Mój dziadek – genialny detektyw - Konishi Masateru - ebook

Mój dziadek – genialny detektyw ebook

Konishi Masateru

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Demencja i dedukcja. Czy starszy pan, który ma problemy z pamięcią, może być genialnym detektywem?

Kaede, 27-letnia nauczycielka i miłośniczka klasycznych kryminałów, nieustannie natyka się w codziennym życiu na tajemnicze zdarzenia: zaginięcia, a nawet morderstwa. Być może dzieje się tak za sprawą osobistej tragedii, która odcisnęła na niej piętno.

W rozwiązywaniu tajemnic pomaga jej ukochany dziadek, były dyrektor szkoły podstawowej, który pomimo problemów z pamięcią zachował bystrość umysłu. Nie ruszając się z fotela, dzięki sile dedukcji rozwiązuje pozornie niemożliwe do rozwikłania zagadki i odkrywa prawdę.

Jego niezwykłe zdolności okazują się bezcenne, gdy Kaede staje w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa…

***

Klasyczny kryminał z gatunku zagadek dnia codziennego, w którym w rolę fotelowego detektywa wciela się starszy pan cierpiący na otępienie z ciałami Lewy'ego. Zręczne i satysfakcjonujące zakończenie.

Nozomi Ōmori, tłumacz i krytyk

Gratka dla miłośników gatunku, zwłaszcza liczne odniesienia do kanonu. Bohater przywodzi na myśl Lincolna Rhyme’a z książek Jeffery’ego Deavera.

Kayama Fumiro, felietonista

Niezwykle czarujący bohaterowie. To sama przyjemność śledzić ich rozmowy! Znakomite wyczucie nastroju i kontrola nad tempem fabuły. Jestem przekonana, że możemy liczyć na więcej porywających opowieści od tego autora.

Takii Asayo, pisarka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 251

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Roz­dział 1

Szkarłatne komórki

1

Dzia­dek stwier­dził, że do gabi­netu wszedł mu nie­bie­ski tygrys.

– Jak on dał radę prze­krę­cić klamkę? Ależ zręczne stwo­rze­nie.

Bar­dziej niż obec­ność wiel­kiego dzi­kiego kota – czy choćby to, że miał on nie­bie­skie futro – dziadka dzi­wił fakt, że zwie­rzę zdo­łało otwo­rzyć sobie drzwi.

– Całe szczę­ście, że cię nie ugryzł – stwier­dziła Kaede, jak gdyby ni­gdy nic.

W duchu pomy­ślała sobie jed­nak z lek­kim zawo­dem: „Aku­rat jest przy­tomny, a tu znowu to samo…”.

Odwie­dzała dziadka raz w tygo­dniu, ale zazwy­czaj cały czas spał. Nato­miast jeśli już szczę­śli­wie się prze­bu­dził, opo­wia­dał o swo­ich oma­mach. I to aż do jej wyj­ścia, przez co nie mogli nor­mal­nie poroz­ma­wiać.

Mimo wszystko Kaede posłusz­nie słu­chała histo­rii o nie­bie­skim tygry­sie, pota­ku­jąc raz za razem. Każda chwila, którą mogła spę­dzić w domu dziadka, gdzie całe dzie­ciń­stwo miesz­kała z rodzi­cami, była dla niej bez­cenna.

– I wiesz, ten tygrys… – Dzia­dek poru­szał dłońmi, naśla­du­jąc chód kota krzy­żu­ją­cego przed­nie łapy. – Zanim sobie poszedł, posłał mi uśmiech czy­stej rado­ści.

– Tygrys się uśmiech­nął?

„No nie… Znowu – wes­tchnęła w myślach. – Mówi o czymś, co nie miało prawa zda­rzyć się naprawdę, a ja słu­cham zupeł­nie na poważ­nie”.

Wła­śnie tak: z początku może tylko uda­wała, że słu­cha z zain­te­re­so­wa­niem, lecz opo­wie­ści dziadka – jego wprawa w snu­ciu histo­rii nie była tu bez zna­cze­nia – za każ­dym razem wcią­gały ją bły­ska­wicz­nie i bez reszty.

Tego dnia ule­gła wręcz złu­dze­niu, że z ilu­stra­cji w któ­rejś z ksią­żek na rega­łach naprawdę wysko­czy tygrys o nie­bie­skim futrze.

Powieki dziadka zamknęły się powoli. Widać opo­wie­dział wszystko, co chciał.

Całe dnie spę­dzał tu w pokoju na auto­ma­tycz­nie roz­kła­da­nym fotelu. Był wysoki i smu­kły, więc spe­cjal­nie zamó­wili mu duży model, ale nie prze­wi­dzieli jed­nego – tak wygod­nie mu się sie­działo, że wcale nie chciał się z niego ruszać.

Przy usta­wio­nym obok małym sto­liku stała oparta o niego drew­niana laska, nie­zbędna mu do poru­sza­nia się. Opie­kunka medyczna, która ją pole­ciła, skar­żyła się potem Kaede, że dzia­dek co prawda używa jej, kiedy idzie do łazienki, ale przy wybie­ra­niu ksią­żek z pó­łek już nie chce.

– Boję się, że upad­nie! – wzdy­chała.

„Czyli na­dal kocha książki. Ale czy pamięta potem, co prze­czy­tał?”

Kaede szybko doszła do smut­nego wnio­sku, że raczej nie.

W gabi­ne­cie wypeł­nio­nym po brzegi książ­kami uno­sił się zapach sta­rego tuszu. Przy­po­mi­nał jej Jinbōchō, dziel­nicę anty­kwa­ria­tów, którą tak lubiła.

Nie wia­domo kiedy pro­mie­nie słońca sączące się spo­mię­dzy liści zaczęły rzu­cać na obli­cze śpią­cego dziadka cęt­ko­wany wzór kamu­flażu. Wydatna nasada nosa i zmarszczki wyryte w kąci­kach oczu tonęły w skom­pli­ko­wa­nym dese­niu cieni na jego cerze, która mimo sie­dem­dzie­się­ciu jeden lat pozba­wiona była naj­mniej­szej plamki. Ow­szem, schudł na policz­kach, ale para­dok­sal­nie dzięki temu lepiej było widać, jak szla­chet­nie wyrzeź­bioną miał twarz. Jego dłu­gie i gęste brwi roz­dzie­lone dokład­nie pośrodku sze­ro­kiego czoła prze­cho­dziły gra­dien­tem od czerni do bieli w pro­por­cjach jeden do dwóch, co przy­da­wało mu wyra­zi­sto­ści jak w podo­bi­znach rzym­skich cesa­rzy na sta­ro­żyt­nych mone­tach. Musiała przy­znać – zupeł­nie obiek­tyw­nie, nie jako wnuczka – że wyglą­dał impo­nu­jąco.

„Dziew­czyny pew­nie za nim sza­lały”.

Kaede popra­wiła zsu­nięty koc, przy­kry­wa­jąc dziadka pod samą chudą szyję.

Kiedy skoń­czyła porządki i spry­skała wszystko spre­jem dezyn­fe­ku­ją­cym o zapa­chu mydła, uwa­ża­jąc, by nie zmo­czyć ksią­żek, była już pora na wizytę fizjo­te­ra­peuty.

Sprej nie słu­żył tylko temu, by utrzy­mać gabi­net w czy­sto­ści. Dziadka czę­sto nawie­dzały halu­cy­na­cje małych owa­dów – wtedy odświe­żacz dzia­łał też jako pro­wi­zo­ryczny śro­dek insek­to­bój­czy.

„No to pa, dziadku. Nie­długo wpadnę znowu”.

Obok wej­ścia do gabi­netu stała toa­letka po nie­ży­ją­cej już babci. Czas nie tyle odci­snął na niej swoje piętno, ile raczej dodał jej piękna: upły­wa­jące dekady pokryły drewno maki­ja­żem o skom­pli­ko­wa­nych odcie­niach, przy­da­jąc mu wyjąt­ko­wej głębi. Kaede wyjęła szczotkę z szu­fladki, prze­cze­sała włosy i spoj­rzała w lustro.

„Uśmiech­nij się”.

Wcze­śniej do pokoju pro­wa­dziły cięż­kie drzwi z dębiny, teraz wymie­niono je na lek­kie i prze­suwne, by nie sta­no­wiły prze­szkody, gdy dzia­dek będzie zmu­szony poru­szać się na wózku.

Kaede odsu­nęła je bez­sze­lest­nie i opu­ściła dom dziadka w Himon’yi.

2

Jechała do domu koły­szą­cym się lekko wago­nem linii Tōyō, a gdy zer­k­nęła przez okno, w szy­bie zoba­czyła twarz zupeł­nie pozba­wioną wyrazu. Po uśmie­chu, w który wło­żyła tyle wysiłku, nie został nawet ślad. Zachód słońca zasnuł niebo kolo­rem bla­dej szminki. Był począ­tek jesieni, znik­nęły cumu­lo­nim­busy, gdzie­nie­gdzie uno­siły się chmury o naj­róż­niej­szych kształ­tach.

Do Kaede nagle wró­ciło pewne wspo­mnie­nie, które dzie­liła z dziad­kiem.

Sprzed dwu­dzie­stu trzech lat, miała wtedy cztery latka. Byli na weran­dzie, sie­działa u dziadka na kola­nach i oglą­dała ciem­no­czer­wone niebo. Dzia­dek zni­żył wzrok i spoj­rzał na nią swo­imi mądrymi, przej­rzy­stymi oczami.

– Kaede, co ci przy­po­mi­nają tamte chmury? Spró­buj wymy­ślić histo­rię o nich wszyst­kich.

Teraz wie­działa, że było to kla­syczne san­da­iba­na­shi1. Dzia­dek chciał w ten spo­sób roz­wi­nąć u niej wyobraź­nię? A może była to jego forma kształ­ce­nia jej wraż­li­wo­ści?

– Tamta chmura to mały sta­ru­szek – zaczęła natych­miast Kaede. – A tamta to pła­ski sta­ru­szek. A tamta, ten, no, tamta naj­więk­sza to sta­ru­szek jesz­cze grub­szy od cie­bie, dzia­dziu!

Dzia­dek uśmiech­nął się, mówiąc, że tak to raczej trudno uło­żyć histo­rię.

A potem, ku jej zasko­cze­niu, bez żad­nego wysiłku wymy­ślił na pocze­ka­niu bajkę o trzech sta­rusz­kach. Nie pamię­tała już fabuły zbyt dokład­nie, ale utkwiło jej w pamięci, że Gruby Star­szy Pan, wielki żar­łok, przez pomyłkę zażył wszyst­kie leki na prze­zię­bie­nie na całym świe­cie, myśląc, że to cukier; okrop­nie się z niego śmiali, ale osta­tecz­nie nikt nie żył potem tak długo jak on. Zakoń­cze­nie pew­nie miało być dla niej mora­łem, bo bar­dzo nie lubiła wtedy gorz­kich lekarstw w proszku, ale dzia­dek opo­wia­dał tak zabaw­nie, że słu­chała roz­ra­do­wana, klasz­cząc w dło­nie.

– Popatrz teraz, Kaede.

Pod­nio­sła wzrok na niebo, a tam została już tylko duża chmura, czyli Gruby Star­szy Pan, dwaj pozo­stali – Malutki Star­szy Pan i Pła­ski Star­szy Pan – dosłow­nie roz­pły­nęli się w powie­trzu. Zupeł­nie jak w opo­wie­ści. Zdu­miona Kaede bez końca patrzyła to na dziadka, to na wielką chmurę.

Teraz już się domy­ślała, że pew­nie opo­wia­da­jąc, zer­kał po kry­jomu na niebo. Gdyby Malutki albo Pła­ski zostali tam do końca, fabuła bajki bez wąt­pie­nia roz­wi­nę­łaby się zupeł­nie ina­czej.

– Dzia­dziu, opo­wia­daj dalej! Bo jeśli nie…

Mała Kaede unio­sła główkę, zła­pała za włos rosnący mu z bro­dawki na szyi i pocią­gnęła. Wyszedł zaska­ku­jąco łatwo – pamię­tała, że strasz­nie ją to roz­ba­wiło i śmiała się potem do roz­puku.

„A jeśli – pomy­ślała – wyrwa­łam wtedy korek? I dla­tego jego umysł zaczął zni­kać?”

Stan dziadka zauwa­żal­nie pogor­szył się zale­d­wie pół roku wcze­śniej.

Byli aku­rat na spa­ce­rze i Kaede zwró­ciła uwagę, że sta­wia dużo krót­sze kroki.

– Dziadku, nie wyglą­dasz, ale przy­ty­łeś może ostat­nio? Bo nogi ci nie nadą­żają.

Prze­chy­lił głowę w zamy­śle­niu, po czym mruk­nął z prze­ką­sem, że ma już swoje lata. Kaede z początku myślała, że to albo kwe­stia lek­kiej nad­wagi, albo zwy­czaj­nie wieku. Chciała tak myśleć.

Jed­nak potem zmiany nabrały tempa.

Kiedy uno­sił do ust fili­żankę z kawą, którą zresztą uwiel­biał, dłoń trzę­sła mu się bez prze­rwy. Gdy Kaede go odwie­dzała, wiecz­nie drze­mał w fotelu w gabi­ne­cie. Zaczął się gar­bić, a cokol­wiek robił, jego ruchy były cięż­kie i powolne.

Ale to wszystko dro­bia­zgi. Dro­bia­zgi w porów­na­niu z tam­tym dniem. Kaede doznała wtedy szoku, któ­rego miała już ni­gdy nie zapo­mnieć.

W środku nocy zaczął dzwo­nić jej tele­fon. Ode­brała, prze­cie­ra­jąc zaspane oczy – młody męż­czy­zna po dru­giej stro­nie przed­sta­wił się jako ratow­nik z karetki pogo­to­wia, nie wie­dzieć czemu brzmiąc przy tym, jakby słowa z tru­dem prze­cho­dziły mu przez gar­dło. Zająk­nął się raz i drugi, wyraź­nie skrę­po­wany, po czym mówił dalej:

– Czy roz­ma­wiam z panią Kaede? Tak? No tak, czyli jed­nak… Prze­pra­szam, dzwo­nię, bo pani numer jest zapi­sany jako kon­takt alar­mowy tu na kartce na ścia­nie… Pani dzia­dek, który jest teraz z nami, zadzwo­nił po pomoc, bo… Bo widzi pani…

– Co się stało?

– Powie­dział, że „Kaede leży tu cała we krwi”.

W przy­chodni, do któ­rej dzia­dek cho­dził, powie­dzieli, że podej­rze­wają cho­robę Par­kin­sona, ale nie są w sta­nie podać pew­nego roz­po­zna­nia, dla­tego lepiej udać się do więk­szej kli­niki. Poje­chali do szpi­tala uni­wer­sy­tec­kiego, gdzie prze­pro­wa­dzono szcze­gó­łowe bada­nia, w tym tomo­gra­fię kom­pu­te­rową.

Młoda lekarka podała dia­gnozę bez­na­mięt­nym tonem, nic sobie nie robiąc z dziadka, który spał na krze­śle jak kamień.

– Otę­pie­nie z cia­łami Lewy’ego.

Dzia­dek, od zawsze taki mądry i bystry, zapadł na demen­cję, mimo że dopiero co skoń­czył sie­dem­dzie­siąt lat.

Kaede nie potra­fiła przy­jąć tego faktu do wia­do­mo­ści. Zaczęła spraw­dzać jego objawy w inter­ne­cie i książ­kach, na tyle, na ile umiała – jed­nak wszyst­kie ide­al­nie paso­wały do roz­po­zna­nia. Dopiero wtedy dowie­działa się, że w samej Japo­nii na demen­cję cierpi ponad cztery i pół miliona osób – i że pod tą zbior­czą nazwą tak naprawdę kryją się różne cho­roby.

Otę­pie­nie, bo tak też okre­ślano tę grupę scho­rzeń, ma trzy główne odmiany.

Naj­pow­szech­niej­sza z nich, odpo­wia­da­jąca za mniej wię­cej sie­dem­dzie­siąt pro­cent wszyst­kich przy­pad­ków, to cho­roba Alzhe­imera wywo­ły­wana praw­do­po­dob­nie przez białka zwane amy­lo­idami odkła­da­jące się w mózgu. Więk­szość ludzi na świe­cie, sły­sząc słowo „demen­cja”, myśli wła­śnie o niej.

Dru­gie w kolej­no­ści jest otę­pie­nie naczy­niowe, któ­rego przy­czynę sta­no­wią uszko­dze­nia mózgu w wyniku udaru lub wylewu – na nie cierpi około dwu­dzie­stu pro­cent dotknię­tych demen­cją. W obu scho­rze­niach czę­sto wystę­pują takie objawy jak zabu­rze­nia pamięci, przez co chory wiele razy mówi o tym samym, oraz zabu­rze­nia orien­ta­cji w cza­sie i prze­strzeni, które pro­wa­dzą na przy­kład do wycho­dze­nia z domu i błą­ka­nia się.

Nato­miast otę­pie­nie z cia­łami Lewy’ego, które zdia­gno­zo­wano u dziadka – w skró­cie DLB, od angiel­skiego demen­tia with Lewy bodies – obej­muje około dzie­się­ciu pro­cent przy­pad­ków. Nazwę tę nadano mu dopiero w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym pią­tym roku, więc patrząc z per­spek­tywy dłu­giej walki ludz­ko­ści z cho­ro­bami, jest to sto­sun­kowo nie­dawno. W ostat­nich latach zaczęto mu poświę­cać coraz wię­cej uwagi jako trze­ciej naj­częst­szej przy­czy­nie otę­pie­nia, co poskut­ko­wało zna­czą­cymi odkry­ciami zarówno w sfe­rze samego lecze­nia, jak i badań kli­nicz­nych.

W mózgu osób cier­pią­cych na DLB obser­wuje się kar­ma­zy­nowe struk­tury przy­po­mi­na­jące małe jajka sadzone – to wła­śnie ciała Lewy’ego. Powo­dują one znane z cho­roby Par­kin­sona drże­nie koń­czyn i spo­wol­nie­nie ruchowe, krzy­cze­nie przez sen, które wli­cza się do zabu­rzeń zacho­wa­nia w cza­sie snu REM, utrzy­mu­jącą się w ciągu dnia wzmo­żoną sen­ność, a także zabu­rze­nia per­cep­cji wzro­kowo-prze­strzen­nej.

Jest jed­nak coś jesz­cze.

Naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczna cecha DLB, któ­rej próżno szu­kać w innych cho­ro­bach otę­pien­nych, to wystę­po­wa­nie halu­cy­na­cji. Przy­bie­rają one róż­no­ra­kie formy, bywają czarno-białe bądź kolo­rowe, lecz wszy­scy cho­rzy przy­znają zgod­nie, że są nie­zwy­kle wyraźne i do złu­dze­nia reali­styczne.

Na przy­kład tuzin nie­zna­jo­mych z twa­rzami bez wyrazu, któ­rzy wpa­trują się w czło­wieka świ­dru­ją­cym wzro­kiem, kiedy tylko obu­dzi się rano.

Ogromny wąż zwi­nięty leni­wie w kłę­bek na stole w jadalni.

Albo dziew­czynka z war­ko­czy­kami, która przez cały dzień nie odstę­puje cho­rego na krok.

Omamy fan­ta­styczne także nie należą do rzad­ko­ści: świ­nia na dwóch nogach dziar­skim kro­kiem prze­cho­dząca pacjen­towi przed nosem, wróżki tań­czące z gra­cją na tale­rzu albo nie­bie­ski tygrys, któ­rego widział dzia­dek…

Co cie­kawe, na ogół nie towa­rzy­szą im omamy słu­chowe. Istoty zamiesz­ku­jące świat halu­cy­na­cji są więc jedy­nie obra­zem, nie zaga­dują cho­rych. Uznaje się jed­nak, że spo­śród wszyst­kich pię­ciu zmy­słów to ze wzroku czer­piemy dzie­więć­dzie­siąt pro­cent infor­ma­cji o ota­cza­ją­cym nas świe­cie. Co za tym idzie, dla osób cier­pią­cych na DLB owe istoty ist­nieją naprawdę. Raz zoba­czyć to wię­cej niż sto razy usły­szeć – zapewne żadne powie­dze­nie nie jest im rów­nie bli­skie.

W końcu widzą te wszyst­kie rze­czy na wła­sne oczy. Jasno i wyraź­nie.

Wszy­scy wokół mogą zaprze­czać, ile tylko chcą – prze­ko­nać cho­rego, że widzi coś, co nie ist­nieje, to arcy­trudne zada­nie. A kiedy ludzie z jego oto­cze­nia wciąż upar­cie powta­rzają, że „nic takiego tu nie ma”, „zdaje ci się” i „weź się opa­mię­taj”, cza­sem reaguje wybu­chem zło­ści. To powód, dla któ­rego opiekę nad pacjen­tami z DLB uznaje się za szcze­gól­nie trudną. W jed­nym z pod­ręcz­ni­ków Kaede tra­fiła na taki frag­ment:

Kiedy chory sygna­li­zuje halu­cy­na­cje, mówiąc na przy­kład, że się boi, bo widzi gdzieś wiel­kiego owada, nie należy reago­wać nega­cją („To złu­dze­nie”, „To objaw cho­roby, pro­szę nie robić pro­ble­mów”), tylko podejść do niego z wyro­zu­mia­ło­ścią: poma­chać ręką we wska­za­nym miej­scu i powie­dzieć na przy­kład: „O, teraz sobie poszedł. Już wszystko dobrze”. Warto też zająć uwagę pacjenta jakimś odmien­nym tema­tem.

„Innego wyj­ścia nie ma” – myślała Kaede.

Poza tym dzia­dek jesz­cze ni­gdy się na nią nie zde­ner­wo­wał, więc chciała za wszelką cenę unik­nąć poten­cjal­nych wybu­chów gniewu. Dla­tego nie mówiła przy nim o cho­ro­bie i ni­gdy nie nego­wała real­no­ści oma­mów, o któ­rych jej opo­wia­dał. I tak uwa­żała, że jest prak­tycz­nie nie­moż­liwe, by uświa­do­mić oso­bie dotknię­tej demen­cją jej wła­sną dole­gli­wość – a gdyby się udało, byłoby to zwy­kłym okru­cień­stwem.

A jed­nak…

Jej wła­sne zacho­wa­nie wzbu­dzało w niej oso­bliwe wra­że­nie, że coś tu nie pasuje, jakby po łatwym dzie­le­niu została reszta, któ­rej wcale nie powinno być. Odczu­cie to nieco róż­niło się od eska­pi­stycz­nego – czy raczej: życze­nio­wego – myśle­nia, że po pro­stu nie mogło być prawdą, by jej dzia­dek zapadł na demen­cję, by powoli tra­cił kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią.

„Coś tu nie gra”.

Tylko co? Kaede nie potra­fiła udzie­lić kon­kret­nej odpo­wie­dzi.

3

Prze­siadka na sta­cji Gumyō-ji, potem jesz­cze pięt­na­ście minut auto­bu­sem.

Po powro­cie do swo­jej kawa­lerki Kaede odkryła, że przy­szła zamó­wiona przez nią książka. Zbiór tek­stów Take­shiego Seto­gawy, kry­tyka lite­rac­kiego, który nade wszystko kochał kry­mi­nały. Stopka redak­cyjna gło­siła: „1 kwiet­nia 1998 roku, wyda­nie pierw­sze, nakład pierw­szy”. Jeśli dobrze pamię­tała, autor ten zmarł przed­wcze­śnie w wieku zale­d­wie pięć­dzie­się­ciu lat, co ozna­czało, że było to jego pośmiertne dzieło.

Kaede, którą dzia­dek edu­ko­wał w tym kie­runku od naj­młod­szych lat, szybko została pasjo­natką kry­mi­na­łów, a kiedy same powie­ści prze­stały jej wystar­czać, zaczęła czy­tać zna­le­zione w domo­wej biblio­teczce tek­sty kry­tyczne Seto­gawy. Zaczęła – i ogar­nęło ją nie tyle zdu­mie­nie, co rezy­gna­cja. Brał on na warsz­tat różne dzieła i roz­pra­wiał o ich uroku z nie­wy­mu­szo­nym mistrzo­stwem, tak że cza­sami – ba, nie­mal bez wyjątku – jego ana­lizy były cie­kaw­sze niż ich obiekty.

Na przy­kład w cyklu pra­so­wym Piel­grzymka po arcy­dzie­łach brał na celow­nik sławne dzieła wiel­kiej trójcy kry­mi­nału: Ellery’ego Queena, Aga­thy Chri­stie oraz Dick­sona Carra, i snuł dro­bia­zgowe reflek­sje, zasta­na­wia­jąc się, czy aby na pewno są tak mistrzow­skie, za jakie się je uważa. Pod wzglę­dem logiki wywodu i napię­cia nar­ra­cji prze­wyż­szał samych auto­rów, jego argu­menty i wnio­ski nie pozo­sta­wiały żad­nych wąt­pli­wo­ści, a rów­no­cze­śnie z każ­dego tek­stu biła – uświa­do­miona bądź nie, ale czy­sta – miłość do kla­sy­ków gatunku. Lek­tura spra­wiała, że czło­wie­kowi robiło się cie­pło na sercu.

Mistrz, który uczy­nił z Kaede wiel­bi­cielkę kla­sycz­nych zagra­nicz­nych kry­mi­na­łów.

„Take­shi Seto­gawa” – powtó­rzyła w myślach i tyle wystar­czyło, by krew zaczęła szyb­ciej krą­żyć jej w żyłach.

Około roku tysiąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tego póź­niej­szy kry­tyk był ponoć cen­tralną posta­cią w legen­dar­nym Waseda Mystery Club, stu­denc­kim kole miło­śni­ków lite­ra­tury kry­mi­nal­nej, który wydał na świat wielu pisa­rzy i znaw­ców tego gatunku. W oko­licy uni­wer­sy­tetu Waseda dzia­łała kie­dyś kawiar­nia Mon Chéri – to tam nie­mal dzień w dzień toczyli zażarte dys­ku­sje człon­ko­wie koła, wśród któ­rych zawsze wyróż­niała się uśmiech­nięta twarz Seto­gawy o krza­cza­stych brwiach i wyra­zi­stych rysach. Dzia­dek podobno też był jed­nym z głów­nych dys­ku­tan­tów.

A do kla­sycz­nego kry­mi­nału świet­nie pasuje kawa.

Pio­nowy czer­wony szyld „Kawiar­nia Mon Chéri” z bia­łymi zna­kami o psy­cho­de­licz­nym kroju spra­wiał wra­że­nie, jakby nikt poza spe­cja­li­stami od kry­mi­na­łów nie miał tam wstępu. Kawę poda­wano gorzką i mocną, z tajem­ni­czą wiru­jącą pianką. Ele­wa­cja wyło­żona jaskra­wymi płyt­kami przy­wo­dziła na myśl Tajem­nicę żół­tego pokoju Gastona Leroux, nato­miast tupa­nie widowni docho­dzące z sali teatral­nej na pię­trze – Dziwne kroki Che­ster­tona bądź Spa­ce­ro­wi­cza na pod­da­szu Ranpō.

Teraz, gdy nie ma już Mon Chéri, pozo­stało jej tylko domnie­my­wać, jak w niej było. Bez wąt­pie­nia jed­nak lokal ten, gdzie Seto­gawa roz­pra­wiał z dziad­kiem, ema­no­wał nie mniej­szym żarem i bla­skiem niż Tokiwa-sō, tokij­ski blok zamiesz­kały przez słyn­nych komik­sia­rzy, czy Liang­shan, dom boha­te­rów kla­sycz­nej chiń­skiej książki Opo­wie­ści znad brze­gów rzek.

„Chcia­ła­bym posłu­chać ich roz­mów…”

Kawiar­nia już nie ist­niała, co nada­wało wyobra­że­niom Kaede tym więk­szego roz­ma­chu. Ow­szem, Mon Chéri znik­nęła – ale książki pozo­stały. A te ulu­bione chciało się jed­nak mieć pod ręką. Zwłasz­cza że u dziadka każdy tom miał pół­prze­zro­czy­stą pelu­rową okładkę ochronną i ani jed­nej zagię­tej strony, więc krę­po­wała się je poży­czać. Z tego względu posta­no­wiła kupić cały zbiór tek­stów kry­tycz­nych Seto­gawy na wła­sność, za jed­nym zama­chem.

„Co za ulga, wygląda jak nowa. Nawet przy­szła z opa­ską” – ucie­szyła się, widząc, w jakim sta­nie jest książka. Tak naprawdę wola­łaby nową, jed­nak nakład aku­rat tej pośmiert­nej pozy­cji już się wyczer­pał, dla­tego nie miała wyj­ścia i kupiła uży­wany egzem­plarz w anty­kwa­ria­cie inter­ne­to­wym.

