39,99 zł
Demencja i dedukcja. Czy starszy pan, który ma problemy z pamięcią, może być genialnym detektywem?
Kaede, 27-letnia nauczycielka i miłośniczka klasycznych kryminałów, nieustannie natyka się w codziennym życiu na tajemnicze zdarzenia: zaginięcia, a nawet morderstwa. Być może dzieje się tak za sprawą osobistej tragedii, która odcisnęła na niej piętno.
W rozwiązywaniu tajemnic pomaga jej ukochany dziadek, były dyrektor szkoły podstawowej, który pomimo problemów z pamięcią zachował bystrość umysłu. Nie ruszając się z fotela, dzięki sile dedukcji rozwiązuje pozornie niemożliwe do rozwikłania zagadki i odkrywa prawdę.
Jego niezwykłe zdolności okazują się bezcenne, gdy Kaede staje w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa…
***
Klasyczny kryminał z gatunku zagadek dnia codziennego, w którym w rolę fotelowego detektywa wciela się starszy pan cierpiący na otępienie z ciałami Lewy'ego. Zręczne i satysfakcjonujące zakończenie.
Nozomi Ōmori, tłumacz i krytyk
Gratka dla miłośników gatunku, zwłaszcza liczne odniesienia do kanonu. Bohater przywodzi na myśl Lincolna Rhyme’a z książek Jeffery’ego Deavera.
Kayama Fumiro, felietonista
Niezwykle czarujący bohaterowie. To sama przyjemność śledzić ich rozmowy! Znakomite wyczucie nastroju i kontrola nad tempem fabuły. Jestem przekonana, że możemy liczyć na więcej porywających opowieści od tego autora.
Takii Asayo, pisarka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 251
Rozdział 1
Dziadek stwierdził, że do gabinetu wszedł mu niebieski tygrys.
– Jak on dał radę przekręcić klamkę? Ależ zręczne stworzenie.
Bardziej niż obecność wielkiego dzikiego kota – czy choćby to, że miał on niebieskie futro – dziadka dziwił fakt, że zwierzę zdołało otworzyć sobie drzwi.
– Całe szczęście, że cię nie ugryzł – stwierdziła Kaede, jak gdyby nigdy nic.
W duchu pomyślała sobie jednak z lekkim zawodem: „Akurat jest przytomny, a tu znowu to samo…”.
Odwiedzała dziadka raz w tygodniu, ale zazwyczaj cały czas spał. Natomiast jeśli już szczęśliwie się przebudził, opowiadał o swoich omamach. I to aż do jej wyjścia, przez co nie mogli normalnie porozmawiać.
Mimo wszystko Kaede posłusznie słuchała historii o niebieskim tygrysie, potakując raz za razem. Każda chwila, którą mogła spędzić w domu dziadka, gdzie całe dzieciństwo mieszkała z rodzicami, była dla niej bezcenna.
– I wiesz, ten tygrys… – Dziadek poruszał dłońmi, naśladując chód kota krzyżującego przednie łapy. – Zanim sobie poszedł, posłał mi uśmiech czystej radości.
– Tygrys się uśmiechnął?
„No nie… Znowu – westchnęła w myślach. – Mówi o czymś, co nie miało prawa zdarzyć się naprawdę, a ja słucham zupełnie na poważnie”.
Właśnie tak: z początku może tylko udawała, że słucha z zainteresowaniem, lecz opowieści dziadka – jego wprawa w snuciu historii nie była tu bez znaczenia – za każdym razem wciągały ją błyskawicznie i bez reszty.
Tego dnia uległa wręcz złudzeniu, że z ilustracji w którejś z książek na regałach naprawdę wyskoczy tygrys o niebieskim futrze.
Powieki dziadka zamknęły się powoli. Widać opowiedział wszystko, co chciał.
Całe dnie spędzał tu w pokoju na automatycznie rozkładanym fotelu. Był wysoki i smukły, więc specjalnie zamówili mu duży model, ale nie przewidzieli jednego – tak wygodnie mu się siedziało, że wcale nie chciał się z niego ruszać.
Przy ustawionym obok małym stoliku stała oparta o niego drewniana laska, niezbędna mu do poruszania się. Opiekunka medyczna, która ją poleciła, skarżyła się potem Kaede, że dziadek co prawda używa jej, kiedy idzie do łazienki, ale przy wybieraniu książek z półek już nie chce.
– Boję się, że upadnie! – wzdychała.
„Czyli nadal kocha książki. Ale czy pamięta potem, co przeczytał?”
Kaede szybko doszła do smutnego wniosku, że raczej nie.
W gabinecie wypełnionym po brzegi książkami unosił się zapach starego tuszu. Przypominał jej Jinbōchō, dzielnicę antykwariatów, którą tak lubiła.
Nie wiadomo kiedy promienie słońca sączące się spomiędzy liści zaczęły rzucać na oblicze śpiącego dziadka cętkowany wzór kamuflażu. Wydatna nasada nosa i zmarszczki wyryte w kącikach oczu tonęły w skomplikowanym deseniu cieni na jego cerze, która mimo siedemdziesięciu jeden lat pozbawiona była najmniejszej plamki. Owszem, schudł na policzkach, ale paradoksalnie dzięki temu lepiej było widać, jak szlachetnie wyrzeźbioną miał twarz. Jego długie i gęste brwi rozdzielone dokładnie pośrodku szerokiego czoła przechodziły gradientem od czerni do bieli w proporcjach jeden do dwóch, co przydawało mu wyrazistości jak w podobiznach rzymskich cesarzy na starożytnych monetach. Musiała przyznać – zupełnie obiektywnie, nie jako wnuczka – że wyglądał imponująco.
„Dziewczyny pewnie za nim szalały”.
Kaede poprawiła zsunięty koc, przykrywając dziadka pod samą chudą szyję.
Kiedy skończyła porządki i spryskała wszystko sprejem dezynfekującym o zapachu mydła, uważając, by nie zmoczyć książek, była już pora na wizytę fizjoterapeuty.
