Mroczne serca - Justyna Piotr - ebook

Mroczne serca ebook

Justyna Piotr

3,8

Opis

Czasem musisz zaryzykować życie, by spełnić swoje najskrytsze pragnienia

Mal, dziewczyna po przejściach, poznaje Juliana w dość niecodziennych okolicznościach. Po tym, jak pada ofiarą napaści na bulwarach wiślanych, odzyskuje przytomność w jego mieszkaniu. Nie wie, czy to właśnie Julian jest jej oprawcą, czy – wybawicielem, ale jedna myśl powraca do niej natrętnie: właśnie wplątała się w kolejne tarapaty. Zdrowy rozsądek nakazuje jej uciekać stamtąd jak najprędzej, jednak serce ma inne plany: Mal, zupełnie niepostrzeżenie, ulega urokowi Juliana, pozwalając mu zawładnąć swoimi myślami i ciałem.
Kim jest ten zabójczo przystojny i tajemniczy mężczyzna, obdarzony niemal nadludzką siłą? Dlaczego ludzie przy nim truchleją, a dzikie zwierzęta pozwalają mu się okiełznać? Zafascynowana Julianem Mal pragnie odkryć wszystkie jego tajemnice. Nie podejrzewa, że właśnie wkracza do tak samo pociągającego, jak i brutalnego świata, w którym rządzą nadprzyrodzone moce, niedostępne dla zwykłych śmiertelników takich jak ona…

Jego zapach wypełnił mi nozdrza, wdzierając się wbrew mojej woli do płuc i oskrzeli tak mocno, że na chwilę straciłam oddech. Chwycił mnie w pasie i przytrzymał, bym nie upadła, a jego dotyk wypalał niewidzialne ścieżki pożądania na mojej skórze. Chciałam wyciągnąć dłoń i przejechać palcami po jego wystających obojczykach. Najokrutniejsza tortura: mój sen zaczął się ziszczać na jawie, a ja podświadomie czekałam na moment, gdy ucieknie, rozpływając się w ciemność. Julian jednak stał, nadal wędrując dłońmi po mojej skórze. Tak samo realny jak ja, jak to mieszkanie i miękki dywan, na którym staliśmy. On nie bawi się w randkowanie, powtarzałam sobie w myślach, czując, jak te słowa wwiercają mi się w mózg, dziurawiąc go.
– Błagam, odejdź – szepnęłam.
Julian nie ruszył się nawet o centymetr.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (60 ocen)
24
16
8
7
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Okruch123

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo udany debiut. Jeśli ktoś lubi książki Jennifer L. Armentrout czy Olivii Wildenstein nie będzie rozczarowany. Oryginalna fabuła, ciekawi bohaterowie, niespodziewane zwroty akcji, dobrze opisane sceny erotyczne. Książka trzyma do końca w napięciu.
30
Stream_of_consciousness

Dobrze spędzony czas

Kto to widział takie zakończenie...?! Ewidentnie będzie tom drugi ;) Książka jest specyficzna - początek dość typowy, romansowy, w końcu wkrada się wątek fantasy a książka się rozkręca. Nie do końca podoba mi się świat przedstawiony - miałam wrażenie, że to właściwie jest romans mafijny, tylko zamiast mafii mamy elementy fantasy. Takie trochę to z D**y i na siłę ;) chyba wolę, jak fantasy jest osadzone w całości w wymyślonym świecie, a takie przenikanie się "normalności" i elementów wymyślonych trąci jakimś Zmierzchem ;)
20
MojaJula3

Z braku laku…

To było straszne.Do połowy nawet ciekawe,ale potem wymęczyłam.Świat wykreowany w książce mocno niedopracowany.
10
Mala_Asia

Nie polecam

Książka jest bardzo szkodliwa
00
Izabela_1977

Nie oderwiesz się od lektury

historia nie z tego świata, przyjemna lekturka
00

Popularność



Podobne


Dla mojego męża, Kaspra.Bez Ciebie ta książka nigdy by nie powstała.

Rozdział 1

Sen

Gdzie jestem? Oddychałam coraz szybciej, czując, jak przerażone serce wybija szybkie uderzenia, jak powoli dławi mnie strach. Ocknęłam się, wyrwana z koszmarnego snu przez pulsujący ból zlokalizowany w obrębie skroni. W głowie miałam pustkę. Ze wszystkich stron otaczała mnie ciemność.

Co się stało?

Odtwarzałam w myślach ostatnie wydarzenia. Restauracyjny stolik, przy którym siedziałyśmy z Anką, moją przyjaciółką, przykryty był wykrochmalonym, białym obrusem. Na kieliszku do wina odcisnęła się moja szminka. W drzwiach pojawił się mężczyzna. Spojrzał na mnie, by zaraz przenieść swój wzrok na Ankę. Uśmiechał się przy tym, przechylając głowę na bok, i ruszył w naszą stronę.

– Mateusz. – Wyciągnął do mnie dłoń na powitanie.

– Mal, to mój znajomy. – Anka szczebiotała. – Pracujemy razem. Co ty tu robisz, Mat?

Ich oczy błyszczały. Kelner dostawił krzesło do stolika, a ja zostałam przyzwoitką. Dopiłam wino, wlewając jego ostatnie krople prosto do spragnionego gardła. Wyszłam z restauracji, nie chcąc się przyglądać niezręcznym zalotom. Odprowadzili mnie wzrokiem, machając na pożegnanie. Wracałam bulwarami, noc była spokojna. A teraz jestem tutaj.

Tylko gdzie jest to „tutaj”? I jak się tu znalazłam?

Nogi miałam obolałe, lecz sprawne. Poruszyłam palcami u stóp, napięłam mięśnie ud i pośladków. Lewa dłoń i przedramię bolały, ale nie tak mocno jak głowa. Sukienka nadal okrywała ciało. Bielizna znajdowała się na swoim miejscu. Na moich oczach i czole ktoś położył chłodny okład. Poruszyłam ręką, chcąc zdjąć go z twarzy, jednak zraniona dłoń odmówiła posłuszeństwa. Nagły ruch sprawił, że zalała mnie nowa fala bólu. Jęknęłam cicho. Spróbowałam przekręcić głowę na bok. Kark, zesztywniały i obolały, nie chciał ze mną współpracować.

– Postaraj się tak nie wiercić. – Męski, gardłowy głos ciął ciszę na ostre kawałki, potęgując mój ból głowy. – Nieźle oberwałaś.

Krzyknęłabym, zerwałabym się z tej kanapy, przerażona i zszokowana tym, że ktoś stał tuż obok, bacznie mnie obserwując, lecz nie byłam w stanie. Struchlałam, zaciskając pięści.

– Jestem Julian. Jesteś u mnie w mieszkaniu. Jesteś tu bezpieczna i nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo – mówił powoli i spokojnie, przesadnie akcentując kolejne sylaby. – Czy pamiętasz, co się stało?

– Nie… – przyznałam, gorączkowo przeczesując czeluści umysłu.

Pamiętam, jak mijałam grupki młodych ludzi pijących piwo nad brzegiem Wisły. Śmiali się głośno, puszczali muzykę ze swoich o wiele za drogich telefonów. Pamiętałam nocnych spacerowiczów wyprowadzających niesforne psy na smyczach. Przechodziłam pod mostem. Z naprzeciwka w moją stronę biegł umięśniony, barczysty mężczyzna w szarym dresie.

Co to za wariat ćwiczy po nocy? – pomyślałam, przewracając oczami. I właśnie wtedy poczułam szarpnięcie. Obślizgłe ręce uniosły mnie nad ziemię. Nic więcej nie pamiętam. Straciłam przytomność.

– Złodziej wyrwał ci torebkę i rzucił tobą o ścianę – wyjaśnił nieznajomy. – Upadłaś i rozcięłaś sobie głowę o krawężnik. Biegłem za nim chwilę, ale nie dałem rady go dogonić. Wróciłem do ciebie. Byłaś nieprzytomna.

– I zabrałeś mnie do siebie? – skonstatowałam, nie dowierzając. – Zamiast zadzwonić po karetkę?

– Mieszkam na tyle niedaleko, że wydało mi się to najlepszym rozwiązaniem.

Ten dziwny mężczyzna pochylił się nade mną i zdjął mi okład z czoła. Powoli otworzyłam powieki, kilkukrotnie mrugając i pozwalając oczom przyzwyczaić się do światła. On wisiał nade mną lekko przygarbiony. Jego twarz nad moją twarzą. Ręką przytrzymywał się oparcia kanapy. Czułam na policzkach jego miarowy oddech, nozdrza wyłapały zapach skóry. Przyglądałam mu się, jakbym pierwszy raz widziała człowieka. Z dziecięcą ciekawością sunęłam wzrokiem po każdym centymetrze jego twarzy: czoło miał wysokie, gęste brwi uniesione w geście zaciekawienia, skórę śniadą, nos szeroki, a naturalną czerwień ust podkreślała okazała czarna broda. I oczy: kontrast bieli i czerni, niespotykany, jakby źrenica przejęła moc nad tęczówką, pożerając jej kolor i próbując rozpłynąć się na resztę oka.

Co ja właściwie robię? Zamrugałam, wiercąc się na kanapie.

– To ty mnie okradłeś! – Zgięłam nogi w kolanach, szykując się do tego, by wstać.

Zaśmiał się tylko, kręcąc głową. Wyprostował się i odsunął ode mnie o kilka kroków. Szerokie barki, wąskie biodra. Burza czarnych, długich loków wiła się serpentynami na jego ramionach. Westchnęłam, odrzucając wizję, w której zaplatam te włosy na swój wskazujący palec.

– Mogę zadzwonić na policję, jeśli chcesz. – Podrapał się po czole.

– Może chcę… – odparłam.

– Myślisz, że pomogą? – kpił ze mnie. Silne, umięśnione ręce założył na piersiach.

Chrząknęłam w odpowiedzi i spróbowałam unieść się na rękach, jednak te mnie zawiodły, a zbyt nagły ruch wywołał na mojej twarzy grymas bólu.

– Boli? – zapytał, a ja zamruczałam twierdząco. – Ma prawo. Pomogę ci usiąść – zaproponował i nie czekając na odpowiedź, wyciągnął w moją stronę ręce.

Dotknął dłonią prawego ramienia, tego mniej obitego, asekurując mnie, gdy niezgrabnie podnosiłam się z pozycji leżącej. Usiadł koło mnie, dość blisko, nasze kolana dotykały się przy każdym ruchu. Wstrzymałam oddech, gdy jego palce, zupełnie przypadkiem, musnęły mnie po wgłębieniu łokcia. Na mojej skórze pojawiła się gęsia skórka, a w głowie zawirowało i z pewnością nie miało to związku z urazem.

– W porządku? – zapytał, trzymając mnie nadal za ramię, jakby się bał, że zaraz runę na podłogę.

– Nie – szepnęłam, oszołomiona jego bliskością.

Julian przyglądał mi się z ciekawością, przytrzymując cały czas moją rękę, a kontakt z jego dłonią wypalał mi na skórze niewidzialne ślady. Nie mogłam się skupić, czując ciało tego mężczyzny tak blisko mojego. Uniosłam wzrok, bezczelnie wwiercając spojrzenie w jego twarz. To był błąd…

Gdy napotkałam wzrok Juliana i spojrzałam w te dwa czarne, bezbrzeżne punkty udające oczy, na moje policzki spłynął rumieniec godny nastolatki. Głupia ja!

– Zacznijmy może od imienia. – Jego usta poruszyły się, wydobywając z czeluści krtani nienaturalnie zachrypnięty głos. – Pamiętasz, jak się nazywasz?

– Mam na imię Mal – wydukałam w odpowiedzi, wiercąc się na miękkich poduchach.

Delikatnie odsunęłam się od niego, licząc na to, że tym sposobem odzyskam trochę animuszu. Puścił mnie, bez słów rozumiejąc moją intencję, i zapewnił mi trochę przestrzeni. Odetchnęłam z ulgą, lecz tylko na chwilę. Wydawało mi się, że na ułamek sekundy jego oczy zaszły ciemną, gęstą mgłą. Zamrugał, odwróciwszy twarz. Po kręgosłupie przeszedł mi dreszcz, ale starałam się zignorować to uczucie.

Nagle na stoliku kawowym zaczął wibrować telefon. Julian wstał i sięgnął po niego, odbierając połączenie.

– Poczekaj chwilę – rozkazał dzwoniącemu, po czym zwrócił się do mnie: – Zaraz wrócę.

Pokiwałam głową, zastanawiając się, kto dzwoni do niego o tak późnej porze. Był w końcu środek nocy.

Julian wyszedł na taras i zamknął za sobą drzwi balkonowe. Kątem oka przez szybę widziałam, jak przykłada słuchawkę do ucha. Odwrócił się do mnie plecami, opierając o barierkę. Zastygł w tej pozycji i tylko co jakiś czas energicznie potrząsał burzą czarnych loków.

Wzięłam głęboki oddech, korzystając z chwili, w której nie przytłaczała mnie jego aparycja. Powoli zaczynały do mnie docierać bodźce z mieszkania – zapach lawendy i goździków unoszący się w powietrzu, tykanie starego zegara. Rozejrzałam się dookoła z nieskrywaną ciekawością. Rozległa, otwarta przestrzeń salonu połączonego z kuchnią i jadalnią pozwalała powietrzu swobodnie krążyć po mieszkaniu. Nowoczesność wnętrza złamana była pojedynczymi antycznymi meblami. Modna kuchnia w formie wyspy, zlokalizowana na środku dzieliła pomieszczenie na strefy, oddzielając starodawny, odnowiony drewniany stół i dwanaście rzeźbionych krzeseł od części, w której się znajdowałam: zainscenizowanego minisaloniku z dwiema bliźniaczymi kanapami, marmurowym stolikiem kawowym i miękkim, puszystym dywanem w kolorze płowej szarości.

Ściana ogromnych okien balkonowych po mojej prawej zapierała dech w piersiach: z tarasu, okalającego wschodnią część mieszkania, w mglistym świetle księżyca prezentowała swoje krągłości warszawska Wisła. Tryptyki na ścianach po drugiej stronie pomieszczenia równoważyły lekkość naturalnego widoku prawego brzegu rzeki. Ciemne, olejne kolory w artystycznych oprawach przedstawiały chrześcijańskie motywy: niebo, piekło i ukrzyżowanie, kreska przypominała styl Hieronima Boscha. Wymalowane twarze nieszczęśników, torturowanych przez karykaturalne diabły, odbijały się w ogromnym, spatynowanym lustrze. Stało ono oparte o ścianę w części mieszkania, która musiała uchodzić za przedpokój. Goście, wchodząc do środka, witani byli tym przerysowanym widokiem piekła. Niezapomniane pierwsze wrażenie gwarantowane!

Z lustra przeniosłam wzrok na stojący obok rzeźbiony w drewnie zegar z fikuśnym, posrebrzanym wahadłem. Wybijał kolejne sekundy cichym, mechanicznym pomrukiem, wskazując trzecią w nocy. Serce zabiło mi mocniej. Gdy wychodziłam z restauracji, zostawiając Ankę z Mateuszem, było niewiele po jedenastej. Czyżbym aż tyle czasu spędziła nieprzytomna na tej nieznajomej kanapie? Wzdrygnęłam się na samą myśl, co w tym czasie mógł mi zrobić Julian.

Ale nie zrobił mi nic – pomyślałam, uspokajając sama siebie.

Przeniosłam wzrok na mojego wybawcę, który właśnie zamykał za sobą drzwi balkonowe. Z wyrazu jego twarzy nie potrafiłam odczytać towarzyszących mu emocji: czy był zły, znudzony czy poirytowany. Ostry zarost uwydatniał mocne kości policzkowe, sprawiając, że sam wyglądał trochę jak postać z tryptyku na ścianie.

Usiadł bez słowa na stojącej naprzeciwko kanapie. Włosy związał w nonszalancki kucyk, wyciągając z kieszeni gumkę do włosów.

– To ty biegłeś w moją stronę, zanim… – zawahałam się.

Wydawało mi się, że śnię aż nazbyt abstrakcyjny sen, nie potrafiąc nawet wymówić słowa „napad”.

– Tak – odpowiedział spokojnie, układając dłonie na kolanach. – Miałaś sporo szczęścia, że byłem w pobliżu. Minąłem cię już, gdy usłyszałem jakiś dziwny dźwięk. Odwróciłem się z czystej ciekawości, a tamten zaczął już uciekać z twoją torebką. Leżałaś na ziemi bez ruchu.

– Zabrał mi torebkę – wydyszałam.

Zerwałam się na równe nogi, ignorując pulsujący ból i zawroty głowy, które nachodziły mnie co kilka minut. Nerwowo rozglądałam się dookoła, jakbym liczyła, że jednak znajdę moją własność gdzieś na tej kanapie, a słowa nieznajomego to jedynie wyjątkowo kiepski żart. Zawzięcie przerzucałam poduchy, schyliłam się, zaglądając pod kanapę. Ale wszystko, co miałam tej nocy przy sobie: klucze do mieszkania, portfel, dokumenty i telefon, zniknęło wraz ze złodziejem.

Julian zaśmiał się pod nosem.

– Co w tym śmiesznego? – warknęłam, rzucając mu rozgniewane spojrzenie.

– Długo ci zajęło połączenie tych wątków. – Był całkiem rozbawiony moją nagłą szarżą na jego kanapę. – Ale nie martw się, odzyskam twoje rzeczy.

– Jak, przepraszam, chcesz to zrobić? – spytałam zaskoczona.

– Podasz mi swój numer telefonu, namierzymy złodzieja.

Zamknęłam oczy, gdyż właśnie dotarło do mnie to, co oczywiste. Ja śnię. To jest sen o agencie specjalnym, polskiej wersji Bonda. Byłyśmy ostatnio z Anką w kinie na kolejnym filmie z serii, a teraz mózg spłatał mi figla, fundując pierwszy w życiu świadomy sen.

– Albo możesz iść na policję – dodał, a ja spojrzałam na niego już trochę spokojniejsza. To w końcu nie była rzeczywistość. – Na pewno pomogą.

– Nawet jeśli namierzysz mój telefon, to co będzie potem? – zapytałam, siadając na kanapie. – Pójdziesz i grzecznie poprosisz złodzieja o oddanie moich rzeczy?

– Właśnie tak. – Puścił do mnie oko.

Przyglądałam mu się z uniesionymi brwiami. Oto on: Julian Wybawca. Dziki i tajemniczy nieznajomy, przystojny, perfekcyjny w każdym calu, stworzony ze skrawków moich fantazji, siedział naprzeciwko mnie, uśmiechając się, gotowy pomóc mi w mojej sennej przygodzie.

– Dobrze – powiedziałam po krótkiej chwili namysłu. – Jeśli masz taką możliwość, to, proszę, pomóż mi.

Julian wyszczerzył zęby i kiwnął głową. Wstał z kanapy, wyciągnął z kieszeni telefon.

– Napisz mi na kartce swój numer. Kartki i długopis są w szufladzie – nakazał, dzwoniąc do kogoś.

Schyliłam się do schowka ukrytego w stoliku przy kanapie i, po zanotowaniu na papierze mojego numeru, podałam mu kartkę. Mężczyzna ponownie wyszedł na taras.

Pokuśtykałam w tym czasie do lustra, aby zweryfikować, jak bardzo poobijał mnie mój wyśniony złodziejaszek. Rozcięta skroń zaczynała już puchnąć, jednak ku mojemu zaskoczeniu rana zaczynająca się przy czole i kończąca praktycznie na skraju prawego ucha była porządnie opatrzona i posmarowana ciemną maścią. Lewą rękę miałam mocno zbitą i poranioną, powoli pojawiały się na niej sine ślady po ręce złodzieja. Kilka otarć na drugim ramieniu i na nogach. Moja ulubiona sukienka, która jeszcze kilka godzin temu miała bladoliliowy odcień, teraz była ozdobiona ornamentami z krwi i błota, a kawałek satynowej falbany oderwał się i wisiał smutno koło kolana.

Gdyby to nie był sen, gdyby to była rzeczywistość, mogłabym powiedzieć, że miałam dużo szczęścia, że jeszcze żyję. Pomijając fakt, że samo uderzenie o krawężnik mogło mnie zabić, to na dodatek nieprzytomna kobieta, leżąca pod mostem w wiosenną weekendową noc mogła być okazją dla niejednego zboczeńca. Westchnęłam, rozmyślając o Julianie: gdy byłam nieprzytomna, z niepokojącą dokładnością zadbał o każde, nawet najmniejsze, otarcie. Gdy oglądałam opatrzone przez niego rany, zarówno te na rękach, twarzy, jak i, o zgrozo, udach, mieszał się we mnie z jednej strony podziw dla jego umiejętności, a z drugiej w serce wkradał się niepokój.

Zachwiałam się na nogach, przeceniając swoje możliwości utrzymania przez dłuższy czas pozycji pionowej. Osunęłam się, lecz nim moje pośladki dotknęły podłogi, poczułam ręce Juliana na biodrach. Pochwycił mnie i przytrzymał, przyciskając do siebie.

– Połóż się jeszcze, proszę cię – szepnął trochę z przekąsem, a ja zadrżałam, gdy jego głos rezonował w moich uszach. – Nie chciałbym opatrywać ci kolejnych ran.

Gdyby w tamtym momencie nie zamroczyła mnie nagła słabość, skomentowałabym zapewne jego protekcjonalny ton. Jednak czując, jak nachodzą mnie fale mdłości, nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. Julian dosłownie odholował mnie na kanapę i podstawił pod nos szklankę wody.

– Udało się – powiedział, upewniwszy się najpierw, że siedzę wygodnie. – Ostatnie logowanie twojego telefonu zanim złodziej go wyłączył, złapaliśmy w miejscu, gdzie często kręcą się różne nieciekawe typy. – Wydawał się podekscytowany tą sytuacją, oczy błyszczały mu dziko, ręce zacierał kompulsywnie. – Zostaniesz tu trochę sama i postarasz się nie ruszać z kanapy?

Patrzyłam na niego tępym wzrokiem, powstrzymując śmiech; równie dobrze mógłby właśnie oznajmić mi, że idzie po bułki do sklepu za rogiem. Co miałam mu odpowiedzieć? W końcu to sen, niech się dzieje! Skinęłam głową powoli, tak, by ruch nie powodował bólu.

– Opisz mi, jak wyglądały torebka, portfel… Coś, co mi pomoże znaleźć twoje rzeczy. – Jego ton sugerował podprogowo: nie dyskutuj, współpracuj.

Odpowiedziałam więc szybko, zaskoczona swoją posłuszną reakcją:

– Torebka była niebieska, ale nie ciemna, raczej jak ciepłe morze w słoneczny dzień.

Spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami, widocznie rozbawiony tym porównaniem.

– Portfel zwykły, czarny, ze złotym logo w kształcie koła. Na kluczach miałam brelok z krecikiem z tej czeskiej bajki. A na tapecie telefonu zdjęcie jelenia na polu.

– Rozumiem. – Klasnął w dłonie. – Coś jeszcze?

Pokręciłam głową i zamruczałam przecząco. Nic więcej nie mówiąc, Julian obrócił się na pięcie i w przeciągu kilku sekund wymknął się z mieszkania, nawet nie zamykając za sobą drzwi na klucz. W taki sposób, cała poobijana, bez dokumentów, pieniędzy ani jakiegokolwiek kontaktu ze światem, zostałam sama w ogromnym mieszkaniu nieznajomego o imieniu Julian, mojego urojonego bel ami.

Piękny ten sen – pomyślałam, wypijając wodę, którą podał mi wcześniej mój wybawca. Głowa bolała mnie już solidnie i nie chciałam, żeby przesłoniło mi to dalszy ciąg wydarzeń. Sen czy nie sen, przydałyby się jakieś leki przeciwbólowe. Paracetamol, ibuprofen. Daj Boże, tramadol. Najlepiej wszystkie na raz.

