Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
107 osób interesuje się tą książką
Mimo że późna jesień nie nastraja optymistycznie, a Wodzisław zdominowała szaruga, w tej ponurej atmosferze gdzieniegdzie da się zauważyć pierwsze świąteczne akcenty – tak jak w kwiaciarni Rokitowy Krzew. To w niej Gabrysia szykuje asortyment na zbliżające się Boże Narodzenie. Wśród pięknych ozdób swoje miejsce znalazły i skrzaty. Gabrysia, której życie niedawno się rozpadło i która nie wie, że to dopiero początek kłopotów, spotyka w swojej kwiaciarni znanego miejscowego przedsiębiorcę – człowieka, z którym miała już okazję się skonfrontować i który nie zrobił na niej dobrego wrażenia. Gdy Igor Walter odmawia córce kupna świątecznego skrzata, Gabrysia tylko utwierdza się w tym, co do tej pory o nim myślała. Jednak smutne oczy dziewczynki nie dają jej spokoju. I to one sprawiają, że decyduje się na coś, czego na pewno nie powinna robić. Nie spodziewa się, że gdy Wodzisław pokryje biały puch i chwyci siarczysty mróz, jej zranione serce zacznie bić mocniej – wbrew wszystkiemu. I to dla mężczyzny, który pochodzi z innego świata. Oboje jednak nie wiedzą, że łączy ich sekret, a prawda wyjdzie na jaw w najbliższe święta. Czy będą na nią gotowi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sierpień
Odkładam telefon na kuchenny blat i z obawą zerkam w stronę garnków. Mam nadzieję, że się nie spóźniłam. Przeglądanie ostatnich trendów na jesienne bukiety wciągnęło mnie na dobre. Zmniejszam moc jednego z palników, by mocno wrzący rosół przeszedł w powolne pyrkanie. Mama tłumaczyła mi kiedyś, że tylko w ten sposób zupa pozostanie klarowna. Bulgoczący wywar raptownie cichnie. Sytuacja wydaje się opanowana. To dobrze. Wiem, że Rafał nie odpuściłby mi subtelnej uszczypliwości, że rosoły jego mamy nigdy nie były mętne. Sama nie miałam okazji się przekonać, czy to autentyczne wspomnienie, czy tylko mit. Rodzice mojego męża zmarli jeszcze przed naszym ślubem.
Wracam do komórki. Ktoś, kto patrzyłby na mnie z boku, mógłby pomyśleć, że już do reszty uzależniłam się od dobrodziejstw nowoczesnych technologii. To nie tak. Człowiek prowadzący własny biznes musi być na bieżąco z tym, co modne. A już na pewno w przypadku zarządzania niewielką kwiaciarnią, która mierzy się z ogromną konkurencją. Podobnych usług w Wodzisławiu nie brakuje.
Bukiety z liści, sztucznej jarzębiny i ozdobnej kapusty. Dziwactwa? Trzeba się dostosować. Mam wrażenie, że gdyby moja babcia żyła, odebrałaby mi koncesję na używanie nazwy kwiaciarni. Rokitowy Krzew powstał na jej cześć. Kiedy byłam małą dziewczynką, opowiadała mi tajemnicze historie o Franciszce Żmii z Rokitowego Krzewu, która niepokoiła ludzi. Duży wąż mknący pomiędzy wierzbami w rzeczywistości okazał się zwyczajnym pociągiem. Trochę dziwna opowieść, choć gdyby tak wziąć pod uwagę pierwsze zetknięcie człowieka z mknącą po szynach lokomotywą, reakcje mogły być naprawdę różne. Jak zresztą w przypadku każdego z wielkich wynalazków.
Odpływam myślami gdzie indziej. Zerkam za okno. Za parę miesięcy las, na który teraz patrzę, na jakiś czas znów straci swój urok. Bujne drzewostany zmienią się w ogołocone, sterczące badyle. Nie cierpię końca lata, a widok opadających liści zawsze wprawia mnie w stan smętnej melancholii. Ludzie mówią, że jesień tego roku przyszła trochę szybciej, bo i lato wkradło się do Polski w czasie, kiedy jeszcze powinna królować wiosna. A ja myślę, że leżące na okolicznych łąkach liście to nie wynik nadciągającej kolejnej pory roku, a długotrwałych upałów. Nie mają w sobie krztyny żywych barw, raczej przypominają spieczone wióry. Kocham ciepło, ale sięgające czterdziestu stopni upały chyba już wszystkim zaczęły dawać się we znaki.
Ze stanu zadumy wyrywa mnie znajomy dźwięk silnika. Ruszam w stronę salonu. Zza beżowej zasłonki dostrzegam samochód Rafała. Dziwne. Patrzę w stronę zegara w celu potwierdzenia, że naprawdę nie zatraciłam się dzisiaj w czasoprzestrzeni. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz mój mąż wrócił z pracy tak szybko. Ruszam w stronę drzwi, by przekręcić klucz. Cieszę się, bo już nie kojarzę, kiedy w ciągu tygodnia mieliśmy okazję zjeść razem obiad. Zwykle muszę mu go odgrzewać.
Jakiś czas temu Rafał rzucił się w wir pracy. Początkowo miałam mu to za złe, ale potem tłumaczyłam sobie, że nie powinnam być zazdrosna o jego karierę i obowiązki. Pochodził z biednej rodziny, więc fakt, że udało mu się zdobyć wymarzone stanowisko managera w renomowanej firmie, naprawdę go uskrzydlił. Uznałam, że nie mogę być taką egoistką. Wspierałam go już w szkole średniej, kiedy zostaliśmy parą. Wspieram więc i teraz, kiedy zmęczony po całym dniu użerania się z wymagającym i wrednym szefem powraca do domu. Całuje mnie wtedy w czoło, zrzuca krawat i idzie wziąć prysznic. Stały rytuał. Choć prawdą jest, że upływający czas nie zawsze bywa sprzymierzeńcem związków. Dawniej namiętne gesty zmieniają się w mechaniczne przyzwyczajenie.
Nie wiem, czemu o tym myślę. Powinnam wykrzesać z siebie więcej optymizmu.
Snuję zatem bliskosiężne plany. Najpierw wspólna kawa. Może na naszym drewnianym ganku. Od czasu jego remontu, od którego minął już rok, mieliśmy okazję przesiadywać na nim raptem parę razy. Siedmiometrowy taras rozciągający się wzdłuż wejścia do domu wygląda jak żywcem wyjęty z amerykańskiego filmu, a to tylko kolejny dowód na to, że moja ciotka od zawsze marzyła o Stanach. W końcu wyjechała, a że nie miała męża, a tym bardziej dzieci, majątek przekazała w spadku mnie. W końcu byłam ulubioną bratanicą, która często pomagała cioci w przydomowych pracach. Łączyła nas miłość do kwiatów.
Rodzina trochę rozpierzchła się nam po świecie. Ja utknęłam tu, w Wodzisławiu. I prawdę mówiąc, całkiem mi z tym dobrze.
Wracam do kuchni i uruchamiam ekspres. Urządzenie cicho brzęczy, ale nie zagłusza odgłosów krzątaniny docierających do mnie z wiatrołapu.
– Cześć – wołam. – Co tak szybko? – dodaję, po czym sięgam po szklankę z podwójnym dnem i podnoszę ją w stronę okna, by przyjrzeć się przybrudzonej ściance.
Mam wrażenie, że nasza zmywarka ostatnio zaczyna nawalać i nie czyści tak, jak powinna. Odkładam naczynie do zlewu i wyjmuję jeszcze jedno. Dopiero teraz dociera do mnie, że Rafał chyba mi nie odpowiedział. Może mnie nie usłyszał? Odwracam się w stronę wnęki prowadzącej do salonu, bo Rafał lada moment powinien się tam pojawić, i prawie podskakuję.
– Przestraszyłeś mnie. – Kładę rękę na piersi, kiedy go zauważam. – Chyba chcesz, żebym zeszła tu na zawał – silę się na żart, choć widok męża w tym momencie wciąż wydaje się jakiś dziwnie niepokojący. Przyglądam mu się, ale wciąż nie mogę podać konkretnego powodu. Może to jego mina?
– Cześć – wita się ze mną, ale nie podchodzi bliżej. Nie całuje mnie w czoło jak zwykle i nie rozsupłuje krawata. Nawet go na sobie nie ma. Stoi nieruchomo. Napięty jak struna i jedynie lekko chybocąca się teczka w jego dłoni zdradza, że jeszcze przed momentem się poruszał.
– Stało się coś? – ponownie dopytuję, patrząc mu prosto w oczy. – Jakieś problemy w pracy? – próbuję zgadnąć. Przecież widzę, że coś jest nie tak. Odkładam szklankę na blat.
Nie cierpię takiej ciszy. Zaczynam się stresować. Lepiej, żeby coś powiedział. Rafał ma w zwyczaju dumać, kiedy coś go gryzie. A mówią, że to kobiety bywają skomplikowane. Może ten jego durnowaty szef znowu się na nim wyżywał? Może go zdegradował? Zwolnił? Damy sobie radę, choć wiem, jak destrukcyjnie wpłynęłoby to na psychikę mojego męża. Chyba by tego nie przeżył. Podchodzę i chcę go przytulić. Mam wrażenie, że tylko tak uda mi się rozładować tę toksyczną atmosferę i odgonić własny niepokój.
Rafał cofa się o krok, więc zastygam z rękami w górze.
Co jest grane?
– Musimy porozmawiać – stwierdza w końcu. Potem odwraca wzrok w drugą stronę.
Opuszczam ręce.
– O czym? – Czuję, jak głos więźnie mi w gardle. Ton Rafała zwiastuje poważny temat. Jest najwyraźniej gorzej, niż sądziłam.
Zapada chwilowa cisza. Na sekundę przerywa ją tylko piknięcie ekspresu do kawy, który sygnalizuje, że jest gotów do pracy.
– O nas. – W końcu na mnie zerka, a w jego szarych tęczówkach dostrzegam obcy chłód.
– O nas? – dopytuję, jakbym się przesłyszała. Nie mam pojęcia, czego mog\laby dotyczyć ta rozmowa po trzech latach małżeństwa i prawie dziesięciu bycia razem.
– Tak, Gabrielo – wypowiada moje imię. Drętwieję na ten dźwięk. W jego ustach brzmi ono tak gorzko. Przecież na co dzień jestem jego Gabi. – Odchodzę – dodaje.
Mija sekunda. Potem kolejna. I jeszcze trzecia.
Wewnętrzny zegar tyka. Tracę rachubę. Próbuję zrozumieć słowo, które echem odbija mi się w głowie.
Uginają się pode mną kolana. Automatycznie wyciągam prawą rękę i przytrzymuję się drzwiczek lodówki. Mam wrażenie, że zaraz upadnę.
– Żartujesz? – To jedyne, co w tym momencie przychodzi mi na myśl. Choć głos Rafała wcale nie brzmi tak, jakby dowcipkował. – O czym ty mówisz?
– Wyraziłem się jasno. Nie chcę owijać w bawełnę, rozumiesz? Po takim czasie spędzonym razem nie mam zamiaru kręcić – rzuca cierpko w moim kierunku. Jego słowa wydają się surrealistyczne. Mój umysł próbuje je wypierać. Doszukuję się drugiego dna, choć przekaz Rafała brzmi tak boleśnie prosto. – To koniec. Nie mogę dłużej tak żyć.
– Tak żyć? – Nic z tego nie rozumiem. – Znaczy jak? Jesteś nieszczęśliwy? Samotny? Źle ci? – atakuję go pytaniami, na której wcale nie oczekuję odpowiedzi. – Czekam na ciebie codziennie, podaję ciepły obiad pod nos. Pytam, jak ci minął dzień, choć sama nieraz jestem wykończona. – Wpadam w słowotok. – I ty mi mówisz, że nie chcesz tak żyć? – Niezrozumienie i szok płynnie przechodzą w gniew. – Nagle odchodzisz? Po takim czasie? Zwariowałeś?! – krzyczę. Sama siebie nie poznaję. Wypowiadam słowa, których wcale nie chcę mówić.
– Wiedziałem, że tak będzie! – parska, co jeszcze bardziej mnie podburza.
Serce wali mi jak oszalałe. Oddech przyspiesza. Łapię powietrze, jakby za moment miało zabraknąć dla mnie tlenu.
– Jak? – wołam. – Że będę na ciebie zła? A czego się spodziewałeś? Oklasków? Powiedz coś wreszcie! Do jasnej cholery! – przeklinam, choć na co dzień staram się tego nie robić.
To nie może być prawda.
Rafał po prostu mnie testuje. Na pewno. Przecież tak bardzo się staram. Każdego dnia przy nim jestem.
– To bez sensu. Bez przyszłości. Jak nas sobie wyobrażasz za dziesięć czy dwadzieścia lat? Dalej będziemy udawać, że tworzymy normalną rodzinę? – Milknie. Mruży oczy, a na jego twarzy maluje się gniew. – To strata czasu.
– A nie tworzymy jej? – oburzam się.
– Moi znajomi mają dzieci. Będą mieć wnuki, rozumiesz? Wnuki, w których będą widzieć swoje geny. Usta po tacie, oczy po babci – przerywa. – Nos po dziadku – wylicza dalej. – Nie chcę sczeznąć w tej starej chałupie i udawać, że wychowując cudzego bachora, będę szczęśliwy.
– Cudzego bachora? – Te słowa ledwo przechodzą mi przez gardło. Mówi o adopcji? Kiedy ostatnio odwiedziliśmy ośrodek, przekonywał mnie, że to słuszna opcja. Właściwa. W moim przypadku jedyna z możliwych. – Przecież mówiłeś, że…
– A co miałem powiedzieć? – nie pozwala mi dokończyć.
Nie wierzę w to, co się dzieje. To jakiś koszmar. Najgorszy z możliwych, z którego zaraz z pewnością się obudzę. Cała zlana potem. W ciągu minuty wszystko to, w co wierzyłam od lat, okazuje się kłamstwem. Pięknym obrazem z mojej wyobraźni, która najwyraźniej przez cały czas płatała mi figla.
– Rafał… – Łamie mi się głos. – Jeśli nie chcesz adopcji, możemy porozmawiać. Wierzę, że jakoś osiągniemy kompromis. – W tej całej poplątanej sytuacji staram się być rozsądna za nas oboje. Przecież związek z takim stażem nie może zakończyć się w tak banalny sposób. To jakieś zwyczajne nieporozumienie. – Przecież… – Milknę, bo sama nie wiem, co mam mu powiedzieć.
– Nie osiągniemy – stwierdza, jakby już zdążył postawić kropkę nad i. – Aneta – wypowiada imię znajomej z pracy – jest w ciąży. I to ja jestem ojcem dziecka.
Podnoszę powieki. Są napuchnięte i nadzwyczajnie ciężkie. Szczypią mnie oczy.
Najwyraźniej zasnęłam i to nie tam, gdzie zawsze.
Powoli podnoszę się z kanapy i rozglądam dookoła. Boli mnie głowa. To nie zatoki, które często dają mi się we znaki w wietrzny dzień, kiedy chodzę bez czapki. Chciałabym udawać przed samą sobą, że wszystko jest jak dawniej. Pożyć jeszcze, chociaż przez parę sekund, w świadomości, że to zwyczajny dzień. Szybko jednak dociera do mnie, co się wydarzyło. Okrutnie bolesna prawda. Zresztą dość już kłamstw, skoro towarzyszyły mi tak długo.
Odwracam głowę w lewo i patrzę na wahadłowy zegar. Dochodzi dziewiąta. Godzinę temu miałam otworzyć kwiaciarnię. Nie panikuję, choć jeszcze wczoraj w takiej sytuacji zachowałabym się zupełnie inaczej. Dopada mnie obojętność. Stracę klienta. Dwóch albo trzech. Czy to ma jakieś znaczenie?
Nie spałam całą noc. W spokojnym na co dzień domu ciszę zakłócał mój szloch. Zostałam sama. Sama i to nie na chwilę. Na kolejne dni. I na resztę życia.
Co jest ze mną nie tak?
Czuję się jak śmieć. Jak niepotrzebny papierek po zjedzonym batoniku. Niedbale zgnieciony i wyrzucony do kosza. Rafał był mną zawiedziony, bo nie mogłam dać mu tego, czego tak bardzo pragnął. Przecież nigdy niczego przed nim nie ukrywałam. Wypadek samochodowy w dzieciństwie pozbawił mnie możliwości zostania biologiczną mamą. Przekreślił tę szansę raz na zawsze. Definitywnie i bez odwrotu. Lekarze nie dawali mi wyboru. Musiałam się z tym pogodzić. Wszyscy musieliśmy. Kiedy moja matka zawodziła, chirurg ją skarcił, że powinna być wdzięczna za moje życie. Mogłam przecież umrzeć. Ponoć zamilkła po tych słowach i już nigdy więcej nie płakała z tego powodu. Rafał był tego świadom. Powiedziałam mu o wszystkim już na samym początku naszego związku. Wiedziałam, że muszę być z nim uczciwa. Niepłodność ciążyła jak wyrok, od kiedy dotarło do mnie, co tak naprawdę oznacza. Rafał twierdził, że nie ma to dla niego żadnego znaczenia.
Dlaczego więc teraz czuję się tak, jakbym była winna temu, co się wczoraj wydarzyło?
Boli mnie całe ciało. Każda, nawet najmniejsza kość. Nie miałam pojęcia, że skrywam ich w sobie tak wiele. Wstaję, przytrzymując się stolika. Robię pierwszy krok, ale nawet chodzenie sprawia mi trudność. Kręci mi się w głowie. W ciągu jednej nocy stałam się kaleką.
Po policzku płynie pierwsza tego ranka łza, choć wcale nie chcę już płakać. To silniejsze ode mnie. Poczucie beznadziei zżera mnie od środka jak rak. Zatrzymuję się, a mój wzrok mimowolnie kieruje się w stronę wielkiego portretu przedstawiającego młodą parę.
Dziewczyna w białej koronkowej sukni i mężczyzna w czarnym garniturze z biało-czarną muchą. Szczęśliwi ludzie. Prycham sama do siebie, bo dziś już wiem, że to tylko pozory. Raczej naiwniacy wierzący w to, że miłość może być wieczna. Ta para to my. Rafał i ja. Choć powinnam powiedzieć, że nas już dzisiaj nie ma.
Podchodzę bliżej do fotografii i strącam ją ze ściany. Upada na podłogę. Cała i bez uszczerbku, choć wierzyłam, że pęknie. Symbolicznie rozerwie się na pół. Mam ochotę w nią kopnąć. Podrzeć na drobne kawałki. Łapię ją w emocjach, by zniszczyć nasz wspólny wizerunek. Nienawidzę go. Ale moje dłonie drżą, a portret kolejny raz upada pod moje nogi.
Ukrywam twarz w dłoniach. Znów płaczę.
Najwyraźniej tylko to potrafię robić.
Patrzę w lustro. Sięgam po leżącą na umywalce szczotkę i po chwili spinam kasztanowe włosy w drobny koczek. Nieposłuszne pasma sterczą mi przy uszach. Zwykle traktuję je olejkiem, ale nie dziś. Parę minut temu uświadomiłam sobie, że nie jestem w domu sama, w efekcie dopinguje mnie jedna myśl. Muszę czym prędzej wyjść do pracy. Potrzebuję świeżego powietrza. Kontaktu z ludźmi. Robienia czegokolwiek, by po prostu już tyle nie myśleć.
Po raz ostatni omiatam wzrokiem swoje odbicie. Nie tryskam energią. Z jasnobrązowych oczu uszło życie. Straciły blask, w ciągu jednego dnia stały się jakby matowe. Bez wyrazu. Mówią, że oczy są zwierciadłem duszy. Jeśli to prawda, moja dusza umarła.
Zerkam w stronę drzwi i nabieram powietrza w płuca. Ruszam na piętro domu, choć zdaję sobie sprawę, kto przebywa w sypialni. Rafał. Mimo to potrzebuję świeżych ubrań, które znajdują się w tym samym pomieszczeniu co on. Będę udawać, że go nie widzę. Tak po prostu. Potraktuję go jak powietrze.
A co, jeśli powie mi, że żałuje? Co, jeśli poprosi o wybaczenie? Zatrzymuję się na chwilę. W mojej głowie pojawia się lawina potencjalnych scenariuszy, choć chyba nie powinnam liczyć na cud. Snuję się dalej, aż w końcu stawiam stopę na ostatnim ze schodów i już z tej odległości dostrzegam szeroko otwartą szafę. Połówka mebla, w której mieściły się ciuchy Rafała, jest zupełnie pusta. Ten widok mimowolnie mnie porusza. Znowu. Choć przecież miałam grać przed samą sobą, że jestem tutaj jedyną osobą i że poza moją własną przestrzenią nie ma niczego więcej. Wchodzę do sypialni i mijam lustro zamontowane na samym środku wielkiej szafy. Staję przy rozsuwanych drzwiach odsłaniających moją część garderoby i staram się skierować wszystkie myśli na banalną czynność, jaką jest wyjęcie szarego kombinezonu. Mimo to kątem oka niestety go zauważam. Mam przecież przed sobą jego odbicie w lustrze. Nie uchodzi to jego uwadze. Szybko opuszcza głowę i kontynuuje to, co najwyraźniej rozpoczął już jakiś czas temu. Na naszym małżeńskim łożu leżą spakowane walizki. Trzy duże bagaże. Dokładnie te same, z którymi parę miesięcy wcześniej udaliśmy się na wspólne wakacje.
Teraz dopycha czwartą.
Posmak goryczy rozlewa mi się po całym gardle. Jestem pewna, że gdyby teraz przyszło mi się odezwać, nie wydobyłabym z siebie nawet krótkiego dźwięku.
Przesuwam wieszaki z kolejnymi ubraniami i szukam tego konkretnego. Jeszcze chwila i wezmę cokolwiek. Byleby jak najprędzej stąd zwiać. Jestem pewna, że wszędzie indziej będzie mi po prostu lżej. A przynajmniej chcę w to wierzyć, bo teraz czuję, że już gorzej być nie może.
– A więc będziesz udawać, że wcale się nie znamy? – rzuca Rafał pretensjonalnym tonem, przerywając wymowną ciszę.
Moje plecy, jak na zawołanie, przebiega nieprzyjemny dreszcz. Mija kilka sekund, zanim odwracam się w stronę człowieka, który zniszczył mi życie.
Milczę, choć zaledwie przez moment. Potem zaczynam się śmiać. Coraz głośniej i coraz intensywniej. Jak wariatka. Sama siebie nie poznaję, bo przecież wcale nie jest mi do śmiechu. To nerwy. Odreagowanie. Gorzki rechot będący wyrazem totalnej bezradności.
Patrzę mu prosto w oczy. Nie wygląda najlepiej. Skóra na jego zakolach lśni od potu, bo nie przywykł do pracy fizycznej. A raczej zdążył się od niej odzwyczaić. Od pewnego czasu to ja wykonywałam wszystkie prace przydomowe. Tłumaczyłam Rafała przed samą sobą, że to przez nadmiar firmowych obowiązków. Nawet przed wakacjami to ja pakowałam za nas te głupie walizki, które teraz zabiera. Teraz się okazuje, że kiedy tak harowałam za dwoje, on pogłębiał relację z Anetą. I to wcale nie zawodową.
Czy można być bardziej nawiną? Jestem wściekła na samą siebie. Krew mnie zalewa.
– Tak… – Wyciszam śmiech. Mój głos przechodzi w syk. – To nie udawanie. Teraz wiem, że tak naprawdę nigdy cię nie znałam. Byłeś tylko moim wyobrażeniem. Nędznym wyobrażeniem męża. Nigdy nie sądziłam, że najbliższa mi osoba okaże się tak bardzo obłudna.
– Nie bądź śmieszna. – Podchodzi bliżej. – Jeszcze wczoraj chciałaś to naprawiać, już zapomniałaś? – wypomina mi. – I pomyśleć, że naprawdę zależało mi na tym, by rozstać się w przyjaznych okolicznościach – kończy tak absurdalnym zdaniem, jakiego chyba jeszcze nigdy w życiu nie słyszałam.
– Mówisz poważnie? – parskam. – Może jeszcze mam cię wesprzeć? W końcu po tylu latach wspólnego życia, jak to wczoraj określiłeś, postanowiłeś nie kręcić, tylko powiedzieć mi prawdę. Szkoda, że nie byłeś tak uczciwy, kiedy pierwszy raz wskoczyłeś jej do łóżka – nie przebieram w słowach. – Wracałeś do domu, spałeś razem ze mną, wiedząc, że chwilę wcześniej dotykałeś innej! – Znów daję się ponieść emocjom.
Moja klatka piersiowa unosi się i opada. Coraz szybciej. To wszystko mnie przytłacza. Spuszczam z Rafała wzrok. Widzę czarno-białe ściany naszej sypialni i wymiętą pościel, pod którą jeszcze nie tak dawno leżeliśmy razem. Nachodzą mnie wspomnienia, przez co za moment rozsypię się do reszty.
– Chciałem dać nam szansę. – Próbuje wzbudzić moją litość, choć chyba wie, że ta rozmowa do niczego nie doprowadzi. Zerka w stronę walizek. – Ale chyba sama dostrzegasz, że wiele się między nami zmieniło. Każdy z nas ma prawo do miłości.
Próbuję przełknąć wielką gulę, która właśnie nieproszona pojawia się w gardle. Urasta do niebotycznych rozmiarów. Nie widać jej, ale ją czuję. Dusi mnie.
Milczę.
Trawię jego słowa. Wychwytuję ich sens. To nietrudne, bo wydaje się całkiem logiczny.
– Czyli nigdy mnie nie kochałeś? – pytam, choć sama nie jestem pewna, czy chcę poznać odpowiedź. Już nie wierzę w szczerość Rafała, skoro potrafił mnie oszukiwać przez tyle czasu. Pół roku. Tak mi wczoraj powiedział, zanim zniknął z domu na całą noc.
– Nie wiem. – Kręci głową. Kładzie ręce na skroniach i zaczyna je masować.
Cierpi? Żałuję, że tak słabo. Powinien już teraz smażyć się w piekle. Nienawidzę go! Tak bardzo go nienawidzę.
– Jesteś parszywym kłamcą – odzywam się w końcu. – Wynoś się stąd! – Celuję w niego palcem. – Pakuj te swoje bagaże i zniknij raz na zawsze. Życzę ci powodzenia i mam nadzieję, że kiedy wrócę z pracy, nie pozostanie tu po tobie żaden ślad. Jakbyś nigdy nie istniał – kończę cierpko.
Sięgam po pierwszą z brzegu bluzkę i schylam się, by chwycić ułożone na dolnej półce spodnie. Pełne napięcia milczenie przypomina ciszę przed burzą, więc w pośpiechu opuszczam sypialnię.
Kiedy zbiegam już ze schodów, z ust Rafała wychodzi jedno, bardzo wyraźnie wypowiedziane słowo. Siarczyste przekleństwo. Znam je aż nader dobrze.
Tylko na tyle go stać po tym, jak zmarnował szmat mojej młodości.
Boję się, choć wcale nie Rafała, tylko przyszłości, która mnie czeka. To jak wielki, nieplanowany skok w nieznaną przestrzeń.
Znów zaczynam płakać, choć obiecałam sobie, że już nie uronię z jego powodu ani jednej łzy.
Ale przecież właśnie teraz przyszło mi się przekonać, jak niewiele są warte te wszystkie obietnice i przysięgi. Nawet składane przed ołtarzem.
Dochodzi szesnasta trzydzieści. Gaszę silnik wysłużonej vectry i spoglądam na swój dom. Rafała już w nim nie ma. Jego auto zniknęło z podjazdu. Mam nadzieję, że zabrał wszystko, co chciał. I że już nigdy tutaj nie wróci.
Mozolnie drepczę w stronę drzwi. Wbrew pozorom wcale nie jest mi smutno. Czuję dziwną ulgę. Dzień spędzony w pracy pozwolił mi się trochę oderwać od przykrych myśli, choć w ciągu całej swojej zawodowej kariery nie pomyliłam się z wydawaniem pieniędzy tyle razy, ile zrobiłam to dziś. Przekręcam klucz i wchodzę do wiatrołapu. Na podłodze oprócz drobnych grudek ziemi i moich butów nie ma niczego innego. Eleganckie mokasyny Rafała, które zawsze tutaj stały, zniknęły. Podobnie jak tenisówki, które zresztą rzadko wkładał. W powietrzu wciąż jednak unosi się charakterystyczny zapach tego domu. Zapach jego perfum. Używał ich tak często, że wszystko wokół zdążyło nimi przesiąknąć. Trudno. Otworzę okna i przewietrzę pomieszczenia. Trochę potrwa, nim na dobre pozbędę się go z życia.
Idę dalej.
W salonie wita mnie wciąż leżący na podłodze ślubny portret, który rankiem sama zrzuciłam ze ściany. Jest nietknięty, jednak moją uwagę szybko przykuwa coś zupełnie innego – stylowa drewniana witryna, którą jakiś czas temu postanowiłam samodzielnie odrestaurować. Z pełnym powodzeniem, dzięki czemu udało się nam zaoszczędzić naprawdę sporo pieniędzy. Teraz jednak mebel ma otwarte drzwiczki, co przecież nie jest normalnym widokiem. Tuż przy nich, na podłodze, leży rozbity na kawałki dzbanek z chińskiej porcelany. Co się stało? Dostaliśmy go przecież w ślubnym prezencie od mojej kuzynki. Razem z filiżankami, cukiernicą i mlecznikiem. W kwiecistym dzbanku trzymaliśmy nasze obrączki w obawie przed ich zgubieniem. Zakładaliśmy je tylko na uroczyste okazje. Podchodzę bliżej, podnoszę z ziemi kawałek naczynia i rozglądam się po parkiecie. Zerkam na półkę, przeglądam pozostałe elementy kompletu, ale pierścionków nie ma. Znikły. Oba. Jego i mój. Rafał je zabrał.
Bez żadnego uprzedzenia.
Na moment zamykam oczy. Już sama nie wiem, co w tym momencie czuję. Pamiętam, że to on za nie zapłacił. Obrączki wykonano z przetopionego złota jego rodziców, więc może był z nimi mocniej związany. Miał takie prawo. Powinien jednak zapytać mnie o zdanie.
Trudno. W końcu to tylko symbol, teraz zresztą już niewiele znaczący.
Schylam się ponownie, by zgarnąć dłońmi większe kawałki dzbanka. Szkoda go.
I właśnie w tym momencie doznaję olśnienia. Nieruchomieję na chwilę, bo jak na zawołanie przed oczami staje mi stary zegar mojego pradziadka. Drewniany, przedwojenny, który Rafał najwyraźniej wciąż trzyma w swoim biurze, w budynku firmy, w której został zatrudniony. Pozwoliłam mu na to, choć nie do końca podobał mi się ten pomysł. Rafał przekonywał mnie, że zegar będzie idealnie komponować się z wnętrzem. Nigdy nie miałam okazji tego sprawdzić. Bądź co bądź to cenna pamiątka. Jedyna, jaką dostałam w spadku po pradziadku. Ten surowy człowiek miał swoje zasady. Kiedy byłam małą dziewczynką, opowiadał mi o tym, co przyszło mu przeżyć w czasie wojny. Jego opowieści się nie kończyły. A po nich znów zamykał się w sobie, jakby inne tematy nie były warte uwagi.
Wciąż go pamiętam, choć upływające lata zdążyły już zatrzeć wyrazistość niektórych wspomnień.
Tak czy inaczej, wiem, nie mogę tego tak zostawić. Działam impulsywnie. Zrywam się i pędzę w stronę drzwi wyjściowych.
Po drodze jedak dopadają mnie wątpliwości. Są jak wesz, która wgryza się w skórę głowy. Już sama nie wiem, czy powinnam brnąć w to akurat teraz, choć chyba lepiej zawczasu domknąć wszystkie tematy, zanim będzie na to za późno. Zwłaszcza kiedy Rafał postanowił pogrywać ze mną w ten sposób.
Kilka minut później mknę na przeciwległy koniec miasta. Prosto do firmy, w której znajduje się interesujący mnie przedmiot.
W końcu należy do mnie.
Odkładam komórkę na biurko i opieram się o fotel. Pocieram palcami oczy. Powinienem być już w domu. Wiem jednak, że ten cholerny dzień szybko się nie skończy. Mogę zatem narzekać i tylko pogorszyć w ten sposób swój podły nastrój albo wziąć się do roboty i skończyć to wszystko tak szybko, jak to możliwe.
Sięgam po puszkę z napojem energetyzującym i upijam łyk. Wiem, że to niezdrowy syf, ale kiedy kawa nie pomaga, czasami nie ma innego wyjścia. A ja mam za sobą nieprzespaną noc. Już drugą z rzędu.
Biorę w dłoń słuchawkę stacjonarnego telefonu i wybieram numer mojej sekretarki. Odbiera po pierwszym sygnale. Prawidłowo, bo dzisiaj jestem wyjątkowo niecierpliwy.
Raczej powinienem uczciwie przyznać, że ostatnio zdarza mi się to dosyć często.
– Pani Marleno – odzywam się. – Doskonale pani wie, że dokładnie za trzy dni należy złożyć papiery na przetarg z czytnikami w Start Comie. Dlaczego, do cholery, na moim biurku leży teczka z niekompletną dokumentacją?
– Ale… przecież… panie Igorze – słyszę jąkanie, które jeszcze bardziej mnie podburza. – Dokumentacja została skompletowana wczoraj. Ja…
– Naprawdę? Myśli pani, że bez referencji z poprzednich usług mamy jakieś szanse? – ironizuję. Zna odpowiedź, bo przecież nie pracuje dla mnie od dziś. Wiem, że po prostu to przeoczyła. Dlatego zamiast korzystać z życia, ślęczę tutaj i weryfikuję wszystko osobiście. Może to egoistyczne i podłe, ale ufam tylko sobie. Sobie i Anielce, choć akurat ona w sprawach służbowych jeszcze mi nie pomoże.
– Rozumiem. Ogromnie przepraszam. Papiery przetargowe przygotowywał Marek – przypomina mi.
– Tak, ale prosiłem o to, by wyłapać ewentualne braki. Czekam na ten papierek maksymalnie piętnaście minut. Czy to zrozumiałe?
– Oczywiście. Nie wiem, jak mogłam tego nie widzieć – tłumaczy się.
Odkładam słuchawkę na miejsce, bo uznaję, że temat został zakończony. Jej dalsze kajanie się to strata czasu. Mojego również. Sięgam po rozrzucone na biurku kartki i układam je w jeden stos.
Ludzie nie są nieomylni, zdaję sobie z tego sprawę. Każdy z nas może popełnić błąd. Być może jestem na nie wyczulony bardziej niż inni, bo to moja firma. Zbudowałem ją od podstaw i dlatego zależy mi na tym, by wszystko działało tutaj jak w szwajcarskim zegarku. Gdybym pobłażał pracownikom i uspokajał ich, że nic się nie stało, weszliby mi na głowę.
Wstaję z krzesła i zabieram leżący na biurku segregator z najświeższymi papierami z księgowości, kiedy nagle rozlega się melodyjka telefonu, z którego przed momentem korzystałem. Drażni mnie, już więc od tygodnia próbuję ją zmienić, ale zawsze znajdzie się coś innego do roboty. Uroki bycia przedsiębiorcą. A potem się słyszy, że manna spada nam z nieba.
– Papiery się znalazły? – odzywam się pierwszy. Wiem, że to Marlena. Jestem odrobinę zaskoczony, bo nie spodziewałem się, że skombinuje dokumenty tak szybko. Pewnie zawieruszyły się na jej biurku.
– Panie Igorze, zaraz będą, ale dzwonię w innej sprawie. Dość nietypowej. Sama nie wiem, co o tym myśleć – mówi tajemniczo.
Nie lubię zagadek. Może dwadzieścia parę lat temu, kiedy z uśmiechem na ustach człapałem w kierunku szkoły podstawowej, taka gadka wzbudziłaby we mnie jakiś cień ekscytacji. Ale nie teraz. Teraz szanuję konkretną rozmowę. Tylko taką.
– Proszę przejść do rzeczy – ponaglam pracownicę.
– Dobrze. Bo właśnie przed chwilą dzwonił do nas pan Tadzio z okienka – wspomina o naszym ochroniarzu, zatem zakładam, że coś musiało się stać. Jeszcze tego brakowało. – Powiedział, że jest tutaj, tutaj… znaczy w firmie, na dole – Marlena się plącze – żona Rafała Krama.
Nic z tego nie rozumiem.
– A co ja mam z tym wspólnego? – pytam. Rafał jest jednym z managerów. Słyszałem wieści o jego wpadce z Anetą, która zresztą od dwóch tygodni siedzi na zwolnieniu lekarskim. Póki facet dobrze wykonuje swoją pracę, nie zamierzam się tym zajmować. Życie prywatne tej dwójki to ich sprawa. – Czego od nas chce? Przecież Krama nie ma dzisiaj w pracy. Osobiście prosił mnie o wolne.
– Tak, wiem. Sprawdzaliśmy już w kadrach.
– Więc? – dopytuję. Ten temat zajmuje nam już jakąś dobrą minutę. O jedną minutę za dużo.
– Proszę poczekać. Zaraz do pana przyjdę.
– Dobrze – odpowiadam automatycznie, zanim w ogóle zdążę przemyśleć, co powiedziała.
Kilka sekund później słyszę pukanie do drzwi.
– Proszę wejść! – wołam i patrzę na wprost. Nie wiem, czego się spodziewać. Czy Marlena przyprowadzi tutaj tę kobietę? To by oznaczało, że ktoś, do cholery, wpuścił ją na piętro bez mojej zgody.
Tymczasem na progu biura zjawia się wyłącznie sekretarka. Staje wyprostowana, po czym wygładza jasne, wystarczająco gładkie już przecież włosy. Domyślam się, że jest zdenerwowana. Ten tik to u niej standard.
– Pani Marleno, czy nie mamy zajmować się przetargiem? Nie wiem, o co chodzi z panią Kram, ale nie jest naszym pracownikiem. Czegokolwiek od nas chce, to nie nasza sprawa.
– W tym rzecz, że ona nic od pana nie chce. Zależy jej tylko na tym, by wejść do biura Rafała. Ponoć znajduje się w nim jakiś cenny dla niej przedmiot.
Podnoszę brwi. To chyba najgłupsza rzecz, jaką w ostatnim czasie przyszło mi usłyszeć.
– Żartuje pani? – oburzam się. Skąd ten pomysł? Domyślam się, że Kramowie mogli rozstać się w burzliwej atmosferze, ale wpuszczanie ewentualnej furiatki do biura niewiernego męża to jakiś absurd.
– Proszę jej powiedzieć, żeby sobie poszła. Niech dogada się w tej sprawie z Rafałem. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. – Próbuję zachować zimną krew i nie pokazywać za bardzo niezadowolenia.
To przecież wyłącznie sprawa ochrony. I wina samego Rafała. Jutro nie zawaham się wezwać go na rozmowę.
– Pan Tadzio próbował przemówić jej do rozsądku, że to niezgodne z regulaminem i tak dalej. Powiedziała, że się stąd nie ruszy, dopóki nie dostanie tego, co do niej należy. Groziła, że pójdzie z tym do prasy i oskarży firmę o kradzież zabytkowego zegara, który jest w jej rodzinie od lat.
Dębieję. Ta kobieta musi być stuknięta. Zaczynam myśleć, że najwyraźniej dopuszczający się zdrady mężczyźni czasami naprawdę mają ku temu całkiem poważne powody.
Swoją drogą, co jakiś stary zegar robił w biurze Rafała? Po cholerę go tutaj przywlókł?
– Przecież uznają ją za chorą psychicznie. To nie nasz problem – stwierdzam, obstając przy swoim.
– Myślę, że chwytliwy tytuł w lokalnej gazecie, nawet jeśli kłamliwy, okaże się dla nas problemem, panie Igorze. Ludzie lubią sensację znacznie bardziej niż prawdę. – Marlena brzmi całkiem rozsądnie. Chociaż nie chcę tego robić, muszę przyznać jej rację.
Wzdycham. Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Miewałem na swojej drodze wielu ludzi bez piątej klepki, ale ta nieznajoma kobieta osiągnęła szczyt głupoty.
– Dzwońcie do Krama i przedstawcie mu całą sytuację. Ma tu przyjechać i załatwić tę sprawę do końca. Albo pożegna się ze stanowiskiem – ostrzegam. Teraz już jestem porządnie wytrącony z równowagi. Marlena potakuje, a potem odwraca się na pięcie i wychodzi z mojego biura.
Podchodzę do okna, odsłaniam roletę i przez chwilę pozwalam sobie chłonąć promienie słońca. Domyślam się, że na zewnątrz wciąż panuje skwar. Klimatyzacja zdecydowanie pozwala o nim zapomnieć.
Nie wiem jednak, czemu mam nieodparte wrażenie, że dzisiaj święty spokój jeszcze długo nie będzie mi pisany.
© Copyright by Weronika Tomala, 2025
© Copyright by Wydawnictwo JakBook, 2025
Wydanie I
ISBN: 978-83-68535-12-9
Redakcja: Beata Kostrzewska
Korekta: Słowa na warsztat
Skład: Monika Pirogowicz
Okładka: Maciej Sysio
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Fotografia na okładce:
© Copyright by Adobe Stock_ 1124758237
Wydawnictwo JakBook
ul. Lipowa 61, 55-020 Mnichowice
www.wydawnictwojakbook.pl