Teraz jej kolek­cja była kom­pletna.

„Nie powiem, cie­kawe osią­gnię­cie jak na dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nią kobietę…”

Prze­kart­ko­wała książkę na sto­jąco, czu­jąc, jak na jej twa­rzy od razu poja­wia się uśmiech. I wła­śnie wtedy…

Cztery małe kar­teczki wysu­nęły się spo­mię­dzy stro­nic i opa­dły na dywan jak listki miło­rzębu.

„Hm? Co to?”

Kaede pod­nio­sła je ostroż­nie i poło­żyła na stole, po czym zamy­śliła się głę­boko ze wzro­kiem utkwio­nym w czte­rech papie­ro­wych pro­sto­ką­tach róż­nej wiel­ko­ści.

„Za dużo ich jak na zakładki. Ale… Jak na zwy­kły doda­tek są zbyt… poważne”.

Były to wycinki z gazet i cza­so­pism – każdy z nekro­lo­giem Take­shiego Seto­gawy.

4

Trzy dni póź­niej, korzy­sta­jąc z dnia wol­nego od pracy, wybrała się do Himon’yi w okręgu Meguro. Dom dziadka, sto­jący w zakątku nie­da­leko świą­tyni Himon’ya Hachimangū, gdzie czczono miej­scowe bóstwo, był nie­wiel­kim drew­nia­nym budyn­kiem z jed­nym pię­trem, który zaczy­nał się już sta­rzeć.

Wiśnia i fat­sja rosnące w ogro­dzie o wielce skrom­nych roz­mia­rach się­gały gałę­ziami poza jego ogro­dze­nie. Na drew­nia­nej tabliczce przy bra­mie wid­niało nakre­ślone z roz­ma­chem nazwi­sko dziadka. Czę­sto powta­rzał: „To wizy­tówka całego domu”. Kto wie, czy wysma­ko­wana aura, jaką wciąż roz­ta­czał dom, gdy patrzyło się z ulicy, nie była zasługą wła­śnie tej mistrzow­skiej kali­gra­fii.

Wystar­czyło jed­nak wejść przez bramę, by to ele­ganc­kie wra­że­nie nagle osła­bło. Daw­niej do przed­sionka niczym dro­go­wskazy pro­wa­dziły umiesz­czone nie­re­gu­lar­nie jeden za dru­gim okrą­głe kamie­nie, lecz od kiedy dzia­dek zacho­ro­wał, zastą­piono je stan­dar­dową i nudną ścieżką z betonu. Po naci­śnię­ciu klamki i otwar­ciu drzwi – ich wymianę cią­gle prze­kła­dano na póź­niej – od razu ude­rzał mydlany zapach płynu do dezyn­fek­cji.

Już miała zawo­łać w głąb dom, by dać znać opie­kunce, że przy­szła, ale szybko zmie­niła zda­nie. W przed­sionku nie było obcej pary butów. Widać posprzą­tała, zro­biła pra­nie i dopiero co wyszła, musiały się minąć.

Na ścia­nie w kory­ta­rzu tu i tam przy­mo­co­wane były wciąż jesz­cze nowe porę­cze. Bez nich dzia­dek, który łatwo tra­cił rów­no­wagę, nie zdo­łałby poru­szać się po domu. Ist­niały dofi­nan­so­wa­nia na zakup tego rodzaju wypo­sa­że­nia, lecz w wielu przy­pad­kach – choć sytu­acja róż­niła się w zależ­no­ści od lokal­nego samo­rządu – nale­żało wcze­śniej przejść skom­pli­ko­wane pro­ce­dury i poświę­cić ogromne ilo­ści czasu. Dla­tego w prak­tyce nie­mało osób było zmu­szo­nych, tak jak dzia­dek, by na wszystko łożyć z wła­snej kie­szeni.

Kaede weszła do salonu po pra­wej stro­nie. Na gru­bym fila­rze, któ­rzy zacho­wał jesz­cze resztki daw­nego poły­sku, wid­niały poziome linie nary­so­wane ołów­kiem. Ślady z dzie­ciń­stwa córki, a potem jedy­nej wnuczki. Choć zano­to­wana obok każ­dej liczba cen­ty­me­trów i data nie­mal cał­kiem znik­nęły, wciąż można było w nich doj­rzeć wprawną rękę dziadka. Wła­śnie w miej­scu kilku napi­sów wbito moco­wa­nie jed­nej z porę­czy – Kaede serce bolało na ten widok.

Przy oknie schło na wie­sza­kach kilka bia­łych T-shir­tów.

„No nie. Pani opie­kunce chyba się zapo­mniało…”

Przy cho­rych na DLB należy uni­kać susze­nia pra­nia w pomiesz­cze­niach. Bo biorą je za ludzi. Szcze­gól­nie na widok bia­łych T-shir­tów, swego rodzaju pustych płó­cien, czę­sto doznają inten­syw­nych halu­cy­na­cji. Kaede sły­szała, że z tego samego względu nie należy zosta­wiać na widoku por­tre­tów ani zdjęć rodziny, więc czym prę­dzej zabrała wszyst­kie ramki ze stołu i scho­wała je głę­boko w szu­fla­dzie.

W pośpie­chu zła­pała za wie­szaki, by zdjąć pra­nie, gdy zza ple­ców usły­szała sto­sun­kowo przy­tomny głos dziadka.

– Wybacz, to Kanae je tu wywie­siła. Pew­nie się nie doprały.

Wszedł i usiadł powoli na łóżku, trzy­ma­jąc w dłoni fili­żankę z kawą. Sypial­nia na pię­trze peł­niła funk­cję skła­dziku – prze­strzeń dostępna dla dziadka ogra­ni­czała się do salonu, gdzie stało jego łóżko, oraz gabi­netu leżą­cego na dru­gim końcu domu.

Dziś sta­wiał kroki o wiele pew­niej niż pod­czas jej ostat­nich odwie­dzin. Zna­czące róż­nice w spraw­no­ści zależ­nie od dnia to jedna z cha­rak­te­ry­stycz­nych cech DLB.

– Nie szko­dzi, tylko je popra­wia­łam, żeby się nie zmięły – skła­mała, zosta­wia­jąc koszulki w spo­koju. – Czyli to mama przy­szła, nie opie­kunka?

– Tak, ale popę­dziła z powro­tem, chyba miała coś jesz­cze do zro­bie­nia w pracy. Minę­ły­ście się, nie­stety.

„Aku­rat dzi­siaj raczej na szczę­ście. Bo chcę zadać to pyta­nie…”

Dawno nie widziała dziadka w tak dobrej for­mie. Dziś miała szansę.

– Jak Kanae zapa­rzy kawy, to nawet zimna jest pyszna – powie­dział z uśmie­chem, wygod­niej usa­da­wia­jąc się na łóżku. Potem uniósł do ust lekko tylko drżącą rękę, upił łyk i mówił dalej: – Dzi­siaj nie ma obaw, że roz­leję. Zabrzmi to może nie­skrom­nie, ale jestem w zna­ko­mi­tej dys­po­zy­cji. I wła­śnie dla­tego chcę się upew­nić… Choć to tylko prze­czu­cie, nic wię­cej. – Napił się raz jesz­cze i spoj­rzał Kaede pro­sto w oczy. – Masz mi do powie­dze­nia coś waż­nego, prawda? Widzę po two­jej minie.

Kaede tro­chę zachciało się pła­kać. Ten mło­dzień­czy ton… Wesołe i łagodne spoj­rze­nie czar­nych oczu…

Było tak, jakby znów miała przed sobą daw­nego dziadka.

W dodatku mówił płyn­nie i spraw­nie, pew­nie dla­tego, że nie doku­czała mu cią­gła sen­ność. Jak się zasta­no­wić, przez ostat­nie pół roku nie roz­ma­wiali na poważ­nie – za bar­dzo przej­mo­wała się jego sta­nem.

Miała ide­alną oka­zję. Teraz albo ni­gdy. Kaede zebrała się w sobie.

– Bo wiesz, dziadku… – zaczęła. – Chcia­ła­bym cię o coś zapy­tać.

– Słu­cham.

– Ty… – Z całych sił powstrzy­my­wała płacz. – Ty… Wiesz, że jesteś chory, prawda? Zda­jesz sobie sprawę, że te rze­czy, które widzisz, tak naprawdę nie ist­nieją? – Nie dawała rady. Głos jej drżał. – Tylko… Nie chcesz, żebym się mar­twiła, dla­tego…

Miała łzy w oczach. A obie­cała sobie, że nie będzie pła­kać.

– Dla­tego uda­jesz, że nie wiesz, prawda?

Dzia­dek upił kolejny łyk kawy z łagod­nym uśmie­chem na ustach, po czym ostroż­nym ruchem odło­żył fili­żankę na stół obok łóżka.

– Ow­szem. Jest tak, jak mówisz. Bez żad­nych wąt­pli­wo­ści cho­ruję na otę­pie­nie z cia­łami Lewy’ego.

Czyli intu­icja jej nie zawio­dła.

W oczach dziadka, za tęczów­kami podob­nymi do mister­nego witrażu, kryła się hip­no­ty­zu­jąca głę­bia. Wła­śnie tak – tkwiło tam świa­tło inte­lektu iden­tyczne jak daw­niej. Nie doj­rzała go wcze­śniej, ale to ono sta­no­wiło źró­dło tego oso­bli­wego wra­że­nia, które nie dawało jej spo­koju: prze­ko­na­nia, że coś tu nie gra.

Przez dwa poprzed­nie dni Kaede pró­bo­wała poszu­kać bar­dziej szcze­gó­ło­wych infor­ma­cji na temat DLB. Dowie­działa się na przy­kład, że w zależ­no­ści od miej­sca wystą­pie­nia ciał Lewy’ego cho­rzy wyka­zują sil­nie zróż­ni­co­wany sto­pień osła­bie­nia pamięci i per­cep­cji wzro­kowo-prze­strzen­nej. Mało tego, u nie­któ­rych halu­cy­na­cje stale wzbu­dzały strach, jed­nak inni łatwo się do nich przy­zwy­cza­jali. Ide­al­nie dobrane dawki leków, poczy­na­jąc od tych zawie­ra­ją­cych lewo­dopę, nie­rzadko powo­do­wały, że omamy „roz­pły­wały się w powie­trzu”. Bywało też, w zależ­no­ści od tego, w jakiej aku­rat byli for­mie, że cho­rzy w ogóle nie odczu­wali osła­bie­nia funk­cji poznaw­czych.

Wielu pacjen­tów – ten fakt zasko­czył Kaede naj­bar­dziej – miało pełną świa­do­mość, że to, co widzą, nie jest ele­men­tem rze­czy­wi­sto­ści, tylko wytwo­rem ich cho­roby. Ba, zda­rzały się nawet przy­padki wyjąt­kowo pozy­tyw­nie nasta­wio­nych cho­rych, któ­rzy z przy­jem­no­ścią cze­kali, co też nowego zoba­czą rano po prze­bu­dze­niu, a potem w ramach hobby szki­co­wali swoje omamy. Wie­dza naukowa na temat DLB nie jest jed­nak powszechna, dla­tego łatwo o nie­po­ro­zu­mie­nia. Wcale nie bra­kuje leka­rzy, któ­rzy pochop­nie uznają inten­sywne halu­cy­na­cje za oznakę postę­pu­ją­cego otę­pie­nia.

Prawda jest jed­nak taka, że wystą­pie­nie cho­roby nie musi ozna­czać osła­bie­nia zdol­no­ści poznaw­czych.

Gdy Kaede natra­fiła na tę infor­ma­cję, jej wąt­pli­wo­ści dosłow­nie roz­pły­nęły się w powie­trzu.

– Objawy par­kin­so­ni­zmu to jedno… – powie­dział dzia­dek, patrząc na swoje lekko trzę­sące się dło­nie. – Ale już jakiś czas temu zda­łem sobie sprawę, że pod wzglę­dem psy­chicz­nym daleko mi do osoby, powiedzmy, w pełni zdro­wej. Na przy­kład, niech no się zasta­no­wię… Któ­re­goś dnia patrzę, a tu na całej tej ścia­nie z rega­łami na książki widzę nie­sa­mo­wite, szcze­gó­łowe pła­sko­rzeźby jak zdo­bie­nia na miko­shi2 wyko­nane przez świą­tyn­nego cie­ślę, mistrza w swoim fachu. Ale kiedy spró­bo­wa­łem ich dotknąć, nic nie poczu­łem. Drewno było ide­al­nie gład­kie. Czemu w takim razie powi­nie­nem wie­rzyć: zmy­słowi wzroku czy dotyku? Nie­moż­liwe, by ktoś stwo­rzył rów­nie misterne dzieło w ciągu jed­nej nocy, w dodatku tak, bym się nie zorien­to­wał. Zresztą kto na całym świe­cie miałby motyw, by zakra­dać się do domu jakie­goś seniora i rzeź­bić mu regały na książki? Wobec tego, nie­stety, ufać mogłem jedy­nie doty­kowi. Wzrok mnie oszu­ki­wał.

Kaede słu­chała wyzna­nia dziadka, nie znaj­du­jąc słów, któ­rymi mogłaby odpo­wie­dzieć.

– Co w takim razie było przy­czyną mojego stanu? Kom­pu­ter się zepsuł, więc nie mogłem z niego sko­rzy­stać. Chcia­łem poszu­kać na smart­fo­nie, ale, jak sama zresztą widzisz, takimi trzę­są­cymi się pal­cami nie­wiele bym zdzia­łał. A nawet gdy­bym zdo­łał, i tak nie mia­łem na czym, bo po tym, jak zoba­czy­łem twoje zwłoki i zadzwo­ni­łem na pogo­to­wie, Kanae skon­fi­sko­wała mi tele­fon.

Dzia­dek wykrzy­wił usta w szel­mow­skim uśmie­chu.

– Więc popro­si­łem opie­kunkę, żeby wezwała trans­port i poje­cha­łem do biblio­teki. Cały dzień tam spę­dzi­łem, bo od samego czy­ta­nia obraz mi się roz­ma­zy­wał i zaraz robi­łem się śpiący… Ale odkry­łem, na co cho­ruję. Taki jeden czę­sto mówił o sza­rych komór­kach, pamię­tasz? – Dzia­dek uśmiech­nął się auto­iro­nicz­nie, wspo­mi­na­jąc powie­dzonko Her­ku­lesa Poirot, słyn­nego bel­gij­skiego detek­tywa. – A skoro u mnie w mózgu poja­wiły się ciem­no­czer­wone ciałka Lewy’ego, mogę śmiało powie­dzieć, że mam szkar­łatne komórki.

– Ale… – zaczęła Kaede, świa­doma, że mówi zdu­szo­nym gło­sem. – Dla­czego tyle razy spe­cjal­nie opo­wia­da­łeś mi o halu­cy­na­cjach?

– Bo widzisz… – Dzia­dek zawa­hał się na moment. – Kiedy o nich mówi­łem, mia­łaś na twa­rzy całe mnó­stwo emo­cji. Dzi­wi­łaś się, uśmie­cha­łaś… I dawa­łaś do zro­zu­mie­nia, że słu­chasz, pota­ki­wa­łaś na głos. To dawało mi pew­ność, że naprawdę przy mnie jesteś.

– W jakim sen­sie? Dziadku, prze­cież ni­gdy bym cię nie zosta­wiła.

– Może ujmę to ina­czej… Już raz opo­wie­dzia­łem ci, zupeł­nie szcze­rze i otwar­cie, jak chciał­bym, by wyglą­dał czas, który mi pozo­stał, choć mówiąc wprost, za wiele go nie ma. I jakiego życzył­bym sobie końca. Teraz mówi się na to shūkatsu3, co nawet ład­nie brzmi, ale nie lubię tego słowa, jest zbyt suche i bez­po­śred­nie. Tam­tego dnia naiw­nie myśla­łem, że czuję się świet­nie, pra­wie jak­bym był zdrowy. Stwier­dzi­łem nawet, że to jedyna oka­zja, by poru­szyć ten temat. Mówi­łem do cie­bie przez nie­mal godzinę… Szko­puł w tym, że nie wie­dzieć czemu cały ten czas sie­dzia­łaś bez słowa, do tego z kamienną twa­rzą. A potem…

Prze­rwał na moment i spu­ścił wzrok.

– Nagle puf, znik­nę­łaś. Byłaś oma­mem. – Na jego twa­rzy, może z winy zbyt mocno palo­nej kawy, przez moment wid­niał cień gory­czy. – Trudno o coś smut­niej­szego. Przy­rze­kłem sobie wtedy, że nie poru­szę tematu cho­roby, póki sama tego nie zro­bisz. Nawet jeśli uznasz, że jestem dzia­dem z demen­cją, z któ­rym nie da się nor­mal­nie poroz­ma­wiać. Trudno. Tak wła­śnie pomy­śla­łem.

„Dziadku… – szep­nęła w duchu. – Dziadku…”

Jej wła­sny dzia­dek nie mógł poroz­ma­wiać z jedyną wnuczką o tym, co dla niego ważne. Nie mógł – a raczej: posta­no­wił już tego nie robić.

„Dla­czego nie zauwa­ży­łam, że tak cierpi?”

Cier­piał na halu­cy­na­cje. Czę­ste i do złu­dze­nia reali­styczne. Dozna­wał zabu­rzeń świa­do­mo­ści, w tym osła­bie­nia pamięci. Ruchy miał poważ­nie spo­wol­nione przez zespół par­kin­so­now­ski.

Ale jego inte­lekt pozo­stał nie­tknięty.

5

Przed domem prze­szła grupka śpie­wa­ją­cych dzieci. Pew­nie wła­śnie skoń­czył się dzień w pobli­skim przed­szkolu zało­żo­nym nie­gdyś przez misjo­na­rzy. Para­dok­sal­nie, fał­szu­jące gło­siki brzmiały naj­bar­dziej uro­czo. Dzia­dek też się uśmiech­nął.

Mówi się, że jesie­nią słońce spada za hory­zont szybko jak wia­dro rzu­cone do studni… Ale do zachodu mieli jesz­cze sporo czasu.

– Tak się składa, że chcia­ła­bym ci coś poka­zać.

Kaede wyjęła z czar­nej torebki książkę Seto­gawy. Gdyby dzia­dek jak zwy­kle spał na fotelu, miała zamiar przy­kryć go świeżo wypra­nym kocem, który przy­nio­sła, poczy­tać sobie spo­koj­nie, a potem wró­cić do sie­bie. Skoro jed­nak był w dobrej for­mie…

Dzia­dek wycią­gnął z kie­szeni szla­froka pozba­wione opra­wek oku­lary do czy­ta­nia i zało­żył je na wysoki nos – nawet po tym jed­nak musiał odsu­nąć tom dość daleko od twa­rzy.

– Prze­cież to pośmiertna książka Seto­gawy – powie­dział poru­szony. – Nie musia­łaś kupo­wać, dał­bym ci swój egzem­plarz.

„Nie mogła­bym pozba­wić szczę­śli­wej książki tak dobrego domu” – zachi­cho­tała w duchu.

– To nie lada wyczyn, że ją zdo­by­łaś. Nakład już dawno wyczer­pany.

– Teraz w anty­kwa­ria­tach inter­ne­to­wych zaska­ku­jąco łatwo kupić nawet cał­kiem rzad­kie wyda­nia. Ale zobacz, co było w środku.

Otwo­rzyła książkę i wyjęła na stół cztery nekro­logi.

Nie żyje Take­shi Seto­gawa, kry­tyk kry­mi­nalny i fil­mowy

Take­shi Seto­gawa – nie­od­ża­ło­wany talent

Epoka kry­tyki wie­lo­po­zio­mo­wej: co zosta­wił po sobie Take­shi Seto­gawa?

Szczę­śliwe ren­dez-vous kry­mi­nału i filmu – opo­wieść Take­shiego Seto­gawy

– Tak, czy­ta­łem je wszyst­kie, kiedy się uka­zały – powie­dział smutno, led­wie rzu­ciw­szy okiem na nagłówki. – Poza tymi chyba jesz­cze dwie redak­cje o nim pisały. Oczy­wi­ście mam zacho­wane wycinki.

– No tak…

Kolejny raz zdu­miało ją, jak świetną dzia­dek miał pamięć. Przez cho­robę zda­rzało się, że zupeł­nie umy­kały mu nie­dawne wyda­rze­nia, ale szu­fladki ze wspo­mnie­niami sprzed lat wciąż otwie­rał bez naj­mniej­szego trudu.

– Tu wła­śnie zaczyna się naj­cie­kaw­sze. Moim zda­niem to przy­kład tego, o co pozor­nie łatwo, ale co zda­rza się bar­dzo rzadko, czyli typo­wej zagadki dnia codzien­nego.

Dzia­dek przy­tak­nął.

– Czyli brzmi ona nastę­pu­jąco: „Kto i dla­czego wło­żył mię­dzy strony te cztery nekro­logi?”.

– Wła­śnie tak. Za dużo ich jak na zakładki, ale jak na zwy­kły doda­tek nekro­logi są zbyt przy­gnę­bia­jące, prawda?

– Jak z Harry’ego Kemel­mana… – rzu­cił dzia­dek, zdej­mu­jąc oku­lary.

Wspo­mniał pisa­rza sprzed lat, autora kla­sycz­nego opo­wia­da­nia Dzie­więć mil – mistrzow­skiego kry­mi­nału sku­pio­nego na czy­stej deduk­cji, w któ­rym boha­ter za jed­nym zama­chem wyja­śnia prze­bieg mor­der­stwa doko­na­nego poprzed­niego dnia na pod­sta­wie jed­nego zda­nia zasły­sza­nego przy­pad­kiem w pubie: „Dzie­więć mil pie­szo to nie żart, zwłasz­cza w desz­czu”.

– Kaede, poda­ła­byś mi papie­rosa? – popro­sił nagle.

Słowa te, może za sprawą rytmu czy into­na­cji, zabrzmiały niczym zaklę­cie.

Wyjęła nie­bie­ską paczkę z szu­flady toa­letki.

Gau­lo­ises.

Nie­szcze­gól­nie droga fran­cu­ska marka, ale nie sprze­da­wano ich byle gdzie. Kaede kupo­wała je w zna­nym tylko wta­jem­ni­czo­nym malut­kim skle­piku w Jinbōchō, zawsze gdy krą­żyła po tam­tej­szych anty­kwa­ria­tach.

– Bądź tak miła i zapal mi, pro­szę. O, tak, wystar­czy. Trzęsą mi się te ręce… Jak jestem sam, sta­ram się nie zaży­wać.

Dzia­dek ni­gdy nie „palił”, tylko „zaży­wał”. Była to pew­nie pozo­sta­łość daw­nych cza­sów, tak róż­nych od obec­nej epoki walki o prawa nie­pa­lą­cych, gdy tytoń uzna­wano za zwy­czajną używkę na równi z alko­ho­lem. Od mło­do­ści delek­to­wał się jedy­nie kil­koma papie­ro­sami na tydzień, a ostat­nio zaży­wał już bar­dzo rzadko. Wnuczka nie chciała odbie­rać mu tej spo­ra­dycz­nej przy­jem­no­ści.

Dzia­dek zacią­gnął się i przez jakiś czas sie­dział z wyra­zem upo­je­nia na twa­rzy. Kaede nie prze­szka­dzał zapach gau­lo­ises’ów, ale uchy­liła okno z obawy, że T-shirty nim prze­siąkną.

– A więc… – Wypu­ścił dym i ode­zwał się wyraź­niej­szym niż wcze­śniej gło­sem, tak jakby tytoń dzia­łał na jego umysł niczym tur­bo­do­ła­do­wa­nie. – Jaką opo­wieść uło­żysz z tych ele­men­tów, które mamy?

Kaede moc­niej zabiło serce. W kon­tek­ście kry­mi­na­łów dzia­dek zawsze mówił „opo­wieść”, ni­gdy „hipo­teza”.

Wró­cił. Dzia­dek naprawdę wró­cił.

– Wymy­śli­łam dwie – zaczęła refe­ro­wać sce­na­riu­sze, nad któ­rymi długo myślała, ze wszyst­kich sił sta­ra­jąc się zacho­wać spo­kojny ton. – Pierw­sza: „Osobą, która wło­żyła nekro­logi do książki, jest jej poprzedni wła­ści­ciel. Zro­bił to lub zro­biła, by podzie­lić się pustką po śmierci Seto­gawy z innymi jego wiel­bi­cie­lami”.

Zer­k­nęła na dziadka. Kiwał głową z apro­batą.

Pre­zen­to­wa­nie mu swo­ich teo­rii jak zawsze było stre­su­jące, ale…

„Tak się cie­szę”.

– A druga… – Zebrała myśli i mówiła dalej: – „Osobą, która wło­żyła nekro­logi do książki, jest ktoś z anty­kwa­riatu, też fan lub fanka Seto­gawy. Ucie­szył bądź ucie­szyła się, że ktoś po raz pierw­szy od lat zamó­wił jego książkę nie­do­stępną już na rynku, i chcąc zro­bić tej oso­bie, czyli mi, pre­zent, dołą­czył lub dołą­czyła nekro­logi”.

Nic nie pobu­dzało tak jak dobra zagadka. Kaede aż zaschło w gar­dle.

– Co sądzisz, dziadku?

– Nie­źle – odpo­wie­dział. – Obie są logicz­nie spójne i trudno je uznać za nacią­gane. Jed­nak obie kryją w sobie poważne sprzecz­no­ści.

– Tak? – Zaci­snęła usta.

– Już wyja­śniam. Co do opo­wie­ści pierw­szej: czy wiel­bi­ciel tak wielki, by prze­cho­wy­wać wycinki nekro­lo­gów Seto­gawy, sprze­dałby swój egzem­plarz jego książki? Zwłasz­cza że to pośmiertne dzieło. Osoba pozba­wiona szcze­gól­nych moty­wów zacho­wa­łaby ją raczej w swo­jej kolek­cji razem z wycin­kami.

Kaede mogła jedy­nie poki­wać głową.

– Rze­czy­wi­ście. Z psy­cho­lo­gicz­nego punktu widze­nia to mało praw­do­po­dobne.

– Druga opo­wieść brzmi lepiej od pierw­szej, ale też nie ustrze­gła się pew­nej nie­spój­no­ści. Jeśli to rze­czy­wi­ście pra­cow­nik księ­garni dołą­czył nekro­logi… Dla­czego nie dodał choćby krót­kiej wia­do­mo­ści? Skoro zadał sobie trud, by wło­żyć wycinki mię­dzy strony, mógłby napi­sać przy­naj­mniej: „Jako wiel­bi­ciel Seto­gawy bar­dzo cie­szę się z pani zamó­wie­nia. W ramach uczcze­nia pamięci mistrza pozwa­lam sobie dołą­czyć kilka arty­ku­łów z czasu jego śmierci”. Dla­czego oszczę­dził sobie tak sym­bo­licz­nego wysiłku? Innymi słowy… – Zro­bił pauzę, po czym stwier­dził bez owi­ja­nia w bawełnę: – Obie opo­wie­ści zawie­rają fun­da­men­talny błąd. Ist­nieje inne wyja­śnie­nie, opo­wieść X.

– Czyli… – ode­zwała się Kaede nie­pew­nie. – Potra­fisz ją wymy­ślić, dziadku?

Bez słowa uniósł do ust kikut gau­lo­ises’a, trzy­ma­jąc go mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym, tak jakby szkoda mu było tej resztki, i wypa­lił papie­ros do końca. Jego powieki opa­dały powoli, lecz nie­ubła­ga­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W rakugo (tra­dy­cyj­nej for­mie kome­dio­wego mono­dramu) sytu­acja, gdy publicz­ność wybiera trzy słowa klu­czowe, a wystę­pu­jący musi zaim­pro­wi­zo­wać opo­wieść, uży­wa­jąc ich wszyst­kich. [wróć]

Miko­shi – prze­no­śny ołtarz, zwy­kle nie­wielki, ale nie­kiedy potęż­nych roz­mia­rów, noszony przez wier­nych pod­czas sin­to­istycz­nych świąt mat­suri. [wróć]

Dosłow­nie „aktyw­ność zwią­zana z koń­cem” – ter­min utwo­rzony ana­lo­gicz­nie do popu­lar­nych skró­tow­ców takich jak kon­katsu („szu­ka­nie męża/żony”), shūkatsu („poszu­ki­wa­nie pracy”) czy oshi­katsu („wspie­ra­nie ulu­bio­nego wyko­nawcy”), ozna­cza­jący przy­go­to­wa­nia do zbli­ża­ją­cej się śmierci: spo­rzą­dze­nie testa­mentu, spi­sa­nie wia­do­mo­ści do bli­skich, okre­śle­nie życzeń co do pogrzebu, upo­rząd­ko­wa­nie kwe­stii finan­so­wych. [wróć]