Mów mi Kolt - Wagner Michał - ebook + książka

Mów mi Kolt ebook

Wagner Michał

4,0

Opis

Impulsywny reporter.

Tajemniczy milioner.

I brutalnie przerwany wywiad.

Gdańsk. Środek lata. Fale turystów wylewają się na deptaki i plaże.

Dziennikarz Teodor Kolt, miłośnik hawajskich koszul, demaskator i prowokator, zostaje zaproszony do domu zagadkowego multimilionera Alberta Mossakowskiego. Ma przeprowadzić ekskluzywny wywiad o branży zabawkarskiej i kulisach budowania imperium na... gumowych kaczuszkach do kąpieli.

W trakcie spotkania Mossakowski oferuje Koltowi pokaźną sumę w zamian za dostarczenie niewielkiej przesyłki pewnemu znajomemu, którym okazuje się groźny trójmiejski przestępca. Gdy na horyzoncie pojawia się trup, Kolt zostaje wciągnięty w rozgrywkę, której stawka jest zabójczo wysoka. Szybko orientuje się, że przeciwnik, z którym musi się zmierzyć, to wyjątkowo cwany i niebezpieczny typ, a bandyci z wybrzeża zasadniczo mają nieświeże oddechy i skłonności do zabijania.

Ale od czego są długie letnie dni, ponadprzeciętne zdolności dedukcyjne i zgraja redakcyjnych przyjaciół?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (23 oceny)
10
5
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
xtsukichan

Dobrze spędzony czas

Kryminał w super letnim klimacie i dobrym humorem. Czytało mi się to bardzo lekko
20
Kasiabor

Dobrze spędzony czas

W wakacyjnym klimacie, pan Michał ma dobre poczucie humoru.
20
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Mów mi Kolt” to debiut literacki Michała Wagnera, który nastraja iście wakacyjnie. Jest to komedia kryminalna, która klimatem przypomina stare filmowe dzieła w tym gatunku, a i charaktery, jakie znamy z komiksów czy ich ekranizacji. Historia toczy się latem w Gdańsku i skupia się na intrydze kręcącej się wokół pewnej fatalnej pomyłki i oczywiście morderstwa. Głównym bohaterem a zarazem narratorem jest Kolt, Teodor Kolt, młody dziennikarz, który miał właśnie przed sobą temat, który miał sprawić, że jego nazwisko będzie rozpoznawalne i cenione, ale oczywiście stało się inaczej i teraz to jego życie jest zagrożone. Kolt jednak i do tego podchodzi nie całkiem poważne – to typowy lekkoduch, choć całkiem sympatyczny, kiedy tylko wytłumaczy skąd takie podejście i często spontaniczne, nie do końca fortunne decyzje. Towarzyszą mu znajomi z redakcji, jest delikatny wątek miłosny, ale przed wszystkim jest zagadka, zbudowana dobrze w ramach gatunku, która zaskakuje, jest dyn...
20
kabaretka_30

Nie oderwiesz się od lektury

Uwaga, ta recenzja to nie jest współpraca! 😉 Ekstrawagancki dziennikarz Teodor Kolt otrzymuje zlecenie przeprowadzenia wywiadu z tajemniczym multimilionerem, który na co dzień skutecznie ukrywa swój wizerunek. Dla niczego nieświadomego Kolta spotkanie to kończy się wplątaniem w sam środek kryminalnej afery, w którym on sam zostaje podejrzanym o morderstwo. Pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że nasz główny bohater ścigany jest przez oprychów, żądających dostarczenia tajemniczej przesyłki. Aby wyjść całym z opresji Kolt wraz z redakcyjnymi przyjaciółmi, postanawia odnaleźć mordercę, by samemu zostać oczyszczonym z zarzutów. "Mów mi Kolt" to bardzo udany debiut Michała Wagnera i jeśli mam być szczera to ja tutaj absolutnie nie wyczuwam autora stawiającego swoje pierwsze kroki. Znakomity warsztat pisarski i kawał świetnie wykonanej roboty poskutkował tym, że na naszym rynku pojawiła się kolejna znakomita pozycja! Kolt to bohater, którego nie da się nie lubić: błyskotliwy, trochę cwa...
10
Ladybird_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Teodor Kolt - średniej klasy dziennikarzyna śledczy, czy jednak kawał dobrego reportera? Ja zapałałam sympatią do niego od pierwszego żartu, od pierwszego opisu (wątpliwej?-rzecz gustu zapewne) aparycjj, od pierwszego opisu jego podejścia do swej zawodowej misji. Wywiad z wielkim, tajemniczym biznesmenem, ma stać się dla Kolta trampoliną, z której wybije się w przestworza dziennikarskiej sławy. Trudno uwierzyć, że ten skrywający się dotychczas przed światem właściciel fabryki zabawek, nagle postanowił uchylić rąbka tajemnicy o swoim życiu. I rzeczywiście, sprawa okazuje się wcale nie tak prosta i oczywista, jak mogłoby się wydawać. Niecierpiące zwłoki zadanie, które Albert Mossakowski musi wykonać, przerywając tym samym wywiad, staje na przeszkodzie do wielkiej kariery Kolta, którą ten już zdążył sobie pięknie zwizualizować. Aby ratować swoją szansę na napisanie artykułu życia, postanawia pomóc Mssakowskiemu. Kiedy wychodzi z jego rezydencji z tajemniczą paczuszką, jeszcze nie wie, jak...
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki TO­MASZ MA­JEW­SKI
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK
Re­dak­cjaJO­LANTA KU­CHAR­SKA
Ko­rektaANNA KU­RZYCA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Mi­chał Wa­gner, Pu­bli­cat S.A., MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6544-2
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

