Morderstwo w małym mieście - Janczarek Piotr - ebook

Morderstwo w małym mieście ebook

Janczarek Piotr

5,0

Opis

Kraśnicki porucznik Borewicz nazywał się Andrzej Szulc i był kapitanem. Prawnik z wykształcenia, inteligentny, cyniczny, w milicji znalazł się z powodu łatwiejszego życia, które sobie cenił, nienawidząc troski o codzienny byt. Pewne wydarzenia w mieście pokrzyżowały plany kapitana, wplątując go w historię zapoczątkowaną jeszcze w czasie okupacji niemieckiej.

Im dłużej Szulc prowadził śledztwo, im bardziej wgłębiał się w przeszłość, tym bardziej tracił pewność, czy na pewno chce rozwiązać tę zagadkę. Kto tak naprawdę był sprawcą?, a kto ofiarą?Wygodna dla wszystkich zmowa milczenia zaczęła pękać, przybierając tragiczny finał ćwierć wieku po wojnie.

Jest to opowieść o wielkim tabu, zmowie milczenia społeczności mniejszych i większych miast oraz wsi, w której drzwi szafy z trupem zgodnie przytrzymywali partyjni sekretarze, biskupi i lokalni proboszczowie. Jest to opowieść o społecznościach funkcjonujących w warunkach, gdzie władza należała do partyjnych dygnitarzy, a rząd dusz do kościoła i lokalnego kleru. Opowieść o tym, że praktycznie w Polsce nie wszystko się zmienia, przynajmniej mentalnie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IwonaPiotrJanczarek

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu świetna, mądra lektura. Zmusza do myślenia
00

Popularność




 

 

Wydawca: Piotr Janczarek

Dystrybucja: East West Europe Media, kontakt: [email protected]

Wydawnictwo: Piotr Janczarek, [email protected], tel. +48 604 201 109

ISBN 978-83-937038-2-1

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dziękuję Damianowi, który jest faktycznie współautorem i dobrym duchem tej książki.

autor

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wstęp

Kraśnicki porucznik Borewicz nazywał się Andrzej Szulc i był kapitanem. Prawnik z wykształcenia, inteligentny, cyniczny, w milicji znalazł się z powodu poszukiwania łatwiejszego życia, które sobie cenił, nienawidząc troski o codzienny byt.

Pewne wydarzenia w mieście pokrzyżowały plany kapitana, wplątując go w historię zapoczątkowaną jeszcze w czasie okupacji niemieckiej. Wygodna dla wszystkich zmowa milczenia zaczęła pękać, przybierając tragiczny finał ćwierć wieku po wojnie.

Im bardziej wciągało go dochodzenie, które prowadził jako śledczy, tym więcej miał wątpliwości. W końcu też dylemat, czy naprawdę warto rozwiązywać tę zagadkę? Kto jest dobry, kto zły? Że świat nie jest czarno-biały, postacie go otaczające także nie są takie, wiedział już wcześniej.

Jest to opowieść o wielkim tabu, zmowie milczenia społeczności mniejszych i większych miast oraz wsi, w której drzwi szafy z trupem zgodnie przytrzymywali partyjni sekretarze, biskupi i lokalni proboszczowie.

Jest to opowieść o społecznościach funkcjonujących w warunkach, gdzie władza należała do partyjnych dygnitarzy, a rząd dusz do kościoła i lokalnego kleru. Opowieść o tym, że praktycznie w Polsce nie wszystko się zmienia, przynajmniej mentalnie. Ale jest to też opowieść o ludziach, którzy potrafią trzymać dystans do rzeczywistości i zachowywać się przyzwoicie.

Wszystkie wydarzenia i postaci, które opisałem w tej opowieści, są fikcyjne. Może prawie wszystkie? Kraśnik – moje rodzinne miasto – posłużył mi jako tło opowieści. Opisuję miasto, jakie zapamiętałem z dzieciństwa, choć nieco późniejszego. To miasto, które było mi bliskie, które lubiłem. Historie z okresu okupacji i czasu powojennego nie są prawdziwe, ale bardzo prawdopodobne.

Kraśnik, październik 1969 r.

Niski, chudy facet w wieku trochę więcej niż średnim, kołysał się na drewnianym krześle przy stoliku zastawionym butelkami po oranżadzie i małymi szklaneczkami, tzw. literatkami. Wewnątrz milicyjnych konsumów było duszno, unosił się gęsty, cuchnący dym z tanich papierosów. Dym otulał salę jak mgła. Przez ten tuman facet mógł dostrzec jedynie czerwone, nalane gęby współtowarzyszy, podświetlane przez ogniki papierosów. Jego gęba była inna, chuda, szczurowata, ozdobiona szczurzym wąsikiem. Był postury raczej mikrej.

Facet trzymał w ręku pustą literatkę, spoglądał na szklankę, gęby kumpli, to znów na chudą i wysoką barmankę, stojącą za szynkwasem. Toczył ze sobą wewnętrzny bój: zamówić jeszcze jedną setkę, czy iść do domu. W końcu odstawił szklankę, odsunął energicznie krzesło, aż uderzyło w sąsiednie w chwili, gdy gruby gość w drelichu kierowcy sięgał literatką do ust.

– Ochujałeś, Żurek! – warknął tamten, wycierając sobie spodnie łapą, wielką jak szufla palacza.

– Pardon – rzucił szczurowaty niechętnie. Znów zawisł w próżni.

– Dwie sety starczą, trza do domu iść – powiedział do siebie i wcisnął na głowę filcowy kapelusz.

– Na mnie już czas chłopaki – rzucił do grupki mężczyzn siedzących przy stoliku.

– Z Bogiem – zarechotał jeden z kompanów, nawet nie podnosząc wzroku na szczurowatego.

Otworzył drzwi i jego twarz owiało chłodne, jesienne powietrze. Od razu poczuł się lepiej. Był dopiero kwadrans po ósmej wieczorem, ale na ulicy nie dostrzegł ani jednego człowieka. Secesyjną kamieniczkę naprzeciw konsumów zajmowała komenda powiatowa milicji, w oknie na parterze paliło się światło, a na ulicy stała milicyjna nyska. „Może chłopaki by podwieźli?” –- pomyślał Żurek. Nim jednak zdążył przejść na drugą stronę Kościuszki, już się rozmyślił. „Spacer dobrze mi zrobi, wódka wywietrzeje z głowy, a matka nie będzie gderać” – dodał w myślach.

Skręcił w prawo i szedł kawałek ulicą Kościuszki. Uliczna latarnia zawieszona na drewnianym słupie świeciła słabym, żółtym światłem, oświetlając niewielki krąg wokół słupa. Wąski strumień światła padał na górne stopnie schodów, które prowadziły od ulicy Kościuszki do Zamkowej i Oboźnej. Żurek zatrzymał się na chwilę, rozejrzał dokoła. Od kilku dni miał jakieś dziwne przeczucie, że od pewnego czasu ktoś za nim chodzi.

Mężczyzna, powoli stawiając stopy, schodził w dół podniszczonymi schodami, trzymając się mocno solidnej, okrągłej poręczy. Zanurzał się coraz bardziej w czarny tunel, uliczne latarnie nie świeciły. Miejskie władze już ich nie naprawiały, zdając sobie sprawę z beznadziejności walki z chuliganami, uzbrojonymi w proce. Józef rozglądał się w przód, na boki, w tył. Było pusto. Choć wydawało mu się, że widzi ciemny zarys sylwetki podążającej równolegle wzdłuż zamkowej skarpy.

– Sen mara, Bóg wiara – wyszeptał Żurek, zaśmiewając się w duchu ze swojego poczucia humoru.

To rzeczywiście był czarny tunel, droga prowadziła przez duży wąwóz. Po prawej była skarpa, którą porastał „księży ogród”, czyli posesja należąca do parafii. Na górze wznosił się dawny klasztor, teraz budynek liceum i kościół. W oknie pobliskiego budynku parafialnego paliło się światło.

– Pewnie słucha Wolnej Europy, cholerny klecha – pomyślał Żurek o proboszczu.

Światło w oknie drewnianego domku zegarmistrza Starynkiewicza było jedynym jasnym punktem w ciemnej ulicy, za domem wznosiło się tzw. zamczysko, czyli dawna skarpa zamkowa.

Wreszcie wyszedł na prostą. Jeszcze parę kroków i dojdzie do ulicy Oboźnej prowadzącej na Suchyń. Jedyna latarnia na skrzyżowaniu świeciła bladym światłem. Dwie sąsiednie zdążyli już wygasić. W oddali było widać świecące się okna bloków osiedla Koszary.

Józef usłyszał zbliżające się głośne śmiechy. Nie chciał ryzykować spotkanie z nie wiadomo kim, w takim miejscu. Przecisnął się przez żywopłot i wszedł do parku. Poszedł alejką w kierunku drewnianego mostka. W ciemności głową przydzwonił w coś metalowego. Przyświecił zapałkami, był to znak drogowy: „Uwaga! Piesi”. Tu zaczynało się miasteczko ruchu drogowego i plac zabaw, a dalej stała harcówka. Józefowi wydawało się, że widzi w tej nieprzeniknionej ciemności małe światełko, jakby ognik papierosa. Było jednak za późno, żeby wracać. Żurek pomyślał, że jeszcze parę kroków i dojdzie do miejsca, gdzie mieszkali ludzie, będzie bezpieczny.

Zobaczył, że z ławki stojącej opodal wstał mężczyzna, zgasił papierosa o jej oparcie, a niedopałek wsunął do kieszeni płaszcza czy kurtki, Żurek nie zwrócił na to uwagi. Samotny mężczyzna był lepiej zbudowany od Żurka i niewiele wyższy. Na czoło miał wciśniętą czapkę. Stał i czekał, aż ich drogi się skrzyżują. Józef Żurek zwolnił kroku, niepewnie rozglądał się dokoła, nikogo nie było. Dopiero jakieś trzysta metrów dalej, naprzeciw harcówki, paliły się światła w drewnianym domku i ktoś chodził po podwórku.

Żurek stanął, strach nieco go sparaliżował. Bezwiednie szukał czegoś w kieszeniach płaszcza: noża, legitymacji służbowej? Mężczyzna w czapce powoli zbliżył się do Żurka, stając twarzą w twarz.

– Żurek, to ty?

– A kto pyta? – odpowiedział, starając się się zachować pewność siebie.

– Nie poznajesz mnie? Jestem...

– Tak, już poznaję. Wiem, kim jesteś, czego chcesz?

– Sprawiedliwości.

Xxxx

– Tam jest – powiedział beznamiętnie sierżant Adam Golonka, wskazując drogę kapitanowi Andrzejowi Szulcowi.

– Pieprzony ormowiec (1) - dodał już z większą namiętnością, ale ciszej, Golonka.

– Co mówiliście sierżancie? – kapitan odwrócił głowę w kierunku milicjanta.

– Nie, nic, panie kapitanie.

Żurek na wpół leżał, na wpół klęczał, owinięty wokół znaku drogowego: „Uwaga! Dzieci”. Jego twarz wyrażała strach pomieszany z zaskoczeniem.

Ranek był dość chłodny, nad pobliskimi łąkami unosiły się jeszcze mgły. Miasteczko ruchu drogowego było nowe. Asfaltowe uliczki tworzyły tu skrzyżowania, ronda z wysepkami. Były wyznaczone przejścia dla pieszych, postawiono znaki drogowe. Prowadziła tędy najkrótsza droga ze starego miasta do osiedla Koszary. Jednak po zmroku mało kto się tu zapuszczał, chyba że w większej grupie.

– W tym miejscu ktoś go potraktował nożem – sierżant Golonka wskazał fragment chodnika za mostem.