Sprej nie służył tylko temu, by utrzymać gabinet w czystości. Dziadka często nawiedzały halucynacje małych owadów – wtedy odświeżacz działał też jako prowizoryczny środek insektobójczy.
„No to pa, dziadku. Niedługo wpadnę znowu”.
Obok wejścia do gabinetu stała toaletka po nieżyjącej już babci. Czas nie tyle odcisnął na niej swoje piętno, ile raczej dodał jej piękna: upływające dekady pokryły drewno makijażem o skomplikowanych odcieniach, przydając mu wyjątkowej głębi. Kaede wyjęła szczotkę z szufladki, przeczesała włosy i spojrzała w lustro.
„Uśmiechnij się”.
Wcześniej do pokoju prowadziły ciężkie drzwi z dębiny, teraz wymieniono je na lekkie i przesuwne, by nie stanowiły przeszkody, gdy dziadek będzie zmuszony poruszać się na wózku.
Kaede odsunęła je bezszelestnie i opuściła dom dziadka w Himon’yi.
Jechała do domu kołyszącym się lekko wagonem linii Tōyō, a gdy zerknęła przez okno, w szybie zobaczyła twarz zupełnie pozbawioną wyrazu. Po uśmiechu, w który włożyła tyle wysiłku, nie został nawet ślad. Zachód słońca zasnuł niebo kolorem bladej szminki. Był początek jesieni, zniknęły cumulonimbusy, gdzieniegdzie unosiły się chmury o najróżniejszych kształtach.
Do Kaede nagle wróciło pewne wspomnienie, które dzieliła z dziadkiem.
Sprzed dwudziestu trzech lat, miała wtedy cztery latka. Byli na werandzie, siedziała u dziadka na kolanach i oglądała ciemnoczerwone niebo. Dziadek zniżył wzrok i spojrzał na nią swoimi mądrymi, przejrzystymi oczami.
– Kaede, co ci przypominają tamte chmury? Spróbuj wymyślić historię o nich wszystkich.
Teraz wiedziała, że było to klasyczne sandaibanashi1. Dziadek chciał w ten sposób rozwinąć u niej wyobraźnię? A może była to jego forma kształcenia jej wrażliwości?
– Tamta chmura to mały staruszek – zaczęła natychmiast Kaede. – A tamta to płaski staruszek. A tamta, ten, no, tamta największa to staruszek jeszcze grubszy od ciebie, dziadziu!
Dziadek uśmiechnął się, mówiąc, że tak to raczej trudno ułożyć historię.
A potem, ku jej zaskoczeniu, bez żadnego wysiłku wymyślił na poczekaniu bajkę o trzech staruszkach. Nie pamiętała już fabuły zbyt dokładnie, ale utkwiło jej w pamięci, że Gruby Starszy Pan, wielki żarłok, przez pomyłkę zażył wszystkie leki na przeziębienie na całym świecie, myśląc, że to cukier; okropnie się z niego śmiali, ale ostatecznie nikt nie żył potem tak długo jak on. Zakończenie pewnie miało być dla niej morałem, bo bardzo nie lubiła wtedy gorzkich lekarstw w proszku, ale dziadek opowiadał tak zabawnie, że słuchała rozradowana, klaszcząc w dłonie.
– Popatrz teraz, Kaede.
Podniosła wzrok na niebo, a tam została już tylko duża chmura, czyli Gruby Starszy Pan, dwaj pozostali – Malutki Starszy Pan i Płaski Starszy Pan – dosłownie rozpłynęli się w powietrzu. Zupełnie jak w opowieści. Zdumiona Kaede bez końca patrzyła to na dziadka, to na wielką chmurę.
Teraz już się domyślała, że pewnie opowiadając, zerkał po kryjomu na niebo. Gdyby Malutki albo Płaski zostali tam do końca, fabuła bajki bez wątpienia rozwinęłaby się zupełnie inaczej.
– Dziadziu, opowiadaj dalej! Bo jeśli nie…
Mała Kaede uniosła główkę, złapała za włos rosnący mu z brodawki na szyi i pociągnęła. Wyszedł zaskakująco łatwo – pamiętała, że strasznie ją to rozbawiło i śmiała się potem do rozpuku.
„A jeśli – pomyślała – wyrwałam wtedy korek? I dlatego jego umysł zaczął znikać?”
Stan dziadka zauważalnie pogorszył się zaledwie pół roku wcześniej.
Byli akurat na spacerze i Kaede zwróciła uwagę, że stawia dużo krótsze kroki.
– Dziadku, nie wyglądasz, ale przytyłeś może ostatnio? Bo nogi ci nie nadążają.
Przechylił głowę w zamyśleniu, po czym mruknął z przekąsem, że ma już swoje lata. Kaede z początku myślała, że to albo kwestia lekkiej nadwagi, albo zwyczajnie wieku. Chciała tak myśleć.
Jednak potem zmiany nabrały tempa.
Kiedy unosił do ust filiżankę z kawą, którą zresztą uwielbiał, dłoń trzęsła mu się bez przerwy. Gdy Kaede go odwiedzała, wiecznie drzemał w fotelu w gabinecie. Zaczął się garbić, a cokolwiek robił, jego ruchy były ciężkie i powolne.
Ale to wszystko drobiazgi. Drobiazgi w porównaniu z tamtym dniem. Kaede doznała wtedy szoku, którego miała już nigdy nie zapomnieć.
W środku nocy zaczął dzwonić jej telefon. Odebrała, przecierając zaspane oczy – młody mężczyzna po drugiej stronie przedstawił się jako ratownik z karetki pogotowia, nie wiedzieć czemu brzmiąc przy tym, jakby słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. Zająknął się raz i drugi, wyraźnie skrępowany, po czym mówił dalej:
– Czy rozmawiam z panią Kaede? Tak? No tak, czyli jednak… Przepraszam, dzwonię, bo pani numer jest zapisany jako kontakt alarmowy tu na kartce na ścianie… Pani dziadek, który jest teraz z nami, zadzwonił po pomoc, bo… Bo widzi pani…
– Co się stało?
