Mroczne wersety - Jan B. Bełkowski - ebook

Mroczne wersety ebook

Jan B. Bełkowski

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Duet policjantów – komisarz Jakub Laskowski i podkomisarz Aleksandra Bereszyn – dostaje od przełożonego zadanie: mają wyjaśnić zagadkę zaginięcia autorki serii niezbyt poczytnych kryminałów. W gronie podejrzanych znajdują się właściciel podupadającego wydawnictwa oraz fan talentu autorki, który sam ma ambicje literackie. Podczas gdy śledztwo się toczy, komisarz Laskowski dochodzi do wniosku, że sposobem na zrekompensowanie mizernej policyjnej pensji będzie napisanie bestsellerowego kryminału wzorowanego na arcydziełach gatunku.

Mroczne wersety to kryminał z licznymi elementami humorystycznymi, w którym na kpiny narażeni są policjanci, doradcy ds. wizerunku, coachowie, a przede wszystkim autorzy kryminałów i stworzeni przez nich bohaterowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 380

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Text copyright © Bartosz Jan BełkowskiCopyright for this edition © Wydawnictwo ARKADY Sp. z o.o.,Warszawa 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani powielana graficznie, elektronicznie czy mechanicznie, w tym za pomocą kopiowania, nagrywania, ani przechowywana w informatycznej bazie danych bez pisemnej zgody wydawcy. Prosimy o przestrzeganie praw twórców do ich własności intelektualnej i nieudostępnianie treści książki w sieci.

Redakcja: Anna Minkina, Małgorzata Stalmierska

Korekta: Jowita Kostrzewa

Projekt okładki: Natalia Krzeszczakowska / [email protected]

Skład i łamanie: Sylwia Szur

ISBN 978-83-213-5340-1

Wydanie I, 2025, Symbol 5387

CIP Biblioteka Narodowa Bełkowski, Jan B. Mroczne wersety / Jan B. Bełkowski. - Wydanie I. - Warszawa : LeTra, 2025

Wydawnictwo ARKADY Sp. z o.o. ul. Dobra 28, 00-344 Warszawa tel. 22 444 86 50 e-mail: [email protected], www.arkady.eu Facebook: @Wydawnictwo.Arkady, Instagram: @wydawnictwo.arkady Facebook: @Wydawnictwo.Letra, Instagram: @wydawnictwo_letra księgarnia wysyłkowa: tel. 22 444 86 56www.arkady.info

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Change your heart, look around youChange your heart, it will astound you

BECK, „EVERYBODY’S GOTTA LEARN SOMETIME”

FAN

Powodowana siłą nawyku zapisała plik i od razu się zorientowała, że nie musiała tego robić. Nic się przecież nie zmieniło – znowu nie napisała ani jednego słowa. Przez ostatnie dwie godziny przyglądała się tekstowi i myślała o tym, jak go ulepszyć, co dodać, co wyjaśnić, a czego się pozbyć. Nic z tego nie wyszło, podobnie jak wczoraj. I przedwczoraj. Od dawna nie napisała niczego sensownego. Tworzenie plików z nową datą było tylko oszukiwaniem samej siebie.

Ze złością zamknęła laptopa. Jeszcze przez chwilę szumiał, po czym wydał z siebie pojedynczy pisk i ucichł. Z przykrością stwierdziła, że nie ma żadnych planów na resztę dnia. Co gorsza, od dłuższego czasu towarzyszyło jej poczucie, że nie ma planów na resztę życia. Pomyślała, że tak muszą czuć się bohaterki komedii romantycznych chwilę przed tym, jak porzucą fantastyczną karierę prawniczki w Nowym Jorku i wyjadą do Toskanii, aby odnaleźć siebie (a odnajdują boskiego Marca czy Luigiego).

Nie tak to miało wyglądać.

Za kilka dni przypadają jej urodziny. Z wyjątkiem rodziców nikt o tym nie będzie pamiętał. A, jest jeszcze siostra, która podejmie kolejną próbę pogodzenia się z nią i na pewno zadzwoni. Ale i tak nie będą mogły się dogadać, po chwili zapadnie cisza, którą z ulgą przerwą, kończąc rozmowę.

Jej wzrok spoczął na kalendarzu leżącym na biurku. Pogładziła matową okładkę, jakby gest miał sprawić, że kartki się zapełnią, po czym otworzyła kalendarz w miejscu, gdzie była tasiemka. W całej drugiej połowie kwietnia nic na nią nie czekało.

Pusto.

Rozejrzała się dookoła. Nikogo. Żadnego gwaru rozmów czy brzęku naczyń. Cisza aż dźwięczała w uszach. Bardzo rzadko ktoś tutaj przychodził w sobotę.

Chciało jej się płakać. Nadal była młodą kobietą. Dzięki reakcjom mężczyzn wiedziała, że jest atrakcyjna. Nie mogła sobie odmówić inteligencji, w pracy szło jej dobrze, chociaż daleko było do sytuacji, w której nie musi się o nic martwić. Czegoś jej brakowało. Przygody? Ekscytacji? Ryzyka? Na pewno nie chciała być taka, jak jej siostra, ale może w tej potrzebie odróżnienia się od niej zabrnęła zbyt daleko i uczyniła swoje życie przesadnie bezpiecznym, nudnym i sterylnym? Może powinna zrobić coś niecodziennego? Przestać kalkulować, analizować i... po prostu działać.

Postanowiła wyjść na spacer. Zachęcało wyjątkowo rześkie powietrze. Rano padał deszcz i wiał mocny wiatr, więc wreszcie było czym oddychać. Wzięła do ręki telefon i stwierdziła, że jest rozładowany. Często się to zdarzało, bo potrafiła nie używać go całymi dniami. Wolała nie wychodzić bez możliwości kontaktu ze światem w nagłej sytuacji. Zdecydowała się wziąć telefon, który dostała od firmy. Czasami musiała robić zdjęcia dokumentom, więc chociaż nienawidziła smartfonów, zgodziła się go przyjąć.

Włożyła wygodne buty, narzuciła kurtkę i zatrzasnęła za sobą drzwi. Gdy wkładała kartę magnetyczną do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyczuła kawałek papieru. Wyciągnęła wizytówkę, zdziwiona, że o niej zapomniała. Dostała ją kilka dni temu od mężczyzny, który zaczepił ją przy wejściu do budynku. Zamieniła z nim raptem kilka zdań. Przestraszył ją, więc szybko zakończyła rozmowę, a teraz wróciła do niej myślami.

Przedstawił się jako jej fan. Chyba nigdy nie miała fanów. Na początku kariery zdarzył się moment docenienia i zainteresowania, ale o wiele za krótki i za słaby, aby dorobić się fanów. Kiedyś z kilkoma osobami chwilę porozmawiała, uśmiechnęła się, dała autograf. I tyle, moment sławy zgasł, zanim na dobre rozbłysnął. Pogodziła się z tym albo wmówiła to sobie. Gdyby ktoś ją zapytał, powiedziałaby oczywiście, że nie zależy jej na sławie. Chce tylko móc tworzyć. Teraz może to robić, tylko co z tego, skoro nikt nie chce znać jej twórczości?

Fan. Nie brzmi to poważnie. Ale wielbiciel czy miłośnik trącą jakimś bardzo dużym zaangażowaniem emocjonalnym. Uznała, że fan jest w sam raz. Lubi, docenia, ale nie jest wariatem. Fan brzmi niewinnie. Każdy kiedyś był fanem czegoś, kogoś. Zespołu, sportowca, celebryty.

Chciałaś coś zmienić w swoim życiu, prawda? No to teraz masz okazję... Możesz przełamać schemat, który sama sobie narzuciłaś... Myślałaś, że to do ciebie nie pasuje, ale skąd możesz wiedzieć, skoro nigdy nie spróbowałaś.

Przeszła chodnikiem kilkadziesiąt metrów, wpatrzona w wizytówkę, zatopiona w myślach. Ocknęła się, dopiero gdy rozpędzony dostawca jedzenia przemknął tuż obok niej na elektrycznej hulajnodze. Chłopak rzucił w jej kierunku głośne przekleństwo. Pochodził chyba ze środkowej Azji, o ile dobrze oceniła na podstawie wyglądu. Przestraszona wciągnęła głęboko powietrze... i się roześmiała.

Pora zacząć nowy rozdział – pomyślała. Wyciągnęła telefon, wybrała numer widoczny na wizytówce i już po chwili rozmawiała z mężczyzną. Kilka razy ją rozbawił, kilka razy powiedział coś miłego, a potem złożył jej propozycję. Niedorzeczną, absolutnie nie do przyjęcia i poniżej godności... Ale jednocześnie propozycja pochlebiała jej. Miło było ją usłyszeć, nawet jeśli była oburzająca.

Powiedziała, co myśli o jego ofercie, ale nie zniechęcił się. Kiedy zaproponował spotkanie, zgodziła się. Była zdziwiona swoją odwagą. Mieli zobaczyć się wieczorem.

Kilka razy okrążyła budynek, rozmyślając o rozmowie. Potem wróciła do środka, włączyła na moment komputer, aby sprawdzić dojazd. Poszła na parking, wsiadła do auta i pojechała do domu. Odświeżyła się i przebrała, po czym – wciąż jeszcze zdziwiona swoją przemianą – wsiadła ponownie do samochodu.

Nie wiedziała, że popełnia ogromny błąd.

NOGA PRAWEJ RĘKI GŁOWY

Ponury listopadowy dzień powoli się kończył. Za oknem szaruga ochoczo ustępowała miejsca ciemności, niezmienny był tylko smród smogu okrywającego miasto zawilgotniałą pierzyną. Na warszawskich ulicach trwał właśnie Armagedon. Matki i ojcowie pędzili do szkół i przedszkoli, bardziej samodzielne dzieci gnały ze szkół, żeby zaszyć się w swoich pokojach i w samotności pograć w gry, bezdzietni dorośli biegiem wracali do domów, aby włączyć ulubiony serial, a piraci drogowi po prostu pruli przed siebie, byle szybciej i głośniej. Wydawało się, że wszyscy się gdzieś spieszą, wszyscy mają coś pilnego do zrobienia, wszyscy muszą coś natychmiast skończyć, bo terminy gonią.

Czy na pewno wszyscy? Rzut oka na jeden z gabinetów w Komendzie Głównej Policji przy ulicy Puławskiej mógłby zburzyć ten obraz. Oczywiście nie chodzi o gabinet zajmowany niegdyś przez komendanta głównego, w którym uwijała się ekipa malarzy. Ostatnimi pociągnięciami pędzla pozbywali się śladów po niesławnej próbie uruchomienia głośnika, który okazał się granatnikiem.

W innym gabinecie, nieco niżej, po skosie, sprawy toczyły się własnym niespiesznym rytmem (chociaż tam też przydałoby się malowanie).

– Latająca złodziejka?

– Na ile?

– Na pięć.

Komisarz Jakub Laskowski podparł głowę dłonią i zamyślił się głęboko.

– Latająca złodziejka? – powtórzył, aby zyskać na czasie. Nic to jednak nie dało. Nie przychodziło mu do głowy nic oprócz wymijającej odpowiedzi. – Nie zajmujemy się włamaniami, tylko zabójstwami.

– Korona by ci z głowy spadła, jakbyś po prostu przyznał, że nie wiesz?

– Tak od ręki ci nie odpowiem. Ale mam to na końcu języka.

Podkomisarz Aleksandra Bereszyn spojrzała na niego z rozbawieniem. Rzadko się zdarzało, że pytała go o hasła w krzyżówce. Zazwyczaj nie znał odpowiedzi, co ją śmieszyło, a jego napawało wstydem. Lekkim wstydem. Rzadko się przyznawał, nawet przed samym sobą, do niewiedzy. A nawet jeśli, to w charakterystyczny sposób. „Mam wiedzę obszerną, ale płytką”, tłumaczył. Przekonanie o własnym geniuszu połączone z zapominalstwem, drażliwością, lenistwem i chaosem w normalnych warunkach (i wszędzie poza polityką) zaowocowałoby katastrofą, ale – ku zaskoczeniu wielu – kariera komisarza Laskowskiego pełna była sukcesów. Lista złapanych złoczyńców i rozwiązanych spraw powodowała, że nie tylko podkomisarz Bereszyn przymykała oko na jego liczne wady.

Była jego charakterologicznym przeciwieństwem. Świetnie zorganizowana i zdyscyplinowana, opanowana, a przede wszystkim nieuzależniona od słodyczy. Teoretycznie miała się od Laskowskiego uczyć, w praktyce bywało różnie. Ale co najważniejsze, ledwie w kilka dni po tym, jak zaczęli razem pracować, Laskowski uratował jej życie. Przez ostatni rok się docierali, musiała tolerować jego niedoskonałości, patologiczną potrzebę kłamstwa i znosić niewybredne żarty. Mimo wszystko uważała, że było warto, bo w gruncie rzeczy to dobry człowiek, któremu zależało na tym, by dobro zatryumfowało.

Usłyszeli pukanie do drzwi. Zanim zdążyli zareagować, stanął w nich tyczkowaty mężczyzna w wąskich, bordowych spodniach i łososiowej koszuli z podwiniętymi rękawami. Na przeraźliwie chudej szyi osadzona była duża głowa zwieńczona rzednącymi, mimo młodego wieku, włosami.

– Cześć!

– No cześć – odpowiedziała Bereszyn bez większego entuzjazmu, nie przerywając rozwiązywania krzyżówki. Laskowski bez słowa uważnie przyglądał się przybyszowi. Nie kojarzył jego pociągłej, nieco szczurzej twarzy, ale wiedział, że to nic nie znaczy, miał bowiem duży problem z rozpoznawaniem rysów. Tłumaczył to prozopagnozją, natomiast zdaniem Bereszyn wynikało to z jego gruboskórności i skoncentrowania przede wszystkim na sobie.

– Nie chciałbym przeszkadzać... – zaczął chudy mężczyzna, sprawiający wrażenie zdezorientowanego. – Nie wyglądacie na przesadnie zajętych – zauważył.

– Wraz z rosnącą zamożnością społeczeństwa wzrasta niechęć do mordowania – powiedział komisarz.

– O... to ciekawe. Źródło tej informacji? Może mi się przydać w jakimś komunikacie.

– Chwilowo wypadło mi z głowy. Podeślę ci później mailem. – Bereszyn, słysząc to, miała ochotę powiedzieć: „Ze wszystkich rzeczy, które się nie wydarzą, ta nie wydarzy się najbardziej”. Laskowski nie słynął z dotrzymywania słowa czy terminów. Myśl, że miałby szukać jakiejś informacji tylko po to, aby potwierdzić przytoczoną tezę, wydała się jej absurdalna. O ile sam tej tezy nie wymyślił.

– Doskonale. Bardzo się cieszę. – Przybysz zatarł ręce w geście zadowolenia. – Wspaniały przykład horyzontalnego przepływu informacji. Tak powinno to właśnie wyglądać w dobrze działającej organizacji, a taką przecież chcemy być.

– Lepiej bym tego nie ujął – przyznał Laskowski, po czym sięgnął do szuflady biurka. Wyciągnął opakowanie rurek z kremem. – Wybaczcie, ale walka z kryminalnym półświatkiem strasznie mnie wyczerpała i spadł mi cukier.

– Jasne, proszę się nie krępować – odparł gość.

Laskowski nie zareagował. Bereszyn była mu bardzo wdzięczna, bo wiedziała, że aż ciśnie mu się na usta odpowiedź w rodzaju „Wygląda, jakbym się krępował twoją obecnością?”.

– Co cię sprowadza, Tomek? – zapytała, odkładając książeczkę z krzyżówkami.

– A tak... Chciałem pogratulować rozwiązania sprawy z maklerem. Świetnie, wręcz modelowo to ogarnęliście. – Uniósł obydwa kciuki. – Cyk i o jednego przestępcę mniej na ulicach. Zwinnie i zespołowo.

– Jako szef zespołu dziękuję. – Laskowski przerwał jedzenie, po czym wskazał rurką w stronę Tomka. – A kim ty właściwie jesteś?

– Tomek jest konsultantem do spraw wizerunku, Laska – wyjaśniła Bereszyn. – Była o nim mowa na odprawie w zeszłym tygodniu.

Komisarz przyjrzał się badawczo. Po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz zrozumienia.

– Od wizerunku? Coś jakby wizażysta, charakteryzator? Chodzi o to, żeby czoło nie świeciło się na zdjęciach?

– Może ja wyjaśnię – zaproponował Tomek i wykonał gest dłonią, jakby hamował Bereszyn przed zabraniem głosu. Zupełnie niepotrzebnie, bo wcale nie chciała się odzywać. – Tomasz Matwiejewicz. Jestem specjalistą od wizerunku politycznego. Moją rolą jest zaprojektowanie, a następnie wdrożenie działań, dzięki którym społeczeństwo będzie lepiej postrzegało policję.

– Chwalebne, tylko przyklasnąć. – Głos Laskowskiego brzmiał niewinnie, ale Bereszyn podejrzewała, że do czegoś zmierza. – Jaki masz stopień, Tomku? – zapytał i wpakował do ust dwie rurki, obsypując okruchami sweter.

– Jestem cywilem.

– Cywilnym pracownikiem policji? – dopytywał komisarz, próbując przeżuć rurki. – Od dawna?

– Po prostu cywilem.

Na twarzy Laskowskiego odmalowało się zdumienie.

– Jesteś spoza Fabryki? Tak zupełnie spoza?

– Pracuję w agencji public relations obsługującej policję.

– Słuszną linię ma nasza władza – pochwalił Laskowski. Wyznawał zasadę, że jeżeli kogoś przy świadkach można pochwalić, to należy to zrobić, niezależnie od tego, co się tak naprawdę myśli. Nie zaszkodzi, a pomóc może. – Posłuchaj, Tomek, to ważne, żebyś się wdrażał i jak najlepiej służył naszej formacji. Co ty na to, żeby się z nami przejechać do prosektorium? Olka, kogo my tam mamy w kolejce do oględzin?

– Musiałabym sprawdzić, ale chyba grzankę – skłamała, bo wyczuwała intencje kolegi.

– No proszę, grzanka – w głosie Laskowskiego pojawił się entuzjazm. – Kojarzę sprawę. Biedny człowiek, konał w potwornym bólu i samotności. Straszne. – Kolejny kawałek rurki wylądował w ustach komisarza, a okruchy na ubraniu. – Mam nadzieję, że nie jesteś po posiłku, bo to trochę drastyczne na początek. Wiesz, to spotkanie w rodzaju „bring your own bucket”. Ale i tak grzanka jest lepsza niż zgniłek. Zgadza się, Olka?

– „Zawsze i wszędzie grzanka nad zgniłkiem będzie” – przytaknęła, powtarzając sentencję zasłyszaną kiedyś od Laskowskiego. – Zwłaszcza jak zgniłka trzeba odklejać od tapczanu, bo nie wszyscy mają na tyle taktu, aby umrzeć w wannie.

– Jak nie chcesz, Tomek, to możemy ci ewentualnie pokazać potem zdjęcia – zaproponował komisarz.

– Chyba nie będzie takiej potrzeby – słabym głosem wyznał, gwałtownie blednący, Matwiejewicz. Jedną dłoń położył na brzuchu, a drugą zasłonił sobie usta.

Laskowski wzruszył ramionami, myśląc: „twoja strata”. Trochę się przestraszył, że przesadził z barwnością opisu i Matwiejewicz polegnie w walce z odruchem wymiotnym. Nie było mu go żal, po prostu nie chciał, aby stało się to w ich gabinecie.

– Od dawna pracujesz nad naszym wizerunkiem? – zagaił, aby odwrócić uwagę wizerunkowego speca.

Matwiejewicz przełknął ślinę i się skrzywił, czując drapanie w gardle.

– Od miesiąca. Niepełnego, bo złapałem paskudną migrenę i przez kilka dni nie byłem w stanie pracować.

– Bywa i tak – podsumował lakonicznie Laskowski.

Bereszyn spojrzała na niego z wyczekiwaniem. Sądziła, że jeszcze jakoś to skomentuje, bo wiedziała, że nie uznaje migreny za chorobę, na którą cierpią „prawdziwi” mężczyźni. Podczas długich godzin wspólnie spędzonych na obserwacji czy podczas jazdy autem chętnie dzielił się z nią swoimi opiniami. Wiedziała, że za niemęskie uważa także picie białego wina, słuchanie smooth jazzu, nakładanie na oczy opaski do spania, weekendowe wypady do Barcelony, wkładanie japonek, kupowanie świeczek zapachowych, narzekanie na pogodę (tę zasadę czasami jednak łamał) czy pamiętanie o urodzinach partnerki z pracy. Mogła się założyć, że w jego mniemaniu niemęskie jest także noszenie wąskich bordowych spodni i łososiowych koszul. Ku jej zaskoczeniu Laskowski uznał temat za zakończony i skoncentrował się na rurkach z kremem.

Na twarz Matwiejewicza powoli wracały kolory. Odczekał kilka sekund, rzucił zdawkowe: „Dobra, to już nie przeszkadzam”, obrócił się i chwycił za klamkę, po czym dodał:

– Przypomniało mi się. Byłem na spotkaniu z inspektorem Charką, prosił, żebyście do niego wpadli.

– Teraz? – zapytała Bereszyn.

– No teraz, oczywiście o ile znajdziecie wolną chwilę – rzucił zgryźliwie i spojrzał wyzywająco na Laskowskiego.

* * *

– Podobno nie jesteście zbyt zarobieni – zagaił inspektor Michał Charko.

Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Wiedzieli, że w ciągu kilku minut Matwiejewicz zdążył obrobić im tyłki. Spec od wizerunku nazwałby to pewnie „efektywnym przepływem informacji”.

Nie zareagowali na zaczepkę, co trochę speszyło nowo mianowanego szefa Wydziału Zabójstw Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji. Zaledwie dwa miesiące wcześniej zajął miejsce lubianego przez podwładnych inspektora Joachima Bydelskiego, który trafił do biura Interpolu w Wiedniu. Trudno powiedzieć, czy był to awans, czy raczej degradacja. Szefowie przychodzili i odchodzili, wraz z cyklicznymi zmianami na górze będącymi efektem roszad na jeszcze wyższej górze. Funkcjonariusze, zamiast tęsknić za byłym przełożonym, starali się zadbać o niezłe relacje z nowym.

Problem z Charką nie polegał na tym, że był szefem trudnym, wtykającym we wszystko nos czy kradnącym podwładnym chwałę. Problem polegał na tym, że był szefem spoza hermetycznego świata Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji, wywodził się z biura audytu wewnętrznego. Jego wielkim sukcesem było uporządkowanie finansów Biura Zwalczania Przestępczości Ekonomicznej, które przypominało wcześniej stajnię Augiasza. Nie udało się to wielu jego poprzednikom. Często się mówi, że przestępcy uczą się sposobów postępowania od policji, ale transfer wiedzy i umiejętności zachodzi w obie strony.

Kolejną misją Charki miało być przyjrzenie się kolosalnym wydatkom Wydziału Zabójstw Biura Kryminalnego. Koszty puchły i nikt ich nie weryfikował, bo ujęcie najgroźniejszych przestępców miało zawsze priorytet. Wszyscy „na górze” wiedzieli, że nic tak nie poprawia wizerunku policji (zwłaszcza kiedy komendant główny stał się niewyczerpanym źródłem memów z granatnikiem) jak złapanie mordercy. Najlepiej, żeby był to morderca dziecka, ale jeśli takiego akurat brakowało, a bywały długie okresy posuchy, to mógł być i morderca staruszki.

– Nie macie nic do roboty? – zaczepił znów Charko.

– Szefie, to nie tak – zaczęła Bereszyn, poprawiając się jednocześnie w fotelu. – Wczoraj z Laską... to znaczy z komisarzem Laskowskim siedzieliśmy do późna na obserwacji. W domu byłam po pierwszej w nocy. Na dzisiaj mieliśmy zaplanowaną wizytę na Białołęce, ale nasz uchol się rozchorował.

– Naprawdę się rozchorował czy symuluje? – przerwał inspektor.

– Moim zdaniem już jakiś czas temu zapadł na Ciężki Złożony Zespół Bycia Debilem, ale to moja nieprofesjonalna opinia, bo nie mam gruntownego medycznego wykształcenia – wypalił Laskowski.

Charko spojrzał na niego zdezorientowany. Bereszyn wiedziała, że nie może pozwolić koledze na rozpędzenie się, więc szybko odpowiedziała:

– Nie wiemy, szefie. Mamy informację, że chce strzelać z ucha, ale jak powtórzy nam taki numer, to będzie chyba oznaczało, że informacja była fałszywa. Więc sprawdzamy, umawiamy spotkania, dzwonimy, a poza tym czekamy na kilka raportów z laboratorium i na jedną ekspertyzę od specjalisty z zakresu balistyki.

– Policyjna robota, ale niezbyt widowiskowa – dodał Laskowski. – Konsultant od wizerunku tego nie zrozumie.

Inspektor nie skomentował oczywistego przytyku do Matwiejewicza. Wcale nie miał ochoty go bronić, jemu również pomysł zaangażowania kogoś z zewnątrz wydawał się średnio trafiony. Nie ufał cywilom wtykającym nos w policyjne sprawy. Z doświadczenia wiedział, że mogą się przerazić zapachem, a co gorsza – zechcą się tym wrażeniem podzielić ze światem zewnętrznym.

– Jeśli macie jakieś wolne przebiegi, to się nawet dobrze składa. Ale o tym później sobie pogadamy – zapowiedział tajemniczo. Zobaczył, że nieco się rozluźnili.

Sięgnął do szuflady szafki stojącej obok biurka.

– A teraz to. – Rzucił na biurko teczkę z dokumentami. – Nie popisaliście się, moi drodzy. Nie popisaliście. Może nie tak, jak te orły, co szukały Jaworka przez trzy lata, a zaczęli od pójścia na pielgrzymkę, ale też nie macie się czym wykazać. Zamiast znaleźć prawą rękę Głowy, znaleźliście tylko jego nogę. Swoją drogą... to brzmi zupełnie bez sensu.

– Nie nasza wina, że ten gangus ma ksywę Głowa, a Pawłowicz był jego prawą ręką – przytomnie zauważył Laskowski. – Stąd noga prawej ręki Głowy.

Waldemar Głowacki, pseudonim Głowa, zaczynał jako diler narkotyków na Mokotowie. Szybko wyróżnił się brutalnością i prymitywizmem, co wywindowało go w przestępczej hierarchii. Gdy już miał pieniądze, ostentacyjnie się nimi chwalił. Uchyliło mu to drzwi do salonów celebrytów i influencerów. Wpadł w 2019 roku, po tym, jak wystąpił w patostreamie z gromadą trzynasto- i czternastoletnich dziewcząt. Prędko jednak odkupił winy, bo po krótkim pobycie w areszcie zorganizował aukcję charytatywną („Misie dla chorych dzieciaczków od prawilnych twardzieli ulicy”) i znowu zaczął się obracać wśród wyższych sfer. Wraz ze wzrostem statusu społecznego wzrastała zarówno jego paranoja, jak i liczba osób pamiętających, jak Głowa zdobył pieniądze na pierwsze transakcje (a nie był to sposób akceptowalny w prawilnych środowiskach wyczulonych na kwestie męsko-męskie). Popełnił błąd, próbując wskoczyć do wyższej ligi, bo jej zawodnicy w odpowiedzi dostarczyli policji zaskakująco szczegółowe informacje dotyczące miejsca wiecznego spoczynku zaginionych współpracowników Głowy.

Zdolni prawnicy zrobili swoje, więc to nie wystarczyło, aby wsadzić go za kratki. Kilka miesięcy później Głowacki zginął podczas próby obywatelskiego zatrzymania po tym, jak miał drobną stłuczkę i próbował uciec z miejsca wypadku (traf chciał, że wzburzeni obywatele zaangażowani w zatrzymanie mieli za sobą liczne odsiadki, chodzili do tej samej siłowni, raczej nie mieli szyi i – co najważniejsze – należeli do gangu Krosty). Policja miała problem z głowy, aktorzy i piosenkarze poszukali sobie innego dealera, a do odtworzenia pełnego obrazu przestępczego mini-imperium Głowy brakowało tylko odnalezienia jego eksperta od rachunków, czyli Pawłowicza. A raczej odnalezienia jego większej części, bo noga pana księgowego znalazła się w ogrodzie domu śp. Waldka Głowackiego. 

Charko przez moment zbierał myśli.

– No nieważne, jak zwał, tak zwał, chociaż można się pogubić. Jeśli podejść do tego matematyczno-anatomicznie, znalezienie nogi prawej ręki Głowy to nawet nie jest połowiczny sukces, to jest ćwierć sukcesu, czyli inaczej mówiąc, porażka.

– Tyle dobrego, że Pawłowicz raczej daleko nie uciekł.

– Widzę, komisarzu, że legendy o pana ciętym dowcipie nie są przesadzone.

Laskowski opuścił głowę niczym zbesztany uczniak. Bereszyn postanowiła walczyć o ich dobre imię.

– Szefie, złapalibyśmy ludzi Głowy, gdybyśmy mieli wsparcie. Trudno nam było we dwójkę obstawić obiekt tak duży jak galeria handlowa. Samo obejście Arkadii zajmuje chyba kwadrans.

– A gdzie było wsparcie? Wezwaliście je?

– Też bym chciała wiedzieć, panie inspektorze. Stawiam na to, że przez cały dzień gdzieś na trasie z lotniska Okęcie do Centrum obstawiali przejazd prezydenta USA. I owszem, wezwaliśmy. Usłyszeliśmy, że przyjadą, jak prezydent wyleci. Ale chyba się zagadał z naszym prezydentem, a, niestety, Głowa i jego karki nie poczekali.

Charko nie wiedział, co powiedzieć. Tego typu tłumaczenia nigdy nie wyglądały dobrze w raportach, nawet jeżeli były w stu procentach prawdziwe. Przyjazd gospodarza Białego Domu paraliżował funkcjonowanie właściwie całej policji w Warszawie i okolicach, a i tak do miasta zjeżdżały setki funkcjonariuszy z innych części kraju. Denerwowało go to, podobnie jak wszystkich innych policjantów. Wiedzieli doskonale, że w innych europejskich krajach przy takich okazjach nie blokuje się głównych arterii komunikacyjnych stolicy.

– Jestem życiowym optymistą i staram się widzieć wszystko w dobrym świetle. – Inspektor nagle zmienił ton, a im wróciła nadzieja na to, że obejdzie się bez bolesnego przeczołgiwania. – I tak też przedstawiłem sprawy wyżej. Faktycznie, facet daleko nie ucieknie, a poza tym będzie się rzucał w oczy, znalezienie go to kwestia czasu.

Bereszyn najwyższym wysiłkiem woli powstrzymała się od parsknięcia. Przypomniała sobie żart Laskowskiego wygłoszony w kantynie, że znajdą Pawłowicza, sprawdzając w bazach danych sklepów internetowych, kto kupował tylko jeden but. Pomysł wzbudził sporo wesołości wśród ich kolegów i może nawet miał jakiś sens, chociaż uważała, że nieszczęsny Pawłowicz już raczej żadnych zakupów nie robi, a jedyny rachunek, jaki w jego przypadku wchodzi w rachubę, to rachunek sumienia w zaświatach. Stracił zaufanie szefa, a to nie wróży dobrze, kiedy szef jest przywódcą gangu.

– Miejmy nadzieję, że zachował resztę ciała w jako takim stanie i będzie mógł zeznawać, bo to nie jego chcemy dopaść, tylko Głowę – kontynuował wywód Charko, stukając rytmicznie długopisem o krawędź biurka. – Przejdźmy do kolejnej kwestii. Wiecie doskonale, gdzie poprzednio pracowałem i czym się zajmowałem. Nie wątpię, że jest to przedmiot licznych dyskusji. Na pewno zdarzają się i drwiny z tego powodu, prawda? Czy ktoś wymyślił mi już jakieś śmieszne przezwisko?

Obydwoje zaprzeczyli ruchem głowy. Laskowski szczególnie gorliwie, nie był bowiem przesadnie dumny z ksywki, którą zaproponował: Inspektor Liczydło. Chociaż się przyjęła, to uważał, że mógł wymyślić coś lepszego.

– No cóż, wiedziałem, na co się piszę. Dobrze wiecie, że przejrzystość finansowa jest dla mnie ważna. Mam nadzieję, że dla was również.

Tym razem potwierdzili ruchem głowy. Laskowski znów wyjątkowo gorliwie.

Charko ciężko westchnął i wydobył z szafki kolejne dokumenty.

– Wiadomo, że trzeba dużo nagrzeszyć i przepieprzyć mnóstwo pieniędzy, żeby stracić robotę w policji, więc to wam nie grozi. No ale, do jasnej ciasnej, to nie znaczy, że można wszystko!

Poślinił palec i zaczął przeglądać dokumenty, w końcu znalazł ten, o który mu chodziło, i zamachał nim w powietrzu.

– Rachunek z restauracji Książę Mokotowa – oznajmił.

– Obserwowaliśmy tam jednego z podejrzanych w sprawie Popielarskiego – powiedział Laskowski. Zaczynał rozumieć, czego może dotyczyć rozmowa. – Wszystko skrzętnie archiwizujemy – pochwalił się.

– Cholernie się cieszę, zastanawiam się tylko, czy nie mogliście go obserwować z zewnątrz?

Spojrzeli na siebie skonsternowani.

– Ale jak by to miało wyglądać? – zapytała Bereszyn.

– Obstawiacie wszystkie wejścia i wyjścia. – Charko zademonstrował swój koncept, rozkładając szeroko ręce. Wyglądało to raczej, jakby chwalił się złowioną rybą.

Laskowskiemu na usta cisnęła się już zgryźliwa uwaga o tym, że praca policjantów w Polsce nie przypomina rzeczywistości z amerykańskich seriali kryminalnych, ale ubiegła go Bereszyn.

– Zależało nam na tym, żeby nie robić zamieszania. Chcieliśmy zobaczyć, z kim rozmawia, co robi.

– Mogliście go obserwować, zamawiając kawę i, niech stracę, po ciastku. Nie musieliście zamawiać kompletnego posiłku.

– Szefie, nie nasza wina, że siedział tam i siedział. Wyglądało, jakby na kogoś czekał.

– A my zgłodnieliśmy – dodał Laskowski.

– Pechowo zgłodnieliście w jednej z najdroższych restauracji Warszawy.

– Nic na to nie poradzimy, że facet jest biznesmenem i bywa w takich miejscach.

Charko nie odpowiedział i wyciągnął kolejną teczkę.

– A sprawa przywódcy minisekty, Świątyni Świętości, Miłości, Dobrotliwości i Przenikliwości czy jak tam zwał? Wiecie, o co pytam?

– Nie mam sobie nic do zarzucenia, szefie. – Laskowski uniósł ręce w obronnym geście. – Facet wiódł życie ascety, szkoda, że tak krótko było mu to dane.

– Prawdziwy duchowy przywódca – potwierdziła Bereszyn. – Zero materialnych szaleństw, z innymi było gorzej.

– Ten duchowy przywódca miał swój ośrodek we wsi Podgnojewo Małe, nieopodal Siedlec. Nie brzmi to szczególnie luksusowo, może i dobrze. Wytłumaczcie mi zatem, w miarę prostych słowach, jakim cudem mam tutaj – postukał palcem w teczkę – rachunek z hotelu w Sopocie? Dość ekskluzywnego, wnioskując na podstawie rachunku.

– Nie przesadzajmy z tym luksusem, było co najwyżej średnio. – Laskowski machnął lekceważąco ręką

Charko spojrzał na Bereszyn. Wiedział, że nie miała tak ugruntowanej pozycji w biurze zabójstw, jak Laskowski, spodziewał się więc, że poważniej podejdzie do jego pytań.

– Jeden z byłych członków tej sekty tam pracował – wyjaśniła. – Chcieliśmy z nim porozmawiać.

– Porozmawialiście i...?

– I zrobiło się późno, a my byliśmy zmęczeni, więc zostaliśmy tam na noc.

Charko ciężko westchnął. Jeszcze przed nominacją słyszał, że biuro zabójstw to pod względem finansów bagno, ale dopiero teraz się przekonywał, jak grząskie.

– Przynajmniej dowiedzieliście się czegoś?

Bereszyn spojrzała na Laskowskiego, jakby zachęcała go do zabrania głosu. Podrapał się po głowie i nerwowo chrząknął.

– Z perspektywy czasu widzimy, że nie bardzo.

– Czyli nie było warto? – W Charce górę wzięła mentalność finansisty, a nie policjanta.

– Gdybyśmy to wtedy wiedzieli, to byśmy tam nie pojechali – bronił się komisarz. – Kto normalny chciałby jechać do Sopotu w sierpniu? W największy tłum?

Charko zdębiał. Był z żoną i córkami w Sopocie właśnie w sierpniu, ale Laskowski nie mógł o tym wiedzieć.

– Widzę, że macie wytłumaczenie na wszystko.

– Mamy szczere, nieskalane serca, panie inspektorze. – Laskowski położył rękę na sercu. Spojrzał pytająco na Bereszyn, ale nie skopiowała jego gestu.

– Przydałby się wam przynajmniej krótki staż w miejscu, w którym nieco rozważniej podchodzi się do finansów. Może przeniesienie? Jak wam się widzi praca w biurze logistyki? Zajęlibyście się zaopatrzeniem komend w mydło i papier do drukarek? Laskowski, ty na pewno masz tam licznych przyjaciół, prawda?

Inspektor nawiązywał do sprawy sprzed kilku lat, która wprawdzie chwilowo, ale mocno, zachwiała pozycją komisarza Laskowskiego w policji. Jego siostra w cyklu artykułów Brudne przetargi na czyszczenie policji ujawniła nieprawidłowości dotyczące zakupów pracowników Komendy Głównej Policji. Nic nie wskazywało na to, aby jej brat mógł być informatorem, ale i tak spotkały go liczne nieprzyjemności, najbardziej dokuczały mu wieczne problemy z dostępnością służbowych aut.

– Tym razem uratuję wam tyłki. Bo was bardzo lubię, cenię i szanuję.

– Mnie to przekonuje – powiedział komisarz, którego bogate doświadczenie zawodowe wskazywało, że z przełożonymi dobrze jest się zgadzać. Zwłaszcza jeśli ich decyzja oznacza uratowanie tyłka i zachowanie miejsca pracy.

– Pani podkomisarz nie wygląda na równie przekonaną – zauważył Charko, wskazując Bereszyn ruchem głowy.

– Ona tak zawsze w obliczu autorytetu i kogoś wyższej szarży. Nieprzyzwyczajona do wielkiego świata – wyjaśnił Laskowski.

Bereszyn nie skomentowała ani przemowy Charki, ani odpowiedzi Laskowskiego. Była na krawędzi wybuchu, ale postanowiła, że nie da się sprowokować. Chciała porozmawiać z Laskowskim w cztery oczy. Wygarnie mu, co myśli o tym, że przez niego znaleźli się w takiej sytuacji.

– To wszystko z mojej strony – władczo zakomunikował Charko. Bereszyn i Laskowski zaczęli wstawać z krzeseł, kiedy dodał: – Koniec gwiazdorzenia, Laskowski. Raz na jakiś czas udaje ci się rozwiązać jakiś cold case1, ale to nie znaczy, że możesz olewać inne sprawy. Jeśli są dla ciebie zbyt nudne i poniżej twojej godności, to proszę o sygnał. Na twoje miejsce za tymi drzwiami czeka z tysiąc chętnych.

Laskowski odruchowo odwrócił głowę w stronę drzwi i już miał poinformować nowego szefa, że nie widzi na korytarzu tłumów, ale kątem oka wyłowił błagalne spojrzenie koleżanki.

– A co do ciebie, Bereszyn... Słowo porady. Dorobek Laskowskiego może imponować, ale uważaj, żeby jego ciężar nie pociągnął cię na dno.

– Ciężar dorobku czy ciężar Laskowskiego, szefie? – zapytała, łamiąc swoje postanowienie o nieuleganiu prowokacji. Ochota na dogryzienie Laskowskiemu przeważyła.

– Jedno i drugie, koleżanko – odpowiedział Charko i uśmiechnął się nienaturalnie. – Śmieszne.

– Wcale tak nie uważam – zaprotestował Laskowski.

– Chwilowo nie ma znaczenia, co uważasz. – Inspektor machnął ręką, jakby chciał się pozbyć natarczywej muchy. – To, że odniosłaś rany na służbie, nie daje ci immunitetu do końca życia. – Charko zwrócił się ponownie do policjantki. – Zresztą, nie ty jedna przelewałaś krew w mundurze. – Inspektor poklepał się kilka razy w okolicy serca. Ze wzruszeniem przypomniał sobie, jak na jednym z wyjazdów integracyjnych kadry oficerskiej grał w siatkówkę i dostał piłką prosto w twarz. Krew z rozbitego nosa lała się obficie, a im więcej czasu mijało od tego wydarzenia, tym bardziej Charko był przekonany, że przelewał krew za Rzeczpospolitą.

– Cieszę się, że wszystko sobie wyjaśniliśmy w przyjaznej atmosferze sprzyjającej wymianie poglądów. – Charko ponownie się uśmiechnął, tym razem bardzo szczerze. – Uznajmy, że pierwszą część spotkania zakończyliśmy. Ja odegrałem rolę surowego, wymagającego, może trochę trepowatego szefa, a wy skruszonych fachurów, którzy odwalają czarną robotę.

Spojrzeli na siebie zdziwieni.

– Dobrze, szefie, zakończmy pierwszą część. Myślę, że mówię także w imieniu Olki. Trochę tylko niepokoi nas, czego będzie dotyczyć dalsza rozmowa.

– Nie macie się czego obawiać. Mam do was prośbę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

1cold case (ang.) – niewyjaśniona sprawa kryminalna ↩