Chwiejnym krokiem wstałam i zaczęłam przeszukiwać szafki w kuchni mojego nieznajomego obrońcy, ale nie znalazłam tam nic, co mogłoby mi pomóc. Może trzyma leki w łazience? Tylko gdzie tu jest łazienka? W części mieszkania, w której byłam, znalazłam tylko schludną, wąską toaletę, z wytapetowanym na czarno sufitem. Podążyłam w stronę korytarza, gdzie ukryte były jeszcze cztery pary drzwi. Uchyliłam pierwsze z nich i zajrzałam do środka. Moim oczom ukazała się przestronna, tonąca w półmroku sypialnia z ogromnym łóżkiem, ustawionym naprzeciw wejścia. Kołdra była zmierzwiona, jakby ktoś dopiero co się obudził i nie zdążył jej poprawić. Prawa strona pokoju została zabudowana szafą wnękową. Po lewej, oprócz pięknej, drewnianej komody z rzeźbionymi drzwiczkami, uchylone były drzwi do łazienki. Tego szukałam.

Przeszłam szybko przez pokój i włączyłam światło. Ciemne, marmurowe kafle na podłodze i ścianach robiły wrażenie. Łazienka była prawie tak duża jak sypialnia; ze stojącą wanną usytuowaną na środku, osobnym prysznicem w lewym rogu pomieszczenia i dwiema umywalkami, z której tylko jedna była widocznie używana. Zaczęłam przeszukiwać wnętrza szafek, jednak oprócz butelki męskich perfum, maszynki do golenia i zapasowej pasty do zębów nie znalazłam nic, co pomogłoby mi ulżyć w cierpieniu.

Co to za człowiek, który nie ma w domu żadnych leków? Zarówno ja, jak i większość osób, które znałam, trzymały w domu zapas leków pozostałych po niespodziewanej chorobie. Moja mama takie leki kolekcjonowała niczym zdobycze po wygranej bitwie: dorobiła się trzech wypełnionych po brzegi plastikowych pudeł, które zajmowały jej całą szafkę w kuchni (żeby, jak to mawiała, były zawsze pod ręką).

Wyszłam zrezygnowana z łazienki. Kolejny pokój okazał się gościnną sypialnią połączoną z imponującą biblioteką. Dwie ściany pełne książek: część z nich nowa, w tekturowych, krzykliwie zadrukowanych okładkach, część starsza, w eleganckich oprawach z materiału, gdzieniegdzie wypłowiałych i podniszczonych. Zapach starych książek, który unosił się w tym miejscu, kłócił mi się z lekkością reszty tego nowoczesnego mieszkania. Pod oknem Julian postawił stare dębowe biurko, na którym stała lampka i nic więcej. Rozkładana kanapa ukryła się smutno w rogu pokoju. Nie wyglądała na używaną. Zatrzasnęłam za sobą drzwi.

Następne pomieszczenie: kolejna łazienka, w zamyśle architekta pewnie gościnna, przerobiona teraz na pralnię. Przeczesałam półki pod lustrem. Proszki do prania, chemia gospodarcza, leków brak. Westchnęłam, nie mając już nadziei na ulgę od niedogodności tej przedziwnej nocy. Chwyciłam ręką za klamkę ostatnich drzwi, zakładając, że pewnie jest to składzik na domowe „przydasie”albo kolejna sypialnia – jednak te okazały się zamknięte na klucz. Kto, mieszkając sam, zamyka drzwi na klucz? A może zamknął je ze względu na mnie? Pokręciłam głową – nie miałam siły o tym myśleć, więc powłóczyłam nogami do salonu, stwierdzając, że najlepszym wyjściem w tej sytuacji będzie położyć się chociaż na chwilę i liczyć na cud.

Usiadłam na brzegu kanapy w salonie i sięgnęłam po pleciony koc leżący na oparciu sofy, po czym naciągnęłam go na siebie. Ze zmęczenia i emocji moje ciało odmawiało już posłuszeństwa, szczypały mnie igiełki zimna, a pod powiekami czułam piasek. Czekając, aż Julian wróci, rozpłynęłam się i pozwoliłam snu zupełnie przejąć nade mną kontrolę.

*

Delikatne promienie poranka spływały ciepłym światłem na ciemną, drewnianą posadzkę, rozbudzając mnie leniwą łuną, która uparcie wdzierała mi się pomiędzy rzęsy. Pod powiekami miałam jeszcze obraz twarzy nieznajomego, Juliana, jego czarnych węgielków, wydatnego nosa i gęstych włosów, które ochotę miałam mierzwić między palcami.

Otworzyłam oczy, niechętnie pozbywając się jego widoku, oczekując, że wzrok ześlizgnie się miękko po grubych, złotawych zasłonach mojej niewielkiej sypialni. Sen jednak trwał w najlepsze, a ja nadal leżałam na kanapie, na której usnęłam poprzedniej nocy. Julian krzątał się po kuchni, wypachniony, przebrany i schludnie uczesany.

Czyżby mój świadomy sen okazał się rzeczywistością?

Narastające mrowienie w dole brzucha zapewniło mi napływ świeżej porcji adrenaliny, która skutecznie mnie otrzeźwiła. Przyglądając się zwinnym ruchom mojego nieznajomego wybawcy, zupełnie niepasującym do jego olbrzymiej sylwetki, zastanawiałam się, czy oto właśnie oszalałam, czy może uderzenie w głowę sprawiło, że zagłębiłam się w halucynacjach, pozwalając omamom pochłonąć mnie i pchnąć na skraj odrealnienia? Nie było przecież takiej możliwości, żeby to się wydarzyło naprawdę. Nie było takiej szansy, żeby Julian rzeczywiście istniał. Musiał być wytworem mojej umęczonej głowy: ten dziki uśmieszek, to aż do przesady wyrzeźbione ciało, ten chrypiący głos. Julian nie miał prawa być realny.

Stojąc w tej zwykłej, warszawskiej kuchni, wyglądał jak wyrwany z innej bajki, jak dzika bestia udająca tylko ucywilizowanie, na siłę wciśnięta w ramy zachowań społecznych wielkiego miasta, gotowa wyrwać się z tego kieratu przy pierwszej możliwej okazji i rzucić się na mnie, folgując zwierzęcym instynktom. Potężnie umięśnione ręce i nogi, napięte i zwarte, gotowały się do tego skoku, usta czekały, by zalać mnie pocałunkami. To nie mogło być realne, a jednak! On tam naprawdę stał. Mężczyzna z krwi i kości, ubrany w absurdalnie oczywistą białą koszulkę i czarne dżinsy, z włosami spiętymi tuż nad karkiem w koczek.

– Już nie śpisz – stwierdził niespodziewanie, odrywając się od kuchennych czynności. – Mam twoje rzeczy.

Zamrugałam oczami, dziwiąc się sama sobie, że nie zauważyłam ich wcześniej. Na stoliku, tuż przede mną, leżała ona: ubłocona i sfatygowana, jakby ktoś szorował nią po asfalcie, moja torebka. Chwyciłam ją i przejrzałam zawartość. Wszystko było na miejscu: klucze, portfel, dokumenty. Nawet telefon, choć najbardziej poszkodowany, miał zbitą szybkę i musiał się wyładować, ale był, leżał tam bezczelnie, w co nie mogłam uwierzyć, wpatrując się w niego jak w Świętego Graala.

– Dziękuję ci bardzo – wyjąkałam zakłopotana, gdy spojrzał mi prosto w oczy. – W sumie to nie wiem, jak mam ci dziękować.

– Nie byłem pewny co do telefonu. – Zignorował moje nieudolne próby wyrażenia wdzięczności, wchodząc mi w słowo. – Miał ich kilka.

– Tak, to mój. – Kiwnęłam głową. – Dziękuję.

Julian podszedł do mnie i wręczył mi kubek czarnej, gorącej herbaty. Usiadł obok i założył nogę na nogę. Upiłam łyk napoju, a kłębiące się w głowie pytania parowały wraz z wrzątkiem wlewanym prosto w gardło.

– Jak odzyskałeś moje rzeczy?

Nie odpowiedział. Wpatrywał się we mnie kilka chwil: w twarz, zaspane oczy, pobrudzoną sukienkę, po czym chrząknął, wycierając otwarte dłonie w wierzch ud.

– Zjesz ze mną śniadanie – zakomunikował wojskowym tonem.

Wybałuszyłam oczy, obserwując, jak wstaje z kanapy i wraca do kuchni, ignorując moje pytanie.

– Hej, pytałam o coś! – powiedziałam, odstawiając kubek na stolik kawowy.

Zaśmiał się tylko pod nosem i pokręcił głową.

– Jajka? – zapytał, otwierając lodówkę.

– Odpowiedzi. – Wstałam z kanapy i chwiejnym, nadal nieco niepewnym krokiem podeszłam do niego bliżej i oparłam się o skraj kuchennego blatu. Nadal czułam w ciele wydarzenia wczorajszej nocy.

– Czyli jajka… – skwitował, przewracając oczami.

Położył papierową wytłaczankę na blacie. Gdy sięgał po jedno z jaj, z poirytowaniem chwyciłam go za rękę. Jego dłoń, gorąca i gładka w dotyku, znieruchomiała, a on spojrzał na mnie zdezorientowany.

– Co ty robisz? – wyszeptał trochę zbyt nerwowo.

– Uzyskuję odpowiedzi. – Wyszczerzyłam zęby, wypuszczając jego dłoń. – Skoro mam już twoją uwagę, słucham… Jak odzyskałeś rzeczy?

– Nijak – skwitował rozmowę oschłym tonem.

– Odzywka godna dwunastolatka… – westchnęłam, kręcąc głową, i obróciłam się na pięcie, żeby zabrać z salonu torebkę. Zarzuciłam ją sobie na ramię i skierowałam się do wyjścia, a złość działała na mnie jak mocny analgetyk, znieczulając ciało.

Julian obserwował mnie, zaciskał przy tym usta i pięści, by nagle ruszyć w moją stronę. Złapał mnie za rękę dokładnie w momencie, gdy zdążyłam już chwycić klamkę od drzwi wyjściowych. Jego dłoń parzyła jak ogień. Strzepnęłam ją z siebie szybkim machnięciem, uderzając się przy tym w mebel stojący tuż przy drzwiach. Zaklęłam pod nosem.

– Nie powinnaś się tak rzucać. Zrobisz sobie krzywdę – zagrzmiał.

– A ty nie powinieneś ignorować moich pytań.

– Ja nic nie powinienem – stwierdził gorzko, napierając na mnie ciałem.

Stałam oparta plecami o drzwi wejściowe, wdychając jego nachalne perfumy, gdy pochylał się nade mną, by spojrzeć mi prosto w oczy.

– Jeśli chcesz już iść, zawiozę cię chociaż do domu.

– Jeśli chcesz mnie odwieźć do domu, musisz mi powiedzieć, jak odzyskałeś moje rzeczy. – Założyłam ręce na piersiach.

Przewrócił oczami i wziął głęboki oddech.

– Grzecznie o nie poprosiłem.

Prychnęłam. Julian bez słowa sięgnął do misy, która stała na szafeczce przy wejściu, biorąc z niej portfel i kluczyki do samochodu, po czym zaprowadził mnie do windy. Gdy zjeżdżaliśmy na parking podziemny, powietrze aż wrzało od napięcia między nami – sekundy dłużyły się niemiłosiernie. Wreszcie dojechaliśmy, a on puścił mnie przodem, po czym pokierował w prawo. Podszedł do czarnego camaro i otworzył mi drzwi od strony pasażera. Usiadł za kierownicą i uruchomił silnik, a ja podałam mu adres mojego bloku. Ruszyliśmy z piskiem opon, dynamicznie wyjeżdżając wprost na Wisłostradę. Julian zawrócił zgrabnie na najbliższym skrzyżowaniu i skierował się w stronę Mokotowa. W milczeniu mijaliśmy kolejne ulice.

Ten absolutnie irytujący mężczyzna zerkał ukradkiem w moją stronę, a promienie wiosennego słońca odbijały się w jego czarnych oczach, ukazując ich przerażającą głębię: jeśli oczy były zwierciadłem duszy, jego musiały być dawno zapomnianą, zarośniętą studnią głębinową. Co do duszy – nie byłam pewna, czy kiedykolwiek ją miał.

Udawałam, że nie widzę tych spojrzeń, którymi mnie obdarzał, tych niechcianych liźnięć, które jego wzrok zostawiał na moich kolanach i dekolcie. Udawałam też, że sama nie zerkam na niego, że wcale nie analizuję tych zwierzęcych oczu. Udawałam, że wcale, ale to wcale nie wzbudzał we mnie zainteresowania.

– Będziesz się teraz dąsać? – spytał mnie, przerywając ciszę mocno akcentowanymi sylabami, a rozbawienie w jego głosie sprawiło, że wybuchłam.

– Dąsać? Chyba ze mnie kpisz! Nic nie mówię w odpowiedzi na twoje milczenie.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi. – Pokręcił głową, zaciskając smukłe palce na krawędzi kierownicy.

– O prawdę… – naburmuszyłam się. – Mam chyba prawo wiedzieć, jakim cudem odzyskałeś moje rzeczy? Skąd wiedziałeś, kto je ukradł? Skąd wiedziałeś, gdzie go szukać? Przecież to nie może być takie proste: ot tak, poszedłeś tam, gdzie ostatnio zalogowany był mój telefon, i poprosiłeś przypadkowego pana złodzieja o oddanie łupów? Skąd wiedziałeś, że to on? Skąd wiedziałeś, że to moje rzeczy?

Słowa wylewały się ze mnie, były jak wezbrana woda, która sprawiała, że beton tamy pękał i kruszył się, z niszczycielską mocą uderzając w pobliskie miasteczka.

Julian sapnął, ostro zahamował i zatrzymał się na chodniku przy ulicy. Byliśmy już niedaleko mojego osiedla.

– Co sugerujesz? – warknął wzburzony.

Jego twarz z rozbawionej i pogodnej w ciągu sekundy zmieniła się i gdy na mnie spojrzał, ledwo udało mi się zdusić krzyk. Czerń tęczówki rozlała się po oku niczym tusz na kartce, łapczywie pochłaniała biel na rzecz otchłani. Nie trwało to dłużej niż kilka sekund. Jego oczy po chwili wróciły do poprzedniego stanu, a on sam wzdrygnął się oszołomiony. Oddychał ciężko, zaciskając pięści.

– Co chcesz usłyszeć? – zapytał ponownie, jakby to, co się przed sekundą wydarzyło, nie miało wcale miejsca. – Że pojechałem tam i dorwałem gościa, który w szemranym barze przechwalał się, jak załatwił jakąś dziunię na bulwarach? Że wyciągnąłem go na zaplecze i biłem tak długo, aż sam stracił przytomność? Że barmani jeszcze przez tydzień nie będą mogli domyć podłogi brudnej od jego plugawej krwi? To chcesz usłyszeć?

– Zabiłeś go? – Zamarłam…

– Zwariowałaś? – żachnął się, unosząc brwi. – Oczywiście, że nie. Tylko porządnie obiłem.

– Czemu nie mogłeś mi tego powiedzieć od razu?

– Ponieważ nie zamierzam się nikomu tłumaczyć, rozumiesz? – Odpalił na powrót silnik, lecz nim ruszył, zdążyłam odpiąć pas i otworzyć drzwi samochodu. – Co ty robisz? Zamykaj te drzwi!

– Wychodzę, żebyś nie musiał się nikomu więcej tłumaczyć – powtórzyłam jego słowa, po czym dodałam: – Dziękuję za podwiezienie.

Wyskoczyłam z samochodu i z impetem trzasnęłam drzwiami, zostawiając go skonsternowanego. Szybkim krokiem ruszyłam w stronę mieszkania, resztkami sił zmuszając się, by nie oglądać się za siebie. Pisk opon, który doszedł do moich uszu, gdy Julian ruszył w drogę powrotną, przyniósł chwilową ulgę. Odetchnęłam i zatrzymałam się na środku chodnika, jednak spokój nie trwał zbyt długo. Pulsujący ból głowy doszedł do głosu, wywołując silne mdłości.

Powłóczyłam nogami i próbowałam nie myśleć o torturach, jakie towarzyszyły mi przez całą drogę do domu. Potykałam się o nierówne płyty chodnikowe, przytrzymując się najbliższych latarni czy mijanych po drodze płotów, by nie upaść. W myślach prześladowały mnie czarne oczy Juliana, fundując kolejne zawroty głowy.

Byleby dojść do domu – myślałam, gdy skręciłam w kolejną ulicę. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek tak bardzo się ucieszyła na widok mojego bloku majaczącego na horyzoncie. Poczłapałam szybciej, skupiając się tylko na tym, by znaleźć się już w bezpiecznych ścianach mojego mieszkania.

Drzwi wejściowe otwierałam drżącymi ze zmęczenia i głodu rękoma, chwilę szarpiąc się z nimi i szamocząc. Gdy zamek wreszcie ustąpił, od razu powędrowałam do kuchni, do mojego własnego pudełka z lekami, przeczesując je w poszukiwaniu upragnionego tramadolu. Niestety opakowanie po leku okazało się puste. Cisnęłam nim do kosza na śmieci i sięgnęłam po ibuprofen. Łyknęłam trzy tabletki i popiłam je zimną wodą z kranu. Będzie musiało wystarczyć.

Idąc korytarzem w stronę łazienki, ściągnęłam z siebie sukienkę, bezceremonialnie rzuciłam ją na podłogę i od razu skierowałam się pod prysznic. Ciepła woda szczypała skórę, gdy moczyłam świeże rany, zmywając z nich zaschnięte maści i krew. Nie wiem, ile czasu spędziłam, pozwalając miękkim kroplom obmywać moje ciało, licząc przy okazji na to, że kąpiel ukoi również myśli, odetnie mnie od wszelkich pozostałości po Julianie – od jego zapachu, którym doszczętnie przesiąkłam, od dotyku palców, który zostawił na mojej skórze niewidoczne ślady, i wreszcie od tych zwierzęcych, diabolicznych oczu.

Śniadanie zjadłam szybko, połykając kolejne kęsy suchego rogala posmarowanego dżemem, by chwilę później znaleźć się w łóżku, znużona i umęczona, moszcząc się we własnej, bezpiecznej sypialni. Telefon podłączony do ładowania co chwilę wibrował. Przykryłam go drugą poduszką i przekręciłam się na bok.

Sen szybko mnie zmorzył, ale nie przyniósł ukojenia. Śniło mi się, że Julian stał nade mną, a ja nie mogłam się ruszyć. Jego oczy, czarne punkty na mapie dzikiej twarzy, świdrowały mnie na wskroś, jakby zaglądał w środek, patrzył przez skórę na tkanki i narządy, szukając ukrytej pośród nich duszy. Ukląkł przy mnie, dotykając mojej dłoni swoją. Jego dotyk palił mnie i mrowił – silny i delikatny zarazem.

Chciałam krzyknąć, żeby zostawił mnie w spokoju, ale nie mogłam wydusić słowa, dźwięki grzęzły mi w gardle, zamieniając się tylko w głuche pomruki. Nie miałam siły, żeby go odepchnąć. Nie miałam możliwości, by wyrazić sprzeciw. Nie mogłam się ruszyć. Pochylał się, coraz bliżej i bliżej, uśmiechając się i oblizując koniuszkiem języka swoje pełne, nabrzmiałe usta. Czułam jego oddech na twarzy. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy nasze nosy praktycznie stykały się czubkami. Rozchylił wargi. Wiedziałam, co ma nastąpić, i przestałam się opierać…

Ostry dźwięk brutalnie zakończył mój sen, wyrywając mnie z niego w kulminacyjnym momencie. Usiadłam na skraju łóżka, przecierając oczy. Ktoś zawzięcie dobijał się do drzwi. To pukanie nie znosiło sprzeciwu, tak jak naciskany z gorliwością guzik dzwonka.

Co u licha…

Wstałam, zarzucając na siebie szlafrok, i podeszłam do judasza. Krótko obcięta blondynka, metr pięćdziesiąt w kapeluszu, dobijała się do mieszkania.

– Anka, wyluzuj! – krzyknęłam przez zamknięte jeszcze drzwi. – Już otwieram!

– Czy ty mogłabyś czasem odbierać telefon? – Wpadła do mieszkania niczym huragan, krzycząc na mnie piskliwym głosem. – Dzwonię, piszę, a ty nic. Nawet nie dałaś znaku, że wróciłaś do domu! Zamartwiam się od rana, że ktoś cię porwał, zgwałcił czy coś!

Odwróciła się w moją stronę i zamilkła, zakrywając usta dłońmi.

– Co ci się stało? – wyszeptała, otwierając szeroko oczy.

Zaśmiałam się pod nosem, zerkając na swoje odbicie w lustrze zamontowanym na drzwiach szafy wnękowej, która skutecznie udawała garderobę. Wilgotne jeszcze włosy wywinięte miałam we wszystkie strony świata, a solidnych rozmiarów siniak na czole nabierał kolorów; to tylko kwestia godzin, zanim zejdzie pod oko. Szlafrok, na szczęście, ukrywał poobijane ręce i nogi.

– Usnęłam z mokrymi włosami. – Wyszczerzyłam zęby, zadowolona ze swojego niezbyt wyrafinowanego żartu.

– Nie o włosy pytam… – Skrzywiła się i podeszła bliżej. Przyglądając się mojemu rozcięciu na skroni, zasypywała mnie pytaniami. – Co się stało? Kto ci to zrobił? Nic ci nie jest? Byłaś na policji?

– I tak byś mi nie uwierzyła – powiedziałam i podążyłam do salonu, wymijając ją w korytarzu.

Pobiegła za mną, rzucając swoją kolorową, ręcznie wyszywaną torebkę w róg kanapy. Usiadłyśmy przy stole, a ja pokrótce opowiedziałam jej o zupełnie absurdalnych wydarzeniach poprzedniej nocy. Łapała się za głowę, cmokała, ale słuchała mnie uważnie z wypiekami na twarzy i wysoko uniesionymi brwiami.

– Jest przystojny? – spytała na koniec, zupełnie szczerze i rozbrajająco.

Zamknęłam na chwilę oczy… Czy ona nie słyszała, co właśnie jej opowiedziałam? Ktoś mnie okradł i rzucił mną tak mocno, że o mały włos nie straciłam życia, uderzając głową w krawężnik. Obcy mężczyzna, jakkolwiek nie byłby urodziwy, zamiast wezwać karetkę, po prostu zabrał mnie z ulicy, nieprzytomną i krwawiącą, wprost do swojego mieszkania. Zanim się ocknęłam, opatrzył mnie, by na koniec zrobić manewr godny agenta wywiadu i odnaleźć skradzione rzeczy. Pobił przy tym złodzieja, a na koniec… Westchnęłam… Część, w której oczy Juliana zamieniły się w dwie czarne, bezdenne kule pominęłam w swojej opowieści, obawiając się, że Anka od razu zadzwoni do lekarza po skierowanie na tomografię głowy. Te oczy musiały być wytworem mojego umęczonego bólem i nerwami umysłu. Nie widziałam żadnej innej opcji.

– Ty tak na serio? – wycedziłam przez zęby po chwili, próbując odrzucić od siebie wspomnienie żywej, czerniejącej głębi.

– Tak, na serio. Przystojny? – Bezczelnie oczekiwała odpowiedzi.

– Bardzo… – Kiwnęłam głową, wbrew wszelkiej logice, a słowa prawdy łaskotały mnie w żołądek.

Co się ze mną działo? Powinnam się go bać. Był gwałtowny, dziki i agresywny, a że do tego przystojny, co z tego? Jest wielu atrakcyjnych przestępców i socjopatów, od których kobiety, takie jak ja i Anka, powinny się trzymać z daleka. Oprócz fascynującej twarzy i wyrzeźbionego ciała, przy takim mężczyźnie czekałyby mnie tylko kłopoty. Kłopoty, których nie potrzebowałam w swoim nudnym, układanym z trudem od lat, życiu.

– Masz jego numer? – zapytała. – Powinnaś do niego zadzwonić.

– Nie mam. Ale nawet gdybym miała, nie popełniłabym takiej głupoty – zaprotestowałam, kręcąc energicznie głową. – Ja nic o nim nie wiem, ani jak ma na nazwisko, co robi… Równie dobrze może być jakimś gangsterem albo… – Zawahałam się, zakrywając oczy dłonią.

– Albo co? – dopytywała moja przyjaciółka.

– Albo to on mnie okradł i wszystko, co się wydarzyło, to była jakaś dziwna, chora gra znudzonego osiłka.

Anka zaśmiała się, uderzając otwartą dłonią w blat stołu.

– Mal, proszę cię, po co miałby robić coś takiego?

– Nie było cię tam – westchnęłam, przypominając sobie czarne jak noc, dzikie oczy Juliana. – Nie widziałaś go, tego, jak się zachowywał. To była dla niego zabawa.

– Przesadzasz – skwitowała, wstając od stołu. – Myślę, że powinnaś jakoś się z nim skontaktować. Wiesz, podziękować mu. W końcu uratował cię z opresji, odzyskał twoje rzeczy. A ty zachowałaś się, noo… jak ty.

Pokręciłam głową, uśmiechając się do siebie w duchu i wyobrażając sobie, jak zjawiam się pod jego drzwiami z butelką wina. Pukam obitymi knykciami, a on otwiera i staje przede mną, zaskoczony tymi odwiedzinami – w końcu rozstaliśmy się w gniewie – lecz nie protestuje i bez słów wpuszcza mnie do środka. Wręczam mu prezent, a nasze dłonie ocierają się o siebie. Moje ciało przechodzi dreszcz, policzki rumienią się trochę zbyt mocno. Zdradzieckie pomioty! Julian to zauważa, dotyka ich palcami, delikatnie muskając skórę…

Przestań, Mal! – skarciłam sama siebie. Nie możesz nawet tak myśleć!

– Anka, jak ty to sobie wyobrażasz? – Odrzuciłam od siebie tę frywolną fantazję. – Gość jest zdrowo pokręcony.

– Przy nim przynajmniej byłabyś bezpieczna – stwierdziła Anka, podchodząc do okna z uśmiechem na ustach. Oparła się o parapet i cmoknęła w moją stronę. – Wiesz, taki Julian by cię przypilnował. Przydałby ci się w końcu taki macho.

– To nie jest mężczyzna dla mnie – powiedziałam stanowczo. – Był agresywny.

– To nie jest agresja! To testosteron – powiedziała lekceważąco. – A ty przesadzasz, faceci muszą się trochę wyszaleć. Skoki ze spadochronu, boks, te sprawy. Miałam kiedyś takiego…

Wyłączyłam się. Słuchanie kolejnej opowieści Anki o jej miłosnych podbojach było ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowałam. Nie chciałam i nie zamierzałam angażować się w kolejne beznadziejne relacje z nie do końca zrównoważonym osobnikiem płci przeciwnej. Potrzebowałam spokoju, stabilizacji, a nie gwałtowności, która kipiała w żyłach Juliana. Decyzję o tym, że zapominam, co się wydarzyło, że zapominam o nim, podjęłam stanowczo. Siniaki zejdą, wróci normalne życie.

Anka skończyła swoją opowieść i poszła do łazienki, a ja udałam się do sypialni po telefon, który zdążył się już naładować. Spojrzałam na zbitą szybkę. Siedem nieodebranych połączeń od mojej nieustępliwej przyjaciółki. Do tego pięć SMS-ów, także od niej, każdy coraz bardziej rozpaczliwy. Ance na pewno nie można było odmówić skuteczności. Nie dodzwoniła się, nie dobiła wiadomościami, to przyjechała łomotać w drzwi. Ale oprócz mojej blond przyjaciółki nie dzwonił ani nie pisał nikt inny. I dobrze – pomyślałam, ignorując delikatne ukłucie zawodu w sercu.

Rozdział 2

Sinusoida

Ze względu na to, że siniak, którego pieszczotliwie nazwałam Grzmotem, ewoluował, ozdabiając moją twarz tęczą kolorów od bladoniebieskiego, przez purpurowy, aż po krwistą czerwień, przez kolejne dni postanowiłam zostać w domu. Na szczęście firma, w której pracowałam, umożliwiała pracę zdalną, obeszło się więc bez głupich biurowych żartów moich kolegów na temat niebieskiej karty i pijackich weekendowych wybryków.

Rzuciłam się w wir obowiązków, pracując od rana do nocy. Idealne rozwiązanie, aby nie myśleć o głupotach i możliwie szybko zapomnieć o Julianie Wybawcy, jak zaczęła go nazywać Anka, oraz o całej historii z nim związanej. Wstawałam więc, jadłam śniadanie i pracowałam. Chwila przerwy na obiad i działałam dalej. Jadłam kolację, brałam prysznic i szłam spać.

Sny jednak skutecznie sabotowały mój plan. Umęczona widmem Juliana, który odwiedzał mnie każdej kolejnej nocy, zupełnie poważnie zaczęłam rozważać złożenie wizyty jakiemuś psychiatrze. Mój nieznajomy zbliżał się do mnie, podchodząc powoli, jakby sekundy trwały całymi godzinami, a ja obserwowałam go w ciszy i wyczekiwałam tego, co nastąpi. Układał się koło mnie na łóżku, wsuwał pod kołdrę i kładł ręce na moim ciele, pozwalając im wędrować od ramion aż po krągłości pośladka. Głowę przysuwał blisko, zatapiając nos w zagłębieniu za uchem. Czułam na skórze jego oddech, mieszający się z zapachem goździków. Doprowadzał mnie na skraj obłędu, w magiczny sposób odbierając władzę w rękach i nogach, nie pozwalał mi się ruszyć, nie mogłam nawet zaprotestować. A gdy jego usta zbliżały się do moich warg, budziłam się, wilgotna od potu, drżąca i zawiedziona.

Każdego kolejnego poranka, leżąc jeszcze w łóżku, na granicy jawy i snu, pozwalałam skołatanemu sercu się uspokoić. Jak można było aż tak intensywnie śnić o kimś, kogo tak bardzo chciało się zapomnieć? Czyżbym padła ofiarą pułapki niemyślenia o różowym słoniu? Czy jedynym sposobem, by pozbyć się tych niepokornych snów, była konfrontacja? Zawyłam i zakryłam twarz poduszką, nie chcąc nawet o tym myśleć. Zagłuszył mnie jednak dźwięk budzika nastawionego na siódmą trzydzieści. Był czwartek, a ja przez cztery dni zostałam doprowadzona na skraj załamania nerwowego i nie miałam nawet krzty nadziei na szybką i skuteczną poprawę mojego stanu.

Cały dzień spędziłam na udawaniu, że o nim nie myślę. Było już po dwudziestej drugiej, gdy zamknęłam swój laptop i powłóczyłam nogami do łazienki, by wziąć szybki prysznic. Pod powiekami czułam piasek. Ile bym dała, by śnić o błahych ludzkich sprawach: niespłaconych kredytach i spadaniu z wieżowców.

Wychodząc spod prysznica, kątem oka zauważyłam, że mój telefon wibruje i błyska. Na ekranie wyświetlił się obcy numer, a połyskujące cyferki krzyczały do mnie: „Odbierz natychmiast!”. Wytarłam szybko głowę i twarz, owinęłam się ręcznikiem i odebrałam połączenie.

– Nie śpisz jeszcze – zachrypiał w słuchawce Julian. – To dobrze.

Jęknęłam, czując, jak jego głos rozpływa się po moim ciele. Pięć słów: tyle wystarczyło, żebym porzuciła swoje usilne starania, by o nim zapomnieć. Dwadzieścia trzy litery, aby zmiękły mi kolana. Co, do stu diabłów, było ze mną nie tak?

– Julian… – szepnęłam, oszołomiona.

– Chcę się jutro z tobą spotkać. Przyjadę o osiemnastej. Będę czekać pod bramą twojego osiedla – oznajmił, po czym rozłączył się, pozostawiając mnie zdezorientowaną na środku małej, zaparowanej łazienki.

Zamrugałam, wpatrując się w ekran telefonu. Czy właśnie zostałam łaskawie poinformowana, że jutro jaśnie pan Julian Wybawca zamierza się ze mną spotkać i spotkanie to odbędzie się bez względu na to, czy tego chcę, czy nie? Żadnego „Cześć, jak się czujesz?” czy chociażby upewnienia się, czy ja w ogóle mam czas i ochotę się z nim spotkać.

Irytacja bulgotała na dnie pustego żołądka. Co on sobie myśli?! Że rzucę dla niego wszystko, zmienię plany (których co prawda nie miałam, ale przecież mogłam mieć!), podskoczę trzy razy z radości, po czym już pół godziny przed wyznaczonym terminem spotkania będę kręcić piruety pod blokiem, wypatrując czarnego camaro i jego, Juliana, już nie Wybawcy, lecz Juliana Despoty?

Podreptałam do sypialni i wskoczyłam pod kołdrę, szczelnie się nią otulając. Wzięłam do ręki telefon i szybko wystukałam SMS-a z wiadomością odmowną. W ten sposób łatwiej mi będzie kontrolować ewentualną dalszą rozmowę.

Nie mogę się jutro spotkać. Siniak na twarzy. Wyglądam jak ofiara przemocy domowej.

Wysłałam wiadomość i odłożyłam telefon na kołdrę. To powinno go odstraszyć. Wypuściłam z płuc całe powietrze, oparłam głowę o wezgłowie łóżka i przetarłam oczy opuszkami palców. Delikatna wibracja oznajmiła, że jaśnie pan odpowiedział.

To mi zupełnie nie przeszkadza.

Oczywiście, że ci to nie przeszkadza – pomyślałam. Ale mnie tak!

Julian, daj spokój. Pomyślą, że to TY mi to zrobiłeś.

Odpisałam mu równie szybko. Mam cię, teraz się odczepisz.

Trudno.

Jak to„trudno”? Westchnęłam, zastanawiając się, jakiego argumentu użyć, aby dał mi spokój. Dlaczego z tak wielką trudnością przychodziło mi powiedzenie mu wprost, że po prostu nie mam ochoty spędzać z nim czasu?

„Ale ja nie chcę się z tobą spotkać” – napisałam, lecz mój palec zawisł w powietrzu, nie pozwalając mi wysłać tej wiadomości. W tym czasie Julian napisał kolejnego SMS-a.

Jutro. 18.00. Nie będziemy chodzić po mieście, jeśli to cię martwi.

Zrezygnowana cisnęłam telefon na łóżko.

Czego on ode mnie chciał? Na pewno nie tego, co z pewnością zasugerowałaby Anka. Nie należałam w końcu do klasycznych piękności, za którymi uganiają się faceci. Byłam trochę zbyt wysoka, chociaż w przypadku Juliana o wzrost akurat zupełnie nie musiałabym się martwić. Figura raczej zgrabna, choć moja rodzicielka od lat powtarzała, że jestem jedynie smutnym workiem kości, obciągniętym zbyt bladą, papierową skórą. Twarz charakterystyczna, choć raczej z kategorii tych ciekawych, ale niekoniecznie pięknych: nos szpakowaty, brązowe, głęboko osadzone oczy ozdobione ramką gęstych brwi. Fryzura trudna do poskromienia, ciemne, niesforne kosmyki sięgające ramion, które złośliwie kręciły się w różne strony, uwydatniając ostre rysy mojej twarzy.

Poza tym, nawet gdyby jakimś cudem okazało się, że wpadłam mojemu wybawcy w oko, mój wygląd, gdy Julian widział mnie po raz ostatni, pozostawiał wiele do życzenia i z pewnością nie zrobił na nim piorunującego wrażenia. Musiałby chyba wyrażać chore wręcz zamiłowanie do pokaleczonych, poobijanych i obszarpanych panienek w tarapatach, a nie wyglądał ani nie zachowywał się jak osoba o altruistycznych pobudkach, która patrzy raczej na głębokie wnętrze niż na smutną powierzchowność.

Chwyciłam telefon i jeszcze raz przeczytałam wiadomości, które mi wysłał. Ich arogancki, niecierpiący sprzeciwu ton i ten irytujący brak ogłady sprawiały, że krew zaczynała szybciej krążyć mi w żyłach.

Napisałam Ance, że jutro, absolutnie wbrew swojej woli, widzę się z Wybawcą vel Despotą. Nie musiałam czekać za długo na jej reakcję.

Wiedziałam, że zadzwoni.

Napisała mi SMS-a, a za nim podążył kolejny.

Nie zapomnij, DEPILACJA przed randką jest koniecznością.

Bardzo śmieszne.

– odpisałam jej i prychnęłam, podłączając telefon do ładowarki.

Zgasiłam lampkę nocną i zamknęłam oczy, wtulając się w poduszkę. Moje myśli krzyczały, żonglując przeróżnymi epitetami w kierunku Juliana (arogancki!, niewychowany!, nieokrzesany!). Minął dłuższy czas, nim w końcu zmorzył mnie sen. To była pierwsza noc od tygodnia, podczas której mój wybawca nie śnił mi się tak natrętnie. Jego twarz majaczyła w oddali, na horyzoncie mojego snu, jak jasny księżyc w pełni, który nieudolnie próbuje ukryć swą poświatę za zbyt wątłymi chmurami. Tym razem Julian nie zbliżył się do mnie na tyle, bym musiała znów budzić się rozdygotana. Jednakże perspektywa nadchodzącego spotkania skutecznie utrzymywała mnie w nieposkromionym podekscytowaniu przez całe piątkowe przedpołudnie.

Następnego dnia, chwilę po godzinie siedemnastej, zamknęłam komputer i zerknęłam na telefon. Julian nie odezwał się dzisiaj ani słowem i zaczynałam powątpiewać, czy przypadkiem wczorajsza dziwaczna rozmowa i jeszcze bardziej absurdalna wymiana wiadomości nie były wyłącznie wytworem mojej wyobraźni. Napisałam mu SMS-a:

Aktualne?

Nie odpisał od razu. Wpatrywałam się w ekran telefonu kilka minut, a rosnące napięcie sprawiło, że mogłabym przysiąc, że słyszałam tykanie zegara w mieszkaniu sąsiada. Minął kwadrans. Odpowiedzi brak. Może to rzeczywiście była fatamorgana? Może mój umęczony mózg płata mi figle? Postanowiłam jednak zaryzykować i zabrałam się za przygotowania. Najwyżej spędzę kolejny samotny wieczór na kanapie w bardzo stylowym anturażu. Wyjęłam z szafy rozkloszowaną spódnicę w kwiaty i kremową bluzkę z dekoltem w łódkę. Z klasą, ale bez przesady. Do tego moje ulubione, beżowe baleriny. Patrząc w lustro, rozważałam różne opcje makijażu, ale mojego siniaka nie pokonałaby nawet profesjonalna wizażystka, ostatecznie postawiłam więc na naturę; delikatnie wytuszowałam rzęsy i pomalowałam usta błyszczykiem. Włosy wyprostowałam, układając je tak, by chociaż częściowo zasłaniały kolorowe limo. Jak na ofiarę napadu w trakcie rekonwalescencji wyglądałam całkiem nieźle.

O siedemnastej czterdzieści mój telefon zawibrował.

Za kogo ty mnie masz? Będę za dwadzieścia minut.

Dobry znak, przynajmniej nie postradałam jeszcze zmysłów.

Wyszłam z mieszkania dziesięć minut przed czasem i kręciłam się przed bramą wejściową, próbując opanować podniecenie, które narastało we mnie z każdą chwilą. Czułam się jak nastolatka przed pierwszą randką.

Głupia ja – myślałam. To nawet nie jest randka. To przymusowe spotkanie z jaśnie panem Despotą, na które idę tylko dlatego, że wypada. Nic więcej.

– Opanuj się, dziewczyno – szepnęłam sama do siebie, nerwowo wygładzając materiał bluzki. Ręce pociły mi się niemiłosiernie.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 3

Obsesja

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 4

Krzycz moje imię

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

L’appel du vide

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Nieobecny

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Decyzje

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Kyrie, pan i władca

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Całopalenie

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Czy jesteś w stanie zabić człowieka?

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Nemore znaczy więcej

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Jesteśmy tylko zwierzętami

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Ofiarowanie

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Odwrócona grawitacja

Dostępne w wersji pełnej

Mroczne serca

ISBN: 978-83-8313-574-8

© Justyna Piotr i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Marta Grochowska

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk