę nie wiem, czy mężczyzna był świadkiem czegoś krępującego, lecz sam jego widok przypomina mi o własnej głupocie. Nie przez to go nie lubię, to po prostu nie pomaga.

Tak właściwie to zapałałam do niego niechęcią z innych powodów. Zaczęło się od tego, że ciągle się na niego natykałam – na podjeździe, w aptece, na joggingu, w centrum miasteczka, u mnie w domu, bo zakumplował się z ojcem. Pewnie dlatego za każdym razem czuł potrzebę, żeby się do mnie odezwać, a to, że wtedy albo się śmiał, kiedy uderzyłam autem w pusty śmietnik, albo bawiło go, jak nie umiałam otworzyć drzwi, albo żartował z moich niesfornych włosów na wietrze… Ugh. Po prostu ciągle się ze mnie nabijał, przy każdej okazji, co zaczęło mi poważnie działać na nerwy.

Tolerowałam to do momentu, w którym raz zaparkował tak blisko mnie przed sklepem, że nie mogłam się dostać do samochodu, a miałam okres, wszystko mnie bolało i chciałam jak najszybciej wrócić do łóżka. Wydarłam się wtedy na niego jak wariatka… co też próbował obrócić w żart. I nie wyszło. Moje poczucie humoru nie istnieje, kiedy jestem wkurzona i cierpię, dlatego kazałam mu trzymać się ode mnie z daleka. Nie zastosował się – trudno to zrobić, gdy mieszkamy obok – więc to ja zaczęłam go unikać, zwłaszcza że kolejne incydenty z jego udziałem były tylko gorsze. Przede wszystkim ten ostatni, gdy Shelley wezwał do mnie policję…

Wyrzucam jednak na razie z głowy myśli na ten temat i wracam do ciepłego domu. Muszę się ogrzać, serio zmarzłam na tym zimnie. W oczekiwaniu na pomoc drogową, która ma ponoć dotrzeć w ciągu godziny, jak czytam w otrzymanej właśnie wiadomości, parzę herbatę i zmieniam sweter pod płaszczem na grubszy. Nieco się niecierpliwię, ponieważ chcę mieć już z głowy to wszystko i ustalić, co stało się z autem. Akumulator? Coś poważniejszego, z elektroniką i tak dalej? Na tym moje pomysły się kończą.

Na szczęście po czterdziestu pięciu minutach dobiega mnie dźwięk parkowanego przy ulicy auta, więc ruszam do wyjścia. Niepokój w moim wnętrzu miesza się z ulgą, że w końcu dostanę pomoc, no i informacje o tym, co się wydarzyło. Później jednak zastępuje je po prostu szok połączony z nutą zażenowania, kiedy dostrzegam, że z dużego auta z ciągnącym się z boku napisem „POMOC DROGOWA SHERNES” wysiada Dax.

Co, do cholery?

– Więc – zaczyna, uśmiechając się do mnie kpiąco – potrzebujesz pomocy z samochodem, panno Ackerman?

Po prostu na niego patrzę. Czy wszechświat mnie nienawidzi?

– Nie chce odpalić – odpowiadam w końcu. – Nie wiem czemu.

Dax kiwa głową.

– Ale tym razem potrzebujesz już mojej pomocy czy nadal nie?

Zaciskam zęby. Właśnie o tym mówię. Znowu się ze mnie nabija. A chociaż tym razem mi się to należy, to i tak mnie wkurza.

– Od kiedy pracujesz w pomocy drogowej?

– Od jakichś czternastu lat – mówi. – Mam o tym opowiedzieć czy chcesz, żebym sprawdził, czemu twoje auto nie odpala?

– Sprawdzaj – burczę.

Dax unosi kącik ust, gdy rusza w stronę samochodu. To musi być dla niego po prostu pieprzona gratka. Zbłaźniłam się przed nim kolejny raz.

– Zaoszczędziłabyś sporo czasu i mi, i sobie, gdybyś od razu przyjęła moją pomoc, wiesz?

– Zaoszczędziłbyś sporo tlenu, gdybyś zamiast do mnie gadać, wziął się do roboty, wiesz?

Parska.

– Dziękuję za cenną uwagę – kwituje. – Potrzebuję kluczyka. Masz go przy sobie, tak?

Sięgam do torebki, zastanawiając się, czy nią w niego nie rzucić.

– Nie – odpieram. – Trzeba mieć przy sobie kluczyk, żeby odpalić auto? A to nowość.

– Ty jednak masz poczucie humoru, no proszę. A to nowość.

Posyłam mu kolejne poirytowane spojrzenie i wyciągam w jego stronę kluczyk. Dax przygląda mi się parę chwil, nim go odbiera, przez co przypominam sobie, że on w sumie jest tu po to, żeby mi pomóc. Jakkolwiek głupio bym się teraz nie czuła z powodu tego, co odstawiłam, może powinnam choć spróbować zachowywać się neutralnie. Nawet jeśli to dupek. Przystojny, nie mogę udawać, że nie, lecz wciąż dupek.

Odchrząkuję.

– Czy to może być coś poważnego? – pytam. – Kompletnie się na tym nie znam.

– Dlatego wezwałaś fachowca.

Po tych słowach wsiada do samochodu, a mi drga powieka. Przysięgam. Od Shelleya aż bije zadowolenie z siebie, jakby się cieszył, że go potrzebuję. Może to przez to, że odkąd zmarł tata, Dax już kilkukrotnie oferował mi pomoc w różnych sprawach, a ja zawsze go zbywałam. Robił to pewnie tylko po to, żeby oczyścić sumienie za tę akcję z policją, więc nie zamierzałam przyjmować zbędnej łaski. Radzę sobie doskonale sama.

No, z wyjątkiem tej awarii auta, w którym Dax właśnie odsuwa mój ustawiony idealnie do jazdy fotel, bo oczywiście nie ma wystarczająco miejsca na nogi. Później wciska hamulec i start, jakby sądził, że auto magicznie odpali, jeśli to on spróbuje.

– Hm.

Krzyżuję ręce na piersiach.

– „Hm”? – powtarzam. – To wszystko? Myślałeś, że masz jakieś magiczne dłonie i dzięki nim zrobisz coś, czego ja nie byłam w stanie?

Odwraca do mnie głowę. Pada na mnie spojrzenie tych dużych, ciepłych oczu. Wciąż widzę w nich rozbawienie, które zaczyna błyszczeć jaśniej, kiedy Dax przykłada kluczyk do kolumny kierownicy, wciska ponownie hamulec i start, a auto uruchamia się bez problemu.

Otwieram usta.

– Co… Jak?

– Chyba mam magiczne dłonie, którymi zrobiłem coś, czego ty nie byłaś w stanie – stwierdza.

Gdy on wypowiada te słowa, zaczynają brzmieć dwuznacznie, aż robi mi się cieplej. Nie przyznam tego nawet przez samą sobą, jednak ten facet… Jest w nim coś, przez co nawet jeśli staram się go unikać, równocześnie mimowolnie rozglądam się w poszukiwaniu jego wzroku tuż po wystawieniu stopy za próg domu. Po prostu to wysoki, dobrze zbudowany, starszy ode mnie, ciemnowłosy mężczyzna o brązowych oczach. Trzeba by być ślepym, żeby nie zauważyć, jaki jest atrakcyjny.

– A tak poważnie?

Dax uśmiecha się z rozbawieniem.

– A tak poważnie musisz wymienić baterię w kluczyku – wyjaśnia, na co zalewa mnie fala zażenowania. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. – Kiedy ostatnio to robiłaś?

– Ja… Nigdy – przyznaję.

Kiwa głową, po czym wyłącza auto i wysiada. Kieruje się do własnego, z którego wyjmuje jakąś skrzynkę. Po chwili wymienia baterię w kluczyku, a następnie nakierowuje go na mój samochód i wciska guzik blokady. Samochód natychmiast się zablokowuje, a po kolejnym poleceniu odblokowuje. Mężczyzna upewnia się też, że bez problemu odpala.

– Gotowe – oznajmia.

Nawet nie wiem, jak zareagować. Czuję się jak totalna kretynka. Powinnam była pomyśleć o wymianie baterii. Albo przyjąć jego pomoc od razu, gdy zaoferował. Zaoszczędziłabym czas, a na dodatek nie płonęłabym ze wstydu. Serio wezwałam pomoc drogową do rozładowanej bateryjki w kluczyku? Ja pierdolę. Przecież on mi tego nigdy nie zapomni. Całe miasteczko będzie huczeć na temat tego, jaką Mira Ackerman jest idiotką. Nie żebym się przejmowała plotkami i tym, co mówią o mnie sąsiedzi, ale… kurwa. Naprawdę? Bateria?

– Dzięki – mamroczę. – Czy ja… Ile płacę?

Mężczyzna ponownie skupia na mnie spojrzenie. Muszę nieco unosić głowę, żeby je odwzajemnić. Chociaż sama nie jestem niska, Shelley góruje nade mną wzrostem, ale jeszcze nim nie przytłacza. Niechętnie zauważam też, że wygląda dobrze w tej przydużej kurtce z logo firmy. Nigdy nie widziałam go w takiej wersji.

– Normalnie twój pakiet nie obejmuje czegoś takiego, ale niech będzie, że nic. Uznajmy to za przysługę sąsiedzką.

– Nie. Nie chcę…

– Gdy opowiem chłopakom w firmie tę historię, poprawię im humor na…

– Nie! – przerywam. – Nawet nie waż się nikomu o tym mówić. Ani w firmie, ani nigdzie.

Unosi brwi.

– Dlaczego?

– Bo ci zabraniam! – fukam. – Jeśli komukolwiek o tym powiesz…

– To…?

– To będziesz skończonym dupkiem i nigdy więcej się do ciebie nie odezwę.

– Och, a teraz się odzywasz? – pyta z udawanym zdziwieniem.

– Dax – warczę. – Mówię poważnie. Nie obowiązuje cię jakaś tajemnica zawodowa albo cokolwiek?

Zaczyna się cicho śmiać.

– Faktycznie. Tajemnica pomocnika drogowego. Zapomniałem o niej. Twój sekret jest ze mną bezpieczny.

Znów stroi sobie ze mnie żarty, ale mam to gdzieś.

– No i świetnie. A teraz powiedz, ile mam ci zapłacić, i miejmy to z głowy. Nie chcę żadnych sąsiedzkich przysług.

Dax puszcza do mnie oko i podaje kluczyk, który odbieram.

– Już ją dostałaś. Trzymaj się, Mira. – Wycofuje się do swojego auta. – Następnym razem pamiętaj o baterii.

Ruszam w jego stronę i łapię drzwi samochodu, nim je zamyka.

– Dax – odzywam się spokojnie. – Ile płacę za pomoc?

Zerka na mnie ponownie i nagle jakby poważnieje. Mimowolnie prostuję się pod jego uważnym wzrokiem.

– Jeden uśmiech – odpowiada cicho. – I będziemy kwita.

Krzywię się.

– Dobra, jak chcesz – mówię ze złością, odsuwając się. – Ale jeśli usłyszę, że rozpowiadasz, że cię naciągnęłam czy cokolwiek, to uduszę cię we śnie.

Ruszam do domu, nie oglądając się już na niego. Słyszę, jak odjeżdża, kiedy wchodzę do środka i wzdycham głośno na myśl, że ten dupek na pewno nabija się ze mnie i mojej głupoty. Teraz będzie mógł wypominać mi, co się stało i że mam u niego dług.

Boże, nie cierpię Daxa Shelleya.

A ten dzień to tylko kolejne przypomnienie dlaczego.

Rozdział 2

Okres przedświąteczny to istne piekło.

Cały ten szał, który rozpoczyna się wiele tygodni wcześniej i trwa do samego Bożego Narodzenia, przyprawia mnie o ból głowy. Świąteczne piosenki, świąteczne dekoracje, świąteczne atrakcje i wszystko, co świąteczne, jest po prostu nie do zniesienia. Przypomina mi jedynie o tym, że nadchodzi najgorszy czas w roku, który po prostu muszę jakoś przeżyć.

A tym razem będzie to pierwszy raz bez taty.

Wzdycham cicho, gdy mijam alejkę z całym tym świątecznym okropieństwem w supermarkecie, i idę dalej. Muszę znaleźć parę rzeczy, bo niedługo przychodzi do mnie Isla, więc przydałoby się mieć na stanie coś słonego, słodycze i wino. W sumie to sporo wina, biorąc pod uwagę, że przyjaciółka z pewnością znowu będzie się nabijać z mojej wpadki sprzed paru dni.

Jakby kpiące uśmieszki posyłane mi przez Daxa zawsze, gdy wychodzę z domu w tym samym czasie co on, nie wystarczały.

Kończę zakupy, ignorując radosną kasjerkę w rogach renifera na głowie. Jest listopad, do diabła. Mogliby chociaż poczekać z tym gównem do grudnia, ale wtedy ktoś mógłby przegapić, że zbliża się Boże Narodzenie, no nie? Dlatego te wszystkie coroczne eventy świąteczne, zapalanie choinki, trasa mikołaja, ognisko i fajerwerki muszą się odbywać jeszcze w listopadzie. Nasze miasteczko nie przeżyłoby bez konkursu na najładniejszą choinkę, akcji sprzedawania pierników czy maratonu świątecznych filmów wyświetlanych z rzutnika na ścianie szkoły.

Wychodzę z supermarketu obładowana zakupami na najbliższe dni, kiedy zaczyna wibrować mój telefon. Udaje mi się dotrzeć do bagażnika, więc pozbywam się toreb, a następnie sięgam po komórkę, na której wyświetlaczu widzę imię przyjaciółki z jej niedorzecznie idealnym selfie zrobionym moim aparatem, gdy nie patrzyłam.

– Hej – rzucam.

– Hej, hej – wita się Isla. – Słuchaj, mam dzisiaj mały kryzys w pracy, będę jednak później. Dam znać, jak wyjadę już od siebie, dobra?

Zerkam na zegarek.

– Jeszcze nie wyszłaś z biura?

Dobiega mnie westchnięcie.

– Nie – przyznaje przyjaciółka. – Mamy plagę zachorowań, posypały nam się dwa projekty i musiałam dzisiaj ugasić kilka pożarów.

– Rozumiem. No dobra, najwyżej zacznę pić bez ciebie – stwierdzam.

– Nawet się nie waż! – woła oburzona. – Potrzebuję tego wina po takim dniu.

– Przygotuję ci już na powitanie – zapewniam.

– Przyda się.

– No to daj znać…

– Czekaj – zatrzymuje mnie. – Dzwonię też w sumie, żeby spytać, czy dałabyś radę pomóc z jednym eventem.

Marszczę brwi, zamykając bagażnik.

– Jakim?

– W sumie to eventem, no i okładką – dodaje prosząco Isla.

Wsiadam do auta, żeby nie marznąć na mrozie, i uruchamiam je, więc automatycznie przenosi mi połączenie i głos przyjaciółki wydobywa się teraz z samochodowego głośnika. Przy okazji nieco się urywa, dlatego proszę ją o powtórzenie.

– No bo wspomniałam, że posypało mi się parę rzeczy – rzuca Isla. – A dokładniej jeden z autorów pokłócił się już dosłownie z każdym grafikiem, jaki z nami współpracował, i nie akceptuje żadnego z przygotowanych projektów. Potrzebuję kogoś, kto go okiełzna, a ty nie dajesz sobie wchodzić na głowę i masz w dupie narzekania czy pierdolenie. Proszę?

Parskam pod nosem.

– Dzień komplementów od Isli Dunbar, wow – komentuję. – Zależy, jaki byłby deadline. Mam teraz też sporo projektów w firmie, złapałam dwa zlecenia poza pracą…

– To nie byłoby nic związanego ze świętami – mówi natychmiast. – Okładka kryminału dla tego gościa, a na event banery reklamujące inne spotkanie autorskie. Już takie dla nas robiłaś.

Zapinam pas.

– Nooo dobra, może zdążę – stwierdzam, gdy dowiaduję się, że to żadna świąteczna publikacja ani nic w tym stylu. – Zależy, jak bardzo koleś będzie marudził i czego dokładnie chce, no i co tam miałoby się znaleźć na banerze dla drugiego autora.

– Wyślę ci wszystkie szczegóły. Dziękuję, kocham cię – oznajmia Isla. – To do później.

Rozłącza się, pewnie żebym nie zmieniła zdania, a ja wzdycham. Uwielbiam Islę, nawet jeśli jej zapasy energii i entuzjazmu bywają czasem przytłaczające. Ale w przeciwieństwie do większości ludzi ona szanuje zawsze moje granice i potrzebę pobycia w samotności w niektórych przypadkach. Dlatego ją znoszę.

A że pracuje w założonym przez jej rodzinę wydawnictwie, czasem podrzuca mi dodatkowe zlecenia. Właśnie tak się w sumie poznałyśmy. Tata wspomniał jej ojcu, z którym się przyjaźnił, że jestem graficzką, ona się odezwała w sprawie jakiegoś projektu i zakochała w tym, co przygotowałam, a później: bam, nie dawała się zbyć przy następnych, wydzwaniała do mnie z różnymi innymi, aż kiedyś spotkałyśmy się na kawie, żeby porozmawiać na żywo, no i już się ode mnie nie odczepiła. Właściwie to do dziś nie rozumiem czemu, kumpluje się z mnóstwem osób. Ja natomiast mam tylko ją.

Kiedy docieram przed dom i gaszę silnik, natychmiast sięgam po telefon, żeby przeczytać, co mi wysłała. Po przelotnym przejrzeniu maila wydaje mi się, że nic nadzwyczajnego, więc uspokojona wysiadam i podchodzę do bagażnika po zakupy. Moje buty zanurzają się w miękkiej warstwie śniegu zalegającego od wczoraj na podjeździe, na co się krzywię. Powinnam go odgarnąć, jednak nie cierpię tego robić.

Tyle że znów pada, z nieba sypią się kolejne duże płatki, które pewnie zostaną na jakiś czas, skoro temperatury są minusowe. A jeśli nie zrobię tego w najbliższym czasie, mogę potem spędzić na tym połowę dnia, gdy pojawi się więcej tego białego szkaradztwa. Może ogarnę to jeszcze przed obiadem i przyjazdem Isli?

Myślę nad tym podczas wykładania z bagażnika reklamówek, a wtedy mój wzrok przyciąga jakiś ruch na ganku domu obok. Padający śnieg nieco przeszkadza, ale w końcu udaje mi się dostrzec siedzącą na ławeczce przy drzwiach dziewczynkę w różowej kurtce. Przypatruję jej się parę chwil, gdy zamykam samochód. Charlotte nie wykazuje chęci wejścia do środka, a przecież jest okropnie zimno.

– Hej, Charlie! – wołam, ruszając w stronę domu. – Co u ciebie?

Siedmioletnia córka Daxa unosi głowę i macha mi wesoło. W jej wykonaniu właściwie mi to nie przeszkadza. To jedyny członek rodziny Shelleyów, którego znoszę. Jest po prostu urocza i nawet ja nie pozostaję odporna na jej czar. Plus nigdy się ze mnie nie wyśmiewała.

– Cześć, Mira – odpowiada i posyła mi olśniewający uśmiech pozbawiony dwóch zębów. Pewnie gubi mleczaki. – Pada śnieg. Ale super, nie?

Mam na ten temat nieco odmienne zdanie.

– Pewnie – kłamię. – Czemu siedzisz na zewnątrz? Nie jest ci zimno?

– Czekam na tatę – wyjaśnia.

– Nie ma go? To jak wróciłaś ze szkoły? Gdzie twoja babcia?

Charlie wzrusza ramionami.

– Nie przyjechała – mówi. – I wróciłam sama, bo wszyscy inni już też poszli do domu.

Ręce zaraz mi odpadną z powodu ciężkich toreb, ale i tak przystaję w tym śniegu i patrzę z niedowierzaniem na dziewczynkę.

– Czekaj. Wypuścili cię ze szkoły bez opieki?

– Bo babcia zawsze czekała przed szkołą, no to mogłam wyjść – odpowiada. – Ale dzisiaj jej nie było, a ja nie chciałam wracać do środka. No i jestem już duża!

Jasna cholera. Nie znam się tak naprawdę na dzieciach, no a Lamont nie jest jakimś niebezpiecznym miejscem i szkoła znajduje się z kilometr stąd, mimo wszystko młoda nie powinna chyba w tę pogodę wracać sama. Pamiętam, jak kiedyś jednego dzieciaka wracającego samotnie po zajęciach potrącił samochód, który wpadł w poślizg. A czego nie powiedzieć o Shelleyu, wiem, że o swoją córkę troszczy się jak o skarb i nie pozwoliłby jej iść bez opieki.

– A kiedy twój tata wraca? – pytam.

– Nie wiem – przyznaje Charlie. – Może niedługo.

Och, po prostu wspaniale. Przecież ona tu zamarznie, Dax wraca zwykle późno, dlatego jego matka odbiera dziewczynkę ze szkoły. Co się stało babci Shelley, że tego nie zrobiła?

– To może poczekasz na niego u mnie, co? – proponuję. – Zrobię ci ciepłą czekoladę.

Charlie rozszerza oczy.

– Będę mogła wypić czekoladę przed obiadem?

Och. A nie wolno jej tego robić? Zresztą, pieprzyć to. Raz, nie zawsze. A młoda uwielbia gorącą czekoladę z przepisu mojego taty.

– Jasne. Jeśli nie powiesz swojemu ojcu.

Zeskakuje z ławeczki.

– To będzie tajemnica – stwierdza.

Przytakuję i wskazuję jej drogę do domu. Mała przy okazji pomaga mi z zakupami, oddaję jej najlżejszą torbę, więc razem docieramy do środka. Gdybym miała numer do Daxa, napisałabym do niego, bo pewnie się zmartwi, kiedy odkryje, że Charlotte nie wróciła z babcią. Ale nie mam, Charlie też go nie zna, a nie wiem nawet, czy Shelley lub jego matka posiadają profile społecznościowe na jakimkolwiek portalu. Sprawdzam to na szybko, jednak niczego nie znajduję, dlatego piszę notkę, którą zostawiam mu w drzwiach, po czym wracam do domu i przyrządzam dwie gorące czekolady.

W sumie to chyba jedyna rzecz, dzięki której zima bywa znośna.

– Czemu nie masz jeszcze choinki ani żadnych dekoracji? – pyta Charlie, siadając na zielonym hokerze w kuchni. – Też nie masz czasu ich znieść ze strychu jak tatuś?

Podaję jej kubek z parującym napojem i opieram się o blat kuchenny.

– A zastanawiałam się, dlaczego wasz dom jeszcze nie świeci się jak popieprzony – rzucam.

– Co?

Prostuję się.

– To znaczy, że twój tata ma dużo pracy i w tym roku później udekorujecie dom?

Charlie upija łyk czekolady i wzdycha z zadowoleniem. Jej policzki nadal są nieco zaróżowione, niemal jak jej kurtka, którą odwiesiła w przedpokoju, lecz przynajmniej dłużej nie marznie. I nie stoi pod drzwiami, ponieważ na zewnątrz śnieg zacina coraz mocniej.

– Mhm – potwierdza. – Ale w weekend obiecał, że już wszystko zrobimy, bo musimy zdążyć przed zaświecaniem choinki w mieście!

Staram się wykrzesać z siebie choć trochę entuzjazmu.

– No tak – mówię. – Trzeba to zrobić, żeby mikołaj widział pięknie ustrojony dom, gdy będzie jeździł po okolicy.

Mała kiwa głową.

– Mhm. Ty też będziesz w weekend stroić dom?

– Nie, raczej nie – odpowiadam przepraszająco.

Charlie marszczy mały nos.

– Czemu?

– Bo… nie mam żadnych ozdób.

W jej brązowych oczach, nieco jaśniejszych niż Daxa, dostrzegam błysk w reakcji na tę informację.

– My będziemy jechać kupować światełka i skarpety, i choinkę, i nowe ozdoby! Możesz jechać z nami i pomogę ci wybrać. Tata mówi, że zawsze wybieram najlepsze rzeczy.

Uśmiecham się pod nosem.

– Nie wątpię. Ale ja po prostu nie lubię dekorować domu.

Tymi słowami wywołuję w niej przerażenie, które odbija się na tej jasnej, słodkiej twarzy i sprawia, że coś ściska mnie w klatce piersiowej.

– Nie lubisz? Czemu?

– Tak po prostu już mam – mamroczę. – Smakuje ci czekolada?

– Tak. Jest pycha. Czemu nie lubisz dekoracji?

No świetnie. Chyba mam przejebane. Przecież ona kocha święta. Widziałam i rok temu, i dwa lata temu, jak pomagała Daxowi ozdabiać ich dom, jak bawili się przy tym w śniegu, jaka była radosna. I zawsze przecież opowiadała mi o tym, gdy tylko się spotkałyśmy w odpowiednim czasie. Charlotte to naprawdę otwarte i wygadane dziecko – ciekawe po kim – więc zdarzało jej się parokrotnie zaczynać ze mną rozmowę. Uwielbiała też mojego ojca, a on ją, i do zeszłego roku czasem wpadała na czekoladę. Raz z Daxem, a innym razem bez niego, kiedy udawała dorosłą.

– To dużo roboty – kłamię w końcu. – A ja mam masę pracy i nie starcza mi na to czasu, wiesz?

– I ostatnio też nie miałaś – wytyka. – Ale tata mówił, że to przez to, że pan Ackerman był chory. A teraz już jest zdrowy i szczęśliwy w niebie.

Tym razem ukłucie w sercu jest mocniejsze.

– Tak – szepczę. – Na pewno.

– Więc możesz pojechać z nami kupić ozdoby – stwierdza Charlie. – I pomożemy ci je powiesić.

Przełykam nieco czekolady, starając się odegnać pełne smutku myśli, które dziewczynka nieświadomie wywołała.

– Może innym razem – mówię. – Jesteś głodna?

Na szczęście udaje mi się odwrócić jej uwagę i zmienić temat na jedzenie. Z tego, co się orientuję, Charlie zawsze zjada obiady u babci, chyba że jej ojciec wraca wcześniej, a dzisiaj nic takiego się nie wydarzyło, czyli ma pusty żołądek. Zabieram się więc do gotowania, w czym bardzo chce pomagać. Jako że nie planuję nic spektakularnego, przydzielam jej zadanie policzenia gnocchi, których będziemy używać, znalezienie passaty pomidorowej, no i odmierzenie liści szpinaku.

To zdaje się jednak jej odpowiadać, bo przykłada się do swoich obowiązków, w czasie gdy ja zajmuję się smażeniem kurczaka. Potem łączymy wszystkie składniki, a że przy wrzucaniu gnocchi Charlie brudzi się sosem, zabieram ją od razu do łazienki, żeby nie została plama, i daję jej na przebranie swoją bluzkę.

Dziewczynka wygląda nieco specyficznie w przydługim, ciemnoszarym ciuchu, ale to jedna z niewielu nieoversize’owych koszulek, które mam. No i nieczarnych. Isla zawsze powtarza, że powinnam znaleźć sobie chociaż parę jaśniejszych ubrań, jednak nie udało jej się mnie przekonać. Dlatego kiedyś kupiła mi na urodziny bluzę, na której napisano, że mam alergię na kolory.

– Nie będzie plamy? – pyta Charlie. – To mój ulubiony sweterek od mamy.

– Nie będzie – zapewniam. – Zajmę się tym.

– Jak?

Tłumaczę jej, co robię, żeby wyczyścić jasnofioletowy sweterek z plam, czego słucha z uwagą, a potem rozwieszamy ciuch na wieszaku do wyschnięcia i wracamy do kuchni. Obiad w tym czasie zdążył się już ugotować, dlatego sięgam do szafki po talerze. Kiedy nakładam dziewczynce jedzenie, dostrzegam, że na podjeździe obok stoi samochód Daxa. Mimowolnie się krzywię, spodziewając, że mężczyzna w każdej chwili zadzwoni do drzwi i będę musiała z nim rozmawiać, ale po dwóch minutach właściwie zaczyna mnie niepokoić, że tego nie robi.

Zerknięcie na wciąż zacinający za oknem śnieg uświadamia mi, że może moja kartka nie przetrwała, dlatego wzdycham głęboko.

– Jedz, ja zaraz wrócę – rzucam do Charlie.

Uśmiecha się i łapie widelec, a ja kieruję się do wyjścia, chociaż naprawdę nie mam ochoty znowu zmierzyć się z pełną rozbawienia i kpiny miną Daxa Shelleya.

Rozdział 3

Zimny wiatr przyprawia mnie o dreszcze, kiedy wychodzę, otulając się kurtką, na ganek. Nie zmieniłam butów, ponieważ usłyszałam trzask drzwi z domu obok, więc staję na zaśnieżonej wycieraczce w swoich puchatych kapciach i spoglądam na biegnącego właśnie do samochodu Daxa. Ma przy uchu telefon i zerka na mnie przelotnie, ale pierwszy raz od tygodnia nie uśmiecha się kpiąco, żeby przypomnieć o mojej wpadce.

– Hej, Dax! – wołam.

Otwiera właśnie drzwi auta i tylko kiwa mi głową, mamrocząc coś do osoby, z którą rozmawia. Jest mocno spięty, wydaje się nerwowy. Chyba nie znalazł kartki.

– Charlie jest u mnie – dodaję.

Shelley zatrzymuje się gwałtownie i do mnie odwraca.

– U ciebie? – powtarza. Gdy przytakuję, jego ramiona nieco opadają, jakby się rozluźnił. – Znalazła się – mówi nieswoim głosem do telefonu. – Tak. Zaraz do ciebie oddzwonię, mamo.

Potem zamyka auto i rusza do mnie, chowając telefon.

– Nic jej nie jest? – pyta. – Czemu nie dałaś mi znać?

– Przecież właśnie ci powiedziałam.

Zaciska usta.

– Wcześniej. Szukam jej po całym mieście razem z przyjaciółmi. Prawie zamordowałem nauczycielkę za to, że wypuściła ją bez upewnienia się, że moja mama ją odbierze. Od kiedy tu jest i co u ciebie robi?

Chociaż jego ton mi się nie podoba, dociera do mnie, jak bardzo przerażony musi w tej chwili być, dlatego postanawiam to zignorować.

– Znalazłam ją przed domem. Mówiła, że babcia jej nie odebrała, więc wróciła sama i czeka na ciebie – wyjaśniam. – Zabrałam ją do domu, bo mocno padało i jest zimno.

– I nie przyszło ci do głowy, żeby mnie powiadomić?

Mrużę oczy. No dobra, zmartwiony czy nie, nie dam mu się na sobie wyżywać.

– Przepraszam, ale nie umiem jeszcze wysyłać wiadomości myślami – odpowiadam. – Nie znam twojego numeru, Charlie też go nie pamięta, a nie ma komórki, więc zostawiłam ci kartkę w drzwiach. Co miałam niby więcej zrobić twoim zdaniem, skoro już i tak zaopiekowałam się twoim dzieckiem?

Staje przede mną. Jego rysy łagodnieją i wygląda na to, że moje słowa przebiły się przez wypełniającą go złość, bo widzę przebłysk skruchy w brązowych oczach.

– Ja…

– Jest w środku – przerywam chłodno. – Je obiad.

Odwracam się i wchodzę do domu, a Dax podąża za mną. Krzywię się na ślady, które jego buty zostawiają na podłodze, ale niczego nie mówię, ponieważ on przemierza błyskawicznie korytarz, dostaje się do kuchni i już obejmuje zaskoczoną Charlie.

– Boże, skarbie, jesteś cała? – szepcze.

– Dusisz mnie, tato! – woła dziewczynka.

Dax poluźnia uścisk, jednak składa pocałunek na czubku głowy córki, przymykając powieki. Jest blady, rozczochrany – pewnie od czapki – i zdenerwowany. Nie odzywa się przez kilkanaście sekund, jakby dopiero zaczynał się uspokajać. Takiej jego wersji także nigdy nie widziałam.

– Tato? – pyta Charlie.

Obserwuję ich przez moment. Są do siebie podobni, oboje ciemnowłosi, z piegami i brązowymi oczami. Charlotte jest tylko słodsza, w przeciwieństwie do Daxa, którego rysów nie można nazwać uroczymi. To pewnie odziedziczyła po matce, z którą Shelley rozwiódł się jeszcze przed przeprowadzką tutaj.

– Nic ci się nie stało? – mamrocze Dax.

Ja nakładam sobie w tym czasie jedzenie. Jego troskliwy ton i niepokój aż bijący z całej sylwetki nieco mnie zmiękczają. A nie powinny, bo chociaż mu pomogłam, znowu zachował się jak dupek. Gdyby był na moim miejscu, pewnie wezwałby policję, w końcu to lubi.

– Tylko oblałam się sosem, jak gotowałyśmy z Mirą – odpowiada Charlie. – Dlatego mam inną koszulkę. Ale nie oparzyłam się ani nic.

Mężczyzna wzdycha.

– W drodze ze szkoły – precyzuje. – Czy nic ci się nie stało, gdy wracałaś ze szkoły?

– Nieee – mówi dziewczynka. – Przecież to blisko. A ja się rozglądałam na pasach i czekałam, aż nikt na pewno nie będzie jechał, jak kazałeś.

Siadam przy blacie naprzeciwko nich i po prostu zaczynam jeść, słuchając też mimowolnie tej rozmowy.

– Dobrze – stwierdza Dax. – Ale nie powinnaś była wracać sama. Rozmawialiśmy o tym, że nie możesz tego jeszcze robić.

Charlie przygryza wargę.

– Myślałam, że zmieniłeś zdanie i dlatego babcia nie przyszła. I nie chciałam wracać do szkoły, bo pani Burns się spieszyła…

– Pani Burns by z tobą poczekała. Ona albo inny nauczyciel – zapewnia Dax. – Więc jeśli kiedykolwiek coś takiego się powtórzy, obiecaj mi, że wrócisz do szkoły i poczekasz, aż się pojawię, dobrze? Naprawdę się wystraszyłem, kiedy cię nie znalazłem, skarbie.

Czoło Charlie się marszczy.

– Nie chciałam cię wystraszyć – rzuca cicho. – Gdzie jest babcia?

– Babcia miała wypadek – wyjaśnia Dax. – Upadła, uderzyła się w głowę i złamała rękę. Była z dziadkiem u lekarza, wizyta się przedłużyła i zanim dali mi znać, że nie zdążą cię odebrać, lekcje się skończyły. Przyjechałem po ciebie trochę później.

– O nie, jak czuje się babcia? – pyta przejęta Charlie.

– W porządku – odpiera Dax. – Musi zostać dzisiaj w szpitalu, ale jest już okay. No i założono jej gips.

Dziewczynka się prostuje.

– Super, będę mogła na nim coś narysować? Odwiedzimy ją?

– Najpierw mi obiecaj, że nie zrobisz więcej czegoś takiego jak dzisiaj, Charlie.

– Ale mam już siedem lat, tato – mamrocze mała. – Inni wracają już sami do domów.

– Kto?

– Mindy!

Mężczyzna kręci głową.

– Mindy mieszka trzy domy od szkoły. Ty mieszkasz dalej. W dodatku dzisiaj nie miałaś tańca po lekcjach, więc było jeszcze jasno, gdy wracałaś, ale dwa razy w tygodniu masz dodatkowe zajęcia. Nie możesz chodzić sama po zmroku. Obiecaj, że zawsze poczekasz na mnie albo babcię, dopóki nie ustalimy, że możesz wracać sama.

Charlie wzdycha.

– Obiecuję.

Telefon Daxa się rozdzwania, więc Shelley gładzi tylko ramię córki, po czym odchodzi kawałek i odbiera. Chyba rozmawia ze swoją matką, której opowiada, co się wydarzyło, i zapewnia, że jej wnuczka jest bezpieczna.

– Tak, mamo, nic jej nie jest – mówi, a potem słucha czegoś z drugiej strony i koncentruje się na mnie. – Nie czekała na mrozie, Miracle się nią zaopiekowała. Dlatego nie znalazłem jej przed domem.

Kończę jedzenie, nie patrząc na niego dłużej. Charlie też zjada swoją porcję, a później zsuwa się z hokera i rusza do uchylonej zmywarki.

– To tutaj, Mira?

– Mhm.

Wkłada talerz i widelec, a do tego zabiera też moje, za co jej dziękuję. Następnie odwraca się do Daxa, który odkłada telefon.

– Pomagałam przy gotowaniu, tato – chwali się. – Musisz spróbować, wyszło super.

Mężczyzna odchrząkuje.

– Już i tak nadużyliśmy gościnności Miry – stwierdza łagodnie. – Więc…

– Wcale nie – oznajmia Charlie, zerkając na mnie. – Prawda?

– Zawsze jesteś tu mile widziana – zapewniam.

– Widzisz, tato?

Dax koncentruje na mnie wzrok. Na pewno wychwycił, że zwróciłam się tylko do jego córki. Ale jeśli oczekuje czegoś innego po tym wszystkim, niech nie wstrzymuje oddechu.

– Widzę – odpiera. – Będziemy się zbierać, dobrze? Idź po buty i kurtkę…

– Tylko najpierw pójdę do łazienki.

Dax kiwa głową, a mała rusza do drzwi. Ja opieram się o blat, krzyżując ręce na piersiach, bo wiem, że Shelley chciał ją odesłać nie bez powodu. I się nie mylę, ponieważ gdy dziewczynka znika w pomieszczeniu na końcu korytarza, mężczyzna koncentruje się na mnie, biorąc głęboki wdech.

– Przepraszam – mówi. – Zachowałem się okropnie, a przecież mi pomogłaś. Nie powinienem zwalać na ciebie swojego strachu o Charlie. Wiem, że to mnie nie usprawiedliwia, ale pierwszy raz w życiu się tak przeraziłem i kompletnie nie myślałem. Przepraszam.

Wpatruję się w niego kilka sekund.

– Czy babci Shelley nic nie jest?

– Upadła na oblodzonym chodniku – wyjaśnia. – Potłukła się i ma rękę w gipsie, ale dojdzie do siebie. Po prostu na razie musi zostać w szpitalu, miała lekkie wstrząśnienie mózgu i lekarze chcą ją dla pewności dziś obserwować. Jutro powinna wrócić do domu.

– Życz jej dużo zdrowia.

Odwracam się do czajnika elektrycznego, żeby włączyć wodę na herbatę, a potem sięgam po szklankę. Chyba przez to zupełnie nie słyszę, jak Dax się zbliża, więc zaskakuje mnie, kiedy łapie nagle mój łokieć. Odwracam się do niego ze zdumieniem. Patrzy na mnie z widoczną skruchą.

– Dziękuję, Mira – rzuca. – Naprawdę mi przykro, że zachowałem się jak idiota.

– Nie pierwszy raz, przywykłam.

Krzywi się.

– Zwykle nie wkurzam się na innych, gdy mi pomagają. – Na jego usta wypływa cień uśmiechu. – Jak niektóre osoby, które znam.

Prycham.

– Wiedziałam, że sobie nie podarujesz. Po prostu musiałeś…

Stawia jeszcze jeden krok, aż zatrzymuje się tuż przede mną i spogląda mi w oczy.

– Przepraszam – szepcze. – Dziękuję za pomoc.

Znajduje się tak blisko, że niemal stykamy się biodrami. Moje serce z niewiadomych powodów zaczyna bić szybciej. To dziwne. Ale w tej niewielkiej przestrzeni, którą Dax wypełnia niemal w całości swoją obecnością, i gdy koncentruje się wyłącznie na mnie, bez tych zwyczajowych kpin, jest inaczej.

– Sąsiedzka przysługa – mamroczę.

– Co?

– Jesteśmy kwita – odpowiadam. – Przysługa za przysługę, tak?

Dociera do niego, o czym mówię.

– Głupia bateria nie równa się zaopiekowaniu się najważniejszą osobą w moim życiu – stwierdza. – Więc mam u ciebie dług. Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebować, po prostu powiedz.

– Ja tylko zabrałam ją na obiad, a nie uratowałam przed kosmitami. Daj spokój.

Chce odpowiedzieć, ale nim to robi, do kuchni wraca Charlie. Dax się odsuwa i odwraca wzrok, kiedy dziewczynka łapie swój plecak z podłogi.

– Odwiedzimy dzisiaj babcię? – pyta. – Bo miałam jej pokazać, że dostałam najwyższą ocenę z zadania, które razem robiłyśmy. Ucieszy się.

Dax odchrząkuje.

– Nie, skarbie. Dzisiaj już nie. Ale jutro odbierzemy ją ze szpitala, dobrze?

– A nie będziesz pracował?

– Wezmę wolne – odpiera Dax. – Więc po szkole cię odbiorę i pojedziemy po babcię.

Charlie uśmiecha się szeroko.

– A potem wrócimy i wyciągniemy ozdoby, skoro będziesz w domu?

Mężczyzna odwzajemnia jej uśmiech.

– Tak, niech będzie. Pojedziemy po choinkę, kupimy wszystko i zajmiemy się dekorowaniem.

Dziewczynka podskakuje w miejscu z ekscytacji.

– Tak! W końcu! – woła. – Nasz dom znowu będzie się świecił jak popieprzony!

Zamieram.

– Jak co? – pyta zaskoczony Dax.

– No bo…

– Och, ale znowu mocno pada – przerywam. – A miałam odśnieżać podjazd. Więc nie chciałabym was wyganiać…

Dax spogląda na mnie z wszystkowiedzącym uśmieszkiem.

– Więc nasz dom świeci się jak popieprzony? – powtarza.

Unoszę dłonie.

– Hej, ty to powiedziałeś. Ale nie przeklinaj przy dziecku, rany.

Zaczyna się cicho śmiać, a Charlie zakłada plecak.

– Czy „popieprzony” to brzydkie słowo, tato? – wtrąca.

Mężczyzna przytakuje.

– Tak. Nie używamy takich.

– Mira go często używa – stwierdza ta mała zdrajczyni.

– No wiesz? – mamroczę z oburzeniem. – Jeszcze mu powiedz o czekoladzie przed obiadem i dostanę szlaban.

Dax krzyżuje ręce na klatce piersiowej.

– Piłyście czekoladę przed obiadem?

– Ja nie, to ona – rzucam od razu.

– Wcale nie! – woła natychmiast Charlie. – To była tajemnica.

– Tak samo jak popieprzone światełka świąteczne, ale mnie wydałaś. Nie pójdę na dno sama, młoda damo.

Dziewczynka chichocze, a potem podchodzi i mnie przytula.

– Jesteś śmieszna – oznajmia. – I wcale nie zabijasz wzrokiem, jak mówi tata.

Odwracam się do Daxa.

– Zabijam wzrokiem?

– Wiesz, też muszę odśnieżyć podjazd – stwierdza, zapinając kurtkę. – Ogarnę przy okazji od razu twój.

Czochram włosy Charlie, która odsuwa się ze śmiechem.

– Och, serio?

– A ulepimy jutro bałwana i jego też przystroimy? – pyta dziewczynka z entuzjazmem. – Albo rodzinę bałwanów! Ciebie i mnie, i Mirę, żeby u niej też były ozdoby. Wiesz, że ona nie ma żadnych ozdób, tato?

Dax przybiera udawanie przerażoną minę.

– O nie. To skandal. Trzeba to będzie naprawić.

– Nie, nie trzeba. – Kręcę głową. – Ja…

– Tak! – zgadza się Charlie. – Kupimy jej renifery i mikołaja? I światełka na dach? Oooch, i gwiazdki! Gwiazdki są najśliczniejsze. I zrobimy tak, żeby one świeciły się na zmianę z naszymi, i to będzie tak super wyglądać. Mikołaj na pewno pokocha nasze ozdoby, jak to zobaczy.

– Nie zapomnij o naklejkach na okna – mówi Dax, a ja posyłam mu mordercze spojrzenie. – Pamiętasz, jakie wybrałaś w zeszłym…

– Dzięki, ale nie potrzebuję żadnych ozdób – ucinam ostro, aż oboje spoglądają na mnie ze zdumieniem.

– Ale… ale będą święta – rzuca cicho Charlie.

Nie chcę sprawiać jej przykrości, jednak nie zamierzam brać udziału w tym, co już zaczęli planować.

– Przepraszam, Charlie, ale ja nie obchodzę świąt – wyjaśniam, na co robi wielkie oczy. – Więc to bardzo miłe, ale nie uwzględniajcie mnie w planach dekoracji domu, dobrze?

– A tylko gwiazdki? – pyta prosząco. – I bałwanek?

Zawód na jej twarzy sprawia, że robi mi się głupio.

– Bałwanek jest w porządku – uginam się.

Jej uśmiech wraca.

– Ekstra – cieszy się. – Pomożesz nam jutro lepić?

Boże, w co ja się wpakowałam? Dlatego nie bywam miła dla innych i nie opiekuję się ich dziećmi.

– Jeśli nie będę mieć pracy – kłamię.

Będę mieć mnóstwo.

– To dopiero po szkole, więc skończysz – stwierdza. – Będzie super. Prawda, tato?

Dax nie spuszcza ze mnie wzroku podczas całej tej wymiany zdań, przez co przestępuję z nogi na nogę. Na pewno wie, czemu nie cierpię świąt, mój ojciec musiał mu mówić. Nie patrzy jednak na mnie ze współczuciem ani kpiną. Właściwie to nie wiem, jak interpretować to spojrzenie.

– Prawda, skarbie – odpiera. – A teraz chodźmy. Muszę coś zjeść, zrobimy zadania, a później zajmę się tym śniegiem.

– Nie trzeba – zastrzegam od razu. – Mogę…

– Zajmę się tym, Mira – powtarza.

Naprawdę nie cierpię tego robić, jednak nie chcę też, żeby on się do tego zabrał. Jestem w kropce.

– No dobra – zgadzam się w końcu. – Ale dam ci obiad, żebyś nie musiał przynajmniej teraz tracić czasu na przyrządzanie czegoś. Już i tak jest prawie całkiem ciemno. I wtedy będziemy kwita.

Mruga z zaskoczeniem.

– Dasz mi obiad?

Unoszę brew.

– A mówię niewyraźnie?

– Nasz obiad jest pyszny, tato – wtrąca Charlie. – Mówiłam ci.

Dax przypatruje mi się kilka sekund, nim jego twarz rozjaśnia się dzięki szerszemu uśmiechowi.

– W porządku. Ty mnie nakarmisz, ja odśnieżę podjazd i chodnik. Mamy umowę.

Wyciąga dłoń, którą łapię po chwili zawahania. Ma pewny uścisk. A kiedy nasza skóra się styka, znowu robi mi się nieco cieplej. Przez to i pod wpływem spojrzenia jego brązowych oczu.

– Mamy umowę.