ROZ­DZIAŁ 1

KOLT I NOGI Z WATY

Kilka mi­nut przed piątą rano po­ma­rań­czowa ni­czym doj­rzały grejp­frut kula wy­nu­rzyła się z mo­rza i roz­pa­liła niebo.

Sie­dzia­łem na gdań­skiej plaży, w oko­li­cach wej­ścia nu­mer sie­dem­dzie­siąt cztery, za­nu­rza­jąc bose stopy w chłod­nym pia­sku. Bryza ła­sko­tała moją skórę, a luźne rę­kawy kwie­ci­stej ha­waj­skiej ko­szuli po­ru­szały się le­ni­wie. Fale roz­bi­jały się o brzeg, zo­sta­wia­jąc mo­kre ślady, które po chwili zni­kały.

Przy­mkną­łem oczy i po­zwo­li­łem my­ślom od­pły­nąć w mo­rze. Chłód sierp­nio­wego po­ranka wpra­wiał mnie w do­bry na­strój, który za­pewne skoń­czy się wraz z ukro­pem ocze­ki­wa­nym w Gdań­sku za kilka go­dzin. Sta­ra­łem się upo­rząd­ko­wać plan dnia.

Naj­pierw za­mie­rza­łem prze­pro­wa­dzić grun­towny re­se­arch w In­ter­ne­cie na te­mat Al­berta Mos­sa­kow­skiego. Póź­niej chcia­łem zła­pać na go­rą­cym uczynku di­lera nar­ko­ty­ków. Po­tem mia­łem wpaść do re­dak­cji i prze­ka­zać sze­fowi ar­ty­kuł o di­le­rze, a pod wie­czór te­le­por­to­wać się do re­zy­den­cji Mos­sa­kow­skiego na wy­wiad.

Wy­peł­ni­łem płuca rześ­kim po­wie­trzem na­sy­co­nym jo­dem oraz solą mor­ską. Wy­ją­łem z ple­caka lap­top i po­ło­ży­łem go na udach. Po­łą­czy­łem się z In­ter­ne­tem i wpi­sa­łem w wy­szu­ki­warkę „Al­bert Mos­sa­kow­ski”, choć wąt­pi­łem, czy uda mi się zna­leźć ja­kie­kol­wiek nie­znane mi in­for­ma­cje na jego te­mat. Wie­dzia­łem już o Al­ber­cie co nieco, a trzeba przy­znać, że fa­cet chro­nił swoją pry­wat­ność le­piej niż Ame­ry­ka­nie strze­gący złota w Fort Knox.

Mos­sa­kow­ski był mul­ti­mi­lio­ne­rem, lo­kal­nym pro­mi­nen­tem, wła­ści­cie­lem naj­więk­szej w pół­noc­nej Pol­sce fa­bryki za­ba­wek, me­ce­na­sem kul­tury i fi­lan­tro­pem. To wie­dzia­łem z prze­ka­zów me­dial­nych. Jak wy­glą­dał, co lu­bił pi­jać, czy po domu cha­dzał w dre­sie, czy sa­ty­no­wym fraku oraz ile miał lat to wie­dza ta­jemna. Sło­wem: czło­wiek za­gadka.