– Tu się dowlókł i wykrwawił – Golonka bez żadnych emocji popatrzył na zwłoki. Od miejsca, gdzie zadano denatowi śmiertelny cios do punktu, gdzie leżały zwłoki, prowadziła strużka krwi.

Golonka był facetem średniego wzrostu i trochę więcej niż średniej budowy ciała. Mundur ciasno opinał wystający brzuch. Sierżant pracował w milicji już siedemnaście lat, z czego większość w dochodzeniówce i miał opinię dobrego i skrupulatnego fachowca.

– Kto go znalazł? – Szulc odwrócił się do Golonki.

– Stara Wawszczakowa – milicjant wskazał na stojącą obok kobietę.

Kobieta w chustce na głowie, z płócienną torbą na zakupy w rękach, stała obok sierżanta, mocno podekscytowana. Spoglądała to na zwłoki, to na kapitana i drogę do miasta. Odnalazła zwłoki i czuła się już ekspertką w dziedzinie kryminalistyki.

– Bo ja, panie oficerze, na targ szłam, bo dzisiaj wtorek. Myślałam: jajek świeżych kupię, bo te ze sklepu, to sam pan wie, jakie. Tak se idę i widzę, jakiś pijany człowiek leży, trza go obudzić, niech do domu idzie, tam pewnie żona się martwi. Patrzę, a to ormowiec leży, w dodatku cały martwy, to pobiegłam na posterunek do Koszar.

Szulc rozejrzał się dokoła, przeszedł kilkadziesiąt metrów drogą, którą najprawdopodobniej szedł Żurek. Po czym wrócił i dokładnie przyjrzał się zwłokom.

– Zajmijcie się świadkiem, sierżancie. Wiecie, co robić. Zaraz powinna zjawić się ekipa techników. A wy zawieźcie mnie na komendę – Szulc ruszył w kierunku stojącego za mostem radiowozu.

Dwa kroki za nim szedł kapral Mirosław Kulesza, który prowadził radiowóz. Szulc nie czekając na kaprala otworzył przednie drzwi warszawy i zajął miejsce pasażera. Ruszyli Oboźną. Kapral Kulesza nie należał do szczególnie rozmownych. Podróż w ciszy była jak najbardziej na rękę Szulcowi, który nie czuł się najlepiej po wczorajszym, dość mocno zakrapianym spotkaniu. Golonka i Kulesza zgarnęli go radiowozem wprost z ulicy, gdy szedł do pracy, planując jednak wcześniejszy pobyt w konsumach.

Warszawa minęła nowy dworzec autobusowy, gdzie co chwila niebieskie autobusy przywoziły tłumy ludzi z okolicznych miejscowości. Skręciła w Lubelską, a następnie ostro w górę w Podwalną. Tą wąską, brukowaną uliczkę wytyczono cztery wieki temu na wzgórzu. Po prawej stronie stały cztery kamienice i kilka drewnianych domków. Po lewej na wzgórzu stały ciasno, jedna, obok drugiej skromne kamieniczki. Podwalna była kiedyś częścią dzielnicy żydowskiej. Minęli dawną dzielnicę żydowską i kościół parafialny. Samochód zatrzymał się na ulicy Kościuszki, przy wejściu do komendy.

– Chodźcie ze mną kapralu – kapitan wskazał na konsumy. Wydawało mu się dość prawdopodobne, że ostatni wieczór w swoim życiu Żurek spędził właśnie w tym lokalu.

Usiedli przy stoliku. Kulesza nawet nie zdjął kurtki mundurowej.

– Co podać, panowie? - bufetowa Barbara Szydło zjawiła się niemal natychmiast.

Jak zawsze miała na sobie fartuch, zakrywający kremową bluzkę. Spod fartucha wystawała duża broszka. Szulc zamówił zestaw ratunkowy: pięćdziesiątkę wódki, talerz flaków i małe piwo. Kulesza tylko oranżadę. Flaki pachniały majerankiem, były dobrze przyprawione, choć nieco wodniste. Wódka, jak to jesienią i zimą, była zimna, bo stała w nieogrzewanym pomieszczeniu. Latem gorzałka, piwo czy oranżada były, ze zrozumiałych względów, zawsze ciepłe.

Konsumy znajdowały się na parterze dużej kamienicy z 1925 r. W środku stał duży bufet z urządzeniem do rozlewania piwa i zmywakiem, gdzie płukano kufle i szklanki. Obok stała lada chłodnicza, w której trzymano różne przekąski, a w zasadzie te, które były dostępne danego dnia. Wystrój wnętrza nie zmienił się chyba od lat dwudziestych. Nowością były chyba tylko hasła, zawieszone na ścianach i obrazki przedstawiające milicjantów w marszu, na patrolu drogowym. Hasło na ścianie informowało, że „osób nietrzeźwych nie obsługujemy”. Było to jedno z haseł, które praktycznie nigdy nie wcielono w życie. W dość dużej sali stały proste stoły, bez obrusów i zwyczajne krzesła. Lokal był popularny, można było niedrogo zjeść i się napić.

– Pani Basiu, czy pracowała pani wczoraj wieczorem? – Szulc zwrócił się do bufetowej.

– Tak, do zamknięcia.

– Czy był tu wczoraj Żurek?

– Ano był, ale nie siedział długo, wyszedł koło ósmej, nawet nie pił zbyt dużo.

– A może ktoś z nim wyszedł, albo zaraz za nim?

– Nie, chyba nikt nie wychodził, tylko on, panie kapitanie. A co z nim? – odezwała się bufetowa bez większego zainteresowania.

– Nie żyje, ktoś go dopadł na „łąkach” i podziurawił nożem.

Barbara Szydło znieruchomiała na chwilę.

– Co pan mówi!? – I po chwili namysłu dodała sentencjonalnie: – Szkoda każdego człowieka, ale ten pozostawił po sobie wiele złego.

– Non omnis moriar – szepnął kapitan.

– Co takiego?

– Nic, nic.

Szulc dojadł zupę, popił piwem i poczuł, że wracają mu siły.

– Mirek! – zwrócił się do towarzyszącego mu kaprala. – Dowiesz się, kto tu był wczoraj wieczorem i spiszesz zeznania.

– Taa jest, obywatelu kapitanie – odpowiedział beznamiętnie Kulesza. Domyślał się już, co go czeka dziś i w następnych dniach.

Kapitan zarzucił na ramię płaszcz i ruszył do gmachu Komendy Powiatowej Milicji, czyli na drugą stronę ulicy. Szulc był dość wysoki, w miarę szczupły, ale spod marynarki przebijał zarys brzuszka. Niegdyś gęsta, ciemna czupryna była już nieco przerzedzona. Poszedł do milicji w 1957 r., w tym samym, w którym skończył prawo na UMCS w Lublinie. Po kilku latach został szefem zespołu kryminalnego.

XXX

Szulc wszedł na pierwsze piętro, wprost do sekretariatu komendanta powiatowego milicji.

– Dzień dobry, pani Elu. Jest szef? – spojrzał na młodą, dość ładną blondynkę, siedzącą za biurkiem w sekretariacie.

– Dzień dobry. Czeka na pana, obywatelu kapitanie.

Podpułkownik Dąb spacerował po pokoju z papierosem w ręku. Z giewonta nosił się cuchnący dym. „Dąb” był jego pseudonimem z czasów partyzanckich, gdy dowodził oddziałem Gwardii Ludowej, a następnie Armii Ludowej. Pułkownik lubił, gdy tak go nazywano, prawdziwe nazwisko, Leopold Osika, nie pasowało do tego silnego człowieka o niewątpliwych zdolnościach przywódczych.

– Witajcie, kapitanie – mocno uścisnął wielką chropowatą dłonią rękę Szulca. – Siadajcie.

– Ela, herbata dla mnie i kawa dla kapitana.

Pułkownik miał pociągłą twarz, dość wysokie czoło. Nie był wysoki, tak około 160 cm wzrostu, miał jakąś taką nie tyle krępą, co zwartą budowę ciała. Nosił milicyjny mundur tak, jakby był jego drugą skórą.

– To co z tym Żurkiem? – spojrzał na Szulca.

– Golonka zajął się miejscem zabójstwa, Kulesza przesłuchuje gości konsumów, a ja muszę się zastanowić, kto mógł mieć interes w tym, aby posłać ormowca do nieba, czy gdzie tam ormowcy idą po śmierci – odpowiedział beznamiętnie Szulc.

– Pół miasta go nienawidziło, a drugie pół się go bało. Życzę powodzenia w poszukiwaniach – zaśmiał się, trochę sztucznie, Dąb, głośno mieszając herbatę łyżeczką. – Szukać trzeba, ale od razu cuchnie mi to umorzeniem z powodu niewykrycia sprawcy. Potencjalnych zabójców może być z setka, ale to wasza działka, kapitanie. Ja się nie wtrancam – dodał pułkownik.

– A pan dobrze znał Żurka? – Szulc spojrzał na Dęba, na jego twarzy zauważył lekki grymas.

– Znałem, znałem, ale czy dobrze? Porozmawiamy o tym jutro, teraz jadę do Lublina na naradę do komendy wojewódzkiej.

Szulc dopił kawę, zgasił carmena i pożegnał się z pułkownikiem. Przystanął na chwilę w sekretariacie.

– Pani Elu, nie widziała pani mojej brązowej aktówki? Chyba ją tu zostawiłem wczoraj? – spojrzał na sekretarkę.

– Żyd na drągu niósł – zaśmiała się Ela. – Zostawił pan, położyłam na biurku.

– Dziękuję, pani Elu.

W teczce nie było nic ważnego, mało istotne już notatki służbowe. Wysypał je do szuflady biurka. Zabrał aktówkę i zamknął drzwi swojego pokoju. Włożył jeszcze głowę do sekretariatu komendanta:

– Dziś już nie wrócę. Idę „na miasto”. Cześć pracy.

Na zewnątrz siąpił drobny deszcz, było dość chłodno, nawet jak na połowę października. Szarą ulicą przemykali równie szarzy ludzie, jakby byli ubrani w jakieś maskujące stroje, wtapiające ich w tę jesienną burość. Kapitan postawił kołnierz płaszcza i ruszył Kościuszki, tak jak dzień wcześniej Żurek.

Nie było żadnego święta, ale miasto i tak było obwieszone flagami i transparentami ze słusznymi hasłami. Im bliżej kościoła, tym było ich więcej: „Naród z Partią, Partia z Narodem”, „Budujemy nową Polskę”, „Niech żyje i umacnia się braterska przyjaźń między narodami Polski i ZSRR”. Teren kościoła był jak Reduta Ordona otoczona przez piechotę Moskali. Najcięższym jej działem była wielka tablica z namalowanym krzyżem i hasłem: „Tylko pod tym krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem”. W podpisie był A. Mickiewicz (2).

Spacer ułatwiał mu zebranie myśli. Miał przeczucie, że śmierć Żurka nie była przypadkowa, nie był to chuligański napad, a przyczyny może trzeba będzie szukać w przeszłości. Ale jak daleko w przeszłości – o tym przeczucie już mu nic nie mówiło. Może Dąb to wie. Tylko, czy zechce mówić? Szulc uświadamiał sobie właśnie, że losy Żurka i komendanta musiały się skrzyżować zaraz po wojnie. Kapitan wiedział, że Dąb został tu oddelegowany zaraz po wojnie i wymienił całą milicyjną kadrę, ale nie wiedział, dlaczego. A Żurek? Ormowiec, szara eminencja. Nie mogli nie wejść sobie w drogę. Trzeba będzie przyjrzeć się dziejom ormowca, za czasów króla Dęba, a może też wcześniejszym?

