Misterium - Marcin Oskar Czarnik - ebook

Misterium ebook

Marcin Oskar Czarnik

5,0

Opis

Tomasz opuszcza rodzinną wieś, w której panują przesądy, a cykl życia wyznacza Kościół. Ale i w mieście nie czuje się na miejscu. Wstydzi się chłopskiego pochodzenia, zapiera się go. Przeżywa więc mękę, gdy ma odprowadzić do miejskiej przychodni matkę mówiącą gwarą. Ta osobliwa droga krzyżowa staje się poszukiwaniem własnego głosu.

Misterium to remiks biblijnych opowieści. Pobrzmiewają w nim echa ludowych pieśni i tańców, a także wielkopiątkowej liturgii. Obrzędy są jednak przedstawione przez autora na jego własnych warunkach.

 

Misterium krąży wokół dwóch tematów: odziedziczonej wiejskości zderzanej z poznawaną miejskością oraz nieheteronormatywności w świecie heteronormatywnym. Te dwa niedopasowania zazębiają się i przenikają; znajdują również swoje odbicie w samej materii języka. Ten debiut wydaje mi się unikalny, przemyślany, dojrzały.

 

Jacek Dehnel

Misterium to przypowieść o dwoistości, przeobrażeniu, spełnieniu. Jest mocno osadzone w polskich realiach ostatnich dekad, pełne cielesności i zmysłowości. Odważna próba.

Liliana Hermetz

O autorze

Marcin Oskar Czarnik urodzony w  1993 roku w Czudcu koło. Rzeszowa, dziennikarz i promotor literatury. Ukończył edytorstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Debiutował w „Twórczości” opowiadaniem Agresty. Publikował także w „Fabulariach”, „Kontencie”, „Frazie” i miesięczniku „ZNAK”. Mieszka w Krakowie. Misterium to jego debiut książkowy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 77

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
orchidea90

Nie oderwiesz się od lektury

niezwykle ciekawe maleństwo :) Polecam!
00

Popularność




Tym, któ­rzy na­uczyli mnie opo­wia­dać

A On po­niósł grze­chy wielu...

(Księga Iza­ja­sza 53,12)

Ot, sie­dzimy tu i roz­ma­wiamy, ale jed­no­cze­śnie je­ste­śmy tym czło­wie­kiem sprzed ty­sięcy lat, i ko­chamy, i śpimy, i na po­lo­wa­nia cho­dzimy, i wier­sze ukła­damy ra­zem z nim, za niego, bo je­ste­śmy, i on, i my, jedno.

Zyta Ory­szyn, Najada

Na po­czątku było skrzy­pie­nie, a skrzy­pie­nie nio­sło się po domu i cały dom był skrzy­pie­niem. Było to skrzy­pie­nie le­żanki, a bez le­żanki może nie zda­rzy­łoby się nic, co się zda­rzyło. Stała pod ścianą mię­dzy pie­cem a oknem. Z niej szło sa­pa­nie i chro­bot zamku roz­porka, po­tem tar­cie i po­ję­ki­wa­nie, szyb­kie ru­chy w głębi, gdzie świa­tłość nie świeci, jakby we wnę­trzu Le­wia­tana, szyb­kie ru­chy na pły­ci­znach, tak, tak!, i na lą­dzie, och, och!, i w końcu wy­le­wa­nie się, wsią­ka­nie w po­ściel i mar­no­wa­nie, ale ta­kie mar­no­wa­nie, ha, ha!, że lu­dzie do­sry­wały po­tem „duch święty, duch święty”, ta­kie mar­no­wa­nie, że na­ro­dził się czło­wiek i mieszka wśród nas.