Mos­sa­kow­ski za­dzwo­nił kilka dni temu do na­szej re­dak­cji. Zgo­dził się, że­by­śmy prze­pro­wa­dzili z nim wy­wiad rzekę. Ma­te­riał na wy­łącz­ność. Po­in­for­mo­wał, że bę­dziemy mo­gli py­tać go o wszystko: po­cząw­szy od po­cząt­ków pracy w fa­bryce za­ba­wek, przez zdo­by­cie for­tuny, skoń­czyw­szy na sta­tu­sie hoj­nego dar­czyńcy. Od ro­man­sów i mi­ło­snych przy­gód aż do po­wsta­nia no­wo­cze­snej i ar­chi­tek­to­nicz­nie kon­tro­wer­syj­nej przy­bu­dówki do gdań­skiego fa­lowca.

Dla­czego tra­fił aku­rat do Pro­vo­ca­tio, pod­rzęd­nego i mało atrak­cyj­nego ko­lek­tywu dzien­ni­ka­rzy śled­czych dzia­ła­ją­cych na te­re­nie Przy­mo­rza? Po­dobno lu­bił wspie­rać lo­kal­nych przed­się­bior­ców, a kilka na­szych tek­stów zwró­ciło jego uwagę pod­czas lek­tury ulu­bio­nych ga­zet. Miło.

Jako naj­bar­dziej do­świad­czony dzien­ni­karz w re­dak­cji pod­ją­łem się prze­pro­wa­dze­nia roz­mowy z Mos­sa­kow­skim. Od lat po­wta­rza­łem so­bie, że moją mi­sją jest za­da­wać nie­wy­godne py­ta­nia, otrzy­my­wać nie­praw­dziwe od­po­wie­dzi, a po­tem po­now­nie za­da­wać jesz­cze bar­dziej nie­wy­godne py­ta­nia i otrzy­my­wać troszkę bar­dziej wia­ry­godne od­po­wie­dzi. Czu­łem się w obo­wiązku pro­wo­ko­wać i de­ma­sko­wać tych, któ­rzy ba­lan­sują na gra­nicy prawa, by na­gła­śniać skan­dale i in­for­mo­wać oby­wa­teli o de­ge­ne­ra­tach wta­pia­ją­cych się w szare spo­łecz­no­ści. Dla­tego mia­łem jesz­cze je­den ukryty cel wy­wiadu z Mos­sa­kow­skim: ude­rzyć w jego czułe struny oraz po­znać i ujaw­nić te ta­jem­nice, które na za­wsze miały po­zo­stać uśpione.

Wy­szu­ki­warka za­koń­czyła pracę, a na ekra­nie lap­topa po­ja­wiło się kil­ka­set wy­ni­ków. Ar­ty­kuły na róż­nych por­ta­lach je­dy­nie po­twier­dzały znane mi in­for­ma­cje.

„Mos­sa­kow­ski – ta­jem­ni­czy król za­ba­wek z Przy­mo­rza”, „Mos­sa­kow­ski wspiera dzieci z ubo­gich ro­dzin”, „Mos­sa­kow­ski ra­tuje bez­domne psy”, „Mos­sa­kow­ski in­we­stuje w sztukę”.

Przej­rza­łem więk­szość ar­ty­ku­łów, wy­pi­sa­łem w pliku tek­sto­wym in­for­ma­cje, które zwró­ciły moją uwagę, i sta­ra­łem się stwo­rzyć za­rys sce­na­riu­sza wie­czor­nego spo­tka­nia.

Fakt, że Mos­sa­kow­ski dzia­łał ak­tyw­nie w branży za­ba­wek dla dzieci, spra­wił, że po­czu­łem się jak ma­luch, który prze­peł­niony nie­cier­pli­wo­ścią i en­tu­zja­zmem nie może za­snąć w wie­czór przed swo­imi uro­dzi­nami. Czu­łem eks­cy­ta­cję i nie mo­głem się do­cze­kać spo­tka­nia z Al­ber­tem. Dla niego to świetna oka­zja na au­to­te­ra­peu­tyczne pod­su­mo­wa­nie do­tych­cza­so­wej ka­riery za­wo­do­wej i po­sta­wie­nie me­dial­nego po­mnika, dla mnie szansa na kon­tro­wer­syjny i po­czytny ma­te­riał. I już ja o to za­dbam, by był on kon­tro­wer­syjny i po­czytny.

Po­nadto Mos­sa­kow­ski za­su­ge­ro­wał hojne fi­nan­sowe wspar­cie re­dak­cji, je­śli tekst mu się spodoba. Szef wspo­mi­nał coś o no­wym biu­rze i po­pra­wie kom­fortu pracy, ja su­ge­ro­wa­łem pod­wyżki, pre­mie i im­prezę in­te­gra­cyjną w cie­płych kra­jach. Trzeba mieć w ży­ciu prio­ry­tety.