Kapitan nie skręcił jednak w kierunku „łąk” jak Żurek wczoraj, lecz poszedł dalej ulicą, mijając kościół. Przeszedł na drugą stronę, podwórkiem dużej kamienicy, doszedł do Szkolnej, błotnistej uliczki, przy której stało kilka drewnianych domków, jakieś kurniki i inne budynki gospodarcze. Idąc dalej zamyślony stanął na wprost bóżnicy. Kwadratowy budynek ze spadzistym dachem był teraz magazynem spółdzielni rzemieślniczej. Szulc wiedział, że dawna tzw. duża synagoga powstała w stylu barokowym w XVI w., mogła pomieścić 400 mężczyzn i 300 kobiet. Została zniszczona w czasie okupacji i po wojnie odbudowana jako magazyn. Detektyw rozejrzał się dokoła, spoglądając na pobliskie kamienice, solidne dwupiętrowe budynki i skromne chałupki. Od jakiego czasu zaczynała go interesować przeszłość miasta. Chciał wiedzieć, kto dawniej chodził po tych ulicach, mieszkał w domach na Krakowskiej, Podwalnej, Wesołej? Ta przeszłość, o której nie mówiono ani w szkole, ani podczas rodzinnych spotkań. Historia, nad którą unosiła się zmowa milczenia.

– Siedem tysięcy ludzi, którzy tu mieszkali, znikło bezpowrotnie. Na ich miejsce przyszli inni. Jakie tajemnice kryje to miasto? – pomyślał kapitan.

Jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że musi je poznać. Ale po co? Dla własnej ciekawości? Czy to może mieć jakiś związek ze śmiercią ormowca? Czarna legenda Żurka, grymas Dęba, gdy zapytał, czy go zna. Warto byłoby też poznać historię komendanta. O co chodziło z tym porządkiem, który miał tu zaprowadzić? Przecież to nie był jakiś pieprzony Dziki Zachód – Ziemie Odzyskane, gdzie potrzebny był szeryf, który zapanowałby nad szabrem i bandyterką. A może był potrzebny? – zastanawiał się Szulc.

Poczuł się głodny, a parę kroków stąd była restauracja Depy. Wszedł po kamiennych stopniach na parter jednopiętrowej kamienicy. Za dużym barem stał Jacek Depa, nieduży, krępy, z okrągła, łysą głową. Przepasany białym fartuchem, z białą ściereczką w ręku wyglądał jak wzorzec z Sevres restauratora z krwi i kości. Przy stolikach siedziało kilku mężczyzn, pijących piwo i namiętnie palących papierosy. Szulc powiedział cicho „dzień dobry”, przeszedł do drugiej sali, gdzie serwowano obiady i usiadł przy stoliku. Wnętrze restauracji było tak samo konserwatywne jak konsumów, tylko tu było jakoś jaśniej, czyściej, przyjemniej. Podobne dania w karcie, ale zupełnie inne. Czuć było rękę właściciela.

– Coś pan kapitan dzisiaj markotny, pewnie jeszcze nic nie wypił? – Depa wyszedł mu na powitanie, podając rękę. – Pięćdziesiątka na koszt firmy? – zaproponował.

– Nie, dziękuję, coś bym zjadł – Szulc odwzajemnił uścisk. Znali się od podstawówki. Jacek był już trzecim pokoleniem restauratorów Depów w Kraśniku.

Andrzej Szulc zamówił schabowego z ziemniakami i kapustą, a do tego kufel piwa. Depa słynął z dobrej kuchni, w niedzielę na obiady przychodziły do niego całe rodziny. A do tego piwo sprowadzał z leżajskiego browaru, a nie te siki z Janowa, które podają w konsumach.

Gdy Andrzej skończył jeść, Jacek dosiadł się do jego stolika, przynosząc, bez pytania, drugie piwo.

– Sprawa Żurka tak cię pochłania? – zagadnął.

– Już wiesz. Wieści szybko się rozchodzą – odpowiedział kapitan.

– Nikt go nie lubił, ale żeby od razu zabić? – dziwił się restaurator. – Ta sprawa może mieć jakieś głębsze dno? Kto wie, jakie tajemnice kryje nasze miasto?

– Wiesz coś? – zapytał Szulc.

– Tak jak ty, więcej się domyślam, niż wiem – odpowiedział Depa tajemniczo.

Andrzej cenił inteligencję swojego kolegi, jego dystans do rzeczywistości i umiejętność obserwacji. Porozmawiali jeszcze chwilę, po czym Szulc zapłacił, pożegnał się i wyszedł, obiecując, że niedługo wpadnie.

Szulc postanowił wrócić już do swojego mieszkania w osiedlu Koszary, tą samą drogą, co Żurek. Po drodze wstąpił do Starynkiewicza, ale zegarmistrz nic nie widział i nie słyszał.

W swoim dwupokojowym, spółdzielczym mieszkaniu kapitan mieszkał sam. Od siedmiu lat był rozwiedziony. Żona mieszkała z jedenastoletnią córką w Lublinie. W Kraśniku miał jeszcze brata, starszego o trzy lata. Andrzej zaparzył sobie mocnej kawy, wyjął z szuflad stare, powojenne gazety i regionalne wydawnictwa historyczne. Zapowiadała się długa noc.

Kraśnik, sierpień 1945 r.

Gwizd parowozu oznajmił przybycie na stację kolejową w Kraśniku osobowego z Lublina. Na widok pociągu ożywiła się grupka ludzi czekających na peronie. Była ciepła, słoneczna pogoda, więc w niewielkiej poczekalni dworca nie było nikogo. Pociąg zatrzymał się, otworzyły się drzwi w dwóch wagonach, z których wysiadło kilkanaście osób, dźwigając mnóstwo tobołków, worków, plecaków, koszy i walizek. Jeden tylko człowiek wyróżniał się skromnym bagażem. Był to młody mężczyzna, średniego wzrostu, ubrany w czarne spodnie i białą koszulę z podwiniętymi rękawami. Jego nieogolona, wychudzona twarz zdradzała zmęczenie, ale także coś jeszcze. Stanął przed frontem budynku dworcowego, popatrzył na niego, jakby dobrze znał to miejsce, ale dawno tu nie był. Ładny, stylowy budynek stacji kolejowej pochodził jeszcze z czasów budowy kolei z Lublina do Rozwadowa, z końca poprzedniego stulecia.

Przy wejściu do budynku dworcowego, niedbale oparty o mur, stał typ w poplamionym wojskowym mundurze, na ręku miał biało-czerwoną opaskę z napisem MO, a z ramienia zwisała niedbale pepesza. Twarz gruba, nalana, nie zdradzała skłonności do refleksji.

– Szczury wracają – rzucił na widok podróżnego, otwierając bezzębne usta.

Mężczyzna udawał, że nie dosłyszał. Tak zwykle starał się reagować na zaczepki. O takich jak on, w czasie okupacji, mówiło się, że mają niedobry wygląd. Niedobry wygląd można było mieć także po wojnie. Mężczyzna ominął wejście i od prawej strony obszedł budynek stacji, aby wejść do dworcowego baru. Powitały go spojrzenia zdradzające ciekawość i niechęć zarazem. Bufetowa nie odpowiedziała na „dzień dobry”. Bez słowa podała mu zamówiony rosół i herbatę. Podróżny nazywał się Henryk Lipszyc i był synem doktora Dawida Lipszyca, pediatry z Kraśnika.

Henryk dopił herbatę i wyszedł odprowadzany spojrzeniami, którym towarzyszyły ściszone rozmowy. Do miasta ze stacji było pięć kilometrów, a autobus ze stacji do Dąbrowy Bór przez stary Kraśnik odjechał, gdy jadł zupę. Następny jest za cztery godziny. Można było jeszcze zabrać się wojskową ciężarówką lub chłopską furmanką, ale wolał iść pieszo.

Kolejowa dzielnica składała się z kilku kamienic, jednorodzinnych domów i magazynów. Minął ją po kilku minutach spaceru. Spotkał ledwie kilka osób, a ulicą jechały głównie furmanki. Na szczęście nikt na niego nie zwrócił uwagi. Szedł ścieżką, następnie wąskim chodnikiem w dół. Pojawiły się pierwsze bieda-domy kraśnickiego przedmieścia. Kamieniczki też były dość liche, a każda miała za sobą kawałek pola, ogrodu, czy chlew. Przy Lubelskiej, która dla odmiany pięła się mocno pod górę, zabudowa była ciaśniejsza. Znał tu każdy zakątek, wiedział, jak poruszać się, omijając ludzi idących chodnikami. Domy były zamieszkane, w otwartych na oścież oknach wisiały firanki, na balkonach często stały kwiaty. Miasto żyło, tak jak wtedy, kiedy stąd wyjechał, tylko inaczej. Nie było już muru wokół dawnego getta, synagoga była zniszczona i nie było ludzi, których znał, którzy żyli tu od pokoleń.

Lipszyc skręcił w Strażacką i w prawo, w Narutowicza, która prowadziła do dawnego placu Piłsudskiego i ulicy Kościuszki. Przez chwilę pomyślał, aby pójść na żydowski cmentarz, ale szybko zrezygnował z tej myśli, nie dość, że daleko, to jeszcze odludzie. Spacerował po placu Wolności, tak teraz nazywał się plac Piłsudskiego, już nie krył się przed ludźmi, obserwował miasto i mieszkańców. Jedni przypatrywali mu się ukradkiem, inni patrzyli na niego wprost. Kilka osób rozpoznał, zapewne też niektórzy rozpoznali jego. Nikt ze znajomych Polaków nie podszedł do niego, nie przywitał się, nie zapytał co słychać? Żydów nie było. Dwóch pijanych, obdartych i hałaśliwych milicjantów szło chodnikiem. Widział, jak niektórzy z przechodniów splunęli na ich widok. Milicjanci zmierzali w kierunku Henryka, więc wszedł przez bramę na teren kościoła.

– Henieek, Henieek! – usłyszał nawoływanie od wejścia do kościoła.

– Artur?!

– Wejdźmy do środka – zaproponował młody mężczyzna w wojskowych butach i amerykańskiej kurtce z demobilu. – Żyjesz, strasznie się cieszę – rzucił Artur na powitanie. – Pewnie nie masz się gdzie zatrzymać? Przyjdź do nas za godzinę, matka się ucieszy, pogadamy.

– Dzięki Artur, przyjdę.

– To ja już idę, czekamy. Aha. Heniek... Uważaj na siebie.

Henryk został w kościelnej ławce, aby zebrać myśli i odetchnąć. W kościele panował półmrok, kilka kobiet modliło się w ławkach i przed ołtarzem, nikt się nim nie interesował. Kiedyś już był w tym kościele, po kryjomu, z tamtego czasu utkwiła mu w pamięci płaskorzeźba przedstawiająca rycerza i młodą kobietę. Odnalazł ją teraz na bocznej ścianie kościoła. Rycerz i kobieta byli w pozycji półleżącej, trzymali się za ręce. Obok rycerza leżał hełm. Henryk pamiętał, że płaskorzeźba przedstawiała Jana Baptystę Tęczyńskiego i Cecylię Wazównę. Pamiętał historię Tęczyńskiego, który w 1561 r. został wysłany przez króla jako poseł na dwór szwedzki i tam zakochał się w królewnie Cecylii. Gdy ponowie płynął do Szwecji w celu sfinalizowania związku, został pojmany przez Duńczyków i zmarł w niewoli, jak mówiono – z tęsknoty. Zwłoki Jana Baptysty sprowadzono do Kraśnika, gdzie został pochowany w kościele, a płaskorzeźba jest jego nagrobkiem.