1

To­masz uniósł ko­lano do piersi, mo­cu­jąc się z nie­roz­bi­tym bu­tem, za­chwiał się i ciężko usiadł na ku­chen­nym pa­ra­pe­cie. Znie­chę­cony przy­warł po­licz­kiem do szyby, za którą chy­bo­tał się ter­mo­metr. „Chłodno”, po­my­ślał i od­szedł od okna. Dłuż­szą chwilę po­krę­cił się przy wie­szaku na ubra­nia, za­nim zde­cy­do­wał się na lekki pro­cho­wiec i na­rzu­cił go na ra­miona. Z ko­mody wy­jął lu­stro, scho­wane tam wcze­śniej, i po­chy­lił się nad nim za­tro­skany. Zo­ba­czył po­łówkę śnia­dej twa­rzy: pę­katy nos o sze­ro­kich noz­drzach, ciemne oczy, pie­przyk na po­liczku, który uważ­nie omi­jał pod­czas go­le­nia. Po­pra­wił włosy i wy­szedł.

Na ulicy za­trzy­mał się przed burą, odra­paną ka­mie­nicą, po­tarł kie­szeń spodni, do któ­rej wło­żył klucz, i ru­szył w stronę dworca, pło­sząc go­łę­bie. Szyb­kim kro­kiem po­ko­nał War­szaw­ską. Szedł za­my­ślony, z opusz­czoną głową. Gar­dło miał wy­schnięte, a wargi spie­czone. „Wody, wody”, po­wta­rzał jak pa­cierz, bo choć szedł do­piero chwilę, czuł, jakby czter­dzie­ści dni; cią­żyły mu nogi i dy­szał. Skrę­cił w Ogro­dową. Spo­cił się od po­śpie­chu i słońca. W biegu zdjął pro­cho­wiec, zwi­nął w kłę­bek i wci­snął pod pa­chę. Wy­padł na Pa­wią, go­nił chwilę przy sa­mej jezdni, aż prze­pu­ścił go sa­mo­chód. Za­trzy­mał się przy wej­ściu do cen­trum han­dlo­wego, przez które pro­wa­dziła droga na pe­ron. Do­cho­dziła ósma. Na drżą­cej dłoni uło­żył bi­bułkę, na niej kop­czyk ty­to­niu. Nie­dbale go roz­pro­wa­dził, lekko ugniótł, spraw­nym ru­chem zwi­nął ca­łość i prze­cią­gnął ję­zy­kiem po brzegu bi­bułki. Roz­wi­nął pro­cho­wiec i za­czął prze­trzą­sać kie­sze­nie w po­szu­ki­wa­niu za­pal­niczki. Na­tknął się na cy­try­nowe my­dło w ko­stce ku­pione wczo­raj dla matki. Głę­biej za­nur­ko­wał w kie­szeń. Na dnie wy­ma­cał za­pal­niczkę i tro­chę mie­dzia­ków. Jesz­cze raz zwi­nął płaszcz, po­chy­lił się i za­pa­lił pod dasz­kiem dłoni.

Przy­pa­tru­jąc się rzed­ną­cym kłę­bom dymu, za­sta­na­wiał się, czy nie le­piej by­łoby po­słać po matkę tak­sówkę. Przy­gryzł pa­pie­rosa, za­czął ner­wowo prze­stę­po­wać z nogi na nogę. „Co, je­śli za­cznie la­bi­dzić? Po swo­jemu, gło­śno”, wes­tchnął i strzep­nął po­piół.

Opu­ścił dom za­raz po No­wym Roku. Do ostat­niej chwili nie przy­znał się, że zna­lazł w mie­ście pracę. Do­piero gdy się spa­ko­wał i po­sta­wił torby na progu, oznaj­mił matce: „Jadę”. Wpa­dła w roz­pacz.

– Na co? Źle ci tu? Nie­do­bry mój chleb? – py­tała.

Wzięła go w pole, ciemne i po­nure, bo zima była bez­śnieżna, sta­nęli pod czarną so­sną, co zna­czyła gra­nicę, i po­ka­zy­wała mu wszystko, co do niej na­le­żało: ozi­miny, łąki i la­sek brzo­zowy.