Spoj­rza­łem przed sie­bie i prze­sta­łem stu­kać w kla­wi­sze. Krwi­sto­czer­wone słońce za­wi­sło nad ho­ry­zon­tem. Ta­flę wody prze­ciął po­ma­rań­czowy pas, a roz­bi­ja­jące się o brzeg fale roz­pry­ski­wały dro­binki wody, które mie­niły się fe­erią barw w bla­sku po­ran­nych pro­mieni. Kilka mew stało na pia­sku na chu­dych no­gach i z za­in­te­re­so­wa­niem, nie mniej­szym od mo­jego, ob­ser­wo­wało ten ma­giczny spek­takl.

Mos­sa­kow­ski prze­stał mieć dla mnie ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Wszystko prze­stało mieć zna­cze­nie. Cały świat się za­trzy­mał, a ja wraz z nim. Ży­cie znów na­brało tempa, kiedy na plaży po­ja­wił się po­dej­rzany typ, na któ­rego cze­ka­łem kil­ka­dzie­siąt mi­nut.

Dwa dni wcze­śniej do sie­dziby Pro­vo­ca­tio przy­szedł ja­kiś męż­czy­zna i mimo że na­sze biuro było za­mknięte dla klien­tów z ze­wnątrz, szef po­sta­no­wił go wy­słu­chać.

Sprawa wy­glą­dała ta­jem­ni­czo.

Każ­dego ranka fa­cet spa­ce­ro­wał w oko­li­cach parku Re­agana. Któ­re­goś dnia za­uwa­żył, jak kilku nie­cie­ka­wych osob­ni­ków wy­mie­nia po­dej­rzane pa­kunki na plaży. Gdy zo­rien­to­wał się, że pa­czuszki za­wie­rają – jak to okre­ślił – śmier­cio­no­śne i za­ka­zane sub­stan­cje w po­staci nar­ko­ty­ków, za­czaił się na po­ro­śnię­tych tra­wami wy­dmach, za co zo­stał uka­rany man­da­tem za nisz­cze­nie przy­rody. Męż­czy­zna stra­cił resztki sza­cunku dla wła­dzy i nie za­an­ga­żo­wał w ak­cję po­li­cji. Po­ja­wił się w Pro­vo­ca­tio i w za­mian za gwa­ran­cję rze­tel­nego dzien­ni­kar­skiego śledz­twa oraz po­da­nia do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści ku­lis sprawy prze­ka­zał in­for­ma­cje o han­dla­rzu nar­ko­ty­ków.

Wie­dzia­łem więc, kogo wy­pa­try­wać, i co ro­bić: na­mie­rzyć cel i na­krę­cić ma­te­riał wi­deo w trak­cie do­ko­ny­wa­nia nie­le­gal­nej trans­ak­cji. Mu­sia­łem po­roz­ma­wiać z di­le­rem i ku­pić działkę to­waru. Po pro­stu.

Do­mnie­many han­dlarz wszedł na plażę wej­ściem, nie­opo­dal któ­rego sie­dzia­łem, mi­nął mnie, nie zwra­ca­jąc na mnie uwagi, i od­da­lił się na około sto me­trów na za­chód. Męż­czy­zna miał trzy­dzie­ści pięć, może czter­dzie­ści lat, ko­zią bródkę i or­ta­lio­nowy dres ob­le­piony ja­snymi kła­kami. Od­wró­cił się do mnie ple­cami, jakby czuł, że go śle­dzę. Przy­ło­żył te­le­fon do ucha, za­pewne in­for­mu­jąc po­ten­cjal­nych kup­ców o swo­jej lo­ka­li­za­cji.

Wło­ży­łem buty i scho­wa­łem lap­top do torby, którą przy­sy­pa­łem pia­skiem, żeby nie rzu­cała się w oczy. Po­sta­no­wi­łem wcie­lić się w rolę za­gu­bio­nego im­pre­zo­wi­cza, który po­przed­niego wie­czoru wy­pił o jed­nego drinka za dużo i z nie­wia­do­mych po­wo­dów za­koń­czył za­bawę zgo­nem na plaży. Ach, wspo­mnie­nia.

Kiedy po­ło­ży­łem głowę na pia­sku, ką­tem oka za­uwa­ży­łem truch­ta­ją­cego brze­giem mo­rza bie­ga­cza. Męż­czy­zna ro­zej­rzał się, jakby chciał się upew­nić, że w po­bliżu nie ma ni­kogo nie­po­żą­da­nego. Zwol­nił, zmru­żył oczy i wbił we mnie wzrok. Prze­krę­ci­łem głowę na drugą stronę, wy­da­łem se­rię bli­żej nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych dźwię­ków i wy­beł­ko­ta­łem ci­che: „Jesz­cze po kro­pelce”. Bingo! Bie­gacz uznał, że nie sta­no­wię za­gro­że­nia, po­now­nie przy­spie­szył kroku i prze­ciął plażę, zmie­rza­jąc w kie­runku di­lera.

Męż­czyźni wy­mie­nili uścisk dłoni, po czym han­dlarz wska­zał ręką płot, za któ­rym skry­wała się opusz­czona i za­nie­dbana kon­struk­cja nie­czyn­nej zjeż­dżalni wod­nej. Pa­no­wie ru­szyli przed sie­bie, a ja stra­ci­łem ich z pola wi­dze­nia.

Wsta­łem, otrze­pa­łem spodnie z pia­sku i chwiej­nym kro­kiem za­czą­łem iść w ich stronę. Im bli­żej by­łem, tym gło­śniej­sze i bar­dziej wy­raźne sta­wały się ich głosy. Nie sły­sza­łem, o czym do­kład­nie mó­wili, ale wraz z po­dmu­chami wia­tru do­cho­dziły do mnie po­je­dyn­cze słowa. Z całą pew­no­ścią nie była to roz­mowa o po­go­dzie, chyba że no­wym zja­wi­skiem at­mos­fe­rycz­nym stała się ostat­nio me­tam­fe­ta­mina.

Do­tar­łem do bla­sza­nego płotu i po­woli kro­czy­łem na­przód. Le­wym ra­mie­niem nie­mal szo­ro­wa­łem po jego chro­po­wa­tej po­wierzchni. Raz po raz zer­ka­łem pod nogi, żeby nie wdep­nąć w ka­wałki drutu i sko­ro­do­wa­nych śrub. Wy­ją­łem z kie­szeni smart­fon, włą­czy­łem apa­rat i uru­cho­mi­łem na­gry­wa­nie. Spoj­rza­łem przed sie­bie i za­sko­czony uj­rza­łem han­dla­rza, który świ­dro­wał mnie wzro­kiem.

Gra się roz­po­częła.

– Czego tu szu­kasz? – spy­tał di­ler.

– Je­stem ste­rem, bia­łym żoł­nie­rzem – po­wie­dzia­łem, sta­jąc po­mię­dzy han­dla­rzem a bie­ga­czem. – Do­bra, ma mnie pan. Nie je­stem ste­rem. Nie wiem, jak się na­zy­wam i co tu ro­bię. Wy­pi­łem troszkę.

Di­ler rzu­cił okiem na swoją dłoń, za­ci­snął ją i wło­żył do kie­szeni. De­li­kat­nym ski­nie­niem dał znać bie­ga­czowi, aby wstrzy­mać się z trans­ak­cją. Ten przy­tak­nął, oparł się dłońmi o płot i jak gdyby ni­gdy nic za­czął ryt­micz­nie pro­sto­wać nogi i roz­cią­gać mię­śnie ły­dek.

– Chcę ku­pić to­war – oznaj­mi­łem.

Di­ler wes­tchnął ciężko.

– Zły ad­res.

– Wi­dzia­łem, że ski­trał pan do kie­szeni ja­kiś pa­ku­nek. – Wle­pi­łem wzrok w jego prze­krwione oczy.

– Do­brze wi­dzia­łeś. To paczka z na­pi­sem „nie twój za­srany in­te­res”. Wra­caj na me­lanż, ko­leś, bo ra­czej się nie do­ga­damy.

– Z me­lanżu to ja wła­śnie wra­cam. Pro­centy za­czy­nają pusz­czać. Na pewno może pan mnie wspo­móc. – Zbli­ży­łem się do han­dla­rza.

– Za­raz za dep­ta­kiem jest mo­no­po­lowy. Spier­da­laj w tamte re­jony. – Di­ler od­wró­cił się w stronę bie­ga­cza.

– Chyba się nie ro­zu­miemy. – Stuk­ną­łem go w ra­mię. – Po­trze­buję cze­goś moc­niej­szego.

– Mocny cios bę­dzie okej? – za­py­tał, wy­pi­na­jąc klatkę pier­siową.

– Za­leży, ja­kie pan lubi – od­par­łem z gro­bową miną.

Di­ler prze­wró­cił oczami i gło­śno wy­pu­ścił po­wie­trze no­sem.

– Co ja mó­wię? Jaki pan? – kon­ty­nu­owa­łem. – Znamy się na tyle do­brze, że mo­żemy już przejść na ty.