– Powiedział, że „Kaede leży tu cała we krwi”.
W przychodni, do której dziadek chodził, powiedzieli, że podejrzewają chorobę Parkinsona, ale nie są w stanie podać pewnego rozpoznania, dlatego lepiej udać się do większej kliniki. Pojechali do szpitala uniwersyteckiego, gdzie przeprowadzono szczegółowe badania, w tym tomografię komputerową.
Młoda lekarka podała diagnozę beznamiętnym tonem, nic sobie nie robiąc z dziadka, który spał na krześle jak kamień.
– Otępienie z ciałami Lewy’ego.
Dziadek, od zawsze taki mądry i bystry, zapadł na demencję, mimo że dopiero co skończył siedemdziesiąt lat.
Kaede nie potrafiła przyjąć tego faktu do wiadomości. Zaczęła sprawdzać jego objawy w internecie i książkach, na tyle, na ile umiała – jednak wszystkie idealnie pasowały do rozpoznania. Dopiero wtedy dowiedziała się, że w samej Japonii na demencję cierpi ponad cztery i pół miliona osób – i że pod tą zbiorczą nazwą tak naprawdę kryją się różne choroby.
Otępienie, bo tak też określano tę grupę schorzeń, ma trzy główne odmiany.
Najpowszechniejsza z nich, odpowiadająca za mniej więcej siedemdziesiąt procent wszystkich przypadków, to choroba Alzheimera wywoływana prawdopodobnie przez białka zwane amyloidami odkładające się w mózgu. Większość ludzi na świecie, słysząc słowo „demencja”, myśli właśnie o niej.
Drugie w kolejności jest otępienie naczyniowe, którego przyczynę stanowią uszkodzenia mózgu w wyniku udaru lub wylewu – na nie cierpi około dwudziestu procent dotkniętych demencją. W obu schorzeniach często występują takie objawy jak zaburzenia pamięci, przez co chory wiele razy mówi o tym samym, oraz zaburzenia orientacji w czasie i przestrzeni, które prowadzą na przykład do wychodzenia z domu i błąkania się.
Natomiast otępienie z ciałami Lewy’ego, które zdiagnozowano u dziadka – w skrócie DLB, od angielskiego dementia with Lewy bodies – obejmuje około dziesięciu procent przypadków. Nazwę tę nadano mu dopiero w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku, więc patrząc z perspektywy długiej walki ludzkości z chorobami, jest to stosunkowo niedawno. W ostatnich latach zaczęto mu poświęcać coraz więcej uwagi jako trzeciej najczęstszej przyczynie otępienia, co poskutkowało znaczącymi odkryciami zarówno w sferze samego leczenia, jak i badań klinicznych.
W mózgu osób cierpiących na DLB obserwuje się karmazynowe struktury przypominające małe jajka sadzone – to właśnie ciała Lewy’ego. Powodują one znane z choroby Parkinsona drżenie kończyn i spowolnienie ruchowe, krzyczenie przez sen, które wlicza się do zaburzeń zachowania w czasie snu REM, utrzymującą się w ciągu dnia wzmożoną senność, a także zaburzenia percepcji wzrokowo-przestrzennej.
Jest jednak coś jeszcze.
Najbardziej charakterystyczna cecha DLB, której próżno szukać w innych chorobach otępiennych, to występowanie halucynacji. Przybierają one różnorakie formy, bywają czarno-białe bądź kolorowe, lecz wszyscy chorzy przyznają zgodnie, że są niezwykle wyraźne i do złudzenia realistyczne.
Na przykład tuzin nieznajomych z twarzami bez wyrazu, którzy wpatrują się w człowieka świdrującym wzrokiem, kiedy tylko obudzi się rano.
Ogromny wąż zwinięty leniwie w kłębek na stole w jadalni.
Albo dziewczynka z warkoczykami, która przez cały dzień nie odstępuje chorego na krok.
Omamy fantastyczne także nie należą do rzadkości: świnia na dwóch nogach dziarskim krokiem przechodząca pacjentowi przed nosem, wróżki tańczące z gracją na talerzu albo niebieski tygrys, którego widział dziadek…
Co ciekawe, na ogół nie towarzyszą im omamy słuchowe. Istoty zamieszkujące świat halucynacji są więc jedynie obrazem, nie zagadują chorych. Uznaje się jednak, że spośród wszystkich pięciu zmysłów to ze wzroku czerpiemy dziewięćdziesiąt procent informacji o otaczającym nas świecie. Co za tym idzie, dla osób cierpiących na DLB owe istoty istnieją naprawdę. Raz zobaczyć to więcej niż sto razy usłyszeć – zapewne żadne powiedzenie nie jest im równie bliskie.
W końcu widzą te wszystkie rzeczy na własne oczy. Jasno i wyraźnie.
Wszyscy wokół mogą zaprzeczać, ile tylko chcą – przekonać chorego, że widzi coś, co nie istnieje, to arcytrudne zadanie. A kiedy ludzie z jego otoczenia wciąż uparcie powtarzają, że „nic takiego tu nie ma”, „zdaje ci się” i „weź się opamiętaj”, czasem reaguje wybuchem złości. To powód, dla którego opiekę nad pacjentami z DLB uznaje się za szczególnie trudną. W jednym z podręczników Kaede trafiła na taki fragment:
Kiedy chory sygnalizuje halucynacje, mówiąc na przykład, że się boi, bo widzi gdzieś wielkiego owada, nie należy reagować negacją („To złudzenie”, „To objaw choroby, proszę nie robić problemów”), tylko podejść do niego z wyrozumiałością: pomachać ręką we wskazanym miejscu i powiedzieć na przykład: „O, teraz sobie poszedł. Już wszystko dobrze”. Warto też zająć uwagę pacjenta jakimś odmiennym tematem.
„Innego wyjścia nie ma” – myślała Kaede.
Poza tym dziadek jeszcze nigdy się na nią nie zdenerwował, więc chciała za wszelką cenę uniknąć potencjalnych wybuchów gniewu. Dlatego nie mówiła przy nim o chorobie i nigdy nie negowała realności omamów, o których jej opowiadał. I tak uważała, że jest praktycznie niemożliwe, by uświadomić osobie dotkniętej demencją jej własną dolegliwość – a gdyby się udało, byłoby to zwykłym okrucieństwem.
A jednak…
Jej własne zachowanie wzbudzało w niej osobliwe wrażenie, że coś tu nie pasuje, jakby po łatwym dzieleniu została reszta, której wcale nie powinno być. Odczucie to nieco różniło się od eskapistycznego – czy raczej: życzeniowego – myślenia, że po prostu nie mogło być prawdą, by jej dziadek zapadł na demencję, by powoli tracił kontakt z rzeczywistością.
„Coś tu nie gra”.
Tylko co? Kaede nie potrafiła udzielić konkretnej odpowiedzi.
Przesiadka na stacji Gumyō-ji, potem jeszcze piętnaście minut autobusem.
Po powrocie do swojej kawalerki Kaede odkryła, że przyszła zamówiona przez nią książka. Zbiór tekstów Takeshiego Setogawy, krytyka literackiego, który nade wszystko kochał kryminały. Stopka redakcyjna głosiła: „1 kwietnia 1998 roku, wydanie pierwsze, nakład pierwszy”. Jeśli dobrze pamiętała, autor ten zmarł przedwcześnie w wieku zaledwie pięćdziesięciu lat, co oznaczało, że było to jego pośmiertne dzieło.
Kaede, którą dziadek edukował w tym kierunku od najmłodszych lat, szybko została pasjonatką kryminałów, a kiedy same powieści przestały jej wystarczać, zaczęła czytać znalezione w domowej biblioteczce teksty krytyczne Setogawy. Zaczęła – i ogarnęło ją nie tyle zdumienie, co rezygnacja. Brał on na warsztat różne dzieła i rozprawiał o ich uroku z niewymuszonym mistrzostwem, tak że czasami – ba, niemal bez wyjątku – jego analizy były ciekawsze niż ich obiekty.
Na przykład w cyklu prasowym Pielgrzymka po arcydziełach brał na celownik sławne dzieła wielkiej trójcy kryminału: Ellery’ego Queena, Agathy Christie oraz Dicksona Carra, i snuł drobiazgowe refleksje, zastanawiając się, czy aby na pewno są tak mistrzowskie, za jakie się je uważa. Pod względem logiki wywodu i napięcia narracji przewyższał samych autorów, jego argumenty i wnioski nie pozostawiały żadnych wątpliwości, a równocześnie z każdego tekstu biła – uświadomiona bądź nie, ale czysta – miłość do klasyków gatunku. Lektura sprawiała, że człowiekowi robiło się ciepło na sercu.
Mistrz, który uczynił z Kaede wielbicielkę klasycznych zagranicznych kryminałów.
„Takeshi Setogawa” – powtórzyła w myślach i tyle wystarczyło, by krew zaczęła szybciej krążyć jej w żyłach.
Około roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego późniejszy krytyk był ponoć centralną postacią w legendarnym Waseda Mystery Club, studenckim kole miłośników literatury kryminalnej, który wydał na świat wielu pisarzy i znawców tego gatunku. W okolicy uniwersytetu Waseda działała kiedyś kawiarnia Mon Chéri – to tam niemal dzień w dzień toczyli zażarte dyskusje członkowie koła, wśród których zawsze wyróżniała się uśmiechnięta twarz Setogawy o krzaczastych brwiach i wyrazistych rysach. Dziadek podobno też był jednym z głównych dyskutantów.
A do klasycznego kryminału świetnie pasuje kawa.
Pionowy czerwony szyld „Kawiarnia Mon Chéri” z białymi znakami o psychodelicznym kroju sprawiał wrażenie, jakby nikt poza specjalistami od kryminałów nie miał tam wstępu. Kawę podawano gorzką i mocną, z tajemniczą wirującą pianką. Elewacja wyłożona jaskrawymi płytkami przywodziła na myśl Tajemnicę żółtego pokoju Gastona Leroux, natomiast tupanie widowni dochodzące z sali teatralnej na piętrze – Dziwne kroki Chestertona bądź Spacerowicza na poddaszu Ranpō.
Teraz, gdy nie ma już Mon Chéri, pozostało jej tylko domniemywać, jak w niej było. Bez wątpienia jednak lokal ten, gdzie Setogawa rozprawiał z dziadkiem, emanował nie mniejszym żarem i blaskiem niż Tokiwa-sō, tokijski blok zamieszkały przez słynnych komiksiarzy, czy Liangshan, dom bohaterów klasycznej chińskiej książki Opowieści znad brzegów rzek.
„Chciałabym posłuchać ich rozmów…”
Kawiarnia już nie istniała, co nadawało wyobrażeniom Kaede tym większego rozmachu. Owszem, Mon Chéri zniknęła – ale książki pozostały. A te ulubione chciało się jednak mieć pod ręką. Zwłaszcza że u dziadka każdy tom miał półprzezroczystą pelurową okładkę ochronną i ani jednej zagiętej strony, więc krępowała się je pożyczać. Z tego względu postanowiła kupić cały zbiór tekstów krytycznych Setogawy na własność, za jednym zamachem.
„Co za ulga, wygląda jak nowa. Nawet przyszła z opaską” – ucieszyła się, widząc, w jakim stanie jest książka. Tak naprawdę wolałaby nową, jednak nakład akurat tej pośmiertnej pozycji już się wyczerpał, dlatego nie miała wyjścia i kupiła używany egzemplarz w antykwariacie internetowym.
Teraz jej kolekcja była kompletna.
„Nie powiem, ciekawe osiągnięcie jak na dwudziestosiedmioletnią kobietę…”
Przekartkowała książkę na stojąco, czując, jak na jej twarzy od razu pojawia się uśmiech. I właśnie wtedy…
Cztery małe karteczki wysunęły się spomiędzy stronic i opadły na dywan jak listki miłorzębu.
„Hm? Co to?”
Kaede podniosła je ostrożnie i położyła na stole, po czym zamyśliła się głęboko ze wzrokiem utkwionym w czterech papierowych prostokątach różnej wielkości.
„Za dużo ich jak na zakładki. Ale… Jak na zwykły dodatek są zbyt… poważne”.
Były to wycinki z gazet i czasopism – każdy z nekrologiem Takeshiego Setogawy.
Trzy dni później, korzystając z dnia wolnego od pracy, wybrała się do Himon’yi w okręgu Meguro. Dom dziadka, stojący w zakątku niedaleko świątyni Himon’ya Hachimangū, gdzie czczono miejscowe bóstwo, był niewielkim drewnianym budynkiem z jednym piętrem, który zaczynał się już starzeć.
Wiśnia i fatsja rosnące w ogrodzie o wielce skromnych rozmiarach sięgały gałęziami poza jego ogrodzenie. Na drewnianej tabliczce przy bramie widniało nakreślone z rozmachem nazwisko dziadka. Często powtarzał: „To wizytówka całego domu”. Kto wie, czy wysmakowana aura, jaką wciąż roztaczał dom, gdy patrzyło się z ulicy, nie była zasługą właśnie tej mistrzowskiej kaligrafii.
Wystarczyło jednak wejść przez bramę, by to eleganckie wrażenie nagle osłabło. Dawniej do przedsionka niczym drogowskazy prowadziły umieszczone nieregularnie jeden za drugim okrągłe kamienie, lecz od kiedy dziadek zachorował, zastąpiono je standardową i nudną ścieżką z betonu. Po naciśnięciu klamki i otwarciu drzwi – ich wymianę ciągle przekładano na później – od razu uderzał mydlany zapach płynu do dezynfekcji.
Już miała zawołać w głąb dom, by dać znać opiekunce, że przyszła, ale szybko zmieniła zdanie. W przedsionku nie było obcej pary butów. Widać posprzątała, zrobiła pranie i dopiero co wyszła, musiały się minąć.
Na ścianie w korytarzu tu i tam przymocowane były wciąż jeszcze nowe poręcze. Bez nich dziadek, który łatwo tracił równowagę, nie zdołałby poruszać się po domu. Istniały dofinansowania na zakup tego rodzaju wyposażenia, lecz w wielu przypadkach – choć sytuacja różniła się w zależności od lokalnego samorządu – należało wcześniej przejść skomplikowane procedury i poświęcić ogromne ilości czasu. Dlatego w praktyce niemało osób było zmuszonych, tak jak dziadek, by na wszystko łożyć z własnej kieszeni.
Kaede weszła do salonu po prawej stronie. Na grubym filarze, którzy zachował jeszcze resztki dawnego połysku, widniały poziome linie narysowane ołówkiem. Ślady z dzieciństwa córki, a potem jedynej wnuczki. Choć zanotowana obok każdej liczba centymetrów i data niemal całkiem zniknęły, wciąż można było w nich dojrzeć wprawną rękę dziadka. Właśnie w miejscu kilku napisów wbito mocowanie jednej z poręczy – Kaede serce bolało na ten widok.
Przy oknie schło na wieszakach kilka białych T-shirtów.
„No nie. Pani opiekunce chyba się zapomniało…”
Przy chorych na DLB należy unikać suszenia prania w pomieszczeniach. Bo biorą je za ludzi. Szczególnie na widok białych T-shirtów, swego rodzaju pustych płócien, często doznają intensywnych halucynacji. Kaede słyszała, że z tego samego względu nie należy zostawiać na widoku portretów ani zdjęć rodziny, więc czym prędzej zabrała wszystkie ramki ze stołu i schowała je głęboko w szufladzie.
W pośpiechu złapała za wieszaki, by zdjąć pranie, gdy zza pleców usłyszała stosunkowo przytomny głos dziadka.
– Wybacz, to Kanae je tu wywiesiła. Pewnie się nie doprały.
Wszedł i usiadł powoli na łóżku, trzymając w dłoni filiżankę z kawą. Sypialnia na piętrze pełniła funkcję składziku – przestrzeń dostępna dla dziadka ograniczała się do salonu, gdzie stało jego łóżko, oraz gabinetu leżącego na drugim końcu domu.
Dziś stawiał kroki o wiele pewniej niż podczas jej ostatnich odwiedzin. Znaczące różnice w sprawności zależnie od dnia to jedna z charakterystycznych cech DLB.
– Nie szkodzi, tylko je poprawiałam, żeby się nie zmięły – skłamała, zostawiając koszulki w spokoju. – Czyli to mama przyszła, nie opiekunka?
– Tak, ale popędziła z powrotem, chyba miała coś jeszcze do zrobienia w pracy. Minęłyście się, niestety.
„Akurat dzisiaj raczej na szczęście. Bo chcę zadać to pytanie…”
Dawno nie widziała dziadka w tak dobrej formie. Dziś miała szansę.
– Jak Kanae zaparzy kawy, to nawet zimna jest pyszna – powiedział z uśmiechem, wygodniej usadawiając się na łóżku. Potem uniósł do ust lekko tylko drżącą rękę, upił łyk i mówił dalej: – Dzisiaj nie ma obaw, że rozleję. Zabrzmi to może nieskromnie, ale jestem w znakomitej dyspozycji. I właśnie dlatego chcę się upewnić… Choć to tylko przeczucie, nic więcej. – Napił się raz jeszcze i spojrzał Kaede prosto w oczy. – Masz mi do powiedzenia coś ważnego, prawda? Widzę po twojej minie.
Kaede trochę zachciało się płakać. Ten młodzieńczy ton… Wesołe i łagodne spojrzenie czarnych oczu…
Było tak, jakby znów miała przed sobą dawnego dziadka.
W dodatku mówił płynnie i sprawnie, pewnie dlatego, że nie dokuczała mu ciągła senność. Jak się zastanowić, przez ostatnie pół roku nie rozmawiali na poważnie – za bardzo przejmowała się jego stanem.
Miała idealną okazję. Teraz albo nigdy. Kaede zebrała się w sobie.
– Bo wiesz, dziadku… – zaczęła. – Chciałabym cię o coś zapytać.
– Słucham.
– Ty… – Z całych sił powstrzymywała płacz. – Ty… Wiesz, że jesteś chory, prawda? Zdajesz sobie sprawę, że te rzeczy, które widzisz, tak naprawdę nie istnieją? – Nie dawała rady. Głos jej drżał. – Tylko… Nie chcesz, żebym się martwiła, dlatego…
Miała łzy w oczach. A obiecała sobie, że nie będzie płakać.
– Dlatego udajesz, że nie wiesz, prawda?
Dziadek upił kolejny łyk kawy z łagodnym uśmiechem na ustach, po czym ostrożnym ruchem odłożył filiżankę na stół obok łóżka.
– Owszem. Jest tak, jak mówisz. Bez żadnych wątpliwości choruję na otępienie z ciałami Lewy’ego.
Czyli intuicja jej nie zawiodła.
W oczach dziadka, za tęczówkami podobnymi do misternego witrażu, kryła się hipnotyzująca głębia. Właśnie tak – tkwiło tam światło intelektu identyczne jak dawniej. Nie dojrzała go wcześniej, ale to ono stanowiło źródło tego osobliwego wrażenia, które nie dawało jej spokoju: przekonania, że coś tu nie gra.
Przez dwa poprzednie dni Kaede próbowała poszukać bardziej szczegółowych informacji na temat DLB. Dowiedziała się na przykład, że w zależności od miejsca wystąpienia ciał Lewy’ego chorzy wykazują silnie zróżnicowany stopień osłabienia pamięci i percepcji wzrokowo-przestrzennej. Mało tego, u niektórych halucynacje stale wzbudzały strach, jednak inni łatwo się do nich przyzwyczajali. Idealnie dobrane dawki leków, poczynając od tych zawierających lewodopę, nierzadko powodowały, że omamy „rozpływały się w powietrzu”. Bywało też, w zależności od tego, w jakiej akurat byli formie, że chorzy w ogóle nie odczuwali osłabienia funkcji poznawczych.
Wielu pacjentów – ten fakt zaskoczył Kaede najbardziej – miało pełną świadomość, że to, co widzą, nie jest elementem rzeczywistości, tylko wytworem ich choroby. Ba, zdarzały się nawet przypadki wyjątkowo pozytywnie nastawionych chorych, którzy z przyjemnością czekali, co też nowego zobaczą rano po przebudzeniu, a potem w ramach hobby szkicowali swoje omamy. Wiedza naukowa na temat DLB nie jest jednak powszechna, dlatego łatwo o nieporozumienia. Wcale nie brakuje lekarzy, którzy pochopnie uznają intensywne halucynacje za oznakę postępującego otępienia.
Prawda jest jednak taka, że wystąpienie choroby nie musi oznaczać osłabienia zdolności poznawczych.
Gdy Kaede natrafiła na tę informację, jej wątpliwości dosłownie rozpłynęły się w powietrzu.
– Objawy parkinsonizmu to jedno… – powiedział dziadek, patrząc na swoje lekko trzęsące się dłonie. – Ale już jakiś czas temu zdałem sobie sprawę, że pod względem psychicznym daleko mi do osoby, powiedzmy, w pełni zdrowej. Na przykład, niech no się zastanowię… Któregoś dnia patrzę, a tu na całej tej ścianie z regałami na książki widzę niesamowite, szczegółowe płaskorzeźby jak zdobienia na mikoshi2 wykonane przez świątynnego cieślę, mistrza w swoim fachu. Ale kiedy spróbowałem ich dotknąć, nic nie poczułem. Drewno było idealnie gładkie. Czemu w takim razie powinienem wierzyć: zmysłowi wzroku czy dotyku? Niemożliwe, by ktoś stworzył równie misterne dzieło w ciągu jednej nocy, w dodatku tak, bym się nie zorientował. Zresztą kto na całym świecie miałby motyw, by zakradać się do domu jakiegoś seniora i rzeźbić mu regały na książki? Wobec tego, niestety, ufać mogłem jedynie dotykowi. Wzrok mnie oszukiwał.
Kaede słuchała wyznania dziadka, nie znajdując słów, którymi mogłaby odpowiedzieć.
– Co w takim razie było przyczyną mojego stanu? Komputer się zepsuł, więc nie mogłem z niego skorzystać. Chciałem poszukać na smartfonie, ale, jak sama zresztą widzisz, takimi trzęsącymi się palcami niewiele bym zdziałał. A nawet gdybym zdołał, i tak nie miałem na czym, bo po tym, jak zobaczyłem twoje zwłoki i zadzwoniłem na pogotowie, Kanae skonfiskowała mi telefon.
Dziadek wykrzywił usta w szelmowskim uśmiechu.
– Więc poprosiłem opiekunkę, żeby wezwała transport i pojechałem do biblioteki. Cały dzień tam spędziłem, bo od samego czytania obraz mi się rozmazywał i zaraz robiłem się śpiący… Ale odkryłem, na co choruję. Taki jeden często mówił o szarych komórkach, pamiętasz? – Dziadek uśmiechnął się autoironicznie, wspominając powiedzonko Herkulesa Poirot, słynnego belgijskiego detektywa. – A skoro u mnie w mózgu pojawiły się ciemnoczerwone ciałka Lewy’ego, mogę śmiało powiedzieć, że mam szkarłatne komórki.
– Ale… – zaczęła Kaede, świadoma, że mówi zduszonym głosem. – Dlaczego tyle razy specjalnie opowiadałeś mi o halucynacjach?
– Bo widzisz… – Dziadek zawahał się na moment. – Kiedy o nich mówiłem, miałaś na twarzy całe mnóstwo emocji. Dziwiłaś się, uśmiechałaś… I dawałaś do zrozumienia, że słuchasz, potakiwałaś na głos. To dawało mi pewność, że naprawdę przy mnie jesteś.
– W jakim sensie? Dziadku, przecież nigdy bym cię nie zostawiła.
– Może ujmę to inaczej… Już raz opowiedziałem ci, zupełnie szczerze i otwarcie, jak chciałbym, by wyglądał czas, który mi pozostał, choć mówiąc wprost, za wiele go nie ma. I jakiego życzyłbym sobie końca. Teraz mówi się na to shūkatsu3, co nawet ładnie brzmi, ale nie lubię tego słowa, jest zbyt suche i bezpośrednie. Tamtego dnia naiwnie myślałem, że czuję się świetnie, prawie jakbym był zdrowy. Stwierdziłem nawet, że to jedyna okazja, by poruszyć ten temat. Mówiłem do ciebie przez niemal godzinę… Szkopuł w tym, że nie wiedzieć czemu cały ten czas siedziałaś bez słowa, do tego z kamienną twarzą. A potem…
Przerwał na moment i spuścił wzrok.
– Nagle puf, zniknęłaś. Byłaś omamem. – Na jego twarzy, może z winy zbyt mocno palonej kawy, przez moment widniał cień goryczy. – Trudno o coś smutniejszego. Przyrzekłem sobie wtedy, że nie poruszę tematu choroby, póki sama tego nie zrobisz. Nawet jeśli uznasz, że jestem dziadem z demencją, z którym nie da się normalnie porozmawiać. Trudno. Tak właśnie pomyślałem.
„Dziadku… – szepnęła w duchu. – Dziadku…”
Jej własny dziadek nie mógł porozmawiać z jedyną wnuczką o tym, co dla niego ważne. Nie mógł – a raczej: postanowił już tego nie robić.
„Dlaczego nie zauważyłam, że tak cierpi?”
Cierpiał na halucynacje. Częste i do złudzenia realistyczne. Doznawał zaburzeń świadomości, w tym osłabienia pamięci. Ruchy miał poważnie spowolnione przez zespół parkinsonowski.
Ale jego intelekt pozostał nietknięty.
Przed domem przeszła grupka śpiewających dzieci. Pewnie właśnie skończył się dzień w pobliskim przedszkolu założonym niegdyś przez misjonarzy. Paradoksalnie, fałszujące głosiki brzmiały najbardziej uroczo. Dziadek też się uśmiechnął.
Mówi się, że jesienią słońce spada za horyzont szybko jak wiadro rzucone do studni… Ale do zachodu mieli jeszcze sporo czasu.
– Tak się składa, że chciałabym ci coś pokazać.
Kaede wyjęła z czarnej torebki książkę Setogawy. Gdyby dziadek jak zwykle spał na fotelu, miała zamiar przykryć go świeżo wypranym kocem, który przyniosła, poczytać sobie spokojnie, a potem wrócić do siebie. Skoro jednak był w dobrej formie…
Dziadek wyciągnął z kieszeni szlafroka pozbawione oprawek okulary do czytania i założył je na wysoki nos – nawet po tym jednak musiał odsunąć tom dość daleko od twarzy.
– Przecież to pośmiertna książka Setogawy – powiedział poruszony. – Nie musiałaś kupować, dałbym ci swój egzemplarz.
„Nie mogłabym pozbawić szczęśliwej książki tak dobrego domu” – zachichotała w duchu.
– To nie lada wyczyn, że ją zdobyłaś. Nakład już dawno wyczerpany.
– Teraz w antykwariatach internetowych zaskakująco łatwo kupić nawet całkiem rzadkie wydania. Ale zobacz, co było w środku.
Otworzyła książkę i wyjęła na stół cztery nekrologi.
Nie żyje Takeshi Setogawa, krytyk kryminalny i filmowy
Takeshi Setogawa – nieodżałowany talent
Epoka krytyki wielopoziomowej: co zostawił po sobie Takeshi Setogawa?
Szczęśliwe rendez-vous kryminału i filmu – opowieść Takeshiego Setogawy
– Tak, czytałem je wszystkie, kiedy się ukazały – powiedział smutno, ledwie rzuciwszy okiem na nagłówki. – Poza tymi chyba jeszcze dwie redakcje o nim pisały. Oczywiście mam zachowane wycinki.
– No tak…
Kolejny raz zdumiało ją, jak świetną dziadek miał pamięć. Przez chorobę zdarzało się, że zupełnie umykały mu niedawne wydarzenia, ale szufladki ze wspomnieniami sprzed lat wciąż otwierał bez najmniejszego trudu.
– Tu właśnie zaczyna się najciekawsze. Moim zdaniem to przykład tego, o co pozornie łatwo, ale co zdarza się bardzo rzadko, czyli typowej zagadki dnia codziennego.
Dziadek przytaknął.
– Czyli brzmi ona następująco: „Kto i dlaczego włożył między strony te cztery nekrologi?”.
– Właśnie tak. Za dużo ich jak na zakładki, ale jak na zwykły dodatek nekrologi są zbyt przygnębiające, prawda?
– Jak z Harry’ego Kemelmana… – rzucił dziadek, zdejmując okulary.
Wspomniał pisarza sprzed lat, autora klasycznego opowiadania Dziewięć mil – mistrzowskiego kryminału skupionego na czystej dedukcji, w którym bohater za jednym zamachem wyjaśnia przebieg morderstwa dokonanego poprzedniego dnia na podstawie jednego zdania zasłyszanego przypadkiem w pubie: „Dziewięć mil pieszo to nie żart, zwłaszcza w deszczu”.
– Kaede, podałabyś mi papierosa? – poprosił nagle.
Słowa te, może za sprawą rytmu czy intonacji, zabrzmiały niczym zaklęcie.
Wyjęła niebieską paczkę z szuflady toaletki.
Gauloises.
Nieszczególnie droga francuska marka, ale nie sprzedawano ich byle gdzie. Kaede kupowała je w znanym tylko wtajemniczonym malutkim sklepiku w Jinbōchō, zawsze gdy krążyła po tamtejszych antykwariatach.
– Bądź tak miła i zapal mi, proszę. O, tak, wystarczy. Trzęsą mi się te ręce… Jak jestem sam, staram się nie zażywać.
Dziadek nigdy nie „palił”, tylko „zażywał”. Była to pewnie pozostałość dawnych czasów, tak różnych od obecnej epoki walki o prawa niepalących, gdy tytoń uznawano za zwyczajną używkę na równi z alkoholem. Od młodości delektował się jedynie kilkoma papierosami na tydzień, a ostatnio zażywał już bardzo rzadko. Wnuczka nie chciała odbierać mu tej sporadycznej przyjemności.
Dziadek zaciągnął się i przez jakiś czas siedział z wyrazem upojenia na twarzy. Kaede nie przeszkadzał zapach gauloises’ów, ale uchyliła okno z obawy, że T-shirty nim przesiąkną.
– A więc… – Wypuścił dym i odezwał się wyraźniejszym niż wcześniej głosem, tak jakby tytoń działał na jego umysł niczym turbodoładowanie. – Jaką opowieść ułożysz z tych elementów, które mamy?
Kaede mocniej zabiło serce. W kontekście kryminałów dziadek zawsze mówił „opowieść”, nigdy „hipoteza”.
Wrócił. Dziadek naprawdę wrócił.
– Wymyśliłam dwie – zaczęła referować scenariusze, nad którymi długo myślała, ze wszystkich sił starając się zachować spokojny ton. – Pierwsza: „Osobą, która włożyła nekrologi do książki, jest jej poprzedni właściciel. Zrobił to lub zrobiła, by podzielić się pustką po śmierci Setogawy z innymi jego wielbicielami”.
Zerknęła na dziadka. Kiwał głową z aprobatą.
Prezentowanie mu swoich teorii jak zawsze było stresujące, ale…
„Tak się cieszę”.
– A druga… – Zebrała myśli i mówiła dalej: – „Osobą, która włożyła nekrologi do książki, jest ktoś z antykwariatu, też fan lub fanka Setogawy. Ucieszył bądź ucieszyła się, że ktoś po raz pierwszy od lat zamówił jego książkę niedostępną już na rynku, i chcąc zrobić tej osobie, czyli mi, prezent, dołączył lub dołączyła nekrologi”.
Nic nie pobudzało tak jak dobra zagadka. Kaede aż zaschło w gardle.
– Co sądzisz, dziadku?
– Nieźle – odpowiedział. – Obie są logicznie spójne i trudno je uznać za naciągane. Jednak obie kryją w sobie poważne sprzeczności.
– Tak? – Zacisnęła usta.
– Już wyjaśniam. Co do opowieści pierwszej: czy wielbiciel tak wielki, by przechowywać wycinki nekrologów Setogawy, sprzedałby swój egzemplarz jego książki? Zwłaszcza że to pośmiertne dzieło. Osoba pozbawiona szczególnych motywów zachowałaby ją raczej w swojej kolekcji razem z wycinkami.
Kaede mogła jedynie pokiwać głową.
– Rzeczywiście. Z psychologicznego punktu widzenia to mało prawdopodobne.
– Druga opowieść brzmi lepiej od pierwszej, ale też nie ustrzegła się pewnej niespójności. Jeśli to rzeczywiście pracownik księgarni dołączył nekrologi… Dlaczego nie dodał choćby krótkiej wiadomości? Skoro zadał sobie trud, by włożyć wycinki między strony, mógłby napisać przynajmniej: „Jako wielbiciel Setogawy bardzo cieszę się z pani zamówienia. W ramach uczczenia pamięci mistrza pozwalam sobie dołączyć kilka artykułów z czasu jego śmierci”. Dlaczego oszczędził sobie tak symbolicznego wysiłku? Innymi słowy… – Zrobił pauzę, po czym stwierdził bez owijania w bawełnę: – Obie opowieści zawierają fundamentalny błąd. Istnieje inne wyjaśnienie, opowieść X.
– Czyli… – odezwała się Kaede niepewnie. – Potrafisz ją wymyślić, dziadku?
Bez słowa uniósł do ust kikut gauloises’a, trzymając go między kciukiem a palcem wskazującym, tak jakby szkoda mu było tej resztki, i wypalił papieros do końca. Jego powieki opadały powoli, lecz nieubłaganie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
W rakugo (tradycyjnej formie komediowego monodramu) sytuacja, gdy publiczność wybiera trzy słowa kluczowe, a występujący musi zaimprowizować opowieść, używając ich wszystkich. [wróć]
Mikoshi – przenośny ołtarz, zwykle niewielki, ale niekiedy potężnych rozmiarów, noszony przez wiernych podczas sintoistycznych świąt matsuri. [wróć]
Dosłownie „aktywność związana z końcem” – termin utworzony analogicznie do popularnych skrótowców takich jak konkatsu („szukanie męża/żony”), shūkatsu („poszukiwanie pracy”) czy oshikatsu („wspieranie ulubionego wykonawcy”), oznaczający przygotowania do zbliżającej się śmierci: sporządzenie testamentu, spisanie wiadomości do bliskich, określenie życzeń co do pogrzebu, uporządkowanie kwestii finansowych. [wróć]