Henryk jednak nie myślał teraz o rycerzu, myślał o szkole, Arturze Szpakowskim, z którym się kolegował od dziecka, jego rodzinie i swojej. Rodzice Artura byli nauczycielami w gimnazjum, należeli do bardzo nielicznej kraśnickiej inteligencji, oboje byli piłsudczykami i sympatyzowali z PPS, co w Kraśniku było już prawdziwą rzadkością. Pozostali lepiej wykształceni mieszkańcy miasta byli raczej zwolennikami endecji. Ojciec Henryka był liderem Budnu w mieście, co w pewnym momencie zbliżyło rodziny Lipszyców i Szpakowskich. Obie czuły się tu poniekąd obco.

Henryk zaczął się zastanawiać, po co tu przyjechał? Po co wsiadł do pociągu w Lublinie? To był impuls?

– Na co liczyłem? Że otworzę kluczem drzwi do naszego mieszkania i się wprowadzę? Że ktoś przeżył i wrócił? – zastanawiał się. – Nie ma co, trzeba tam pójść, może jeszcze jakieś rzeczy po rodzicach zostały.

Lipszyc wyszedł z kościoła, skręcił w Krakowską, na rogu stała ich kamienica. Zajmowali trzypokojowe mieszkanie na parterze, w pozostałych sześciu mieszkali lokatorzy, w tym dwie polskie rodziny. Wszedł do sieni, serce zabiło mu mocniej na widok tak bliskich miejsc. Zapukał do mieszkania na parterze. Otworzyła korpulentna jejmość w fartuchu.

– Dzień dobry – powiedział Henryk na powitanie. – Czy pani mnie pamięta, pani Bodziuchowa?

– A jakże, a jakże. Ale czego tu szuka, toć już nie jego. Niech stąd idzie! Bolek, lećże po ojca i pana Sowę, powiedz, że tu Żydy się panoszą – krzyknęła w głąb mieszkania.

Henryk odwrócił się na pięcie i wyszedł, miał zamiar wejść na pierwsze piętro i zapukać do Majewskich, ale zrezygnował. Wyszedł na ulicę. Mimo dość późnej pory, wciąż jeszcze było widno. Lipszyc przeszedł przez plac Wolności, minął Szkolną. Przy tej ulicy, nieco w głębi, stał dom Szpakowskich. Była to niewielka willa, jej kanciaste kształty, duże okna i luksfery nawiązywały do modnej w latach trzydziestych architektury modernistycznej. Niewiele było przykładów takiej architektury w Kraśniku. Dom stał w ogrodzie, który porastały drzewa i krzewy.

Zadzwonił do drzwi, otworzył Artur.

– Jak się masz, wchodź do środka – zachęcał.

– Dzień dobry, pani profesor – Henryk odezwał się na widok kobiety w średnim wieku, która wyszła im na powitanie.

– Jakże się cieszę, Henryczku, widząc cię całego i zdrowego – uściskała go. – Idź prosto do salonu, drogę znasz, ja zasłonię okna, a ty Artur wstaw wodę na herbatę.

– Ziemniaki już wystygły, ładnie się tak spóźniać? No cóż, punktualność nigdy nie była twoją najmocniejszą stroną, Henryczku – Adela Szpakowska, belferskim tonem, ale żartobliwie, skarciła gościa. – Najpierw coś zjemy, bo zapewne jesteś głodny, a potem pogadamy – dodała kobieta, stawiając przed Henrykiem talerz z pieczonym kurczakiem i ziemniakami, a do tego sałatkę z ogórków.

Henryk jadł z apetytem, był głodny, a od dawna nie próbował prawdziwego, domowego jedzenia.

– A co u profesora Szpakowskiego? - zagaił rozmowę, gdy już skończył jeść.

– Jak wiesz, Henryczku, odjechał z 24 Pułkiem na front, jeszcze pod koniec tamtego sierpnia. Teraz pisał z Wilhelmshaffen (3) w Niemczech. Jest tłumaczem w administracji okupacyjnej, ale wciąż jest w wojsku, przydała mu się ta germanistyka – odpowiedziała Adela.

– Wachmistrz Rudzki wrócił do Kraśnika. Zapewniał, że rotmistrz Szpakowski jest w dobrej formie. Przywiózł list. Walerian chce, abyśmy do niego dołączyli i przenieśli się do Anglii, a stamtąd może gdzieś dalej. Tylko nie wiemy jeszcze, jak się stąd wydostać – Artur włączył się do rozmowy.

– Sama nie wiem – dodała Adela szeptem. - Żyć tu się nie da, ale jeszcze nadzieja w aliantach i Mikołajczyku.

– Nadzieja umiera ostatnia – dorzucił Artur, nieco sarkastycznie.

– Powiedz Henryku, co się z tobą działo przez ostatnie... Ile to już? Trzy lata? – zapytała Szpakowska.

– Co tu gadać, pani profesor. W Bełżcu (4) miałem szczęście, trafiłem do brygady budowlanej. Potem przenieśli mnie na Majdanek, tam również pracowałem, a w czasie ewakuacji obozu udało mi się zbiec. Ukrywałem się u inżyniera Dudzińskiego, kolegi ojca, w jego leśniczówce. I tak przeżyłem. Miałem szczęście i szczęście do ludzi.

– Jakie masz plany, co zamierzasz robić w Kraśniku? – zapytał Artur, podając Henrykowi kieliszek domowej nalewki.

– Tak naprawdę, to nie wiem. †o był impuls, żeby przyjechać do Kraśnika, zobaczyć jak tu jest, a przede wszystkim, kto jest? Poszedłem do naszego mieszkania....

– Błąd, to było nierozsądne – powiedział Artur, akcentując ostatnie słowo.

– Musisz naprawdę na siebie uważać, Henryczku, nie wiesz, jak tu jest – zatroskała się Adela. – Miastem rządzą typy spod ciemnej gwiazdy, ta najgorsza kraśnicka swołocz: Sowy, Bodziuchy, Żurki i inne, do spółki z bandytami w milicyjnych mundurach.

– Tak, to prawda – wtrącił Artur. – Władza administracyjna się boi, a wojska nie ma w mieście.

Jakby na potwierdzenie ich słów usłyszeli brzęk tłuczonego szkła. Przez rozbitą szybę wpadł kamień owinięty w papier. Artur spokojnie wstał, rozwinął go i przeczytał: „żydowskie pachołki”.

– Sam widzisz – odezwała się Adela smutno. Kobieta usiadła w fotelu, jakby kurcząc się w sobie. Artur wyjął pistolet ze skrytki w podłodze.

– To z partyzantki, Artur był w AK – wyjaśniła matka.

– Muszę już iść. Nie jesteście bezpieczni ze mną – odezwał się Henryk.

– Nie ma mowy, dokąd pójdziesz? Zostajesz na noc – stanowczo zaprotestował Artur. – Jutro pogadamy, co dalej – dodał.

– Wiesz, Henryku – odezwała się Adela. – Ponieśliśmy chyba klęskę, nie zbudowaliśmy „szklanych domów”, nasz „kaganek oświaty” słabo świecił. Nie bardzo udała nam się ta wymarzona i wyśniona Polska. A ta, która jest teraz, zapowiada się na znacznie gorszą. Ciężko żyć, pamiętając swoich uczniów prowadzonych na śmierć i tych drugich, którzy gwizdali i wygrażali im pięściami.

– Ale są jeszcze tacy jak Artur i inni. Wiele się udało, pani profesor – zaprotestował Henryk.

Gdy rano Lipszyc zszedł do kuchni, zastał przy stole Artura.

– Siadaj, śniadanie gotowe – wskazał Henrykowi krzesło. – Matka poszła rano na targ, a potem ma jeszcze wstąpić do szklarza – dodał Artur, wyprzedzając pytanie. – Wiesz, Henryk, myślałem o tym w nocy, a rano rozmawialiśmy z matką. Nie nie damy się zastraszyć! Nie po to przez cztery lata biegałem z karabinem po lesie, aby teraz bać się jakiejś hołoty. Zrobimy wszystko, co możemy, aby ci pomóc. Tak to jakoś głupio wyszło wczoraj, że tak po kryjomu, w kościele, chyba dałem się zastraszyć – powiedział ze skruchą w głosie Artur.

– Nie potrafię powiedzieć, jak bardzo jestem wam wdzięczny – Henryk spojrzał w oczy Arturowi.

Mężczyźni ustalili, że najlepiej będzie, jeśli Henryk uda się do Punktu Informacyjnego dla Żydów przy ulicy Wesołej, po drugiej stronie placu Wolności. A potem czym prędzej wyjedzie, jak najdalej z Kraśnika, a najlepiej z Polski. Szpakowscy też przecież myślą o wyjeździe.

XXX

Kamienica przy Wesołej miała jedno piętro i dziewięć niewielkich mieszkań, wcześniej należała do Arona Cukiermana, właściciela sklepu spożywczego i kolonialnego. Henryk pchnął lekko drzwi wejściowe i wszedł do ciemnego korytarza. Drzwi do biura na parterze były uchylone. Przy biurku siedział Dawid Zylbersztajn, znany onegdaj adwokat.

– Dzień dobry, panie Zylbersztajn – Lipszyc uchylił szerzej drzwi i wszedł do środka.

– Heniek, jakże się cieszę, że żyjesz – Zylbersztajn wstał z zza biurka i podszedł, aby się przywitać. – Wieść gminna niesie, że jesteś w Kraśniku od wczoraj, zatrzymałeś się u Szpakowskich. Bardzo porządni ludzie. I, niestety, zaglądałeś do swojego mieszkania – przemówił adwokat, gdy już usiedli przy stoliku.

– Świetne ma pan informacje, mecenasie.

– Musisz zrozumieć, nie możemy ich prowokować, jesteśmy za słabi, znikąd nie mamy wsparcia, siedzimy tu na beczce prochu. Jak już zapewne wiesz – kontynuował Zylbersztajn – szefuję tu, temu komitetowi. W tej chwili mamy 86 Żydów, którzy wrócili do Kraśnika. Nikt z nich nie mieszka w swoim dawnym mieszkaniu. Mamy tylko tę kamienicę i dom Landaua przy Szkolnej. Ciasnota. Sytuacja jest bardzo zła, w mieście panuje chaos, rządzą nim teraz najgorsze typy, do spółki z milicją. Połowa ludzi ich popiera, a połowa się boi – dodał Zylbersztajn. – Apelujemy o pomoc, ale jak na razie nic to nie daje. W Lublinie taki sam chaos, jak tu. Ponoć wszyscy potrzebują wsparcia i pomocy: Bychawa, Krasnystaw, Włodawa, a nie ma skąd go brać.

– Co dalej, panie mecenasie? – pytanie Henryka zawisło w próżni.

– Co dalej? Nie wiem. Mamy tu ludzi, którzy nie mają gdzie się podziać. Ci, co mieli, wyjechali, a sporo nie dojechało. Tydzień temu jakiś uzbrojony oddział zatrzymał pociąg między Wilkołazem a Pułankowicami. Wywlekli z wagonu rodzinę Cytrynów, wiesz, tę z Wesołej. Chcieli pieniędzy i kosztowności, dostali, a potem ich zastrzelili: Cytryna, jego żonę i piętnastoletnią córkę. Takich historii jest wiele. W Kraśniku w biały dzień zabili Szwarca z Podwalnej. Dlatego chodzimy w grupach, na noc barykadujemy się.

– Jak to się skończy? Co pan zamierza robić? – zapytał Henryk.

– Na razie chowamy naszych zabitych, zabezpieczamy cmentarz. Staramy się sporządzić dokumentację, kto zginął i kiedy, kto przeżył, gdzie jest – odpowiedział mecenas Zylbersztajn. – A potem? Potem trzeba stąd wyjechać. Nie dadzą nam spokoju, dopóki tu jesteśmy. Będą się bali, że odbierzemy im nasze majątki. Może na Ziemie Odzyskane? Do Wrocławia? A najlepiej – z Polski. Odbudowują fabrykę w Dąbrowie Bór. Będą potrzebowali ludzi do pracy, mamy parę wykwalifikowanych osób, które mogą im się przydać. Może więc ktoś znajdzie sobie miejsce na nowym osiedlu?

– Zostanę, pomogę wam, jeśli znajdziecie jakiś kąt. Nie mogę narażać Szpakowskich, a potem wyjadę – zadeklarował Henryk.

Kraśnik, październik 1969 r.

Andrzej Szulc wstał niewyspany, pół nocy przesiedział nad starymi dokumentami i musiał przyznać sam sobie, że go to wciągnęło. Czas do roboty. Cały czas myślał o dzisiejszej rozmowie z Dębem. Co z niej wyniknie, czego się dowie?

Wyszedł z domu tak szybko, jak mógł. Przeciął Urzędowską i zszedł w dół na „łąki”. Minął miejsce, w którym zginął Żurek, a potem park. Nie poszedł schodami, ale skręcił na tzw. księżą górę, aby szybko dojść do Wesołej i placu Wolności. Dzień był dość ciepły, zza chmur co chwilę wychodziło słońce. Szulc spacerował po uliczkach rynku, przyglądał się murom kamienic, jakby liczył, że znajdzie na nich odpowiedź na pytanie: kto i dlaczego zabił Żurka? Ruszył w kierunku komendy. Przy Szkolnej zatrzymał się na chwilę przy spalonym domu Szpakowskich. Dobrze pamiętał profesor Szpakowską, która uczyła go w gimnazjum języka polskiego, ale tylko rok, ponieważ wybuchła wojna. Lubił ją. Podobno Szpakowscy zniknęli w 1945 r., tzn. pani Adela i jej syn Artur, bo profesor Szpakowski nie wrócił z wojny.

To był piękny dom i ładny ogród – sięgnął pamięcią w dawne czasy.

„Ale co ten dom może mieć wspólnego z moją sprawą?” – pomyślał i ruszył w kierunku Kościuszki.

Dęba nie było jeszcze w komendzie. Przejrzał gazety. Przeczytał o nowych ustaleniach w sprawie masakry cywilów w My Lai w Wietnamie, sprzed półtora miesiąca. Oficjalna propaganda miała używanie. Nie było nic o nadgranicznych starciach radziecko–chińskich nad rzeką Ussuri. Wiadomością tą żyło pół Polski, ale można było ją usłyszeć tylko w Wolnej Europie. „Chińczyki trzymają się mocno” – jakoś tak przyszło mu do głowy. Nie było co czytać, sama paplanina o gospodarskich wizytach, przekroczonych planach w fabrykach, amerykańskim imperializmie. Zajął się lekturą raportów dzielnicowych, to była jego ulubiona rozrywka w pracy. Czytając raport kaprala Sikory o mało się nie zakrztusił kawą. Kapral pisał: „Zatrzymany Alojzy Gwódź zapytał mnie uprzejmie, czy chcę dostać w mordę? Na co wyraziłem zgodę. Faktycznie dostałem w mordę, aż mi czapka służbowa spadła z głowy”.

– Andrzej, idziemy! – Dąb nie tracił czasu na zbędne ceregiele, jak pukanie do drzwi, czy „dzień dobry”. Wybiegł za nim. Przeszli na drugą stronę ulicy, wprost do konsumów. Dąb otworzył energicznie drzwi, wszedł przodem i pomaszerował wprost do pustego stolika w rogu.

– Co podać panom? – kelnerka Genowefa Grzyb zjawiła się niespiesznie.

– Pani Gieniu: dwa tatary i po setce wódki, aha, jeszcze dwie oranżady – zaordynował pułkownik.

– Tak jest, panie komendancie – Genowefa starła okruchy ze stolika i pomaszerowała do kuchni.

Szulc wyjął paczkę carmenów, nie częstował pułkownika, bo wiedział, że Dąb nie weźmie „perfumowanego” do ust. Rozmowę zaczął Dąb, odpalając giewonta.

– Co ze sprawą Żurka? Macie już coś? – spojrzał na Szulca.

– Niewiele, obywatelu pułk...

– Przeeestań – przerwał mu Dąb. – Nie jesteśmy w komendzie, siedzimy przy wódce.

– Przepraszam, Poldek – zmitygował się kapitan. – No, więc niewiele mamy w sprawie Żurka. Prawdopodobnie nie był to napad rabunkowy, bo nic nie zginęło, chyba, że bandytę ktoś spłoszył.

Nie mamy jeszcze wyników sekcji zwłok. Jedyne, co jest, to zeznanie Tomasza Ffff.. lisa – kapitan zakrztusił się oranżadą - które zebrał Golonka. Wiesz, tego Tomka, co mieszka obok parku, naprzeciw harcówki.Ponoć widział tam wysokiego mężczyznę w prochowcu i dziwnym, dużym kapeluszu, mniej więcej w czasie, kiedy zginął Żurek.

– To już coś jest, jak to mówią – pułkownik powiedział to z trudno skrywaną obojętnością. – Słuchaj, Andrzej... – Dąb podniósł literatkę z wódką do ust na znak toastu, a potem zaciągnął się papierosem. – Wiesz, że cię lubię i cenię. Nie będę owijał w bawełnę. Znałem Żurka i to nie od najlepszej strony. Zresztą, nigdy nie przepadaliśmy za sobą. Wiesz przecież, że niedobrze się tu działo zaraz po wojnie. Ta sprawa, to może być, ta, wiesz, jak to mówią..., ta puszka z Pandorą, czy jak jej tam było?

– Chyba puszka Pandory – sprostował kapitan.

– Oj tam, oj tam – zaśmiał się pułkownik. – Wiesz, że ja mam tylko siedem klas i kursy milicyjne, nie jestem taki inteligenciak, jak ty. Musimy być ostrożni, dlatego chciałbym, abyś informował mnie, co dzieje się w śledztwie, jak to mówią, jak kolega koledze, nie tylko oficjalną drogą służbową – pułkownik powiedział to tak, jakby nie oczekiwał odpowiedzi. Była ona oczywista.

– Jest jeszcze prokurator Barański, który nadzoruje dochodzenie – zauważył Szulc.

– „Baran”? Ta pierdoła? On by nigdy z domu nie wyszedł, gdyby żona nie powiedziała mu, które kalesony ma założyć – zaśmiał się głośno Dąb. – On ci nie pomoże, ale – co najważniejsze – nie zaszkodzi. Możesz działać swobodnie, jak wiesz ja się nie wtrancam do twoich śledztw – zabrzmiało to dosyć dziwnie, po tym, co Dąb powiedział przed chwilą.

Szulc chciał jeszcze przycisnąć pułkownika, aby coś więcej powiedział o Żurku i towarzyszach. Ale ten stuknął swoim kieliszkiem w kieliszek kapitana.

– Muszę lecieć do powiatu. Bywaj, Andrzej – Dąb ruszył w kierunku drzwi, po drodze regulując rachunek.

– A co tam u brata? – spojrzał w kierunku Szulca, trzymając już klamkę drzwi.

– Nie wiem, chyba dobrze – odkrzyknął Szulc.

Kapitan miał wrażenie, że rozmowa przebiegła dokładnie tak jak chciał... Dąb

„Trudno, ale komendantowi nie odpuszczę, wygląda na to, że dużo wie, ale nie o wszystkim chce mówić” – pomyślał detektyw.

Praktycznie jedynym tropem, jaki miał teraz Szulc, był ów mężczyzna w kapeluszu z dużym rondem. Ktoś przecież musiał go widzieć. Szulc nie wrócił do komendy. Poszedł w górę ulicą Kościuszki i skręcił w Partyzantów.

„Student coś może wiedzieć, albo się dowie” – pomyślał kapitan.

Student, a właściwie Zenon Jawornicki, kilka lat temu zaliczył pierwszy rok filozofii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, po czym porzucił karierę naukową. Lokalnej społeczności naraził się, gdy podczas niedzielnej mszy wkroczył do kościoła parafialnego i głośno powiadomił wiernych, że Boga nie ma. Do wojska jednak nie trafił, przenieśli go do rezerwy z powodu zaburzeń psychicznych. Ktoś, kto w Polsce, nawet programowo ateistycznej, głośno deklaruje swoje wątpliwości odnośnie istnienia siły wyższej, musi być niespełna rozumu.

Po lewej stronie ulica Partyzantów była zabudowana małymi domkami, po prawej dość okazałymi kamienicami. Przed wojną należały one do Polaków, za nowej Polski zostały znacjonalizowane. W pierwszej z nich, na parterze, znajdowała się Wojskowa Komenda Uzupełnień. Drugą zajmował Urząd Miejski, a trzecia, najskromniejsza, z czerwonej, nieotynkowanej cegły mieściła mieszkania komunalne. Jedno z nich, kawalerkę, zajmował Student. Szulc wszedł na piętro po drewnianych schodach i zapukał do drzwi.

– Wszelki duch... pan kapitan – drzwi się otworzyły i w progu stanął mężczyzna około trzydziestki, średniego wzrostu z gęstą, ciemną czupryną, w odzieniu dość lichym i z zarostem na policzkach. – Jakież to niecierpiące zwłoki sprawy sprowadziły tu pana, aby popsuć mi już całkiem opinię na dzielnicy? Ale cóż, zapraszam, gość w dom, Bóg w dom.

– Cześć, Student, nie będę wchodził, porozmawiamy na podwórku – powiedział Szulc.

Gdy zeszli na dół, kapitan wyciągnął paczkę carmenów i skierował ją w kierunku Studenta. Ten od razu wyciągnął trzy i dwa schował do kieszeni koszuli.

– Widzę, że robotą nadal się brzydzisz – zagadnął Szulc.

– Panie kapitanie! Pan wie, w mądrej księdze zapisano: „Każdemu wedle potrzeb, od każdego według możliwości”. Ja potrzeby swoje mam, ale z możliwościami gorzej. Czekam więc na komunizm, jak żydzi na Mesjasza i nim nadejdzie, muszę sobie jakoś radzić.

Szulc mimowolnie się uśmiechnął.

– Ale staremu Brzozowskiemu przyprowadziłem tę jawę, którą pożyczyłem, tak jak pan kapitan prosił.

– Prosiłem?! - żachnął się oficer. – No dobrze, Student. Przyszedłem, aby prosić cię o pomoc – Szulc zmienił temat. – Szukam tego człowieka – milicjant rozwinął kartkę, na której ukazało się coś, co miało stanowić namiastkę portretu pamięciowego.

Student się uśmiechnął:

– No tak, ręce ma, głowę ma, nie trudno będzie go rozpoznać na ulicy.

– Nie żartuj sobie, Zenek. Nie mam nic innego. Widziano go w kapeluszu z dużym rondem i chyba zagranicznym płaszczu.

– Pan myśli, że tu Hampreje Bogarty po Podwalnej popierdalają, jak w jakimś Paryżu, czy innej Casablance? – Student posłał Szulcowi krzywy uśmiech. – Niech pan popyta w fabryce, tam czasami kręcą się zagraniczniacy. Ja też popytam, także na Fabrycznym. Kapitan wie, że mu nie odmówię. „Bo kto nie był ni razu człowiekiem, temu człowiek nic nie pomoże”. A pan był człowiekiem, to człowiek panu pomoże – zaśmiał się Student. – To on zaciukał ormowca? – zagadnął.

– Nie wiem, może? – odpowiedział Szulc.

– Szuka go pan, by wręczyć mu order? – Student powiedział to bardzo poważnym głosem. – Powodzenia, kapitanie – uścisnął rękę podaną mu na pożegnanie. – Uszanowania dla brata, widziałem go na ulicy w zgrabnym uniformie – Student zaśmiał się i ruszył powoli do swojego mieszkania.

Szulc wrócił na komendę najkrótszą drogą, przez Wierzbową i Szkolną, obok spalonego domu Szpakowskich. Na jego biurku leżała kartka od sierżanta Golonki, kontaktował się z dyrekcją fabryki w sprawie gościa w kapeluszu. Andrzej Kunicki, zastępca dyrektora do spraw technicznych zaprasza Szulca na rozmowę, najlepiej dziś przed końcem dnia, gdyż jutro wyjeżdża w delegacji.

– Pani Elu! Dziś już mnie nie będzie. Do widzenia – kapitan lekko uchylił drzwi do sekretariatu Dęba.

Szulc poszedł skrótami, przez teren kościoła. Był to kościół parafialny i odróżnieniu od mniejszego rektoralnego, zwany był powszechnie dużym kościołem. Świątynia była mieszaniną stylów, z zewnątrz dominował gotyk, ale wnętrze zachowało styl barokowy. Kapitan wyszedł bramą przy dawnym klasztorze i stąd prosto w Wesołą. Była to ulica równoległa do Podwalnej i głównej Narutowicza. Tym razem ominął lokal Jacka Depy i wstąpił do prywatnej kawiarni w sąsiedniej kamienicy. Podawali tu dobrze zaparzoną kawę. Kapitan zamówił do niej „pięćdziesiątkę” Pliski. Potrzebował wzmocnienia, świadomość braku postępów w śledztwie działała na niego depresyjnie.

„Od razu lepiej” – odetchnął, dopijając resztę kawy i ostatni łyk bułgarskiej brandy.

Szulc zszedł z Wesołej kamiennymi schodkami wprost na tzw. górę Laty, ulicę, która stromo pięła się w kierunku Narutowicza. Skierował się w dół w kierunku dworca PKS i ronda z pomnikiem Partyzanta. Potężnie zbudowany kamienny mężczyzna trzymał w ręce pepeszę. Hymn Gwardii Ludowej („My ze spalonych wsi, my z głodujących miast...”) jasno tłumaczył, gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, z jakiej armii jest ten partyzant.

Etos partyzancki był w mieście silny. Co roku organizowano festiwal pieśni partyzanckiej, a we wszystkie święta państwowe defilowali bojownicy z biało–czerwonymi opaskami na rękach. Co roku jest ich więcej i coraz młodsi. AK-owcy w znacznie skromniejszej liczbie pojawiali się za to na kościelnych procesjach i to od niedawna.

Andrzej stanął na przystanku autobusowym. Po dziesięciu minutach pojawił się niebieski San (5). „Czwórka” mu pasowała. Automatyczne drzwi się rozsunęły, kapitan kupił bilet u konduktorki i ruszyli Lubelską, by za chwilę skręcić w ul. Szymańskiego (jakże by inaczej – partyzanta). Była to najdłuższa ulica w województwie, ponad 7 km, prowadziła wprost do Kraśnika Fabrycznego. Po drodze mijało się osiedle Koszary, a potem dwie ciasno zabudowane wioski: Piaski i Budzyń.

Milicjant wysiadł na dworcu autobusowym pod fabryką, a „czwórka” pojechała do Urzędowa, mijając bokiem Kraśnik Fabryczny. Budowa fabryki amunicji w wiosce Dąbrowa Bór pod Kraśnikiem i osiedla mieszkaniowego w ramach Centralnego Okręgu Przemysłowego tchnęła nowe życie w to miasto. Przedtem była to zapyziała rolnicza dziura. Kraśnik na długie lata utracił nawet prawa miejskie. Kilkanaście lat temu osiedle fabryczne oddzielono od Kraśnika, tworząc nowe miasto – Kraśnik Fabryczny. Nie wiadomo, dlaczego to zrobiono, może chodziło o dodatkowe, atrakcyjne stołki dla partyjnych kacyków. Niemniej jednak ten administracyjny podział był sztuczny.

Szulc ruszył w kierunku bramy fabrycznej. Były tu w zasadzie dwie fabryki, jedna produkowała łożyska toczne, druga bombki, ale nie choinkowe. Po obu stronach chodnika prowadzącego do biurowca umieszczono klomby i stojaki z flagami biało-czerwonymi i czerwonymi. Stały tablice, na których wszystkie wskaźniki rozwojowe pięły się ostro w górę. Hasła głosiły przyjaźń z narodami krajów socjalistycznych i oburzenie z powodu imperialistycznej polityki Stanów Zjednoczonych. Bliżej budynku biurowego i hal fabrycznych tablice były już bardzie konkretne: „Nie pij, powierzamy ci wspólne dobro” czy „Stój! Palce nie odrastają” – to odnośnie bezpiecznego korzystania z obrabiarek. Były też tablice, z których ponurym wzrokiem spoglądali wyróżniający się w „pracy zawodowej i społecznej” pracownicy.

Andrzej Kunicki czekał w swoim gabinecie. Szulc z uznaniem spojrzał na jego elegancki garnitur, śnieżnobiałą koszulę i dobrze dobrany krawat. Znali się od lat, chodzili do jednej klasy w liceum, a Andrzej wciąż mieszkał w Starym Kraśniku, niedaleko Kościuszki.

Kunicki poderwał się ze skórzanego fotela z wysokim oparciem, które stało za biurkiem.

– Stary! Kopę lat! Miło cię widzieć – uścisnął dłoń Szulca.

Szulc zaśmiał się widząc hasło nad biurkiem dyrektora: „Do pracy przychodź trzeźwy i wypoczęty”. Usiedli na fotelach przy niskim stoliku, Kunicki poprosił o dwie kawy, otworzył barek i nalał dwie lampki brandy.

– A' propos hasła. Prawdziwe włoskie – Stock, dostałem w prezencie – podał kieliszek kapitanowi.

„Andrzej jest jakby z innego świata, elegancki garnitur, luksusowy gabinet, w dodatku wysoki i przystojny” – pomyślał Szulc.

Porozmawiali chwilę o starych znajomych, zagranicznych służbowych podróżach Kunickiego.

– Wiem, co cię sprowadza. Twój podwładny już mi wszystko powiedział – Kunicki przeszedł do rzeczy. – Mamy teraz trochę zagranicznych specjalistów w fabryce. Uruchamiamy nową kulkownię z japońskimi maszynami, kupiliśmy też nową technologię w Austrii – kontynuował inżynier. – Sądzę, że wśród japońskich inżynierów nie znajdziemy dobrze zbudowanego blondyna, który mógłby się kręcić w nocy po Starym Kraśniku. Wydaje mi się, że twojemu opisowi najbliższy jest Ernst Wurst, inżynier z Wiednia, doskonale mówi po polsku, chyba ma jakieś korzenie w naszym kraju. Przyjeżdża do nas dość często, nadzoruje wdrażanie technologii – dodał dyrektor Kunicki. – Mam kilka zdjęć, to ten – wskazał palcem na wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę około czterdziestki. – Możesz zabrać zdjęcia. Jadę już do domu, mogę cię zabrać, jeśli nie masz ze sobą jakiegoś pojazdu – zaproponował Kunicki.

– Miałem, ale pojechał do Urzędowa. Z przyjemnością się z tobą zabiorę – zgodził się Szulc.

Kunicki założył jasny, elegancki płaszcz, wziął czarną, skórzaną teczkę i zeszli na parking.

– Czyżby? – Szulc wskazał na nowiutkiego fiata 125 (6), który stał w sąsiedztwie warszaw, syrenek, wartburgów.

– Tak. Służbowy – Andrzej wyjął z teczki kluczyki i otworzył fiata. – Na włoskich częściach, świetna maszyna.

– Piękny – Szulc z uznaniem pokiwał głową.

Wsiedli do samochodu, na tylnym siedzeniu leżał kapelusz z dużym rondem.

Kraśnik, początek września 1945 r.

Adela i Artur Szpakowscy siedzieli w salonie swojego domu. Było już dość późno, choć zmrok jeszcze nie zapadł, letni dzień wciąż jeszcze był długi. Od dawna nie wychodzili z domu wieczorem i zawsze, kiedy robiło się już późno, Artur zamykał dom na klucz i sprawdzał, czy wszystkie okna i drzwi są domknięte. Słuchali radia, Władysław Szpilman grał Szopena. Adela zaparzyła herbatę, kawy nie mieli już od dawna, i przyniosła świeżo upieczone ciasto ze śliwkami. Ich cztery śliwy w ogrodzie ładnie obrodziły w tym roku. Dużym problemem było tylko zdobycie cukru, ale i to się udało.

Artur mimowolnie spojrzał w okno, jakaś postać zaglądała przez ogrodzenie. A może mu się tylko wydawało, że zaglądała. Od dawna żyją w napięciu: wojna, okupacja, partyzantka, a teraz ta bandycka komuna. Szpakowski pomyślał, że chyba jest przewrażliwiony. Artur sięgał już po trzeci kawałek ciasta, gdy usłyszał jakieś szmery z zewnątrz. Adela niczego nie słyszała oprócz koncertu i siedziała zrelaksowana. Mogły to być zwykłe hałasy z ulicy, ale postanowił sprawdzić.

– Idę po książkę do sypialni – powiedział Artur do Adeli, nie chcąc jej niepokoić.

Wszedł najpierw do swojego pokoju, potem do sypialni matki, uważnie popatrzył przez okna. Nie było nikogo, ani w ogrodzie, ani na ulicy. Zszedł jeszcze do piwnicy, sprawdzić, czy okienka są dobrze zamknięte. Przez jedno z nich dostrzegł wojskowe buciory.

Xxx

Genowefa Sikora wracała od swojej siostry. Zasiedziała się trochę i zrobiło się późno, szła szybko Strażacką, chciała jak najszybciej dotrzeć do domu. Na ulicy nie było nikogo. Wchodząc stromą ulicą pod górę, tam gdzie stał bóżnica, trochę się zasapała, nie była już młoda. Przystanęła, aby odpocząć. Kiedy oddech jej się trochę uspokoił, usłyszała głosy mężczyzn, dyskutujących o czymś za rogiem zniszczonej synagogi. Ostrożnie wyjrzała, dostrzegła dwóch mundurowych i trzech cywili, jednym z cywili był chyba Józef Żurek, ale nie dałaby sobie głowy uciąć.

Na wszelki wypadek skręciła w Krakowską i trochę okrężną drogą, przez plac Wolności, dotarła do domu. Longin Sikora siedział na krześle w kuchni i nic nie mówił, rzadko kiedy coś mówił.

– Wiesz, Longin, ta swołocz: Żurki, milicjanty znów coś kombinują. Strach się bać. Karabiny mają i dwie bańki do mleka. Ciekawe po co im te bańki? – zagadnęła do męża.

Longin myślał dłuższą chwilę, po czym wypalił z niezwykłą, jak na niego, ekspresją:

– Ty, Gienka, to byś lepiej gębę trzymała na kłódkę. Nie paplaj o tym nikomu, bo kłopotów narobisz. Żurek, jaki jest, to jest, ale dzięki niemu żydy cicho siedzą. Co? Chcesz wracać do tej chałupiny na Podlesiu?

Sikora schował nos w gazetę i zamilkł na cały wieczór.

Xxx

W „żydowskiej” kamienicy drzwi były już zaryglowane, okna pozamykane, mimo ciepłego, letniego wieczoru. Henryk Lipszyc dzielił pokój z Mietkiem Cwajgą, który pochodził z Urzędowa, ale bał się tam wrócić. Sąsiedni pokój zajmowała rodzina Polaków: Mordechaj Polak, jego żona Rebeka i dwie nastoletnie córki. Udało im się przetrwać okupację na wsi, dzięki pieniądzom i pomocy chłopskiej rodziny. Minął już tydzień od przyjazdu Henryka do Kraśnika, a on nawet nie miał czasu, aby odwiedzić ponownie Szpakowskich. Pracy było mnóstwo nad dokumentacją: kto i kiedy zginął, kto przeżył, kto wyjechał. Prawie siedem tysięcy ludzkich nieszczęść. Do tego jeszcze pomagał przy ponownym pochówku Żydów zamordowanych na ulicach miasta w masowych mordach. Niewielu ludzi było zdolnych do ciężkiej, fizycznej roboty. Zabezpieczyli też cmentarz, aby nie mogły już na niego wjeżdżać furmanki po macewy.

Xxx

Juliusz Sumiński kazał zaprzęgać bryczkę swojemu pomocnikowi, barczystemu i krępemu Marianowi Dzida. Marian pomagał Sumińskiemu w jego, dość sporym, gospodarstwie ogrodniczym. Sumiński był przed wojną dyrektorem gimnazjum. Teraz już nie uczył, ale spora gospodarka i cegielnia dawały mu przyzwoite utrzymanie. Sumińscy z szesnastoletnią córką mieszkali w ładnym murowanym domu za cmentarzem.

– Jadę do Szpakowskich. Marian słyszał, że coś niedobrego się tam szykuje – powiedział do żony.

– Co się dzieje? – Maria Sumińska mocno się zaniepokoiła.

– Nie wiem, ale pojadę i sprawdzę.

– Jedź, jedź, tak trzeba, ale uważaj na siebie i weź ze sobą Mańka – przestrzegała Maria Sumińska.

Xxx

Artur przykucnął pod ścianą, delikatnie uchylił piwniczne okienko. Nie wiedział, ilu ich jest, chyba trzy do pięciu osób. Starał się zachować zimną krew, w końcu nie raz otarł się o śmierć w czasie wojny. Wyjął ze skrytki walthera, sprawdził magazynek i wcisnął pistolet za pasek spodni. Domknął okienko i pobiegł na górę do salonu. Przekręcił potencjometr odbiornika radiowego do zera. Adela spojrzała na niego pytająco.

– Ubierz się, mamo, tylko spokojnie, bez paniki – zakomenderował.

Pistolet za jego paskiem wróżył jakieś nieszczęście. Adela bez słowa pobiegła na górę, po rzeczy z szafy.

Z piwnicy dobiegł brzęk tłuczonego szkła w oknach. A potem następne odgłosy, jakby tłukące się butelki. Koktajle Mołotowa poleciały też na górę, ale nie sięgnęły okien. Adela Szpakowska zbiegła na dół, w oczach miała strach.

Xxx

Juliusz Sumiński poganiał konie, siedząc na koźle bryczki. Z sumiastymi wąsami i nienagannej, staromodnej elegancji, wyglądał jak szlachcic z dziewiętnastowiecznego obrazu. Marian siedział obok i nic nie mówił. Wiedział, że jak będzie trzeba dać komuś w mordę, to da. Dojechali już do Kościuszki, za 300 metrów skręcą w Wierzbową i w try miga dojadą do domu Szpakowskich.

Xxx

Kamienie, które poleciały od strony ulicy wybiły szyby w dwóch oknach i drzwiach na taras. Wpadły dwie butelki z benzyną. Jedna zgasła, drugą ugasił Artur. Ale od piwnicy czuć było swąd spalenizny i unosił się dym.

– Trzeba uciekać na milicję! – Adeli tylko takie rozwiązanie przychodziło do głowy.

– Mamo, ci bandyci to milicjanci. Spokojnie, damy sobie radę – odpowiedział Artur niezwykle spokojnym głosem, jak na okoliczności i odbezpieczył pistolet.

Wyszli z domu drzwiami prowadzącymi do ogrodu. Mrok, który już zapadł, sprzyjał im. Czekali na nich przy furtce i wejściu do domu. Było ich siedmiu, w tym trzech mundurowych z karabinami. Płomień, który wydobywał się z piwnicy oświetlał ich twarze, wydawało mu się, że rozpoznał niektóre z nich. W salonie płonęły już firanki, tylko góra nie była jeszcze zajęta przez ogień. Przemykali się między krzewami żywopłotu i agrestu, zamierzali dojść do ulicy z drugiej strony. Ale tam wyjście obstawiał cywil z karabinem.

Artur kazał ukryć się matce, schował pistolet z tyłu za pasek i wyszedł naprzeciw draba.

– Chyba wiem, gdzie są! – krzyknął do niego.

– Pierdolisz! – odpowiedział wartownik. – To, gdzie są?

– Chodź ze mną, będziemy ich mieli.

Drab ruszył w kierunku Artura. Gdy zrównał się z nim, chwilę się zawahał, jakby go poznał, ale szybkie uderzenie kolbą w głowę pozbawiło go świadomości. Artur odrzucił karabin w krzaki, wziął matkę pod rękę i wydostali się na chodnik.

Przy ulicy stała zaprzężona bryczka. Na koźle siedział krępy mężczyzna, a drugi z sumiastymi wąsami chodził dokoła, próbując zorientować się w sytuacji.

– Pan Juliusz? Co pan tu robi? – krzyknęła Adela.

– Pani Adela! Chwała Bogu. Przyjechałem po was. Szybciej! Szybciej! Wsiadajcie do bryczki. Czołem, Artur!

– Czołem, panie komendancie – Artur odkłonił się swojemu byłemu dowódcy z konspiracji.

– Maniek, łap lejce i zawracaj, ale bystro! – Sumiński krzyknął do chłopaka.

Marian szybko nawrócił, ruszyli z kopyta, ale nie mogli zostać niezauważeni.

– Tam są! Wieją bryczką! Dorwać ich! – rozległy się głosy.

Mundurowy wyskoczył na ulicę, zdjął karabin z ramienia, zarepetował i strzelił. Artur widział go dobrze w świetle pożaru, wyciągnął walthera i strzelił dwa razy. Milicjant rozrzucił ręce na boki i padł na twarz. Szpakowski objął matkę. Poczuł lepką wilgoć krwi.

Xxx

– Ludzie, ludzie ratujta! Pali się! Szpakowskie się palą! – krzyk nieznanej kobiety niósł się po ulicach.

Henryk Lipszyc wyjrzał przez okno, gdy tylko usłyszał krzyk. Nad Szkolną unosiła się łuna pożaru. Wyskoczył czym prędzej z kamienicy, obejrzał się, czy ktoś poszedł w jego ślady, ale nie było nikogo. Pobiegł w kierunku Szkolnej.

Przed domem Szpakowskich zaczęli się zbierać ludzie, mieli ze sobą wiadra z wodą, wyła syrena straży pożarnej. Na przeciw tłumu wyszedł mundurowy:

– Wypierdalać! – ryknął, kierując w tłum lufę pepeszy.

Podbiegł do niego niewysoki, chudy człowieczek:

– Na ch... było podpalać! – krzyknął do mundurowego. – Nawet my nic nie wzięli.

– Nie pierdol, Żurek, coś jeszcze się znajdzie – odparł typ z pepeszą.

Henryk Lipszyc odłączył się od tłumu. Przeskoczył przez ogrodzenie z drugiej strony posesji i pobiegł w kierunku płonącego domu. Nie wiedział, gdzie są domownicy. Na przeciw niego wyrosła jakaś postać.

– Ty skurw.... – nie zdążył dokończyć, celny cios Henryka powalił go na ziemię.

Lipszyc poczuł jednak za sobą nieświeży oddech i smród niemytego ciała, czyjeś ręce otoczyły go żelazną obręczą. Silny cios w brzuch kolbą karabinu pozbawił Henryka przytomności.

Kraśnik, połowa listopada 1969 r.

W tym roku zima przyszła szybko. Od dwóch dni padał gęsty śnieg, a aura jak zwykle zaskoczyła drogowców. Chłód nadszedł już wcześniej. Jak co roku ludzie trzęśli się z zimna podczas procesji na cmentarzu we Wszystkich Świętych.

Szulc siedział w swoim pokoju na komendzie wpatrując się przez okno w wirujące płatki śniegu. Na dole Jan Grządka odgarniał szuflą śnieg z chodnika przed swoją posesją. Ludzie wciąż jednak chodzili wydeptanymi w śniegu ścieżkami. Cieszyły się za to dzieci, które rodzice ciągnęli na sankach do przedszkola na Partyzantów. Ksiądz proboszcz Józef Motyka przechadzał się wokół kościoła. Sprawdzał, czy Józefiak odgarnął już śnieg. Na poranną mszę ludzie brnęli w białym puchu po kostki. Proboszcz był wściekły, bo wczoraj na wieczornej mszy, ani dzisiaj na porannej nie pojawił się kościelny Eligiusz Sowa. Zupełnie bez uprzedzenia.

– To do niego niepodobne, taki sumienny, porządny katolik – głośno myślał proboszcz. – Może zapił, każdemu się może zdarzyć? A może się coś stało?

Ksiądz pomyślał, że trzeba jednak pójść do Sowów i zapytać, co z Eligiuszem. Ale tak daleko, taka pogoda.

„Jak nie przyjdzie wieczorem, wyślę któregoś ministranta” – pomyślał Motyka i ucieszył się z tego pomysłu.

Ksiądz podszedł bliżej ulicy, obserwując z dala, jak Szkoła Podstawowa nr 1 maszeruje na zlot gwiaździsty pod pomnik Partyzanta, z okazji rocznicy bohaterskiej śmierci Leśnego Władka.

„Dałby Bóg, żeby tak kiedyś maszerowali do kościoła.... na rekolekcje” – westchnął proboszcz Motyka.

xxxx

Kapitan Szulc popijał okropną herbatę Popularną, co chwila wypluwając paprochy. Herbatę otrzymał w pakiecie socjalnym, razem z mydłem Karat, po użyciu którego skórę jego dłoni pokrywała „rybia łuska”.

Sięgnął po gazetę. Trybuna podała nowe informacje w sprawie śmierci członków rodziny Lipów. W zabudowaniach należących do nich wybuchł pożar, spaliła się większa część domu, w zgliszczach odnaleziono pięć zwęglonych zwłok. Okazuje się, jak donosi dziennik, że nie był to nieszczęśliwy wypadek. Wszyscy zginęli od ciosów tępymi narzędziami, prawdopodobnie siekierą i motyką. Milicja podejrzewa napad rabunkowy (7). Przegląd sportowy organizuje kolejny plebiscyt na najlepszego polskiego sportowca. Głównym faworytem jest, oczywiście ciężarowiec, Waldemar Baszanowski, w czołówce są też szermierz Bohdan Andrzejewski, lekkoatletka Mirosława Sarna, piłkarz Kazimierz Deyna (8).

Szulc nie był w najlepszym humorze.

„Kręcę się jak gówno w przeręblu i nic” – kapitan pomyślał o postępach śledztwa w sprawie zabójstwa Żurka. Nie ma podejrzanego, nie ma nawet motywu, nie ma nic. Student doniósł, że Żurek najprawdopodobniej nikomu teraz nie nadepnął na odcisk. Austriacki inżynier wrócił do Wiednia i nie było go jak wypytać. Poza tym, jak to zrobić, aby nie wywołać międzynarodowego skandalu. W dodatku Golonka i Kulesza mieli sporo roboty z kradzieżami i rozbojami.

Zadumę kapitana przerwał telefon. Dzwonił oficer dyżurny. Jest zgłoszenie samobójstwa.

Milicyjna warszawa zatrzymała się przy ulicy Młyńskiej. Było to już nieco za miastem, tuż za cmentarzem, ale jeszcze przed domem Sumińskich. Nie było tu już chodnika, tylko wydeptana w śniegu ścieżka. Przy drodze stał Anatol Drewniany, właściciel cegielni, wysoki, chudy mężczyzna o końskiej twarzy.

– To ja dzwoniłem – odezwał się Drewniany, gdy drzwi radiowozu się otworzyły i z samochodu, wprost w śnieżną zaspę wysiedli: kapitan Szulc, sierżant Golonka i prokurator Barański. Kapral Kulesza wysiadł od strony kierowcy. – Chodźcie za mną, panowie – Drewniany skinął ręką dla zachęty.

Polna droga prowadziła w kierunku cegielni Drewnianego i niewielkiego lasku. Teraz była całkiem zasypana śniegiem. Dałoby się przejechać chyba tylko saniami. Drewniany sadził wielkie susy, Golonka próbował iść po jego śladach, ale nie bardzo mu się to udawało. Barański w pantoflach dreptał drobnymi kroczkami, co chwila wycierając sobie twarz z potu kraciastą chustką, choć było chłodno. Pochód zamykali: Szulc z papierosem w ustach i milczący Kulesza. Drewniany co chwilę przystawał, czekając, aż reszta pochodu dołączy do awangardy.

– Jest, jest, to tu, panowie! – krzyknął, z jakimś dziwnym entuzjazmem, właściciel cegielni wskazał ręką na początek lasku. Podeszli bliżej. Na drzewie rosnącym u podnóża pagórka wisiał mężczyzna w długim palcie. Obok leżała czapka z nutrii, prawdopodobnie jego. Cały był pokryty śniegiem, jakby go ktoś przeciągnął po zaspie, albo dlatego, że non stop padało.

Stali przez chwilę, patrząc na wisielca, jakby nie wiedzieli, co robić. A może chodziło o to, kto ma to zrobić? W końcu prokurator przerwał milczenie.

– Pan każe go odciąć – Barański spojrzał na Szulca.

– Mirek, odetnij go – Szulc spojrzał teraz na kaprala.

Kulesza ociągając się, niechętnie ruszył w kierunku drzewa, pod którym na wietrze kołysał się wisielec. Musiał wspiąć się jedną nogą na gałąź, aby sięgnąć sznura. Odcięty wisielec runął w dół wbijając się w zaspę. Kapral został na drzewie. Trup kołysał się w zaspie, patrząc na przybyszy nienawistnym i pełnym grozy wzrokiem.

Pierwszy odwrócił się Drewniany. Jego susy były teraz jeszcze dłuższe. Wyglądał jakby biegł przez płotki po rekord Polski. Barański, patrząc na oddalające się plecy cegielniarza, próbował wyrwać stopy ze śniegu, unosząc wysoko kolana, zupełnie jak przy udeptywaniu kapusty, a przy tym machał rękami. To znaczy jedną machał, a drugą tylko podnosił, bo trzymał w niej teczkę. Szulc i Golonka ruszyli za nimi truchtem. Pierwszy ochłonął kapitan.

– Stójcie, panowie! – krzyknął Szulc.

Golonka przybliżył się do oficera, Barański utknął w miejscu, a Drewniany wrzeszczał z oddali, że musi już iść i jeszcze dziś przyjdzie na komendę. Kulesza z paniką w oczach i zdumieniem jednocześnie, patrzył to na wisielca, to na nich. Podeszli bliżej, kapitan i sierżant unieśli zwłoki za ramiona i pchnęli na śnieg, na plecy. Barański też przyczłapał, spodnie miał utytłane w śniegu prawie po pas.

– To Sowa, ten kościelny z dużego kościoła – pierwszy odezwał się sierżant Golonka.

– Ktoś go wcześniej potraktował, czymś ostrym – Szulc pokazał ręką rany na brzuchu i klatce piersiowej.

– Czyli morderstwo? - dopowiedział Barański.

– Czekamy na techników i patologa. Mirek, wyjdź na ulicę i przyprowadź ich tu, żeby nie błądzili – zakomenderował kapitan.

Szulc wrócił do komendy i wystukał na maszynie raport. Dęba nie było, więc zostawił go w sekretariacie. Miał przypuszczenie, graniczące z pewnością, że zabójstwo Sowy ma związek z zabójstwem Żurka. Wskazywałyby na to choćby rany zadane obu ofiarom.

„Tylko co może mieć wspólnego kościelny z ormowcem? – zastanawiał się detektyw. – Chyba tylko przeszłość”.

Dochodziła trzecia po południu, Szulc nie miał już po co dłużej siedzieć w komendzie. Wyszedł na ulicę. Śnieg już nie padał, było przyjemnie i rześko, a miasto pokryte białym puchem pojaśniało. Na ulicach było sporo dzieci z sankami, bez sanek, a nawet z drewnianymi nartami. Pagórki, schody zamieniono w ślizgawki. „Księża Góra” stała się teraz wielkim torem saneczkowym, na którym zjeżdżało mnóstwo dzieciaków, na czym, kto mógł.

„Tylko patrzeć, a na zamczysku pojawią się narciarze” – pomyślał Szulc.

Kapitan postanowił dziś iść prosto do domu, miał dobrą kawę i butelkę węgierskiego rieslinga w lodówce, no i gościa wieczorem.

Xxx

Szulc poprawił sobie poduszkę pod głową. „Poszłabym za tobą do samego nieba. Ale za wysoko, ale za daleko”... – z drugiego pokoju, gdzie stał gramofon, płynął głos Miry Kubasińskiej i zespołu Breakout z nowej płyty „Na drugim brzegu tęczy”. Andrzej leżał pod kołdrą na rozkładanym tapczanie. Ustrojstwo to nazywało się półko–tapczan, bo łóżko łączyło się z małym regałem, w którym można było je schować. W pokoju stało jeszcze biurko, na którym leżały papiery, teraz zgarnięte w jeden róg, aby zrobić miejsce na butelkę wina i kieliszki.

Andrzej patrzył, jak Alicja powoli zbiera z podłogi i fotela swoją garderobę. Blade światło padało na jej równie bladą skórę, wąskie ramiona, pośladki i delikatnie wystający brzuszek. Alicja wiedziała, że Andrzej jej się przygląda, dlatego nie spieszyła się, lubiła, gdy ktoś patrzył na nią z zainteresowaniem. Weszła pod prysznic, szorowała się intensywnie, jakby chciała zmyć z siebie minioną noc i wrócić do realnego świata. Zawsze w takiej sytuacji obiecywała sobie, że to już ostatni raz. Po co jej ten milicjant? Alicja pożegnała się bez zbędnych ceregieli i wyszła na ulicę. Musi zdążyć, zanim Walerian, jej mąż, wróci z Łodzi. Kowalczyk miał zakład rzemieślniczy, w którym produkował części do maszyn rolniczych.

Ich związek chyba od samego początku ma charakter czysto formalny. Kowalczyk, starszy od Alicji o kilkanaście lat, miał już jedno małżeństwo za sobą i pieniądze. Potrzebował jeszcze atrakcyjnej, reprezentacyjnej żony. Alicja natomiast potrzebowała wygodnego, dostatniego życia. Ponadto miała jakiś talent, jeśli chodzi o prowadzenie biznesu, zjednywanie klientów, przede wszystkim zaś umiejętność załatwiania spraw w urzędach, z czego Walerian chętnie korzystał. Na zewnątrz jednak udawali prawdziwe małżeństwo. Razem nawet chodzili do kościoła w większe święta. Nie mieli dzieci, to znaczy Walerian miał dwoje z poprzedniego małżeństwa.

Alicja wsiadła do swojego włoskiego fiata 500, który postawiła na szpitalnym parkingu. Było dość daleko, ale bezpieczniej dla samochodu i dla jej reputacji. Gdy przyjeżdżała do Koszar taksówką, również wysiadała w pobliżu szpitala. Stało tam sporo aut i mało kto zwracał uwagę na „pięćsetkę”. Kraśnik był specyficznym miastem, można powiedzieć biznesowym. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w powiecie działała blisko setka prywatnych cegielni, sporo było zakładów rzemieślniczych, które w rzeczywistości były małymi fabryczkami. Widok mercedesa na ulicy nikogo już nie dziwił, a co dopiero małego fiacika, nawet jeśli to było włoskie auto.

Andrzej został sam. Alicja nie chciała jeść śniadania, spieszyła się. W kuchni przygotował naprędce dwie kanapki z serem topionym i zaparzył herbatę. Postawił talerz i szklankę na stole w większym pokoju. Ten stary stół był najpoważniejszym meblem w tym pokoju. Stał tu jeszcze równie stary fotel, a na ścianie wisiały półki z książkami i jakimiś teczkami. Na mniejszym stoliku w kącie stało radio i adapter. Szulc czuł się zrelaksowany i zadowolony z siebie. Zabójstwo Sowy mogło oznaczać przełom w śledztwie, a to dodawało mu energii. Był poniekąd wdzięczny zabójcy, że wyrwał go z tego kręgu niemożności. Nie mógł doczekać się informacji od patologa o przyczynach zgonu. Na raport z sekcji trzeba było jeszcze poczekać, ale dlaczego nie odwiedzić doktora Wesely teraz? To niedaleko. Uliczkami między blokami kapitan w dziesięć minut dotarł do szpitalnej kostnicy.

– Dzień dobry, panie doktorze – Szulc uchylił drzwi do gabinetu lekarza.

Wesely pochylony nad biurkiem pisał coś na kartce papieru. Doktor był w wieku trudnym do określenia, między trzydziestką a pięćdziesiątką, raczej niewysoki, chudy, z czupryną siwych włosów i garbatym nosem, przypominał trochę Einsteina.

– Dzień dobry – burknął lekarz, ni to do gościa, ni to do siebie. Dodając jeszcze coś o tych, co przeszkadzają mu pracować. – Raport z sekcji będzie jutro. Jak się domyślam, pan kapitan w tej sprawie?

Doktor Wesely miał opinię mruka, samotnika i cynika. Sympatią darzył tylko tych ludzi, których miał za chwilę pokroić. Ale Szulca jakoś tolerował. Kapitan postanowił to wykorzystać.

– Dobrze, niech pan idzie za mną – Wesely wskazał drzwi do większej sali, gdzie przechowywano zwłoki.

Doktor odsunął prześcieradło, obnażając zwłoki Sowy do pasa.

– To zabójstwo. Poza tym nie żył już, gdy go powieszono. A to przyczyna zgonu – doktor wskazał na dwie rany po nożu, bagnecie, czy innym tego typu narzędziu.

– Tak, jak u Żurka? – zapytał kapitan.

– Wygląda na to, że tak. Sekcja wykaże, ale już teraz mogę powiedzieć, że nasz świętoszek zginął od tego samego lub podobnego narzędzia, co ormowiec. Zabójca chyba jednakową estymą darzy klerykałów i komunistów. Cóż, mogę mu tylko życzyć powodzenia – Wesely posłał Szulcowi ironiczne spojrzenie. – Czy to już wszystko, kapitanie? Czekają na mnie interesanci – doktor chwycił skalpel i piłę do cięcia kości.

Kapitan ruszył Szpitalną, zabudowaną nowymi blokami, przeciął Szymańskiego i stanął na przystanku.

„Jak zapalę papierosa, zaraz przyjedzie autobus” – pomyślał detektyw.

Tym razem zaklęcia zadziałało dopiero przy drugim carmenie. Podjechał niebieski san. „Jedynka” – idealnie. Szulc wysiadł przy Partyzantów, stąd tylko kilka kroków na komendę.

xxx

Dąb siedział w swoim gabinecie, paląc jednego papierosa za drugim. W pokoju unosiły się kłęby cuchnącego dymu. Otwarcie okna na oścież na niewiele się zdało. Na widok Szulca pułkownik krzyknął:

– Obywatelu kapitanie, zapraszam do mnie!

Dąb poprosił sekretarkę o kawę dla kapitana i herbatę dla siebie.

– I proszę, aby nam nie przeszkadzano – dorzucił, domykając drzwi.

– Co tam w śledztwie? Coś już macie? - spojrzał na kapitana.