– Od po­czątku zna­jo­mo­ści je­stem z tobą na ty, śmie­ciu. – Męż­czy­zna spoj­rzał na te­le­fon, który trzy­ma­łem, i zmarsz­czył brwi. – Nie je­stem zbyt fo­to­ge­niczny. Twoja gęba też nie bę­dzie, jak da­lej bę­dziesz się rzu­cał i mnie na­gry­wał.

Opu­ści­łem rękę wzdłuż ciała, ale sta­ra­łem się, aby obiek­tyw apa­ratu na­dal był skie­ro­wany na di­lera. Cof­ną­łem się o krok i za­uwa­ży­łem, że bie­gacz prze­szedł z fazy roz­cią­ga­nia do fazy wy­rzu­ca­nych w po­wie­trze ko­lan w ski­pie A. Przy­naj­mniej on ra­cjo­nal­nie po­żyt­ko­wał czas.

– Czyli nie sprze­dasz? – Upew­ni­łem się.

– Sprze­dam ci kopa w dupę. Spie­przaj do swo­jego pia­sko­wego graj­dołka!

– Wi­dzę, że mi nie ufasz – po­wie­dzia­łem. – Mam kasę, mam sporo forsy. O to się nie martw. Za­płacę. Po­wiedz tylko czym han­dlu­jesz? Trawka? Amfa? Meta?

– Po­słu­chaj. – Męż­czy­zna zła­pał mnie za ko­szulę i wy­krę­cił ją, za­ci­ska­jąc ma­te­riał w oko­licy mo­jego gar­dła. – Je­śli nie ro­zu­miesz po pol­sku, to mogę prze­ka­zać ci ko­mu­ni­kat w in­nym ję­zyku.

Di­ler pu­ścił mnie i ode­pchnął.

Na­ru­sze­nie mo­jej strefy kom­fortu, a co gor­sza, po­trak­to­wa­nie mar­ko­wej ko­szuli jak ciu­cha ze stra­ganu spra­wiło, że stra­ci­łem ochotę na dal­sze po­tyczki słowne. Krew w mo­ich ży­łach za­wrzała. Puls przy­śpie­szył. Jedno było pewne: ktoś za­raz do­sta­nie wpier­dol, i na pewno nie będę to ja.

Uśpi­łem ekran te­le­fonu, ale ka­merę po­zo­sta­wi­łem włą­czoną. Scho­wa­łem te­le­fon do kie­szeni z pełną świa­do­mo­ścią, że tracę ma­te­riał wi­deo, który w przy­szło­ści mógłby przy­dać się do zde­ma­sko­wa­nia han­dla­rza. Po­krę­ci­łem głową w obie strony. Po­czu­łem strzyk­nię­cie w oko­li­cach karku. Ścią­gną­łem ło­patki w dół i spią­łem wszyst­kie mię­śnie.

– Z ca­łym sza­cun­kiem lub bez, ale nie wy­glą­dasz na po­li­glotę. I je­śli mógł­bym mieć jedną małą prośbę, to – zgią­łem rękę, a łok­ciem wal­ną­łem w pod­bró­dek di­lera – za­my­kaj gębę jak do mnie mó­wisz!

Moje ra­mię nie­mal wbiło się w czaszkę han­dla­rza. Gło­śne chrup­nię­cie zwia­sto­wało zła­ma­nego zęba albo pęk­niętą żu­chwę. Jego głowa od­sko­czyła do tyłu, a oczy ucie­kły w głąb czaszki.

Bie­gacz gwał­tow­nie prze­rwał roz­grzewkę i za­stygł. Jego twarz wy­ra­żała wszystko to, czego nie był w sta­nie wy­po­wie­dzieć. Spor­to­wiec prze­łknął ślinę i rzu­cił:

– Na to się nie pi­sa­łem!

Kiedy na se­kundę prze­nio­słem wzrok na skon­fun­do­wa­nego di­lera, nie­do­szły klient uciekł su­sami w stronę mo­rza, po czym pu­ścił się wzdłuż brzegu w kie­runku so­poc­kiego mola.

Di­ler wy­glą­dał na zmie­sza­nego. Kil­ku­krot­nie za­ci­snął po­wieki i zmarsz­czył czoło. Nie spo­dzie­wał się ciosu w brodę wy­pro­wa­dzo­nego przez nie­po­zor­nego ko­le­sia w ha­waj­skiej ko­szuli. Nie wie­dział, że w luź­nych rę­ka­wach skry­wa­łem bicki twarde ni­czym orze­chy ko­ko­sowe.

