Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
615 osób interesuje się tą książką
Sebastian Rousseau jest naburmuszonym, a do tego seksownym pilotem o bardzo sprawnych dłoniach. To idealne połączenie.
Nieszczęśliwie dla mnie jest także ojcem mojego byłego chłopaka.
Zostaliśmy połączeni przez przypadkowe spotkanie, lecz los nas rozdzielił.
Po roku, dzięki łutowi szczęścia, zamieszkaliśmy pod jednym dachem – jednak to tylko skomplikowało sprawy.
Po tym całym czasie on wciąż pozostaje jedynym mężczyzną, o którym myślę, kiedy zasypiam. Chociaż bardzo się staram, nie potrafię o nim zapomnieć.
Oboje wiemy, że ulegnięcie impulsowi byłoby podłą zdradą, zwłaszcza gdy on próbuje naprawić relację z synem.
Widzę ogień w jego oczach. Gdy kieruje spragnione spojrzenie w moją stronę, zawsze przeszywa mnie dreszcz.
Wzajemna tęsknota staje się prawie nie do zniesienia, a tłumiony płomień praktycznie namacalny.
Oboje wiemy, że w takich sytuacjach istnieją pewne zasady.
Chociaż z drugiej strony – nigdy nie umiałam ich przestrzegać.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 492
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Wild Card
Copyright © Elsie Silver 2025
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Marta Grandke
Korekta: Katarzyna Dziedzicka, Martyna Góralewska, Aga Dubicka
Skład i łamanie: Michał Swędrowski
Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek
Projekt okładki: Books and Moods
ISBN 978-83-8418-488-2 · Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne · Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Od autorki
Notka czytelnicza
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Epilog
Podziękowania
O autorce
Przypisy
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Dla tych, którzy słyszeli, że ich marzenia są nieosiągalne, ale później i tak je spełnili.Oraz dla mojego okropnego nauczyciela języka angielskiego z liceum, pana C., który spojrzał mi prosto w oczy, kiedy miałam szesnaście lat, i powiedział, że nigdy nie będę dobrą pisarką.Dzięki za motywację
Najdrożsi czytelnicy!
Wraz z tą książką kończymy naszą przygodę w Rose Hill – jaka kolorowa ona była! Z całego serca chcę Wam podziękować za to, że dołączyliście do mnie w tym czasie.
To miasto oraz ci ludzie zmienili się dla mnie w źródło pocieszenia. Postaci z najróżniejszych środowisk, które zaprzyjaźniły się pomimo dzielących ich różnic, poniekąd stały się moją rodziną.
Wydaje mi się, że naprawdę to myśl przyświecająca całej tej serii. Nie musisz urodzić się w jakiejś rodzinie, żeby stać się jej częścią. Można ją znaleźć lub stworzyć i według mnie jest w tym coś szczególnie pięknego.
Mam nadzieję, że zakochacie się w rodzinie, którą założyli razem Gwen i Bash. Ich historia najlepiej nadaje się do zamknięcia tej serii. Po przeczytaniu jej zostaniecie z ciepłymi, miłymi uczuciami i jeszcze przez wiele lat będziecie o niej myśleli.
Zatem bez dalszej zwłoki, miłego ostatniego wieczoru dla tatuśków!
Z miłością
Elsie Silver
W tej książce znajdują się wzmiankio komentowaniu czyjejś wagi oraz o uprzedzeniach wobec osób z nadwagą i otyłością. Pojawiają się także krótkie rozmowy poruszające kwestie krytykowania ludzkiego ciała. Chciałabym podziękować wczesnym czytelnikom skupiającym się na stosowności używanego języka, terapeutce klinicznej, która mi doradzała podczas pisania tej powieści, oraz redakcji za to, że pomogli mi dopilnować, by te tematy zostały potraktowane z taką delikatnością i troską, na jakie zasługują.
Proszę, miej na uwadze to, że jedna z głównych postaci to pilot samolotów gaśniczych i dlatego też w książce znajdują się szczegółowo opisane sceny klęsk żywiołowych oraz podobnych wydarzeń.
Bash
Przed rokiem…
Utknąłem na lotnisku i wszystko mnie irytuje.
– Znowu mamy opóźnienie, ale na dworze jest tak pięknie, że nawet mi to nie przeszkadza. – Melodyjnym głosem stwierdza ktoś siedzący w rzędzie za mną na jednym z niebieskich krzeseł. To przyjemny głos. Głęboki i spokojny, zwłaszcza zważywszy na to, że kobieta, która właśnie rozmawia przez telefon, ugrzęzła tu z powodu zamieci śnieżnej. Mimo to wcale nie brzmi na sfrustrowaną. – Czuję się, jakbym znalazła się w szklanej kuli śnieżnej lub czymś podobnym.
Prycham i zaciskam dłonie pod ramionami założonymi na piersi. Już od trzech godzin czekamy na wejście na pokład, a ta kobieta się tym nie przejmuje.
Naprawdę wierzę, że tak jest. Nawet jej nie widzę, ale słyszę to po tym głosie – każde słowo ocieka zachwytem, jak gdyby nigdy w życiu nie widziała śniegu i mogła opisać tę koszmarną sytuację słowem „przytulnie”.
– Tak, naprawdę, zrobiło się… przytulnie.
No i proszę. Nie mam pojęcia, kim ona jest, lecz bez wątpienia dobrze jej tutaj.
Cholera, to musi być naprawdę miłe, bo ja czuję się tak niekomfortowo, że chciałbym wyjść z własnej skóry. Ludzie kichają bez zasłaniania ust i nosów, dzieci płaczą, w powietrzu wisi woń zatęchłych bajgli. Przez pewien czas krążyłem po terminalu niczym tygrys w klatce, ale to też już nie pomaga.
Vancouver to chyba jedyne miasto w Kanadzie, które nie jest przygotowane na zamieć śnieżną. A ta nie jest nawet aż tak poważna.
Szmery w poczekalni do bramki osiemdziesiąt dwa zagłusza charczenie głośników.
– Uwaga, do wszystkich pasażerów czekających na lot o numerze dwa trzy siedem pięć Air Arcadia do Calgary. Z przykrością informujemy, że lot został odwołany i przeniesiony na jutrzejszy poranek. Wkrótce otrzymają państwo e-mail z aktualnymi informacjami. Jeśli potrzebują państwo dalszej pomocy, proszę zgłosić się do pracowników obsługi. Jesteśmy wdzięczni za cierpliwość i zrozumienie i z radością będziemy jutro państwa oczekiwać.
Przez lotnisko przetacza się zbiorowy jęk. Po nim rozbrzmiewają kolejne ogłoszenia przekazujące tę samą wiadomość przy pozostałych bramkach: nikt stąd dzisiaj nie wyleci.
Kładę głowę na metalowym oparciu krzesła i wzdycham z wycieńczeniem. Mam za sobą kijowy tydzień, a ta sytuacja to pierdolona wisienka na torcie.
Opróżniłbym całe konto bankowe tylko po to, żeby spać dzisiaj we własnym łóżku. Pobyć przez chwilę w samotności. Zaznać trochę pieprzonego spokoju i ciszy. Muszę się rozluźnić.
Obecnie jestem bardzo rozdrażniony. Każdy mięsień w moim ciele jest napięty jak struna, a szczęka boli mnie od zaciskania jej. Mam wrażenie, jakby nawet moje płuca się ścisnęły.
To była ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałem, po tym jak mój cały świat stanął na głowie.
– Tak, odwołali. – Dociera do mnie ten sam przesadnie radosny głos. – Nie szkodzi. Jest, jak jest. Zamierzam to w pełni wykorzystać! Kiedy życie daje ci cytryny…
To wyciska ci z nich kwas prosto do jebanych oczu.
Wstaję.
Po zerknięciu przez ramię dostrzegam przede wszystkim falowaną, platynową czuprynę i twarz nieznajomej. Kobieta grzebie w dużej torebce, przyciskając równocześnie telefon do ucha.
Marszczę brwi, gdy ona śmieje się z czegoś, co powiedział jej rozmówca. Kręcę głową, odwracam się i zarzucam torbę na ramię. Ta dziewczyna jest zdecydowanie zbyt radosna. To nienormalne.
Z jakiegoś powodu jej wesołość jeszcze bardziej psuje mi humor. Kroczę ciężko po betonowej posadzce i kieruję się dokasy biletowej, chcąc sprawdzić, czy uda mi się stąd wydostać.
Czekanie w kolejce nie pomaga mi z nerwami. Jak się okazało, nie tylko ja mam podły humor. Stojący przede mną mężczyzna w średnim wieku wpada w amok. Unosi palec wskazujący w stronę wyczerpanej pracowniczki kasy, żądając od niej, żeby coś z tym zrobiła – jakby osobiście odpowiadała za opady śniegu.
Jest zły z powodu swojego bagażu. Jest zły, ponieważ nie ma dostępnego zakwaterowania. Jest zły przez godzinę, na którą zaplanowano jutrzejszy lot.
I ja też jestem zły, ale nie wyżywam się na nikim z tego powodu. Im dłużej na to patrzę, tym bardziej wkurza mnie to, jakim dupkiem jest ten facet.
Dziewczyna oblewa się szkarłatnym rumieńcem i dolna warga zaczyna jej drżeć. Kiedy niemal już płacze i wycofuje się, dalej pokornie przyjmując te pretensje, ja mam dość.
– Stary – mówię, zwracając się w kierunku nerwusa. – Takie rzeczy się zdarzają. Nie musisz mówić do niej w ten sposób.
Odwraca się do mnie sporo osób, w tym zirytowany facet. Jest czerwony jak burak.
– Słucham? – Jego liczne podbródki dygoczą z wściekłości, a warga pod grubym wąsem wykrzywia się, kiedy koleś spogląda na mnie. Coś mi mówi, że nie przywykł do takiego pouczania.
Wzruszam ramionami. Nonszalancja to największa zniewaga dla kogoś, kto czerpie satysfakcję z poniżania innych.
– Przejdź się – radzę mu niskim głosem. – Jest, jak jest.
– Jest, jak jest? – Facet wytrzeszcza oczy, a jego płaska, szeroka twarz przechodzi od koloru buraka do szkarłatu.
Nie mogę uwierzyć w to, że właśnie powtórzyłem słowa tamtej kobiety. Ten konflikt sprawia mi jednak przyjemność, zatem pożyczam sobie jeszcze jeden tekst od Panny Szczęśliwej.
– Tak. Jak to się mówi? Kiedy życie daje ci cytryny, to nie jest powód do tego, żeby być dupkiem dla personelu. Czy coś w tym stylu.
Mężczyzna wbija we mnie wzrok i ja odwzajemniam się tym samym. Przesuwa spojrzeniem po mojej ulubionej flanelowej koszuli, a potem zerka niżej, na czarne dżinsy i skórzane buty. Góruję nad nim rozmiarem i chociaż minęło już kilka lat od ostatniego razu, gdy kogoś uderzyłem, to nie odrzucam takiej możliwości. Może i mam prawie czterdzieści lat, ale nadal pozostaję w formie. Przynajmniej w ten sposób odreagowałbym napięcie.
Tamten jakby stara się określić, jak bardzo zażenowany powinien być (odpowiedź brzmi: bardzo), unosi paciorkowate oczka i rozgląda się po stojących w pobliżu i milczących ludziach. Najwidoczniej zdaje sobie sprawę z tego, że nie jestem łatwym celem, ponieważ odwraca się z powrotem do kobiety siedzącej za ladą – która wygląda na stosownie zszokowaną – i zgarnia swoją kartkę z blatu, a następnie wściekły odchodzi na tyle szybko, na ile pozwalają mu jego krótkie nóżki.
Usta mi drgają, kiedy przyglądam się, jak tamten się ulatnia, prychając na odchodnym.
A myślałem, że dzisiaj już nic nie poprawi mi humoru.
Chociaż nieśmiałe podziękowania agentki siedzącej za biurkiem chwytają za serce, to moja grzeczna rozmowa z nią niczego nie zmienia – w najbliższych hotelach zabrakło wolnych miejsc, bo przełożono wszystkie loty, a nasz samolot ma wystartować jutro o szóstej rano.
Obecnie jest już po dwudziestej trzeciej, co oznacza, że po wydostaniu się z piekielnych korków w mieście i na przedmieściach i dotarciu do hotelu z wolnym pokojem, równie dobrze mógłbym od razu wracać, by przejść odprawę. Jedyne rozsądne rozwiązanie to drzemka na ławce w terminalu.
Ta noc jest absolutnie do dupy, ale tłumię frustracje jak na prawdziwego mężczyznę przystało i dziękuję kobiecie za pomoc. Potem odchodzę, żeby znaleźć sobie miejsce, w którym będę mógł zainstalować się na ten czas.
Zmęczone nogi niosą mnie przez lotnisko i wypatruję ławki, na której mógłbym spędzić kilka godzin w pozycji horyzontalnej. Po latach walki z pożarami lasów zyskałem niezwykłą umiejętność zasypiania praktycznie wszędzie i funkcjonowania pomimo minimalnej ilości snu. Niekontrolowany ogień nie dba o to, kiedy się kładziesz, i często najgorsze spustoszenie sieje po zmierzchu, więc nie jest mi obce przysypianie w niewygodnych miejscach.
Najwidoczniej jednak nie tylko ja postanowiłem zostać dzisiaj na lotnisku.
Zatrzymuję się i opieram dłonie na biodrach, szukając wzrokiem chociażby jednego wolnego kąta, ale obiekt zmienił się w cholerny hostel – gdzie tylko okiem sięgnąć, widać ludzi z bagażami.
Jednak wreszcie dostrzegam wolne miejsce w barze: ostatni samotny stolik dwuosobowy tuż na obrzeżach poczekalni, ustawiony nieopodal przejścia prowadzącego do łazienki. To nic wytwornego, lecz zawsze to coś. W tej chwili drink brzmi cholernie dobrze.
Nawet nie pytam nikogo, czy jest wolny i nie czekam na kelnera. Po prostu wchodzę do baru i zajmuję przy nim miejsce. Udaje mi się to w ostatniej chwili, ponieważ zaraz zjawiają się tu kolejni ludzie i rozglądają się uważnie, jakby samą wyobraźnią mogli wyczarować wolne miejsce. Jednak mogą sobie o tym tylko pomarzyć. Wszystkie stołki przy barze zostały już zajęte, a przejścia między stolikami blokują walizki i torby. Kelnerzy chodzą gorączkowo między nimi, z trudem nadążając przy tak niespodziewanym ruchu w poniedziałkową noc.
Ich też jest mi szkoda, więc wyjmuję telefon i zaczynam go przeglądać, równocześnie czekając – przecież i tak mi się nigdzie nie spieszy. Kręcę głową, czytając wieści o zamieci śnieżnej siejącej chaos na całym Wybrzeżu Północno-Zachodnim. Chyba w żadnym innym kanadyjskim mieście to nie byłby taki problem. Ale tutaj? Tutaj mają za mało pługów. Za mało maszyn, które pomogłyby w takiej sytuacji.
Kiedy w duchu wkurzam się na to duże lotnisko, moją uwagę przykuwa pewien głos.
Jego dźwięk wyrywa mnie ze spirali negatywnych myśli.
Podnoszę głowę i od razu ją dostrzegam. Dziewczynę od lemoniady.
A raczej kobietę.
Okazuje się bowiem, że nie ma w niej nic dziewczęcego. Porusza się z pewnością siebie i lekkością, podkreślając tym subtelne, kobiece kształty, jakby sama była ich twórczynią. A ten głos? On stanowi antytezę dziewczęcości. Należy do dorosłej osoby. Nie słychać w nim niefrasobliwości ani nie wydaje się przesadnie dziarski. Przypomina mi miód i ostre przyprawy – gładki, z odrobiną pikanterii, prawie zmysłowy, nawet jeśli nie taki jest zamiar jego właścicielki.
– Nie ma tu ani jednego wolnego miejsca?
Teraz przy wejściu stoi chłopak, który wygląda na zbyt młodego, żeby tu pracować. Gapi się na nią i bez wątpienia nie pozostaje obojętny wobec jej twarzy w kształcie serca oraz podobnie wykrojonych ust. Wygląda, jakby był gotowy sam zbudować jej krzesło tylko po to, żeby miała gdzie usiąść.
Kiedy ona rozgląda się po barze, on przygląda się jej uważnie. Ja także.
Młody praktycznie dyszy z wrażenia i nic dziwnego. Właśnie spotkał Marilyn Monroe naszych czasów – z nieco obfitszymi kształtami. Luźne, jasne fale opadają wokół jej pełnych policzków oraz lekko zadartego nosa. Jednak to jej duże niebieskie oczy działają jak pieprzony kopniak w brzuch. Ich barwa jest tak intensywna,że niemal wpadają w kolor lawendy.
Poprawiam się na krześle i znowu skupiam na telefonie. Jestem za stary, żeby gapić się na ładną dziewczynę na lotnisku. Przeglądanie wiadomości wydaje się zdecydowanie bardziej stosowne.
– P-przepraszam. Niestety nie mogę…
Kiedy plącze mu się język, śmieję się cicho.
Kurwa, biedny dzieciak.
– Och, nie masz mnie za co przepraszać. W sumie to widzę, że tam jest wolne miejsce. Dziękuję za pomoc.
Prycham pod nosem. Pomoc. To bardzo łaskawe z jej strony.
– Śmieszy cię coś?
Znowu słyszę ten głos, jednak teraz znacznie bliżej. A gdy podnoszę wzrok, blondynka stoi bezpośrednio przede mną.
Kurwa, przez chwilę brakuje mi języka w gębie, co udowadnia, że wcale nie jestem lepszy od chłopaka, z którego przed chwilą kpiłem. Patrzę na nią i czuję się niekomfortowo pod ciężarem jej przenikliwego spojrzenia.
Mamroczę „nie”, irytacją maskując oszołomienie.
Myliłem się, uznając ją za ładną – ona jest cholernie piękna.
Kąciki jej ust unoszą się w prawie znaczącym uśmieszku.
– To dobrze. Nie chciałabym siedzieć przy jednym stoliku z nieznajomym, który śmieje się sam do siebie bez powodu.
– Słucham? – pytam, zbity z tropu.
Jednak moja konsternacja znika, kiedy kobieta wysuwa wolne krzesło i siada na nim.
Bez zaproszenia.
– Nie masz nic przeciwko temu, prawda?
Prostuję się, trochę zniechęcony jej… swobodą? Poufałością? Nie wiem, jak to nazwać, ale speszyło mnie to. Sam nie należę do osób nawiązujących rozmowy z nieznajomymi. Cholera, nawet nie przepadam za rozpoczynaniem rozmów z ludźmi, których uznaję za przyjaciół.
– Co jeśli siedzi tu ktoś inny? – burczę pod nosem, ponieważ nie czuję się szczególnie swobodnie z powodu tej nieoczekiwanej konfrontacji… Ani przez to, jak bardzo podoba mi się ta nieznajoma.
Ona odkłada torbę na podłogę, śmiejąc się ochryple. A kiedy się prostuje, w ogóle nie wygląda na zakłopotaną. Opiera się łokciami o blat i podpiera brodę na dłoni.
– Nikt tu wcześniej nie siedział.
Zakładam ramiona na piersi i odchylam się do tyłu, tworząc między nami dystans.
– Skąd wiesz?
Gdy przechyla głowę, światło wiszących nad nami lamp podkreśla jej kości policzkowe.
– Nie ma tu żadnych bagaży. Ani telefonu. A ty na serio emanujesz aurą mówiącą „odpieprz się”.
Unoszę z powątpiewaniem brew, spoglądając na kobietę.
– Aura mówiąca „odpieprz się”?
Ona posyła mi konspiracyjny uśmieszek.
– Tak. Gdybyś był domem, oczyściłabym cię szałwią.
Ach, więcej zdrowej żywności, zabobonów, gadania o lemoniadzie i dobrych z natury ludziach. Właśnie tego teraz potrzebuję.
Przygryzam wewnętrzną stronę policzka, by powstrzymać śmiech, i ona pewnie wyczuwa moją cierpkość, ale po prostu wyciąga rękę przez stół. Tatuaż, który wydaje się dziwnie znajomy, przyciąga mój wzrok – drobne pnącza z listkami wiją się po jej przedramieniu.
Ze zmarszczonymi brwiami patrzę na jej dłoń, a ona śmieje się gardłowo, po czym mówi:
– Cześć. Dziękuję, że zaprosiłeś mnie do swojego stolika. Mam na imię Gwen, a ty?
Podnoszę spojrzenie i napotykam jej błyszczące oczy. Gdy tak patrzę na nią gniewnie, w jej policzku pojawia się dołek. Mógłbym przysiąc, że irytowanie innych sprawia jej radość.
Więc, planując zepsuć jej zabawę, ściskam jej dłoń i stwierdzam oschle:
– Cześć. Jestem Bash. Najwyraźniej nasze definicje słowa „zapraszać” znacznie się od siebie różnią.
Gwen unosi jedno ramię, wzruszając nim delikatnie.
– Może to miejsce miało zostać puste?
Zaciskam usta.
– Tak, dokładnie. Właśnie taki był zamiar.
Ona śmieje się lekko, kręcąc głową, jakbym ją fascynował.
– A jednak tu siedzę. I wiesz, co się mówi… Kiedy życie daje ci cytryny… – Puszcza do mnie oczko i wtedy dżinsy nagle wydają mi się nieco za ciasne.
Zaciskam zęby i posyłam siedzącej naprzeciwko mnie kobiecie swoją najlepszą wersjęznudzonego spojrzenia, próbując tym zamaskować szczeniacką reakcję swojego ciała.
– A co, jeśli wolałbym limonki? – pytam i w tej samej chwili przy naszym stoliku zjawia się speszony kelner i wyrzuca z siebie bez tchu:
– Co państwu podać?
Oczywiście Gwen wtrąca się, nie odrywając ode mnie wzroku i wykrzywiając te swoje śliczne usteczka w znaczącym uśmieszku. Odpowiada od razu:
– Och, dzięki Bogu, jesteś wreszcie. Temu mężczyźnie przyda się margarita z limonką. Wyjątkowo kwaśna.
Gwen
Kelner już znika, gdy ja jeszcze mówię:
– Niech będą dwie. – Kiedy znowu przenoszę wzrok na mężczyznę siedzącego po drugiej stronie stolika, napotykam istne mordercze spojrzenie.
Gdybym nie widziała tego, jak dobrze potraktował dziewczynę z obsługi klienta, to może nawet bym to kupiła. Jednak byłam tam. Stałam w kolejce, kilka osób za nim, i obserwowałam, jak bez wahania stanął w obronie tamtej kobiety.
Cholera, on w tak świeży i zabawny sposób posłużył się też jednym z moich ulubionych powiedzeń.
Więc nie, Bash, ten zrzęda, który marszczy nad nosem ciemne, ciężkie brwi, przez co tworzy mu się tam drobna zmarszczka, wcale mnie do siebie nie zniechęcił.
Wiem, jak wygląda prawdziwie wredna mina – taka, której pojawienie się poprzedzają słowa tak ostre, że ranią. To nie ta sytuacja. W jego przypadku to jedynie czcze pogróżkioraz surowe rysy twarzy.
Gdybym miała opisać go jednym słowem, wybrałabym słowo męski. Wydaje się taki od stóp do głów.
Ciężkie, czarne, skórzane buty, proste dżinsy oraz miękka flanelowa koszula sprawiają, że wygląda jak drwal. Zrzędliwy drwal.
Jednak uwagę najbardziej przykuwa jego twarz. Nie jest tradycyjnie przystojny ani konwencjonalnie ładny. Ma wydatny nos, kwadratową szczękę oraz starannie przystrzyżoną i gęstą brodę. Jego ciemnobrązowe włosy przyprószyła już nieco siwizna, krótko przystrzygł je na bokach oraz dokładniezaczesał na czubku głowy.
– Czy ty najpierw sama dosiadłaś się do mojego stolika, a potem zamówiłaś za mnie drinka? – burczy głębokim głosem, jednak w jego tonie nie słychać złośliwości.
– Och, to jest TWÓJ stolik? Wybacz, nie wiedziałam, że lotnisko należy do ciebie.
Żyła na jego szyi pulsuje. I widzę ją wyłącznie dlatego, że ten mężczyzna jest cholernie spięty.
– Nie, ale panuje ogólnie przyjęta zasada, że jeśli ktoś siedzi przy jakimś stole, to pozostałe miejsca obok także pozostają zajęte.
Układam usta w literę O, udając, że to dla mnie zupełnie nowa informacja.
– Jejku, nie miałam pojęcia. Nie przeczytałam żadnego podręcznika na temat tego, co należy robić, kiedy utknie się na noc na lotnisku. Masz może jakiś pod ręką?
On patrzy na mnie spode łba i przesuwa językiem po zębach.
W odpowiedzi uśmiecham się i wzruszam niewinnie ramionami.
– Wygląda na to, że dzisiaj w nocy wszyscy mamy przejebane, więc każde wolne krzesło się liczy. Jeśli nie darzysz mnie sympatią, to niestety nie mogę ci pomóc. Ale jeśli po prostu nie lubisz margarity, to z radością pomogę ci w tym i wypiję obie. Nigdzie już dzisiaj nie pójdę, a uwielbiam dobre koktajle.
Mężczyzna otwiera te swoje pełne usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie wychodzą z nich żadne słowa. W milczeniu patrzy na mnie jak na egzotycznego ptaka, którego nigdy wcześniej nie widział. Aż wreszcie bąka:
– Jesteś w porządku.
– Wow, z twoich ust to brzmi jak największa pochwała. Dziękuję, że okazałam się godna twojej aprobaty – droczę się z nim, a on przewraca oczami i mięsień w jego twarzy pulsuje, jakby z jakiegoś powodu zirytowała go moja aluzja.
– Nie to miałem na myśli i świetnie o tym wiesz.
Uśmiecham się z satysfakcją, odchylam się na krześle i zakładam ramiona na piersi, naśladując jego pozycję.
– Czyżby? Tak naprawdę wiem tylko tyle, że wolisz limonki od cytryn i masz solidny wewnętrzny kompas.
Bash przechyla lekko głowę.
– Solidny wewnętrzny kompas?
–Kasa biletowa.
Nagle widzę po jego oczach, że zrozumiał.
– Widziałaś to, prawda?
– W całej tego świetności. A było to zaiste doskonałe.
On z mruknięciem wierci się na krześle, odwracając wzrok, jakby ten komplement go speszył.
– To nie było nic takiego.
Kiwam głową na boki, zastanawiając się nad tym.
– To znaczy… Nikt inny nic nie zrobił. Dla tamtej kobiety pewnie było istotne. To bardzo ciekawe, że mężczyźni tego typu zawsze urządzają piekło tylko osobom, które mogą zastraszyć.
Wystarczy zapytać o to mojego ojca.
Chciał posłać w świat potulną i posłuszną panienkę.
Jednak mu się to nie udało.
Zamiast tego wyrosła zbuntowanadziewczyna z charakterkiem i niewyczerpanymi pokładami optymizmu, goniąca za marzeniami… i z kompleksem tatusia. Choć mam trochę problemów, on nie jest już jednym z nich. Nie rozmawiałam z nim od ośmiu lat.
Bash prycha w odpowiedzi na to podsumowanie i bawi się leżącą przed nim serwetką, w którą zawinięto sztućce.
– Tak, tamten facet był kurewsko żałosny. To na pewno.
Kiedy mu potakuję, Bash mamrocze jeszcze:
– Może to jego powinnaś okadzić szałwią?
Otwieram szerzej oczy i przyglądam mu się, lecz nie dostrzegam nic, co wskazywałoby na to, że właśnie zażartował. Zatem przyłączam się do zabawy.
– Jak najbardziej. Rozważę to. Jeśli go dzisiaj znajdziemy, to może zaoferuję wam zniżkę i załatwię was obu w cenie jednego.
W ten sposób otrzymuję kolejne gniewne spojrzenie, co mnie rozśmiesza.
– Dokąd właściwie lecisz? – pyta mężczyzna.
– Do Toronto. A ty?
– Calgary.
Kiwam głową, ponieważ przypomina mi się, że jego bramka znajdowała się tuż przy mojej. Po jednym szybkim zerknięciu dostrzegametykietkęprzyczepioną do jego torby. Najwidoczniej „Bash” to skrót od Sebastiana Rousseau.
On nawet nazywa się seksownie, przechodzi mi przez myśl.
W tym samym momencie na stole pojawiają się dwie podkładki, po jednej dla każdego z nas, a na nich bezceremonialnie lądują dwie margarity – kelner obsługuje nas praktycznie w biegu.
Bash gromi podejrzliwie wzrokiem zieloną zawartość kieliszków, a następnie spogląda na mnie ciemnymi oczami.
– Są bardzo… jaskrawe.
Kiwam z powagą głową, patrząc na swojego drinka. Zdecydowanie nie przypomina tych, którymi delektowałam się zaledwie dzień wcześniej na plaży w Meksyku.
– Wygląda na to, że dodano tu jakiś sok z koncentratu z saturatora. Z pewnością to margarita, chociaż raczej nie okaże się zbyt smaczna.
Bash się krzywi.
– To będzie cholernie słodkie.
– Ale mam też dla ciebie DOBRE wieści. – Szybko spogląda mi w oczy i przez ułamek sekundy rozprasza mnie to, jak serce trzepocze mi w piersi. – Brzmią one tak, że… – Oblizuję usta. – Brzmią one tak, że ten przesłodzony sok rozcieńczono również tequilą.
Bash kiwa głową, ani na chwilę nie odwracając wzroku. Chociaż zazwyczaj nie peszy mnie zainteresowanie mężczyzn, to czuję, że się rumienię, gdy on mi się przygląda. Patrzy na mnie z uznaniem, a ja się tym delektuję.
– Trafna uwaga. A kiedy tkwi się na lotnisku przez całą noc, nawet odrobina alkoholu pomoże.
Prostuję się i podpieram przedramionami na stole, nachylając się do niego.
– Jak najbardziej. Dzięki temu na pewno poczujemy się lepiej. Kiedy życie daje ci limonki i tak dalej.
Jego nieogolony policzek drga, a potem Bash zaciska palce na szkle.
Przy jego dużej dłoni kieliszek wydaje się malutki. Gdy przyglądam się jej bezmyślnie, dostrzegam na niej ślady pracy fizycznej. Skóra wydaje się dość szorstka. Zrogowaciałe odciski oraz kilka blizn na wierzchu. Pod jednym z paznokci rozlewa się ciemnoniebieski siniak.
Tak, ten mężczyzna oddaje się pracy.
Szybko przełykam ślinę i również chwytam za drinka, a następnie unoszę go, szykując się do toastu.
– Zdrówko. Za limonki.
Bash kręci delikatnie głową, po czym także podnosi kieliszek i stuka nim o mój.
– Za limonki.
Oboje próbujemy trunku i staram się nie skrzywić, ponieważ ten drink rzeczywiście smakuje jak płynny cukier. Jednak każdy kolejny łyk okazuje się lepszy od poprzedniego i wkrótce prawie nie myślę o tym, że piję lemoniadę z procentami.
Zapada między nami komfortowa cisza, kiedy trzymamy w dłoniach drinki, obserwując toczące się wokół nas życie. Ale im więcej margarit wypijamy, tym częściej przerywamy milczenie, zawiązując pewien rodzaj nietrzeźwego,przyjacielskiegosojuszu. Obserwujemy wspólnie otoczenie i co jakiś czas wygłaszamy komentarze, gdy na zmianę odkrywamy chaos tej nocy: kłócąca się para, dziecko spadające z krzesła, na które się wspinało, mężczyzna wytaczający się z restauracji z zaczerwienionymi oczami.
Jednak moje spojrzenie najczęściej wędruje w kierunku ojca siedzącego przy barze ze swoją młodą, ale już dorosłą córką. Zwróciłam na nich uwagę, kiedy ona powiedziała „taaato” i odrzuciła głowę do tyłu, ponieważ on rzucił jakimś żartem. Potem ciągle przyciągały mnie ich zażyłość oraz swoboda. Oboje piją piwo i oglądają w telewizji najciekawsze urywki z wydarzeń sportowych. Śmieją się. W pewnym momencie on ściska jej bark.
Obserwowanie ich jest jak rozdrapywanie starej rany. Taką, która bez względu na moje starania nie chce się zagoić. Niezależnie od tego, ile wkładam w to wysiłku.
Pragnę takiej relacji.
Nigdy nie będę jej miała.
Po pewnym czasie tłum w barze się przerzedza. Inni klienci okazują się wystarczająco przezorni, by wcześniej poszukać miejsca, w którym będą mogli przycupnąć na noc. Aż wreszcie wychodzą także mężczyzna z córką.
Ale nie my. Nie, my po prostu zamawiamy dalej najbardziej gówniane margarity, jakie kiedykolwiek piłam.
Nawet gdy kelner znacząco wręcza nam rachunek, a pracownicy zaczynają sprzątać lokal, my nadal się nie spieszymy. W głowie kłębi mi się mnóstwo pytań, które chcę zadać Bashowi teraz, kiedy tequila i cukier już go zmiękczyły.
– Czym się zajmujesz?
On przesuwa językiem po zębach, jakby zastanawiał się, czy powinien odpowiedzieć na to pytanie. A potem wzrusza ramionami i stwierdza szorstkim głosem:
– Latam samolotami gaśniczymi. A zimą…
Uderzam dłońmi w blat i pochylam się do przodu, przyciskając piersi do krawędzi stołu. Jego spojrzenie wędruje na krótką chwilę w te rejony, lecz nie przejmuję się tym. Mój biust jest cholernie duży i ciągle mi przeszkadza.
– Przepraszam, słucham? Jesteś nie tylko bohaterskim strażakiem, ale też latasz samolotami prosto w pożary i zrzucasz na nie wodę?
– To zależy od rodzaju zdarzenia i strategii. Czasami wybieram środek gaśniczy.
Czuję, że się rumienię, kiedy patrzę na niego z zupełnie nowym uznaniem.
– Czyli jesteś BOHATERSKIM BOHATEREM – stwierdzam, odchylając się na krześle, żeby lepiej przyjrzeć się mężczyźnie siedzącemu przede mną.
Biedak wygląda, jakby czuł się nieswojo z tymi pochwałami. On na pewno w ogóle nie postrzega siebie w ten sposób. Jest gburowaty i rzeczowy. Pewnie usłyszałabym od niego coś w stylu, że po prostu „wykonuje swoją pracę”.
– Wyolbrzymiasz po tequili.
Prycham.
– Dobra, Top Gun. Myślisz, że ktoś, komu ocaliłeś dom swoim sokolim wzrokiem oraz stalowymi jajami, opisałby to jako WYOLBRZYMIANIE?
Teraz to on prycha i odwraca wzrok.
– Na pewno masz dar do słów.
Kręcę dłonią i poruszam głową, kłaniając się teatralnie.
– Dziękuję, dziękuję. Będę tu całą noc. – Puszczam do niego oczko. – Kurwa, dosłownie, przecież utknęłam.
Na jego ustach pojawia się cień uśmiechu i, Boże, rozkoszuję się tym. Gdy tu siadałam, z pewnością go irytowałam, ale wreszcie udało mi się dostać na zupełnie inne terytorium. To ogromna ulga, ponieważ nie radzę sobie, kiedy czuję, że ktoś mnie nie lubi. To nie daje mi spokoju i spędza sen z powiek.
– A ty czym się zajmujesz, Gwen? Czyżby stand-upem? Czy raczej czytasz z dłoni?
Przyciskam język do wewnętrznej strony policzka.
– Nie. Ale miałam fazę na tarota.
Bash przewraca oczami, lecz w tym geście nie ma żadnej złośliwości.
– Oczywiście, że tak.
Śmieję się lekko i upijam kolejny łyk. On znowu spuszcza wzrok, jednak tym razem patrzy na czubek mojego języka, kiedy wysuwam go, żeby zlizać sól z krawędzi kieliszka.
– Jestem instruktorką jogi.
Bash otwiera szerzej oczy i odrywa wzrok od moich warg.
– To mi do ciebie bardzo pasuje.
W mojej głowie rozbrzmiewa ten cichy, krytyczny głos, który kojarzy mi się z moim ojcem. To do ciebie pasuje może być zinterpretowane na wiele sposobów, ale po latach usprawiedliwiania swoich wyborów zawodowych teraz słyszę w tym wyłącznie subtelną obelgę.
Od razu wchodzę w tryb obrony.
– I jestem w tym naprawdę dobra – oznajmiam, tłumacząc się niepotrzebnie. – Mam na koncie setki godzin nauczania. Brałam udział w wielu szkoleniach na całym świecie. Nawet pracuję czasem na kontraktach z profesjonalnymi drużynami sportowymi.
Bash kiwa głową. Pewnym ruchem opuszcza swoją zarośniętą brodę.
– Mówiłem poważnie. Naprawdę potrafię to sobie wyobrazić. I na pewno jesteś w tym świetna.
Czuję ulgę, opuszczam ramiona i wypuszczam powietrze. Nawet nie wiedziałam, że wstrzymywałam oddech.
– No tak. Po prostu nie przywykłam do tego, że ludzie… – milknę i chichoczę nerwowo, po czym odwracam oczy. – Wiesz co? Nieważne.
– Nie, powiedz mi.
Spoglądam na mężczyznę siedzącego naprzeciwko mnie. Przygląda mi się i mnie słucha. Naprawdę uważnie. Nachylił się ze ściągniętymi barkami i skupia się wyłącznie na rozmowie. Jakby naprawdę chciał usłyszeć, co mam do powiedzenia.
Wzruszam zatem ramionami i kończę zdanie:
– Nie wiem. Po pierwsze, nie wyglądam tak, jak według ludzi powinna się prezentować instruktorka jogi.
On taksuje mnie wzrokiem, opuszcza brodę, a następnie znowu ją podnosi. Jedyne, co widzę w jego spojrzeniu, to uznanie.
– Co masz na myśli? Dla mnie wyglądasz na instruktorkę jogi.
Mówi to bardzo naturalnie i brzmi na skonsternowanego. To… ujmujące. Pokrzepiające.
Unoszę ramię, udając, że jego odpowiedź nie zrobiła na mnie wrażenia.
– Chodziło mi o moje wymiary.
Na te słowa Bash marszczy brwi. Zdumienie zmienia się w irytację.
– Ludzie są głupi – burczy po prostu.
Radość wprawia moje serce w drżenie i zaciskam usta, powstrzymując uśmiech. Potem ciągnę dalej:
– No i często, kiedy mówię innym, co robię, oni niemal klepią mnie po głowie. Jakby chcieli powiedzieć: TO PRZEUROCZE, ALE CO CHCESZ ROBIĆ, JAK DOROŚNIESZ? Albo: A CO ZE STUDIAMI? Traktują mnie protekcjonalnie. Męczy mnie tłumaczenie, że to, co robię, ma wartość.
Bash marszczy brwi i przez krótką chwilę wydaje się… zawzięty. Może to tylko moja wyobraźnia, lecz mam wrażenie, jakby był urażony w moim imieniu. A gdy znowu się odzywa, jego ton jest prawie srogi.
– Powtarzam, ludzie są głupi. Mnóstwo osób dobrze zarabia i robiświetne kariery bez studiów.
Uśmiecham się do niego z wdzięcznością, a następnie dopijam jednym haustem margaritę, żeby się nie rozkleić.
– Powinieneś powiedzieć to mojemu ojcu – mamroczę, po czym głośno odstawiam kieliszek na stół.
Wewnętrznie strofuję się za to, że przerzuciłam własne problemy na tego seksownego nieznajomego, ponieważ był dla mnie miły i mówił rzeczy, które rozpaczliwie pragnęłam usłyszeć.
A potem wstaję i zmieniam temat.
– W porządku, panie zbyt poważny. Chodźmy coś porobić.
Bash
Patrzę na nią i mrugam. Chciałbym wrócić do rozmowy o jej tacie. Albo do komentarza na temat jej rozmiarów. Chociaż ledwo ją znam, to wkurzyła mnie myśl, że ktokolwiek mógł sprawić, żeby myślała tak o sobie. Spędziłem z nią ledwo godzinę, ale już widzę, że ma talent do pomagania ludziom. Do rozjaśniania ciemnych miejsc. To nie jest coś, czego można nauczyć się z książki.
Jednak sądząc po tym, jak szybko zarzuca sobie torbę na ramię i rozgląda się dookoła, ona raczej woli uciec przed tą rozmową.
Więc odpuszczam i pytam:
– Porobić coś? Tutaj?
– Tak. – Wzrusza ramionami. – A gdzie? Na pewno znajdziemy sobie jakąś rozrywkę.
– Ja planowałem się przespać.
– Pff. – Macha lekceważąco dłonią. – Proszę cię. Jak myślisz, ile razy w życiu utkniesz na lotnisku na całą noc?
– Mam nadzieję, że tylko raz.
– No właśnie! Będziesz to dobrze pamiętał. To będzie noc, o której pewnego dnia będziemy opowiadać swoim dzieciom.
Krzywię się. Dzieciom. Tej nocy jest to drażliwy temat, ale ona nie dostrzega tego, że trzeźwieję trochę po jej słowach. Gwen po prostu ciągnie dalej, zupełnie niewzruszona.
– A jeśli historia skończy się słowami „leżałem na brudnej podłodze i przez wiele godzin bezskutecznie próbowałem zasnąć”, to będzie to najgorsza anegdota na świecie. Nie żyj życiem pełnym żalu, SEBASTIANIE.
Ja pierdolę. Zupełnie jakby odnalazła moją świeżą ranę i wyciskała prosto do niej sok z limonki.
Wyciąga do mnie rękę.
– No chodź. Nie wycofuj się teraz. Mam głęboką wewnętrzną potrzebę przekonania cię do siebie i czuję, że już prawie mi się to udało.
Przewracając oczami, dopijam margaritę.
– Jesteś w porządku, Gwen – mamroczę, łapiąc ją za dłoń.
– Powtarzasz się. I poza tym to mi nie wystarczy – odpowiada ona, pociągając ochoczo za moją rękę.
Czuję się dziwnie, trzymając się za ręce z kobietą, którą dopiero poznałem. A jednak, kiedy wyprowadza mnie z restauracji, wciąż jej nie puszczam. Pozwalam, żeby splotła swoje smukłe palce z moimi, jakbyśmy robili to już tysiące razy. Przyjemne ciepło rozprzestrzenia się po mojej dłoni i pędzi żyłami w górę ramienia.
Gwen mnie rozgrzewa, a ostrożnyoptymizm narasta z wewnątrz. Dzięki niemu wydaje mi się, że może – jakimś cudem – pomimo opryskliwości i kwaśnego nastroju ona lubi moje towarzystwo.
Oby tak było. Ponieważ ja, ku mojemu zdziwieniu, lubię jej.
Gwen odwraca się i wychodzi na długi, szerokikorytarz, ciągnąc mnie za sobą ku przygodzie.
Spuszczam wzrok i przenoszę go na jej krągły tyłek – dżinsy idealnie otulają jej sylwetkę w kształcie klepsydry, a krągłe biodra kołyszą się śmiało wraz z każdym krokiem.
Tak, ona jest cholernie seksowna. Ona oznacza pieprzone kłopoty.
Puszczam jej rękę i robię kilka większych kroków, żeby się z nią zrównać. Teraz, kiedy zaczerpnąłem świeżego powietrza i miałem okazję popatrzeć na coś poza jej oczami o niespotykanym kolorze oraz miękkimi ustami, czuję, że powinienem iść obok niej. To wydaje mi się bardziej stosowne.
Gwen zerka na mnie znad ramienia i wygląda prawie na rozczarowaną. Co jest niemożliwe, więc opędzam się od tej myśli i pytam:
– Dokąd idziemy?
Ona wzrusza na to ramionami, rozglądając się dookoła z zadziwieniem oraz śladem rozbawienia na twarzy.
– Nie wiem. A potrzebujemy planu? Może po prostu będziemy szwendać się do czasu, aż coś przykuje nasz wzrok?
Jabłko Adama porusza się w moim gardle, kiedy przyglądam się jej i zastanawiam się, co takiego, do cholery, było w tych margaritach. Ponieważ jedna myśl nie daje mi spokoju: coś już przykuło mój wzrok.
Gwen zerka na mnie.
– Wiem, czego ci trzeba.
Rumienię się, ponieważ czuję się jak szczeniak przyłapany na tym, że się gapił. Obyś tego nie wiedziała.
– Przyda ci się zastrzyk energii przed wyruszeniem na przygodę.
– Wydaje mi się, że wszystkie kawiarnie są zamknięte.
Ona po prostu się śmieje i prowadzi mnie w kierunku wysokich zaciemnionych okien, przez które można obserwować śnieżną noc. Patrzę, jak Gwen zdejmuje buty, siada po turecku i kładzie dłonie na kolanach.
Nie przywołuje mnie do siebie, ale i tak do niej podchodzę, ponieważ intryguje mnie ta kobieta oraz jej radość życia. Przydałoby mi się trochę entuzjazmu i świetnie o tym wiem – jednak nie potrafię go z siebie wykrzesać. Szczególnie teraz, kiedy mam wrażenie, jakby ostatnie lata mojego życia okazały się jedynie kosmicznym żartem.
– Co ty robisz?
– Medytuję. – Słyszę po jej głosie, że się uśmiecha.
– Dlaczego?
– Ponieważ to może być równie odbudowujące co sen. – Klepie podłogę obok siebie, zapraszając mnie bez słów.
– Nie mam w zwyczaju medytować – mamroczę, chociaż i tak siadam obok niej, zastanawiając się, co ja tak właściwie, kurwa, robię. Kolanem muskam czubki jej palców i spoglądam na jej dłoń, a następnie odsuwam się, żeby wprowadzić między nas kilka centymetrów dystansu. Jestem cholernie spięty i na pewno wyglądam jak zgnieciony precel, kiedy próbuję naśladować jej pozycję. Ostatnio siedziałem tak na podłodze chyba w szkole podstawowej.
– Okej. To w takim razie po prostu posiedź tu przez chwilę.
Zerkam ukradkiem w jej kierunku i zauważam, że ma zamknięte oczy, a kąciki jej ust są uniesione, tworząc delikatny uśmiech.
– I co mam robić?
Uśmiecha się szerzej, ale jej rzęsy pozostają w dole, rzucając cienie na policzki.
– Nic.
– Mam NIC nie robić? – Bezczynność nie jest moją mocną stroną. Szczycę się tym, że ciągle szukam sobie jakiegoś zajęcia i zawsze mam w przygotowaniu jakiś projekt. Cholera, od kiedy przestałem walczyć z pożarami za granicą, mógłbym robić sobie wolne zimą. Mam wystarczająco dużo oszczędności, żeby spędzać tę porę roku w Meksyku i sączyć margarity na plaży. A jednak jestem tutaj, ponieważ zamiast tego w okresie zimowym rozwijam firmę budowlaną i imam się różnych zajęć.
Gwen zerka na mnie jednym okiem.
– To trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.
Oburzam się na te słowa:
– Wiem. To niemożliwe.
A ona unosi podbródek i znowu zamyka oko.
– To nie jest niemożliwe. To jest dobre dla głowy. Ale wymaga wprawy. Sprawdź, czy uda ci się oczyścić umysł.
Oczyścić? Prycham. Na pewno nie po tym tygodniu.
– TO jest niemożliwe.
Jednak Gwen nie reaguje na moje uczucia. Zamiast tego mówi:
– Patrz na śnieg za oknem. Obserwuj, jak spada. Wybierz jeden płatek i podążaj za nim wzrokiem. A potem znajdź kolejny i zrób to samo.
– Po co? – pytam, szczerze zaciekawiony. To, jak działa jej mózg, jest… ożywcze. I chcę dowiedzieć się o tym więcej. Chyba chciałbym spędzić trochę czasu w jej głowie tylko po to, żeby wydostać się ze swojej.
– Są piękne, prawda? Płatki śniegu. Każdy ma unikatowy kształt. I sprowadzają na świat ciszę. Nie masz dokąd iść. Jesteś bezpieczny i jest ci ciepło. Czujesz spokój. – Ostatnie słowo wypowiada z westchnieniem i jej klatka piersiowa unosi się, a potem opada.
Spokój.
Odwracam twarz w kierunku okna, ważąc jej słowa.
Spokój.
Ostatnio w ogóle go nie czułem. Lecz kiedy wpatruję się w śnieg, opadający gęsto i miękko, muszę przyznać, że pojawia się jego zalążek – słabość w ogólnie niedostępnej fortecy.
Skupiam się na jednym płatku i podążam za nim wzrokiem, patrząc, jak opada.
A potem wybieram kolejny.
I kolejny.
Wreszcie tracę rachubę, ile płatków tak obserwuję, i nie mam pojęcia, ile czasu mija. Nie powiedziałbym, że oczyściłem umysł, ale… na pewno go ukoiłem. I dopiero kiedy Gwen zaczyna poruszać się obok mnie, odrywam wzrok od okna. Przechodzi do klęku i podpiera się na łokciach, a dłonie składa jak do modlitwy.
– Możesz powtarzać za mną, jeśli chciałbyś wykonać kilka pozycji, które dodają energii.
– Nie trzeba. Podejrzewam, że zrobiłbym sobie krzywdę, gdybym spróbował zrobić to co ty.
Ona się śmieje, ale nie przestaje się ruszać i później, oddychając głęboko, przybiera kolejne pozy, które rozpoznaję, chociaż nie znam ich nazw.
Przez chwilę obserwuję ją bezwstydnie, kiedy porusza się ze swobodą i wdziękiem, eksponując swoje kształty. Jednak ostatecznie nie chcę, żeby poczuła na sobie moje pożądliwe spojrzenie, więc przenoszę wzrok na jej palce rozłożone na podłodze oraz na delikatnefale jej jasnych włosów opadające w dół, gdy spuszcza głowę. Dociera do mnie woń jej szamponu – rozmaryn i mięta.
Jest niemal zniewalająca. Gibka i kobieca. I jest coś niezwykle odważnego w tym, że robi to tu i teraz, przy mężczyźnie, którego ledwo zna.
Ma w dupie, co myślę. I dobrze.
Podziwiam to w niej.
Tej nocy spotyka mnie jedna niespodzianka za drugą. Nie wiem, jakim cudem się tu znalazłem, ale prawie mógłbym powiedzieć, że dobrze się bawię.
Chociaż utknąłem na lotnisku.
Z pieprzoną nieznajomą.
I co za nieznajoma to jest. Zazwyczaj nie przepadam za nowo poznanymi ludźmi. Zwykle otaczam się murem, wzmocnionym i pnącym się do nieba. Ze skały i lodu.
Jednak Gwen przedarła się przez niego.
Po pewnym czasie zatrzymuje się i siada. Chociaż jest wyprostowana, to w ramionach nie ma żadnego napięcia. A potem otwiera powoli powieki i spogląda na mnie tymi swoimi oczami w niespotykanym kolorze.
– Obserwowałeś mnie przez cały czas?
Czuję, że się rumienię, ale po co miałbym temu zaprzeczyć? Pewnie już i tak wie.
– Tak.
Gwen przygląda mi się, po czym przechyla głowę.
– I?
Przełykam głośno ślinę i przez myśl przemyka mi tysiąc odpowiedzi na to pytanie. Skomentowanie tego, jak zajebiście wyglądał jej tyłek, kiedy znajdowała się na czworakach, z pewnością byłoby obleśne, więc nie wchodzi w grę, i dlatego też wzruszam ramionami, a potem mówię jej coś innego, co również jest prawdą.
– Wiedziałem, że jesteś dobra w swojej pracy. Ta rzecz z płatkami śniegu prawie zadziałała.
Gwen się rozpogadza. Jest niczym promyk słońca pośrodku ciemnej zimowej nocy. Jej całe ciało praktycznie wznosi się od tego prostego komplementu i dziewczyna klaszcze, trzymając dłonie przed piersiami.
– Tak?
Kiwam głową mocno i z przekonaniem, ponieważ nie chcę, żeby wątpiła w moje słowa.
– Zdecydowanie.
Na jej ustach pojawia się uśmiech, od którego mogłoby pęknąć serce.
Chcę obdarzyć ją kolejnymi komplementami.
Gwen
Na lotnisku panuje głucha cisza, a światła przyciemniono i pozostała po nich jedynie blada poświata. Przeszliśmy cały terminal, przeczytaliśmy każdą tablicę z informacjami na temat historii tego miejsca i podziwialiśmy wszystkie zdjęcia Vancouver wykonane przed ponad wiekiem. A teraz znaleźliśmy wyjątkowąwystawę czasową złożoną z maleńkich figurek Disneya.
– Och, spójrz na tę Myszkę Minnie! – Przyciskam palec do szkła. – Ona ćwiczy jogę.
Bash przysuwa się i jego szerokie ramię ociera się o moje, kiedy pochyla się, żeby lepiej widzieć ekspozycję. Serce zamiera mi na ułamek sekundy przez ten nieoczekiwany kontakt.
– Wydaje mi się, że ona po prostu siedzi po turecku.
Ten niski, zachrypnięty głos też nie uspokaja mojego pulsu i zdaję sobie sprawę z tego, że lubię go zdecydowanie bardziej, niż powinnam w przypadku kogoś, kogo ledwo znam.
– Nie, to pozycja krawca, czyli łatwy siad – stwierdzam i przewracam oczami, chociaż tak naprawdę jestem rozbawiona. Jego gburowatość mnie nie zniechęca. Wręcz przeciwnie, wydaje się wręcz ujmująca. – Sami przed chwilą tak siedzieliśmy.
– Po pierwsze to wcale nie było łatwe. Chyba zwichnąłem sobie biodro. – Staram się powstrzymać uśmiech. Spojrzałam wtedy na niego ukradkiem i widziałam, że siedział przygarbiony i wyglądał na cholernie niespokojnego. Ten mężczyzna jest napięty jak struna. – A po drugie te figurki są pewnie tak stare jak ja. Mogę cię zapewnić, że wtedy nikt nie robił figurek Myszki Minnie ćwiczącej jogę.
Kiwam z powagą głową, nadal nie odrywając wzroku od myszy w pozycji krawca.
– No tak. Mówimy o zamierzchłych czasach.
W ten sposób zarabiam jego parsknięcie.
– Coś w tym stylu.
– Właściwie ile masz lat? Wyglądasz fenomenalnie jak na kogoś, kto urodził się w tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym roku. Bo według tej tabliczki właśnie wtedy wyprodukowano te figurki.
Słyszę jego ciężkie westchnienie, kiedy się prostuje, zatem zaciskam usta, żeby ukryć rozbawienie. A gdy odwracam się do niego, widzę, że mi się przygląda. Patrzy na mnie z intensywnością, przez którą prawie skręcam się ze wstydu.
– Mam trzydzieści dziewięć lat.
Bash wsuwa dłonie do kieszeni dżinsów, jakby odruchowo próbował zachować pozory naturalności, chociaż stanie z nim w opustoszałym korytarzu wydaje mi się… bardzo nienaturalne.
– Co za ulga. Bo gdyby to był naprawdę twój rocznik, to okazałbyś się dla mnie zdecydowanie za stary.
On nie reaguje na ten żart. Zamiast tego po prostu dalej onieśmiela mnie spojrzeniem.
– Ile masz lat, Gwen? – W jego ciemnych oczach pojawia się blask i to pytanie przepełnia… nawet nie wiem co. Obietnica? Zrozumienie? Na pewno wie, że jestem młodsza od niego, ale nie na tyle, by bać się złapania go za rękę i wyciągnięcia z baru tylko po to, żeby pobyć z nim sam na sam.
Więc nie uciekam od tego. Po prostu przechylam głowę i pozwalam, by moje oczy powędrowały na ponurą linię jego ust.
– Mam dwadzieścia siedem lat, Bash.
On tego nie komentuje.
Mogłabym przysiąc, że widzę, jak trybiki obracają się w jego głowie, i nie chcę, żeby mnie teraz zostawił, usprawiedliwiając to różnicą wieku. Spodobało mi się jego towarzystwo.
Zatem ciągnę dalej, zanim wpadnie w spiralę myśli.
– Cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy. A teraz chodź. – Znowu chwytam go za dłoń i od razu się odwracam. Jego ręka wydaje się sztywna i Bash stawia opór. Jednak kiedy zerkam na niego przez ramię, on się rozluźnia.
Potem rusza za mną.
– Nie jesteś zmęczona? – pyta. Tym razem mnie nie puszcza.
– Jestem. – Wzruszam ramionami. – Ale zmęczenie jest dość relatywne. Bywałam bardziej wyczerpana. Istnieją gorsze rzeczy od tego. Jutro odpocznę. A dzisiaj stworzymy razem wspomnienia.
– Na przykład dyskutując o tym, czy Myszka Minnie ćwiczy jogę?
Spojrzeniem wędruję na ruchomy chodnik znajdujący się przed nami. Porusza się w przeciwnym kierunku do tego, w którym zmierzamy. Ale nie pozwalam, żeby to mi przeszkodziło. Wskakuję na niego i taśma od razu spycha mnie w kierunku Basha.
– Nie. Na przykład pijąc niedobre margarity, medytując w terminalu B oraz ścigając się na taśmociągu.
– Czy kiedykolwiek byłaś na jakimś…
Odwracam się twarzą do niego, by posłać mu szeroki uśmiech, i zaczynam iść do tyłu.
– To tylko dodatkowe wyzwanie.
On zatrzymuje się i ściąga swoje grube, ciemne brwi.
– To chyba nie jest dobry pomysł.
Kładę torbę na podłodze i przykładam dłoń do ucha.
– Słucham? Co mówisz? Boisz się?
– Gwen.
– Tak mam na imię.
W jego prawym policzku pojawia się dołeczek.
– Gwyneth?
– Nie. – Nadal idę powoli wzdłuż taśmociągu.
– Gwendolyn?
Puszczam mu oczko.
– Nie. Przykro mi, ale tę informację zdradzam dopiero na pierwszej randce.
Bash mruga raz. I znowu. Wygląda na bardzo zaskoczonego tymi słowami i nie potrafię powstrzymać uśmiechu.
Już mam się od niego odwrócić, gotowa stanąć twarzą w stronę ruchomego chodnika, lecz on wtedy mówi coś, przez co nieruchomieję.
– To w takim razie czym jest dla ciebie ta noc?
Dzwoni mi w uszach. Spodziewałam się, że coś mruknie i odniesie się niechętnie do moich zaczepek, ale jednak stoi z ramionami skrzyżowanymi na piersi i szeroko rozstawionymi nogami, by wytknąć mi brak konsekwencji.
W jego głosie pobrzmiewa cień nadziei i oblewam się rumieńcem.
– Och, dzisiejsza noc? To nasze romantyczne pierwsze spotkanie. To ta noc, o której pewnego dnia będziemy opowiadali dzieciom. Pamiętasz?
Bash unosi brew i zdaję sobie sprawę z tego, jak zabrzmiało to, co powiedziałam, zważywszy na kontekst. Zażenowanie uderza mocno i szybko. Moje policzki, które wcześniej były ciepłe, teraz są gorące. Mam wrażenie, jakby cała twarz zmieniła się w lawę.
Boże, on pewnie myśli, że jestem szurnięta. Może już ma dzieci. Może przymilam się do szczęśliwego męża i ojca?
Przenoszę wzrok na jego lewą dłoń i nie widzę obrączki.
– Oddzielnie – uściślam szybko, wskazując palcem siebie, a potem jego. – Nasze indywidualne dzieci. Które będziemy mieli osobno.
Jego twarz nawet nie drgnie.
Już i tak zrobiło się niezręcznie, więc na odchodnym oddaję ostatni strzał wraz z lekkim wzruszeniem ramion.
– Albo i nie.
Bash cofa głowę, jakbym go uderzyła, i rozkoszuję się nawet tą najsubtelniejszą reakcją. Jednak nie na długo. Dochodzę do siebie szybko – częściowo dlatego, że muszę się od niego oddalić – i wołam:
– Na miejsca, gotowi, start!
A potem odwracam się i biegnę przed siebie.
Przez kilka sekund słyszę wyłącznie własne kroki, kiedy walczę z poruszającą się w przeciwnym kierunku taśmą. Wybucham chichotem. Szczerze mówiąc, doskonale wiem, że robię coś niedorzecznego.
Ten stoicki, prawie czterdziestoletni mężczyzna nie będzie chciał wejść na ruchomy chodnik poruszający się w przeciwnym kierunku.
Jednak nie pozwalam, żeby to mnie powstrzymało.
Macham rytmicznie rękami i idę dalej. Taka już jestem. Nadal potrzebuję czasem robić śmieszne rzeczy. Uwielbiam odkrywać nowe miejsca. Kocham patrzeć na świat przez pryzmat szklanki, która jest do połowy pełna. Cholera, zawsze z chęcią robię lemoniadę.
W ostatnich latach bardzo ciężko pracowałam nad zaakceptowaniem i pokochaniem siebie, więc teraz nie zamierzam dopuścić do tego, żebym przez tego przypadkowego, zrzędliwego faceta z lotniska zaczęła kwestionować to, jaka jestem…
Gwałtownie wyrywam się z toku myśli. Bo nagle to słyszę. A nawet czuję.
Ciężkie kroki. Zmiana w otaczającym mnie powietrzu – ciepło i wibracje, kiedy on nadciąga.
Rechoczę głośno i w sposób niegodny damy, gdy on sapie mi za plecami.
– Tak mi przykro, to musi być trudne dla kogoś w twoim wieku! – wołam do niego.
Po raz pierwszy Bash wybucha śmiechem. Brzmi to tak, jakby sprawiało mu ulgę.
A ja mam napad chichotu.
Koniec pasa jest w zasięgu wzroku i już brakuje mi tchu, lecz ten cały śmiech, to dyszenie i szczerzenie się jak wariatka… Właśnie to mnie wykańcza. Zwalniam. Bash się zbliża i wiem, że zaraz mnie wyminie i wygra.
Ale nie szkodzi. Wygląda, jakby przydało mu się dzisiaj jakieś zwycięstwo.
Kiedy znajduję się dziesięć stóp od mety, poddaję się, zginam się w pasie, kładę dłonie na kolanach. Przygotowuję się na zostanie w tyle i staram się zapanować nad śmiechem.
Jednak on zatrzymuje się obok i przyjmuje tę samą pozycję. Taśma jest na tyle wąska, że znowu stoimy ramię w ramię.Pas jedzie dalej, powoli zabierając nas tam, gdzie zaczęliśmy bieg, i co jakiś czas któreś śmiechem przerywa ciężkie dyszenie.
– Kurwa, Gwen. Ty… – Zerkam na niego i widzę, że nie odrywa wzroku od pasa znajdującego się pod nami. Przez chwilę Bash kręci głową, aż wreszcie decyduje się na wyjaśnienia: – Nie masz pojęcia, jak bardzo tego potrzebowałem.
– Czego? Ścigania się z jakąś dziwaczką na lotnisku?
Kiedy znowu się śmieje, czuję łaskotanie w kręgosłupie.
– Nie. Rozładowania emocji.
Znowu zerkam w dół i kiwam głową.
– Ciężki dzień?
– Ciężki tydzień.
– Najgorzej – odpowiadam z zaciekawieniem, chociaż nie czuję się na tyle swobodnie, by zapytać go, co się stało. To wydaje się zbyt bezpośrednie, nawet jak na mnie.
Bash kręci głową.
– Dowiedziałem się, że mam syna. Wcześniej nie miałem pojęcia o jego istnieniu. Wczoraj go poznałem.
Na kilka sekund oddech zamiera mi na ustach, a potem prostuję się z mruknięciem. Cierpienie w jego głosie jest praktycznie namacalne i robi mi się niedobrze na myśl o tym, co spotkało tego mężczyznę, choć ledwo go znam.
– O kuuurwa. I pozwoliłeś mi miotać się takz tym niezręcznym żartem o dzieciach?
Bash się prostuje i nagle dostrzegam jego rozmiar. Nie tylko ma szerokie ramiona, jakie wyrabiają się podczas wielu godzin pracy fizycznej, ale także mierzy sporo ponad metr osiemdziesiąt.
– To dwie różne rzeczy. – Wzrusza ramionami i cień uśmiechu nadal tańczy na jego wargach. – Ma dwadzieścia cztery lata.
Mrugam.
– O kurde.
– No właśnie. – Krzywi się. – O kurde.
– Posłuchaj, nie jestem matematyczką, ale to oznacza, że miałeś…
– Piętnaście lat i chodziłem jeszcze do liceum? Tak. Nie widziałem tej dziewczyny od kilku dekad, ale wpadłem na jej brata podczas zbiórki charytatywnej i on się wygadał.
– I nigdy ci o tym nie powiedziała? To jest po prostu…
Cholerna podłość, chcę powiedzieć. Chociaż ten problem nie dotyczy mnie bezpośrednio, to i tak mam wrażenie, jakby ktoś zadał mi cios prosto w brzuch. Gdy spoglądam w twarz Basha, robi się jeszcze gorzej. Ponieważ teraz to widzę. On jest nie tylko zmęczony i naburmuszony.
On przeżywa żałobę.
Pociąga nosem i odwraca wzrok.
– Oboje mieliśmy piętnaście lat i najwyraźniej niewiele rozumu. Ja byłem dzieciakiem z podłej części miasta, a ona pochodziła z tej naprawdę dobrej. Z tego, co się dowiedziałem, jej rodzina odegrała kluczową rolę w wysłaniu jej do prywatnej szkoły z internatem. Nawet się wyprowadzili. Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Przyszedłem do szkoły, a ona po prostu zniknęła. Serce mi, kurwa, pękło.
Pragnę powiedzieć, że dziewczyna wiedziała o tymprzez dwadzieścia cztery lata, więc miała mnóstwo czasu, żeby to naprawić, ale tego nie robię. Ostatecznie stwierdzam słabo:
– Tak mi przykro.
Bash spogląda na mnie.
– Jak to się mówi? Kiedy życie daje ci cytryny, tak?
Stukam palcem w usta.
– Hmm, chyba nie znam tego powiedzenia. Słyszałam tylko o tym, że kiedy życie daje ci limonki…
Kąciki jego ust unoszą się w słabym uśmiechu i Bash trąca mnie ramieniem. Wyczuwając, że zbliżamy się do końca pasa, oboje odwracamy się twarzą do miejsca, w którym zostawiliśmy torby. Jest w tym coś złowieszczego. Zupełnie, jakbyśmy przez chwilę mieszkali w szczęśliwej bańce, więc gdy tylko zejdziemy z taśmy, rzeczywistość znowu nas przygniecie.
W ciszy zbliżamy się do końca. Odruchowo odliczam w myślach.
Trzy.
Dwa.
Jeden.
Przełykam głośno ślinę, stajemy na twardej posadzce. A potem sięgamy po bagaże i znowu bierzemy się w garść po czymś, co nazwałabym chwilowym wspólnym obłędem. Prostuję się i wreszcie zerkam na Basha. On wpatruje się w zegarek.
– Mam jeszcze tylko jakąś godzinę – oznajmia.
– Tylko? – To jedno słowo wybrzmiewa ciszej, niż planowałam. Noc minęła mi w mgnieniu oka i czuję w żołądku ogromnyciężar z powodu zbliżającego sięfinału.
Chciałabym, by to spotkanie jeszcze się nie kończyło.
– Tak. Mam tylko godzinę, żeby poprosić cię o numer.
Podnoszę szybko wzrok i patrzę w jego zaczerwienione, wyraźnie zmęczone oczy.
– Nie odstraszyło cię to, że bawiłam się z tobą w wyścigi na taśmociągu?
Bash wsuwa dłoń do kieszeni i wyciąga z niej telefon. Równocześnie uderza we mnie zachrypniętymi słowami:
– Ani trochę.
Znowu czuję się jak nastolatka – gorące, drżące uczucie budzi się w mojej piersi, ponieważ uroczy chłopak poprosił mnie o numer. Jednak tym razem jest znacznie lepiej, gdyż on okazuje się seksownym facetem. Z zajebiście dużymi dłońmi i cholernie głębokim głosem.
– Są gusta i guściki – rzucam, uciekając się do autokrytyki. Wciąż noszę w sobie wredną, próżną cząstkę, przez którą czuję się niegodna takiej uwagi.
Jesteś za duża.
Ciągle gadasz.
Twój optymizm jest nieznośny.
Trudno uwolnić sięod braku pewności siebie, szczególnie kiedy jego ziarna zasiano w tak młodym wieku i umacniano je takimi słowami, jakie ja słyszałam, dorastając. Jednak nauczyłam się akceptować siebie. Zazwyczaj wierzę, że to moje najlepsze cechy. Ale przychodzą dni, gdy słyszę w głowie głos ojca. Nie znoszę tego.
– Gwen. Podaj mi swój numer. – Bash przygląda mi się uważnie, trzymając telefon w dłoni, gotowy do wprowadzenia danych.
Potrząsam głową i przestaję wynajdywać powody, dla których nie jestem godna takiego zainteresowania. Dyktuję cyfry: 555 555 7699.
Bash kiwa głową i wpisuje je z absolutnym skupieniem. Stuka szerokim palcem w ekran, powtarzając pod nosem ciąg liczb.
To przeurocze.
– Nazwisko?
Rumienię się. Wymienianie się nazwiskami wydaje się poważną sprawą. Chociaż w rzeczy samej jest coś całkiem serio w tym, co wydarzyło się dzisiaj. Zrodziła się między nami więź. Nie mogę pojąć tego, bo choć poznałam w swoim życiu mnóstwo osób, to żadna nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak Sebastian Rousseau.
To niemal niepokojące. Przez to mój pozbawiony snu mózg szuka powodów, dla których nie powinniśmy robić sobie nadziei na ponowne spotkanie.
– Prowadzę tak jakby koczowniczy tryb życia i często się przeprowadzam. Nie mieszkam w jednym miejscu.
Tak jest łatwiej – wycofać się z elegancją. Każde z nas mogłoby pójść w swoją stronę i zostawić tę jedną bajeczną noc w przeszłości. Idealne wspomnienie, nieskalane żadnymi siłami zewnętrznymi.
Bash po prostu wzrusza ramionami. Najwyraźniej ma na ten temat inne zdanie. Jest tak pewny. Tak bezpośredni.
– Nie obchodzi mnie to. Coś wymyślę. Chcę się z tobą znowu zobaczyć.
Chichoczę, kiedy zamroczenie po nieprzespanej nocy łączy się z podekscytowaniemtą całą sytuacją.
Mogę odpowiedzieć na to tylko skinieniem głowy oraz słowami:
– Ja z tobą też. – Co innego może powiedzieć na to dziewczyna?
Przez następną godzinę chodzimy po terminalu i pijemy kawę – szczęśliwie kawiarnie już się otworzyły – żeby nie przysnąć. On opowiada mi o swojej firmie budowlanej, a ja dzielę się z nim swoim marzeniem o otwarciu studia jogi. Przez cały czas staram się zignorować narastające poczucie grozy, które zaczyna zżerać mnie od środka.
Aż wreszcie nasz czas dobiega końca.
Bash wchodzi na pokład samolotu i gdy patrzę za nim, on zerka przez ramię i z opuszczonymi nisko brwiami szuka mnie wzrokiem. Dreszcz biegnie mi po plecach, kiedy spokojniemacha do mnie na pożegnanie.
Mówię sobie, że to jest pożegnanie na teraz, a nie na zawsze.
Choć niezbadane są wyroki wszechświata, to on nigdy nie zmarnowałby tego naszego uroczego spotkania.