– Na kogo ro­bi­łam, jak nie na cie­bie? Obce majo wziąć po oj­cach? - na­ci­skała.

To­masz zmar­twił się na myśl o ojcu, któ­remu było An­toni, i na myśl o jego ojcu, Sta­ni­sła­wie, któ­rego żoną była Ste­fa­nia, a po­tem o ojcu Sta­ni­sława, Ja­nie, i jego żo­nie Sa­lo­mei. Wcze­śniej­szych po­ko­leń nie znał. Ich imion nikt nie za­pi­sał i prze­pa­dły.

Zga­sił pa­pie­rosa, bi­jąc nim o po­piel­niczkę, i pchnął szklane drzwi. Zna­lazł się w prze­stron­nym, ja­snym wnę­trzu, gło­śnym jak rój. Wy­mi­nął ob­ła­do­waną ba­ga­żami grupkę przy scho­dach i zszedł na dół. Mię­dzy skle­po­wymi wi­try­nami prze­ta­czał się tłum. Wy­żej ja­śniał ekran z roz­kła­dem jazdy. To­masz prze­ci­snął się do niego i od­szu­kał nu­mer mat­czy­nego po­ciągu. „Pe­ron drugi”, po­wtó­rzył parę razy pod no­sem, wy­pa­tru­jąc przej­ścia.

Pe­ron też był za­pchany. To­masz oparł się o ko­lumnę i skrę­cił no­wego pa­pie­rosa, ale spo­strze­gł­szy ta­blicę z za­ka­zem pa­le­nia, tylko ob­ra­cał skręta w wil­got­nych pal­cach, aż się roz­padł. Za­cią­żył mu kark. „Czy to od ro­boty w polu?”, za­sta­na­wiał się, ma­su­jąc grubą szyję. Po żni­wach dźwi­gał worki z psze­nicą. Matka po­ma­gała mu je za­rzu­cać na plecy, a on wniósł je wszyst­kie na stry­szek i zsy­pał psze­nicę do du­żych be­czek, żeby my­szy jej nie pod­ja­dały. Roz­sta­wiał na nie pu­łapki, choć żal mu było gry­zoni. Z dzie­ciń­stwa pa­mię­tał ma­miną ko­lędę: „Wśród nocny ci­szy, czy pani sły­szy? Jak tam w kó­mo­rze gra­sujo my­szy. Niech se pani weź­mie kija i do jedny wy­za­bija, bo dziś Wi­lija”. Śpie­wała ją ci­chutko, z nie­śmia­łym uśmie­chem, chyba za­wsty­dzona, że przy dziecku znie­kształca świę­tość.

– Na tor drugi przy pe­ro­nie trze­cim wje­dzie po­ciąg. Pro­simy za­cho­wać ostroż­ność i nie zbli­żać się do kra­wę­dzi pe­ronu – ogło­sił dy­żurny, wy­ry­wa­jąc To­ma­sza z za­dumy.

Zza łuku wy­ło­niła się lo­ko­mo­tywa i z pi­skiem ha­mul­ców wto­czyła na sta­cję. Pa­trzył po oknach. Lu­dzie, ści­śnięci, cze­kali nie­cier­pli­wie na sy­gnał kon­duk­tora. Matka stała przy­parta do szyby. Do­strze­gła To­ma­sza i unio­sła rękę na po­wi­ta­nie. Po­mógł jej zgra­mo­lić się z wą­skich schod­ków. Uści­snął dys­kret­nie. Czy że słońce przy­świe­ciło moc­niej, czy że go ba­dała, zmru­żyła oczy. Na czoło opa­dały jej gę­ste siwe loki. Za­darła wy­soko orli nos i coś po­wie­działa. To­masz nie zro­zu­miał.

– Jezu – ode­zwała się gło­śniej i łzy sta­nęły jej w oczach. Miała na so­bie naj­lep­sze ubra­nie: ża­kiet w pe­pitkę, grubą weł­nianą spód­nicę za ko­lano i ciemne czó­łenka na ni­skim ob­ca­sie, lekko już prze­tarte na czub­kach.

– Idziemy! – po­wie­dział To­masz i wziąw­szy od matki wa­lizkę, pchnął ją lekko na ru­chome schody. Wa­hała się chwilę, którą nogę po­sta­wić naj­pierw. Oszo­ło­miona gwa­rem, nie mó­wiła nic. To­masz prze­czu­wał jed­nak, że za­raz za­cznie, a on nic na to nie po­ra­dzi.

– Na­ro­bi­łam se ka­na­pek, ale ni mia­łam smaku – za­częła, gdy prze­szli do cen­trum han­dlo­wego i zrów­nali się ze sobą.

To­masz kiw­nął głową, ale się nie ode­zwał.

– Te­roz bym co zja­dła.

To­masz mruk­nął i przy­spie­szył kroku, żeby wy­su­nąć się przed nią.

– Wzie­nam placka. My­śla­łam, że za­ka­lec, bo głupi la­tał góra, dół, na pole, do dom i na­pu­ścił zimna, ale nie. – Wy­cią­gnęła z torby za­tłusz­czone za­wi­niątko, urwała ka­wa­łek i mu po­dała. – Ne – za­chę­cała. – Ne – po­wtó­rzyła, bo To­masz się bro­nił. Wziął wresz­cie, ale za­czer­wie­nił się i zgar­bił. Za­raz wło­żył płaszcz, po­sta­wił wy­soko płaty koł­nie­rza i scho­wał pla­cek do kie­szeni. – Nie zjesz? Cheba to da­leko?

To­masz po­krę­cił głową i jesz­cze przy­spie­szył.

– Chodź, chodź – po­pę­dzał, a matka go­niła za nim, roz­glą­da­jąc się po skle­pach.

Na­gle przy­pa­dła do To­ma­sza i szturch­nęła go w bok.

– Czorne – po­wie­działa, wska­zu­jąc dwóch ciem­no­skó­rych męż­czyzn, któ­rzy szli w stronę dworca, to­cząc wa­lizki.

– Co to dziw­nego? – syk­nął To­masz i po­pa­trzył po lu­dziach wy­stra­szony, że ktoś ją usły­szał.

Matka za­mil­kła i po­smut­niała. Szli w ci­szy do końca. To­masz tylko po­ka­zy­wał drogę i cza­sem zer­kał na matkę nie­pew­nie. Do­piero kiedy prze­pu­ścił ją w drzwiach, ode­tchnął z ulgą.

I

CHÓR:

Biała tru­mienka stała po­środku izby na ma­rach z ku­chen­nego

Boże, wej­rzyj ku wspo­mo­że­niu memu.

stołu oto­czona świe­cami. Jedna z nich, grom­nica

Pa­nie, po­spiesz ku ra­tun­kowi memu.

chro­niąca od pio­ru­nów, kop­ciła na su­fit. Ni­żej, na pod­ło­dze,

Chwała Ojcu i Sy­nowi, i Du­chowi Świę­temu.

le­żało na­gie ciało. Ciotki, krępe i na­bite,

Jak była na po­czątku, te­raz i za­wsze,

po­chy­lały się nad nim w mil­cze­niu, ob­my­wały je de­li­kat­nie,

I na wieki wie­ków. Amen. Al­le­luja.

naj­pierw mię­dzy zgra­bia­łymi pal­cami stóp o równo przy­cię­tych

pa­znok­ciach, po­tem pod zsi­nia­łymi ko­la­nami

Rzekł Pan do Pana mego ła­ska­wym

i w pa­chwi­nach. Wil­gotne szmatki wy­krę­cały ze spo­ko­jem,

Swym gło­sem: Siądź mi przy boku pra­wym.

ale ener­gicz­nie nad ba­lijką pełną bru­nat­nej wody,

Aż Twoje wszyst­kie zu­chwałe wrogi

która z chlu­po­tem roz­pry­ski­wała się po izbie.

Dam za pod­nó­żek pod Twoje nogi.

– Ona to śpi – jęk­nął oj­ciec.

Berło Twej mocy wy­dam z Sy­jonu,

Świat cały pad­nie u Twego tronu.

Nie spała jed­nak, bo choć ro­dzice pro­sili usil­nie: „Na­sza

A Ty uży­wać bę­dziesz praw swo­ich,

có­reczka do­go­rywa, spraw, aby oca­lała i żyła”, nikt nie

Wśród nie­przy­ja­ciół pa­nu­jąc Two­ich.

przy­szedł i nie rzekł do Zosi: „Ta­li­tha kum”, co zna­czy:

„Dziew­czynko, mó­wię ci, wstań”.

Skoro roz­pocz­niesz swe pa­no­wa­nie,

Przy To­bie lud Twój w ja­sno­ści sta­nie.

W ką­cie izby sie­działa matka, po­żół­kła na twa­rzy, z po­sza­rza­łymi

Nim jesz­cze zo­rzy świe­cić ka­za­łem,

oczyma. Miała na so­bie czarną spód­nicę i czarną

Cie­bie z wnętrz­no­ści mo­ich wy­da­łem.

ko­szulę. Obej­mo­wała się cia­sno, wpi­ja­jąc palce w wą­tłe

ra­miona, i ki­wała się mia­rowo, na prze­mian wąt­piąc

Pan to po­przy­siągł, Jego zaś mowa

w Boga i zło­rze­cząc mu. Ciotki ostroż­nie unio­sły Zo­się,

Da­nego ni­gdy nie cof­nie słowa.

przy­trzy­mu­jąc jej zwiot­czałe ręce w gó­rze; na­cią­gnęły

Ty je­steś ka­płan do końca wieka

na nią majtki i raj­stopy i białą su­kienkę, wzuły jej kre­mowe

We­dług ob­rządku Mel­chi­ze­deka.

trze­wiki z pa­skiem, ucze­sały ja­sno­brą­zowe włosy.

Po­tem dźwi­gnęły na trzy i uło­żyły w trum­nie. Matka za­wyła

Przy Twej pra­wicy Pan jest nad pany,

prze­cią­gle, a jedna z cio­tek przy­pa­dła do niej i mocno

W dzień gniewu swego ze­trze ty­rany.

ją ob­jęła. Inna splo­tła dło­nie Zosi i owi­nęła je bie­lut­kim

Sąd swój roz­cią­gnie po ca­łym świe­cie

ró­żań­cem; na jej piersi uło­żyła święte ob­razki.

I nie­po­słuszne na­rody zgnie­cie.

Do izby za­częli scho­dzić się dziad­ko­wie, wuj­ko­wie,

Pyszną na ziemi głowę po­niży,

są­sie­dzi. Sta­li­śmy nad trumną, zbici cia­sno, a dzia­dek,

Która Mu Jego chwały ubliży.

główny ża­łob­nik, mistrz ce­re­mo­nii, ła­mią­cym się gło­sem,

Z męt­nej po dro­dze pić bę­dzie rzeki,

po­cie­ra­jąc ner­wowo ły­sie­jącą czaszkę, za­śpie­wał Wieczne

Dla­tego głowę wznie­sie na wieki.

spo­czy­wa­nie. Po­tem izbę wy­peł­nił grze­chot wy­do­by­wa­nych

z kie­szeni ró­żań­ców. Jak na ko­mendę ża­łob­nicy

Chwała bądź Bogu w Trójcy je­dy­nemu,

uca­ło­wali ró­żań­cowe krzy­żyki, prze­że­gnali się

Ojcu, Sy­nowi, Du­chowi Świę­temu.

nimi i za­częli grzmią­cym chó­rem:

Jak była na po­czątku i za­wsze, i jest,

– Zdro­waś, Ma­ryjo, ła­skiś pełna...

I na wiek wie­ków nie­chaj za­wsze sły­nie.

Al­le­luja.

Z no­sem wbi­tym w ob­fite ciot­czyne po­śladki wier­ci­łem

się nie­cier­pli­wie. Było mi duszno i chcia­łem prze­do­stać

Rzekł Pan do Pana mego ła­ska­wym

się do matki. Oj­ciec wy­pro­wa­dził mnie do są­sied­niej

Swym gło­sem: Siądź mi przy boku pra­wym.

iz­debki, gdzie wtu­leni w sie­bie sie­dzieli moi ró­wie­śnicy:

Aż Twoje wszyst­kie zu­chwałe wrogi

ku­zyni bliżsi i dalsi oraz dzieci są­sia­dów. Na wi­dok mo­jego

Dam za pod­nó­żek pod Twoje nogi.

ojca ze­sztyw­nieli, ale on tylko po­pchnął mnie

w ich stronę, ob­ró­cił się na cięż­kim ob­ca­sie i wró­cił do Zosi.

Berło Twej mocy wy­dam z Sy­jonu,

Łzy na­pły­nęły mi do oczu, a tamci jesz­cze moc­niej

Świat cały pad­nie u Twego tronu.

przy­lgnęli do sie­bie.

A Ty uży­wać bę­dziesz praw swo­ich,

Pa­trzy­li­śmy po so­bie dłuż­szą chwilę, nie od­zy­wa­jąc się

Wśród nie­przy­ja­ciół pa­nu­jąc Two­ich.

sło­wem. W końcu jedna z prze­raź­li­wie chu­dych ku­zy­nek

za­pisz­czała:

Skoro roz­pocz­niesz swe pa­no­wa­nie,

– Za­bawmy się w coś.

Przy To­bie lud Twój w ja­sno­ści sta­nie.

Na to ku­zyn Pio­truś o śnia­dej ce­rze ze­rwał się z pod­łogi,

Nim jesz­cze zo­rzy świe­cić ka­za­łem,

gdzie ło­wił rybki na ma­gnes, i za­wo­łał:

Cie­bie z wnętrz­no­ści mo­ich wy­da­łem.

– Będę wo­jow­ni­kiem! Gdzie mój miecz? – I do­sko­czył

do dziad­ko­wego ku­fra, z któ­rego wy­do­był roz­dwo­jony pa­tyk,

Pan to po­przy­siągł, Jego zaś mowa

różdżkę słu­żącą dziad­kowi do znaj­do­wa­nia miejsc

Da­nego ni­gdy nie cof­nie słowa.

pod stud­nie.

Ty je­steś ka­płan do końca wieka

Pio­truś za­ma­szy­ście wy­ma­chi­wał pa­ty­kiem nad na­szymi

We­dług ob­rządku Mel­chi­ze­deka.

gło­wami, aż ubódł mnie w pierś, wy­zy­wa­jąc do walki.

Sta­łem zmie­szany, nie wy­ko­na­łem naj­mniej­szego ru­chu.

Pan to po­przy­siągł, Jego zaś mowa

On za­czął się śmiać.

Da­nego ni­gdy nie cof­nie słowa.

– Tchórz, tchórz – po­wta­rzał, a inni za­raz do niego

Ty je­steś ka­płan do końca wieka

do­łą­czyli.

We­dług ob­rządku Mel­chi­ze­deka.

Śmiali się, więc cof­ną­łem się pod ścianę, bli­ski pła­czu.

Chcia­łem wo­łać o po­moc, ale mia­łem ści­śnięte gar­dło.

Przy Twej pra­wicy Pan jest nad pany,

Roz­draż­niony dzie­cię­cymi krzy­kami do izby wpa­ro­wał

W dzień gniewu swego ze­trze ty­rany.

któ­ryś z wuj­ków, może oj­ciec Pio­tru­sia, który za­cze­pił

Sąd swój roz­cią­gnie po ca­łym świe­cie

mnie dziad­kową różdżką, chwy­cił go za ucho i mocno

I nie­po­słuszne na­rody zgnie­cie.

je wy­krę­cił. Pio­truś z pła­czem upadł na pod­łogę, po­zo­stali,

wy­stra­szeni, za­mil­kli. Wu­jek wy­cią­gnął w po­wie­trze

Pyszną na ziemi głowę po­niży,

pa­lec, po­gro­ził nim i po­wie­dział:

Która Mu Jego chwały ubliży.

– Sza! Zo­sia drzy­mie! – Po­gła­dził mnie po gło­wie

Z męt­nej po dro­dze pić bę­dzie rzeki,

i po­cią­gnął za sobą.

Dla­tego głowę wznie­sie na wieki.

W izbie pa­no­wało za­mie­sza­nie, ża­łob­nicy usu­wali się

Chwała bądź Bogu w Trójcy je­dy­nemu,

na boki, by zro­bić przej­ście. Dzia­dek za­bił wieko

Ojcu, Sy­nowi, Du­chowi Świę­temu.

gwoźdźmi. Czte­rech po­nu­rych męż­czyzn z są­siedz­twa

Jak była na po­czątku i za­wsze, i jest,

dźwi­gnęło trumnę na ra­miona i po­woli ru­szyło do drzwi.

I na wiek wie­ków nie­chaj za­wsze sły­nie.

Na progu przy­sta­nęli i trzy­krot­nie ude­rzyli trumną

Al­le­luja.

o fra­mugę drzwi. Za nimi ufor­mo­wał się ża­łobny or­szak

z matką i oj­cem na czele. Szli, sła­nia­jąc się na no­gach,

pod­trzy­my­wani pod ręce przez wuj­ków i ciotki. Żadne

na mnie nie spoj­rzało. Po­sze­dłem za pra­babką.

2

Miesz­ka­nie, które wy­naj­mo­wał, skła­dało się z ma­lut­kiego przed­po­koju z wie­sza­kiem i szafką na buty, który prze­cho­dził w kuch­nię, z po­koju, za­ję­tego w więk­szej czę­ści przez ma­te­rac, oraz z wą­skiej ła­zienki. To­masz, czło­wiek du­żej po­stury, o sze­ro­kich bio­drach i jesz­cze szer­szych ba­rach, dźwi­ga­jąc się z muszli, by się po­de­trzeć, na­pie­rał bio­drem na umy­walkę i za któ­rymś ra­zem ją na­de­rwał.

Rze­czy To­masz miał nie­wiele. Je­dy­nym sprzę­tem, jaki wziął ze sobą z domu, było lu­stro, spo­czy­wa­jące te­raz w szu­fla­dzie ko­mody, pa­miątka po pra­babce. Uro­dziła się w Ne­warku i tam spę­dziła dzie­ciń­stwo. Przy­wio­zła z Ame­ryki kilka bank­no­tów dzie­się­cio­do­la­ro­wych, kan­tyczkę oraz to lu­stro, które po­dróż mor­ską, mimo nędz­nych wa­run­ków, prze­było z tylko lek­kim uszczerb­kiem, bo pę­kło w rogu. Pra­babka ma­wiała, że w pęk­nię­ciach gnież­dżą się dia­bły i nie wolno się w ta­kich lu­strach prze­glą­dać. „Czorty wy­krzy­wiajo od­bi­cie, tak że kto go­tów zgłu­pieć”, stra­szyła To­ma­sza, ale on lu­bił to lu­stro, go­lił się przed nim, choć mu nie­raz drżała ręka na myśl, że rze­czy­wi­ście sie­dzi w nim ja­kiś dia­beł i tak po­pro­wa­dzi jego dłoń, by go ska­le­czyć ży­letką. Mó­wił wtedy: „Wyjdź, du­chu nie­czy­sty”, a on, praw­dziwy czy zmy­ślony, pro­sił, by go nie wy­ga­niał.