Uży­łem siły, bo stwier­dzi­łem, że zwy­kłą roz­mową nic nie wskó­ram. Po­sta­no­wi­łem zbić go z pan­ta­łyku i spro­wo­ko­wać do dzia­ła­nia. Mój mózg pra­co­wał na peł­nych ob­ro­tach i pod­su­wał co­raz to dziw­niej­sze sce­na­riu­sze na­szego nie­le­gal­nego spo­tka­nia.

– Co mi tam! Raz się żyje – po­wie­dzia­łem, po czym rzu­ci­łem się z im­pe­tem na di­lera.

Mój bark tra­fił na opa­sły brzuch, a męż­czy­zna – za­sko­czony ko­lej­nym ata­kiem – ru­nął na pia­sek ni­czym bez­władna foka. Wy­lą­do­wa­łem na nim, a na­sze twa­rze się zbli­żyły.

– Już po to­bie, su­kin­synu – wy­ce­dził przez za­ci­śnięte zęby.

Spoj­rza­łem na jego usta i par­sk­ną­łem śmie­chem.

Han­dlarz stra­cił pół gór­nej je­dynki, a pró­bu­jąc po­wie­dzieć „su­kin­synu”, wy­po­wie­dział sze­lesz­czące „szu­kinsz­szynu”. Fa­cet był roz­wście­czony ni­czym ła­koma sło­dy­czy osa i nie­po­radny, jak prze­wró­cony na plecy i wierz­ga­jący nóż­kami żuk gno­jowy. Od po­czątku wie­dzia­łem, że ko­goś mi przy­po­mina. Tak, te­raz wie­dzia­łem: ob­sra­nego żuka.

Męż­czy­zna ko­ły­sał się co­raz gwał­tow­niej i pró­bo­wał zrzu­cić mnie z sie­bie. Przy­ci­sną­łem więc ło­kieć do jego szyi, a lewą ręką się­gną­łem do kie­szeni or­ta­lio­no­wego dresu. Wy­ma­ca­łem tam mo­krego peta, któ­rego bły­ska­wicz­nie wy­pu­ści­łem z pal­ców, a po chwili tra­fi­łem na pla­sti­kową to­rebkę wy­peł­nioną sypką za­war­to­ścią.

– Aha! – wrza­sną­łem. – To może jed­nak do­bi­jemy targu? – Po­ma­cha­łem pa­kun­kiem przed jego oczami.

Na wi­dok spo­rej por­cji to­waru w mo­jej dłoni męż­czy­zna pod­niósł się ni­czym ra­żony prą­dem i ze­pchnął mnie na pia­sek. Zwin­nym ru­chem zła­pał to­rebkę i gwał­tow­nie szarp­nął.

Pla­sti­kowy wo­re­czek pękł, a błę­kitne krysz­tałki ta­jem­ni­czej sub­stan­cji wy­strze­liły w po­wie­trze ni­czym ob­łoki ko­smicz­nych ga­zów w kom­pu­te­ro­wej sy­mu­la­cji Wiel­kiego Wy­bu­chu. Czas się na chwilę za­trzy­mał, nar­ko­tyk zda­wał się le­wi­to­wać, a pro­mie­nie słońca, jakby prze­pusz­czone przez pry­zmat, roz­sz­cze­piły się na dzie­siątki ko­lo­ro­wych pa­sków, które zni­kły tak szybko, jak się po­ja­wiły. Po chwili nie­bie­ska chmura opa­dła i zmie­szała się z brud­nym pia­skiem.

Di­ler za­marł, po czym zro­bił coś, czego się po nim nie spo­dzie­wa­łem.

Za­wsze za­sta­na­wiało mnie, czy by­cie han­dla­rzem dra­gów au­to­ma­tycz­nie zo­bo­wią­zuje do by­cia ćpu­nem. Czy di­ler, ni­czym te­ster z fa­bryki cze­ko­lady, spraw­dza swoje pro­dukty, by klienci otrzy­my­wali to­war naj­lep­szego sortu? Czy czuje się od­po­wie­dzialny za ja­kość nar­ko­ty­ków? A może w branży funk­cjo­nują tajne nor­ma­tywy okre­śla­jące wy­ma­ganą bez­pra­wiem za­war­tość nar­ko­tyku w nar­ko­tyku?

Fa­cet w or­ta­lio­no­wym dre­sie, z ko­zią bródką i zła­maną je­dynką nie przy­po­mi­nał ćpuna, choć nowo na­byty den­talny uby­tek spra­wił, że można było mieć w tej kwe­stii wąt­pli­wo­ści. Męż­czy­zna nie miał za­pad­nię­tych oczu, nie był prze­raź­li­wie chudy, strupy nie po­kry­wały jego dłoni. Co prawda za­cho­wy­wał się nieco ir­ra­cjo­nal­nie, ale zda­wało mi się, że ko­leś miał po pro­stu żyłkę do in­te­re­sów oraz ape­tyt na szybką i dużą kasę. Moż­liwe też, że moja wi­zja nar­ko­mana była nie­ak­tu­alna, a współ­cze­śni wiel­bi­ciele tab­sów nie wy­glą­dali jak he­ro­ini­ści z lat dzie­więć­dzie­sią­tych da­jący w żyłę na Cen­tral­nym w War­sza­wie.

Do­strze­głem w jego oczach ja­kiś ro­dzaj sza­leń­stwa. Jakby na­gle – i o ja­kieś dzie­sięć mi­nut za późno – uświa­do­mił so­bie, że wcale nie je­stem mło­dym im­pre­zo­wi­czem żąd­nym ko­lej­nego nar­ko­ty­ko­wego tripu, lecz po­li­cyj­nym taj­nia­kiem. Ry­chło w czas.

Di­ler ro­zej­rzał się wo­kół, po­tem zaj­rzał w moje oczy – a chyba i w głąb du­szy. Prze­pro­wa­dził bły­ska­wiczny bi­lans zy­sków i strat, po czym wy­brał opcję, dzięki któ­rej mi­ni­ma­li­zo­wał ry­zyko schwy­ta­nia i tra­fie­nia do pier­dla.

Pod­nio­słem głowę, a mój puls przy­spie­szył.

Ma­sywna kon­struk­cja nie­czyn­nej zjeż­dżalni wod­nej była wy­soka na dzie­sięć me­trów i nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że czasy jej świet­no­ści dawno już mi­nęły. Nie­gdyś miej­sce za­pew­nia­jące dzie­ciom frajdę, te­raz stra­szyło i przy­wo­dziło na myśl prze­ra­ża­jące atrak­cje ro­dem z Joy­landu Kinga. Na górną plat­formę pro­wa­dziły ażu­rowe schody, któ­rych bieg za­czy­nał się na wy­so­ko­ści pierw­szego pię­tra. Po­zo­stała część nie za­cho­wała się. Gdzie­nie­gdzie do­strze­głem po­cho­dzące za­pewne sprzed dwu­dzie­stu lat po­zo­sta­ło­ści żół­tej farby, która pła­tami od­cho­dziła od me­talu. Po­czu­łem dreszcz na wi­dok frag­mentu pro­stej zjeż­dżalni ury­wa­ją­cej się w po­ło­wie. Ide­alne miej­sce na zła­ma­nie karku.

Co gor­sza, męż­czy­zna naj­wy­raź­niej nie znał prze­pi­sów BHP i nim zdą­ży­łem do niego do­biec, wspiął się po sko­ro­do­wa­nych bel­kach na pierw­szy spo­cznik scho­dów, po czym w kilka se­kund do­tarł na szczyt wieży.

Za­krę­ciło mi się w gło­wie na myśl, że miał­bym wejść za nim.

– Tego szu­kasz, za­srany psie? – Di­ler pa­trzył na mnie z góry, uśmie­chał się i ma­chał to­rebką z nie­bie­ską za­war­to­ścią, którą wy­jął z dru­giej kie­szeni spodni. – My­śla­łeś, że nie po­znam gliny? Z ki­lo­me­tra was wy­czu­wam. Mo­że­cie mi na­sko­czyć!

Fa­cet splu­nął, a ja usko­czy­łem, żeby nie do­stać śliną w oko.

Głów­ko­wa­łem nad stra­te­gią dzia­ła­nia, ale per­spek­tywa wspi­na­nia się na zjeż­dżal­nię pa­ra­li­żo­wała mnie i od­bie­rała zdol­ność ra­cjo­nal­nego my­śle­nia. Mo­głem za­cze­kać, aż di­ler się znu­dzi i zej­dzie na dół, ale z twa­rzy pa­ta­fiana wy­czy­ta­łem, że bę­dzie sie­dział tam tak długo, jak tylko się da. Choćby do końca świata.

Za­mkną­łem oczy, zła­pa­łem za me­ta­lową belkę i wło­ży­łem nogę mię­dzy pręty wzmac­nia­jące kon­struk­cję. Sta­ra­łem się opa­no­wać drże­nie rąk, po czym pod­ją­łem mę­ską de­cy­zję i roz­po­czą­łem wspi­naczkę na szczyt.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki