Miłość i zbrodnie w czasie wolnym - Dawid Kornaga - ebook + audiobook + książka

Miłość i zbrodnie w czasie wolnym ebook i audiobook

Dawid Kornaga

2,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Miłość i zbrodnie w czasie wolnym.

Od życia nie odpoczniesz. Przekonają się o tym trzy przyjaciółki, które przyjeżdżają na weekend do ekskluzywnego hotelu SPA.

Nie tylko będą musiały zmierzyć się ze swoją przeszłością, ale także – z pełną wyzwań teraźniejszością.

Dorota, policjantka, ma romans z żonatym kolegą z pracy. Jadze, bokserce, grozi więzienie za brutalne pobicie nachalnego podrywacza. Ania, modelka, przeżywa kryzys związku ze znanym tiktokerem.

Wychowały się w tym samym bloku. Dziś zdają się spełniać swoje marzenia, ale to nie takie proste.

Teraz, mając trochę wolnego czasu, chcą pobyć ze sobą, jednak wszystko przebiega zupełnie inaczej niż to sobie zaplanowały.

Miłość i zbrodnie w czasie wolnym to powieść z literackim pazurem i fabularnym zacięciem. Intryguje stylem, ujmuje humorem, a przy tym gwarantuje sensacyjną, pełną zaskakujących rozwiązań akcję.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 50 min

Lektor: Zofia Zoń

Oceny
2,5 (8 ocen)
0
2
2
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Całkiem niezła

[Kryminał na talerzu] „Miłość i zbrodnie w czasie wolnym” Dawida Kornagi mają dosyć minimalistyczną, przyciągającą okładkę. Nie dajcie się jednak jej zwieść, to co w środku dostajemy, to istnie pomieszanie z poplątaniem! Jest to powieść mocno satyryczna zawierająca w sobie elementy literatury obyczajowej, komediowej i kryminalnej. Jest szerokie grono postaci obserwowane przez narratora naprzemiennie, które spędza dwa dni letniego weekendu w jednym ekskluzywnym miejscu – w Pałacu Książąt & Exclusive SPA Resort. Mimo tej wysokiej półki, to jednak nie tylko bogaczom się przyglądamy – są też postacie o skromniejszych dochodach, jak np. policjantka czy rodzina z 3 dzieci oraz obsługa hotelu. Każdy z nich przedstawia inną bolączkę, inny problem polskiego współczesnego społeczeństwa, razem tworząc mieszankę wybuchową, która poprzez wpływ jednych na drugich natyka się na sytuacje mocno komiczne, aż do wielkiego kryminalnego finału. Wszystko to opisane jest w stylu bardzo oryginalnym, bardzo po...
00

Popularność




SOBOTA

Ja, Wiktor

To będzie wyjąt­kowy pobyt w SPA.

Ale nie dla niego. Kom­plet­nie się nie spo­dzie­wał, że o tej porze, kiedy nale­żał mu się zasłu­żony, do tego solid­nie opła­cony relaks, cudze ręce się­gną po jego życie.

Na razie nic tego nie zapo­wiada.

Jest sobota, z tych póź­no­wio­sen­nych lub wcze­sno­let­nich. Wła­ści­wie bez zna­cze­nia w cza­sach gwał­tow­nych zmian kli­ma­tycz­nych, pod­stęp­nych wiru­sów i próby zapro­wa­dze­nia ruskiego miru, które pra­wie cały świat potra­fią zamie­nić w jeden wielki lock­down lub infla­cję. Pory roku nie­uchron­nie się do sie­bie upo­dab­niają, zanim raz na zawsze nas zawieje i zamie­cie, zaleje i zatopi.

Ale zanim ude­rzą kolejne plagi, zanim świat strzeli sobie kolejne kuku, a nowe fale nie­szczę­snych uchodź­ców zaleją sie­lan­kowe oko­lice jakiego takiego dobro­bytu, w pre­sti­żo­wym Pałacu Ksią­żąt & Exc­lu­sive SPA Resort prze­ży­jesz wyjąt­kowo każdy dzień, bo każdy dzień może być zja­wi­skowy, więc zapew­niamy rewe­la­cyjne baseny oraz sauny, indy­wi­du­alne pro­gramy rewi­ta­li­zu­jące, autor­ską kuch­nię, nie­po­wta­rzalne pokoje i apar­ta­menty, któ­rych pozaz­dro­ści­liby nie tacy ludzie suk­cesu, itd., itp. – brzmią pew­niacko wszel­kie AdWordsy, SEO, SEA i inne patenty rekla­mia­rzy na chwy­tliwy prze­kaz w wyszu­ki­war­kach. Nikt tak jak my dla cie­bie – dekla­ruje hasło ofi­cjal­nej strony inter­ne­to­wej Pałacu oraz jego pro­filu na Insta­gra­mie. Ten na Face­bo­oku jakiś czasu temu wyga­szono. Lajki się nie zga­dzały. Nie dla­tego, że mało zain­te­re­so­wa­nych. Po pro­stu goście zado­wo­leni z pobytu zamiast potem hoj­nie laj­ko­wać czy repo­sto­wać każdy świeży wpis z życia SPA, woleli tu wró­cić. To były ich realne lajki, mone­ty­zo­wane za pomocą płat­no­ści zbli­że­nio­wych. Zbli­że­nio­wych, bo poli­tyka Pałacu Ksią­żąt & Exc­lu­sive SPA Resort wyklu­cza jaką­kol­wiek gotówkę. Brzy­dzi się nią z zało­że­nia higie­niczno-laj­fstaj­lo­wego.

Z kolei goście roz­cza­ro­wani wszech­stronną ofertą Pałacu Ksią­żąt & Exc­lu­sive SPA Resort pozo­sta­wiali na wir­tu­al­nej, a jakże real­nej ściance nie­przy­jemne komen­ta­rze, które były nie do przy­ję­cia dla pana Siomy, kie­row­nika Resortu.

– Wiszą jak roz­kła­da­jące się zwłoki, nie­po­trzeb­nie znie­chę­ca­jąc poten­cjal­nych klien­tów do doko­na­nia rezer­wa­cji – oświad­czył na zarzą­dzie w skła­dzie on, księ­gowa, radca prawny i spe­cja­li­sta do spraw mar­ke­tingu. – Powiedz­cie temu naszemu con­tent wri­te­rowi, czy jak się tam nazywa ten inter­ne­to­wiec od tre­ści, żeby ska­so­wał konto, koniec tego fejsa – naka­zał kie­row­nik Sioma.

Spe­cja­li­sta do spraw mar­ke­tingu pró­bo­wał się prze­ciw­sta­wić, po co tak od razu wyga­szać, można pocze­kać, zapro­po­no­wał. Kie­row­nik Sioma poka­zał mu w odpo­wie­dzi dane z rezer­wa­cji w por­ta­lach zewnętrz­nych. Krzywa wyraź­nie spa­dała.

– Finito! – wydał wyrok nie­pod­le­ga­jący ape­la­cji.

Po spra­wie. Cyfrowe osta­teczne roz­wią­za­nie jest dzie­cin­nie łatwe, wbrew wszel­kim doro­słym pozo­rom. Z nie­zna­nego powodu na Insta­gra­mie mało kto bawił się w komen­ta­rze. Kry­tycz­nych to już w ogóle nie było, jakby pano­wał tu jakiś mur ber­liń­ski dla hej­te­rów, marud i pie­nia­czy. Insta­gram Pałacu Ksią­żąt & Exc­lu­sive SPA Resort lśnił jak jego pod­łogi, świe­cił jak wypu­co­wane buty jego boyów. Zde­zyn­fe­ko­wany do krańca swo­ich metrów kwa­dra­to­wych. Sam kie­row­nik Sioma jarzył się z zado­wo­le­nia, że miał – jak zwy­kle, jak zwy­kle! – rację, ukró­ca­jąc wszech­wła­dzę social mediów nad powie­rzoną mu jed­nostką rekre­acyjną.

Zatem jest sobota, tyk­nęło na popo­łu­dnie.

Na pod­jeź­dzie Pałacu Ksią­żąt & Exc­lu­sive SPA Resort jakby z nie­bytu wyła­nia się autko, jedno z tych, które widzi się na dro­dze, ale nie zapa­mię­tuje. Ni to sedan, ni to kombi, coś pomię­dzy, jakby stwo­rzone dla pasa­że­rów, któ­rzy po zatrzy­ma­niu się autka gro­mad­nie z niego wypa­dają.

Gro­mad­nie – to warte odno­to­wa­nia.

– Zwy­czajni ludzie jeż­dżą zwy­czaj­nymi samo­cho­dami, takie to ich CV, co dupy ani baku nie urywa – stwier­dza pod nosem sto­jący przy wej­ściu do pałacu Wik­tor, por­tier, boy i prze­ło­żony boyów.

Jak na niego to bar­dzo nie­winna, pełna tole­ran­cji uwaga.

Ale niech im będzie, mówią jego wszech­wi­dzące oczy. Z nie­chę­cią opusz­cza cień, pod któ­rego egidą tkwił na wach­cie.

Nie­zwią­zani ści­ślej z biz­ne­sem tury­stycz­nym nazy­wają go por­tie­rem, poma­gie­rem, wresz­cie po mię­dzy­na­ro­do­wemu boyem, choć ze względu na ogrom obo­wiąz­ków kwa­li­fi­kuje się na sta­no­wi­sko kon­sjerża. Bosze, co za chamy, ci wszy­scy recen­zenci cudzego życia! On ma trzy­dzie­ści jeden lat, żaden z niego boy. Doro­sły facet z jajami jak piłki lekar­skie. Ale niech im będzie, byle dawali te swoje napiwki za wycią­gnię­cie ich ohyd­nego, zaka­żo­nego nie wia­domo czym bara­chła z bagaż­nika. On żaden boy. On, super­man Wik­tor, wyra­sta ponad te try­wialne okre­śle­nia. Jest jak warta przy Gro­bie Nie­zna­nego Żoł­nie­rza, z tą róż­nicą, że soł­daty sobie mar­two leżą i nikomu nie prze­szka­dzają. On zaś, choć oto­czony pre­sti­żem budynku Ksią­żąt, musi peł­nić jakże upo­ka­rza­jącą posługę w Pałacu Ksią­żąt & Exc­lu­sive Sru­siw! Gdyby choć była dla nie­któ­rych ostat­nia. Dzień w dzień trzeba witać nowo przy­by­łych, kła­niać się im, dry­gać głową jak te kościelne aniołki za monetę wrzu­coną do ich brzusz­ków.

Boy Wik­tor wie: z tych zbli­ża­ją­cych się do niego postaci nic wyci­snąć się nie da. Prę­dzej to oni z niego – jego dobroć i pobła­ża­nie, jego czas i jesz­cze raz czas, łachu­dry 500+, bły­ska w gło­wie ciętą uwagą.

Ponie­kąd ma rację.

Boy Wik­tor mie­rzy pra­wie dwa metry. Nie­na­wi­dzi swo­jej wzro­sto­wej prze­wagi nad resztą gatunku ludz­kiego. Przez nią nikt nie trak­tuje go poważ­nie, para­dok­sal­nie. Skoń­czył stu­dia han­dlowe, mach­nął za cięż­kie pie­nią­dze jakieś public rela­tions na boku. Rezy­gnu­jąc z życia oso­bi­stego, Tin­dera i innych gówien, zro­bił w godzi­nach wie­czor­nych fakul­tety filo­zo­ficzne, bo zawsze cią­gnęło go do zasta­na­wia­nia się nad istotą tego wred­nego świata, jak sobie powta­rzał. Nic z tego, dyplomy nie zadzia­łały, cer­ty­fi­katy nie dały rady, gdzie­kol­wiek się poja­wiał, góru­jąc wład­czo nad prze­ciętną popu­la­cji, ci niżsi upar­cie pytali go, czy aby nie robi na boku jako koszy­karz, ochro­niarz, kto­kol­wiek, kto bli­żej sięga gwiazd niż inni, niżsi, pod­lejsi. Ste­reo­ty­powe zaczepki, które ruj­no­wały mu karierę, ska­zu­jąc na fuchy bazu­jące na prze­wa­dze jego postury, a nie inte­lektu. A prze­cież jego IQ jest rów­nie wyso­kie jak ciało. I z tej per­spek­tywy on, chudy bru­net z god­nym ary­sto­kra­tów nosem i ustami wąskimi jak ślady po uda­nym cesar­skim cię­ciu, patrzy dosłow­nie z góry na osa­cza­jącą go Rodzinkę 500+, ojciec, matka, trójka dzie­cia­ków, trudno osza­co­wać dokład­nie ich wiek, wszystko będzie przy­pusz­cze­niem. Boy Wik­tor wytęża pamięć, szuka we wspo­mnie­niach z imprez wła­snej rodziny, zumuje, sza­cuje, już wie, tak, ten na przo­dzie to sze­ścio­la­tek, za nim wyje nie­pełny jesz­cze pię­cio­la­tek, typek, co zaraz wsko­czył na zwol­nione miej­sce w macicy po star­szym bra­cie, na końcu jak nic trzy­latka. Nie­pewna malu­cho­wego kroku, ląduje z pła­czem tuż przy jego służ­bowo wypo­le­ro­wa­nym bucie.

Boy Wik­tor chce ją pod­nieść, pochyla się nad nią spraw­nie jak sezo­nowy zbie­racz tru­ska­wek, wyciąga swoje sze­ro­kie dło­nie, jest chrze­ści­jań­skim wóz­kiem widło­wym, który z zasady ogar­nie pro­ble­ma­tyczne dzie­cięce pudełka, pod­nie­sie je na duchu i w ogóle, a co!

Dobry uczy­nek psuje mu matka, chwyta małą i przy­tula do piersi.

Ups. Grrr.

Boy Wik­tor pro­stuje się, odno­to­wu­jąc z przy­kro­ścią strużki potu na swo­ich ple­cach. Na zewnątrz co naj­mniej trzy­dzie­ści stopni, wewnątrz niego co naj­mniej dwie­ście, chciałby wykrzy­czeć: Ja jebię, to ognie pie­kiel­nej iry­ta­cji! Ile można uda­wać głupka wobec jesz­cze gor­szych głup­ków?

Dobrze, spo­kój, pro­fe­sjo­na­lizm, może się myli, może ci bie­dacy, te nie­okieł­znane dzie­cio­roby, ci wła­ści­ciele kiep­skiego pojazdu pamię­ta­ją­cego kaden­cję jakie­goś byłego pre­zy­denta, o któ­rym zapo­mniał już elek­to­rat, może te płodne typki to kamu­flu­jący się boga­cze, teste­rzy usług, tacy inco­gnito wpły­wowi kry­tycy hote­lar­scy – co, jeśli im pod­pad­nie, wtedy kie­row­nik się zde­ner­wuje, oj, on potrafi się zde­ner­wo­wać, więc lepiej pochy­lić się nad przy­by­szami, poświę­cić im chwilę tak zwa­nej uwagi, pro­szę, zapra­szam. To nie takie pro­ste.

– No co? – pyta łaska­wie boy Wik­tor. To „no co” brzmi jak „no co” księ­dza spo­wied­nika skie­ro­wane do kolej­nego grzesz­nika z nie­koń­czą­cej się kolejki jemu podob­nych na kil­ka­na­ście godzin przed Wigi­lią.

– Panie, to tu? – Sprawca tej gro­madki, ojciec, krępy typek z kitką resz­tek wło­sów, łysiną na przo­dzie głowy i cał­kiem solid­nym brzusz­kiem wysłu­żo­nego biskupa lub innego poten­tata biz­ne­so­wego, pod­biega do niego z wymiętą kartką w ręce. Widać dzie­ciaki naj­pierw ją prze­żuły, połknęły, po czym zwy­mio­to­wały pro­sto na ręce taty. Boy Wik­tor brzy­dzi się ją prze­jąć.

– Nie wiem, czy dobrze tra­fi­li­śmy, tu pisze Pałac – ojciec wska­zuje na baner nad wej­ściem – a my mamy w rezer­wa­cji Pała­cyk, jakaś lite­rówka się wkra­dła czy co?

Boy Wik­tor wytęża wzrok. Nie musi. Żadne „pisze”, chce powie­dzieć, adres wid­nieje na swoim miej­scu jak byk roz­pło­dowy w sto­dole: Pała­cyk Ksią­żąt i Księż­ni­czek. Janu­szowa pod­róba ory­gi­nału pod posta­cią dzie­się­cio­po­ko­jo­wego pen­sjo­natu kilo­metr stąd. Nawet nie pod­róba, czy­sty fejk. Taki kil­ka­krotny. Tu ogrody, stawy, pre­stiż. Tam chasz­cze, bajora, syfioza.

Tego boy Wik­tor nie mówi, mówi co innego, kon­kret jak osta­teczny wynik zezna­nia podat­ko­wego:

– Nie, nie wkra­dła.

– Zna­czy? – ojciec Rodzinki po trzy­kroć 500+ nie kryje nie­po­koju.

Boy Wik­tor nie może. No nie może. Wybu­cha śmie­chem. Ser­decz­nym dla samego sie­bie. Dla gości nie­ko­niecz­nie. Nawet dzie­ciaki zamie­rają, prze­ry­wa­jąc swoje harce pomię­dzy nogami rodzi­ców. Pię­cio­la­tek wkleja się w star­szego brata, dziew­czynka pod­nosi rączki w stronę mamy, doma­ga­jąc się wtu­le­nia w jej obję­cia.

– Jeście bar­dziej, mamu­siu!

Boy Wik­tor ma mętlik w gło­wie. Jak tu poli­tycz­nie się wypo­wie­dzieć, by doci­snąć, a nie zru­gać. By dopiec, lecz nie przy­piec. By wresz­cie kop­nąć w sam zad, uda­jąc, że ma się buciora z waty.

W końcu wypo­wiada jak naj­bar­dziej praw­dziwe słowo:

– Pomyłka.

– Że… że?

– Jak mówię, pomyłka.

Ojciec wga­pia się w kar­teczkę. Boy Wik­tor naj­chęt­niej wydarłby ją z łap tego czter­dzie­sto­latka i wło­żył mu w usta z tek­stem: Panie, czy­taj pan z uwagą, jak pan z uwagą dzieci se robił!

Choć czy rze­czy­wi­ście z uwagą, boy Wik­tor śmie w to wąt­pić. Zaga­lo­po­wał się pan ojciec zaraz po pierw­szym. Nie jest powie­dziane, że czwar­tego nie mach­nie, skoro taki z natury roz­ko­ja­rzony.

– Ja… w sen­sie…

Ojciec roz­gląda się dokoła bez­rad­nie, jakby szu­kał suflera, który włoży mu jakąś dodat­kową cwaną kwe­stię w usta. Nic z tego, sły­szy tekst tego wyso­kiego pana jak stąd do nieba, a nawet jesz­cze wyżej:

– Pomy­lili pań­stwo drogę. Tu jest Pałac. Wy zaś – tak, już nie pań­stwo, tylko wy – przy­je­cha­li­ście do jed­nego z naj­lep­szych, naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych ośrod­ków nie tylko w tym kraju, ale na tej sze­ro­ko­ści i dłu­go­ści geo­gra­ficz­nej. – Boy Wik­tor wresz­cie mógł poczuć dumę, że choć edu­ka­cja go nie wywin­do­wała w hie­rar­chii spo­łecz­nej na jakieś zaszczytne sta­no­wi­sko, to jest we wła­ści­wym miej­scu, jako tako, ale jest. – Nie­stety, przy­je­cha­li­ście, lecz musi­cie wyje­chać, gdyż macie zare­zer­wo­wany pobyt gdzie indziej, mia­no­wi­cie w pobli­skim pen­sjo­na­cie, zwa­nym, jak pisze na tej kar­teczce, Pała­cy­kiem Ksią­żąt i Księż­ni­czek. – Tu boy Wik­tor chęt­nie by dodał: Zakąt­kiem Dzia­dów i Dzia­dówek. Sie­dli­skiem Pleb­sów i Dre­sów. Ustro­niem Pra­wie że Pato­lo­gii. Ponie­waż i tacy, łącz­nie z aktyw­nymi schi­zo­fre­ni­kami, potrze­bują wypo­czynku, relaksu i dystansu od swo­ich nie­cnych szajb, zwłasz­cza w tych nie­pew­nych cze­go­kol­wiek cza­sach, uważa z prze­ko­na­niem boy Wik­tor.

Ojciec Rodzinki chce coś odpo­wie­dzieć, chrząka, język mu się plą­cze, jed­nakże w końcu chwyta sens wypo­wie­dzi boya Wik­tora, opusz­cza wzrok, który ląduje na wymię­tej kar­teczce, być może na reszt­kach rzy­gów swo­ich dzieci, pokor­nieje po cało­ści, wzdy­cha, „Aha, no tak, wie­dzia­łem, nie nasze progi, z daleka już wyglą­dało na coś, naprawdę na coś, to my dzię­ku­jemy i prze­pra­szamy”.

Boy Wik­tor może ode­tchnąć. Ledwo zaczął szychtę, a taki pro­blem. Szczę­śli­wie po nim. Prze­pro­ście i spie­przaj­cie.

Pro­blem w licz­bie dwoje doro­słych i trójka roz­wrzesz­cza­nych gnoj­ków pakuje się z powro­tem do swo­jej ruiny na czte­rech kół­kach o wię­cej niż praw­do­po­dob­nym prze­biegu trzy­sta tysięcy kilo­me­trów. Pakuje się i odjeż­dża, a boy Wik­tor wresz­cie zadziera głowę, widzi bez­chmurne niebo, czy­ste jak jego sumie­nie.

Nie jest złym czło­wie­kiem, to źli ludzie powo­dują, że się wkur­wia, iry­tuje i tak dalej. On pró­buje dzia­łać, stać na poste­runku, liczy wresz­cie na zasłu­żony awans, gdyż rozu­mie się z kie­row­ni­kiem Siomą. Oby­dwaj są rów­nie rośli, choć boy Wik­tor jesz­cze głowę wyżej, taki jego wąt­pliwy przy­wi­lej, tam się­gaj, gdzie inni ni­gdy nie dadzą rady.

Dobrze, dzia­dow­scy nie­do­szli goście odje­chali, za mniej wię­cej godzinę czas na praw­dzi­wych, god­nych pałacu, nie pała­cyku, jak jego, Wik­tora, CV, godne praw­dzi­wej kariery, a nie karierki, nie boy­owa­nia, ale zde­cy­do­wa­nego mene­dże­ro­wa­nia.

Kierownik

Mene­dże­ro­wa­nia na skalę Pałacu Ksią­żąt & Exc­lu­sive SPA Resort, gdzie zawsze coś się dzieje. A po ostat­niej prze­rwie, która mało co nie poło­żyła cywi­li­za­cji na łopatki, dzieje się jesz­cze wię­cej. Jak nie otwar­cie sezonu, to majówka, czerw­cówka, Boże Ciało, inne ciało, Dzień Dziecka, Dzień Seniora, Dzień Dnia, począ­tek lata, koniec lata, począ­tek jesieni, andrzejki, a nawet święto zmar­łych, zwane mar­ke­tin­gowo Dniami Zadumy, wtedy pokoje jesz­cze droż­sze, bo jak wia­domo, zaduma wymaga wię­cej, więc relak­sujmy się przed dołą­cze­niem kie­dyś do nich w nie­za­po­mnia­nej opra­wie mek­sy­kań­skich zadu­szek, a to kosz­tuje, świeczki, kukiełki, święte pier­dółki; święta takie, święta owa­kie, syl­we­ster, popra­winy cze­go­kol­wiek, ferie, sezon zimowy, sezon letni, wystawne wesela, jak choćby dziś, rocz­nice, ostat­nio uro­dziny kie­row­nika, każdy pre­tekst dobry, żeby tu bawić.

Dziś Wik­tor jest star­szym boyem, jutro wygry­zie siwo­wło­sego kon­sjerża z recep­cji. Nawet gryźć nie będzie, na luzie prze­sko­czy dziada, jak dzie­ciaczki w nowiuś­kich kalo­szach prze­ska­kują kałuże. Poju­trze zosta­nie prawą ręką kie­row­nika Siomy, mene­dże­rem z praw­dziwą wła­dzą zarzą­dza­nia tym überwyjątkowym SPA.

Boy Wik­tor patrzy na zega­rek. Docho­dzi czter­na­sta. Jak zwy­kle da z sie­bie wszystko, by zacho­wać nie­zmien­nie naj­wyż­szą jakość obsługi. To zna­czy kijem i batem, a naj­czę­ściej ostrą repry­mendą nad­zo­ro­wać pracę niż­szych rangą boyów, boy­ków-gnoj­ków, czło­wiecz­ków z doskoku, homo sapią­cych pod­czas pracy sezo­no­wej, pod­su­mo­wuje.

Na pod­jazd mniej wię­cej w dzie­się­cio­mi­nu­to­wych odstę­pach wjeż­dżają samo­chody pierw­szych gości. Prze­waż­nie full opszyn SUV-y. Takie, że gdy par­kują, trawa niczym sierść zestre­so­wa­nego kota stro­szy się z wra­że­nia. Zaczyna się nowa, week­en­dowa, więc znacz­nie bar­dziej inten­sywna od tygo­dnio­wej doba hote­lowa. Taka na dwa­dzie­ścia sześć godzin, dla boyów nawet trzy­dzie­ści. Księ­życ dawno chra­pie, a oni na­dal popier­da­lają, tak sobie z tego żar­tują.

Wszystko przy­go­to­wane. Oprócz pokoi całe ogromne zaple­cze, łącz­nie z par­kiem o powierzchni pra­wie dzie­się­ciu hek­ta­rów, któ­rego sporą część sta­no­wią trzy stawy pełne ryb, i te ryby rów­nież cze­kają. A nad nimi pośród gęsto nasa­dzo­nych drzew latają gaw­rony, kosy, gdzie­nie­gdzie pukają dzię­cioły, pomy­kają pło­my­kówki, kwi­czoły, muchówki szare, wilgi, sikorki modre, bogatki, nie mówiąc o kla­syce atlasu pta­ków jak sroki i gołę­bie grzy­wa­cze. Ten park, kom­po­zy­cją nawią­zu­jący do stylu angiel­skiego, to praw­dziwy skarb Pałacu Ksią­żąt & Exc­lu­sive SPA Resort. Park uwiel­biany przez kra­jowe i glo­balne sys­temy rezer­wa­cyjne, bo oprócz ptac­twa zapew­nia wytraw­nym poszu­ki­wa­czom sho­tów na Insta­gram szansę zoba­cze­nia wie­wió­rek, jeży, ryjó­wek, a nawet kuny leśnej czy nie­to­pe­rzy, takich łagod­nych, ani im w gło­wie wplą­ty­wa­nie się we włosy gości, pod­pa­dłyby mocno kie­row­nic­twu. Oj, bar­dzo.

Boy Wik­tor stoi dum­nie przed głów­nym wej­ściem pałacu, który repre­zen­tuje styl kla­sy­cy­styczny, roz­sze­rzony o naj­no­wo­cze­śniej­sze korekty archi­tek­to­niczne, jak zapew­nia strona inter­ne­towa ośrodka.

Boy Wik­tor czuje się bar­dzo dobrze na tara­sie czte­ro­ko­lum­no­wego toskań­skiego por­tyku, do któ­rego pro­wa­dzą łagod­nie uno­szące się schody, po bokach zaś sze­roki pod­jazd. Two­rzy on jajo­waty krąg wokół fon­tanny, sta­no­wią­cej prak­tycz­nie kopię gdań­skiego Nep­tuna, nieco mniej­szego, by unik­nąć zarzu­tów o pla­giat, za to rzę­si­ście oświe­tlo­nego w nocy, jakby mu sam Jowisz pusz­czał stro­bo­skopy.

Z pojaz­dów wycho­dzą pre­sti­żowi rezy­denci, jak kie­row­nic­two nazywa gości, nie­za­leż­nie, czy spę­dzają tu jedną noc, czy dwa tygo­dnie. Pod­biega do nich dwóch pod­wład­nych Wik­tora. On, zbli­ża­jąc się z god­no­ścią i wyuczo­nym kro­kiem pre­stiżu, podaje przy­by­łym rękę na powi­ta­nie, wypo­wia­da­jąc usta­loną for­mułkę:

– Witam pań­stwa w Pałacu Ksią­żąt and Exc­lu­sive SPA Resort. Nasi pra­cow­nicy wezmą pań­stwa bagaże i dostar­czą do wska­za­nego pokoju. Nato­miast pań­stwa zapra­szam do recep­cji, gdzie po zamel­do­wa­niu się otrzy­mają pań­stwo wszyst­kie nie­zbędne infor­ma­cje, które spra­wią, że pobyt tutaj będzie dla pań­stwa nie­za­po­mnia­nym prze­ży­ciem.

Pań­stwa, pań­stwo, pań­stwem, wie­cie, to macie! Tego nie powie, tego nawet nie pomy­śli, ina­czej dałby się zjeść natu­ral­nej depre­sji. Po pro­stu musi, pro­szę pań­stwa, tak na boku, pro­szę pań­stwa, odre­ago­wać.

Boy Wik­tor nawet obu­dzony o czwar­tej dwa­dzie­ścia osiem wypo­wie bez zająk­nię­cia powi­talną for­mułkę. Prę­dzej w Ojcze Nasz czy Zdro­waś Mario coś pomyli, no ale tamci w nie­bio­sach nie płacą, nie dają bonu­sów, wciąż cze­goś żądają za pośred­nic­twem swo­ich rzecz­ni­ków w sutan­nach, a tutaj na co dzień same kon­krety, zapłata w for­mie sta­łej, bonusy, mikro- lub makro­pre­mie dla tych, któ­rzy się sta­rają. Wik­tor, syn ziemi gró­jec­kiej, stara się za trzech, czte­rech nawet.

W każ­dym razie po tak dobit­nym powi­ta­niu przy­szli rezy­denci są nie­źle zakrę­ceni. W panice szu­kają w kie­sze­niach jakiej­kol­wiek gotówki, byle ure­gu­lo­wać napi­wek. A że z gotówką coraz trud­niej w tej digi­ta­li­zu­ją­cej się deka­dzie, gotówka prze­nosi brudy, bak­te­rie i wirusy, to jak na swoją złość goście wysu­płują zazwy­czaj wyso­kie nomi­nały, gdzieś zacho­wane na wypa­dek, gdy sieć pad­nie, a oni nie będą mieć dostępu do ban­ko­wo­ści inter­ne­to­wej, na doda­tek ban­ko­maty soli­dar­nie zastraj­kują.

W ramach podzię­ko­wa­nia bank­noty lądują więc na nie­dy­skret­nie wycią­gnię­tej dłoni boya Wik­tora. Wygląda tak, jakby upar­cie pod­trzy­my­wał nie­wi­dzialną wędkę na na pew­niaka tłu­ste ryby. Nie ma mowy, by goście wrę­czali potem napiwki tym mniej zna­czą­cym boyom od wno­sze­nia wali­zek. Wystar­czy, że prze­pła­cili na star­cie.

Ich prze­ło­żony, kiedy ma dobry humor, w akcie nie­zmie­rzo­nej dobroci potrafi pod koniec dnia odpa­lić mniej zna­czą­cym boyom po kilka dzie­sią­tek. Wyłącz­nie surowo wybra­nym przez sie­bie szczę­ścia­rzom.

Dziś na pewno jego łaska omi­nie tego nowego, zdaje się od tygo­dnia, zaraz, jak on się nazywa, boy Wik­tor zerka na jego pla­kietkę przy­piętą po lewej stro­nie klatki pier­sio­wej, tak, Jarek.

Jarek. Imię jak bździna, może nie z tyłka, jed­nak z ust, lecz bździna, pod­su­mo­wuje bły­sko­tli­wie boy Wik­tor.

Jarek, Bosze, Bosze! Jak on nie­dbale ładuje bagaże rezy­den­tów na wózek, co za fleja, bez­ta­len­cie. Jaki on skwa­szony, jakby był tu tylko awa­ta­rem, a jego praw­dziwy kor­pus bawił gdzieś w innej, znacz­nie cie­kaw­szej prze­strzeni. Jaki on poza tym dziwny, ni krępy, ni niski, ni wysoki, taki cał­ko­wi­cie pomię­dzy, ma krótko przy­cięte włosy, bru­net czy blon­dyn, nie wia­domo, nos zwy­czajny, oczy osa­dzone jak trzeba, ani zwę­żone, ale w roz­jeź­dzie, brwi zwy­czajne, usta zwy­czajne, czło­wiek jakich wielu, taki mógłby tu zwa­lić kupę na środku pod­jazdu, mało kto by pamię­tał, jak pre­zen­to­wał się nie­cny defe­ka­tor.

Boy Wik­tor tro­chę zazdro­ści nowemu tej nija­ko­ści. Fakt, daleko na niej nie zaje­dzie, będzie prze­ciętny, jak skrzynka pocz­towa podobna do innych skrzy­nek, jed­nakże nie wybija się ponad prze­cięt­ność jak on sam, Wik­tor, w swo­jej wyso­kiej oso­bie. Co czę­sto bywa kło­po­tliwe. Nie wybija się, więc choć zanosi się, że jeśli będzie w życiu popy­cha­dłem, to jakoś sobie pora­dzi, nijaki, nie­szko­dliwy, biedny, wręcz wzbu­dza­jący współ­czu­cie swoją nie­po­rad­no­ścią.

– Tak… – Boy Wik­tor uważ­nie obser­wuje krzą­ta­ją­cego się Jarka, o rany, jaką on ma pustą twarz, rów­nie dobrze mógłby teraz być gra­ba­rzem, nikt by się nie kap­nął, że cokol­wiek o czym­kol­wiek myśli. Już on będzie miał na oku tego prze­cięt­niaka.

Wik­tor wraca do swo­ich obo­wiąz­ków. I wtedy go zoba­czył. Gdyby był poetą, dobra, pro­za­ikiem, takim z pre­ten­sjami do poetyc­kiej frazy, napi­sałby, a przy­naj­mniej pomy­ślał, a przy­naj­mniej oddał pewien stan myśli, kiedy to słońce grzeje jesz­cze bar­dziej, świeci jesz­cze inten­syw­niej, niebo błę­kit­nieje o co naj­mniej dwa stop­nie na skali kolo­rów, rów­na­jąc się z tym nad Lazu­ro­wym Wybrze­żem, nawet je wyprze­dza­jąc swoją inten­syw­no­ścią, a co! Ptaki świer­go­czą gło­śniej, melo­dyj­niej, ptaki znad sta­wów i drzew Pałacu Ksią­żąt & Exc­lu­sive SPA Resort, ryby praw­do­po­dob­nie weso­lutko machają ogo­nami, nie praw­do­po­dob­nie, ale na pewno, na tę oko­licz­ność, że oto na pod­jeź­dzie poja­wił się kie­row­nik Sioma.

Nikt nie zna jego imie­nia, kie­row­nik wymaga, by zwra­cać się do niego służ­bowo, per panie kie­row­niku, boy Wik­tor, jak to mądrala po stu­diach, wścib­ski i cie­kawy, wyba­dał u pani Basi z hote­lo­wej admi­ni­stra­cji, że podobno kie­row­nik Sioma nie jest zado­wo­lony ze swo­jego imie­nia, Euze­biusz czy Euge­niusz, któ­reś z tych na sto pro­cent, nie wia­domo dla­czego się cze­pia, oby­dwa brzmią nor­mal­nie, zwłasz­cza w zdrob­nie­niach, jed­nak kie­row­nik Sioma nie uznaje wyboru swo­ich rodzi­ców, tyle.

– Hej, ty, wła­śnie ty! – głos kie­row­nika Siomy nakie­ro­wany ze snaj­per­ską pre­cy­zją na boya robo­cia­rza ocze­kuje natych­mia­sto­wej reak­cji.

Nic z tego.

Unter­boy Jarek zajęty jest nie­chluj­nym upy­cha­niem kolej­nych toreb na wózku. Boya Wik­tora, który to obser­wuje, cały blady z ner­wów nawet w oko­li­cach łono­wych, ogar­nia ogromna iry­ta­cja, wzmoc­niona przez słowa prze­ło­żo­nego:

– Ja pana… Ja cię obser­wuję, panie, od dłuż­szego czasu i powiem, ma pan wspa­nia­łego prze­ło­żo­nego – kie­row­nik Sioma pusz­cza oko do roz­pro­mie­nio­nego Wik­tora – że pozwala na takie… Słów bra­kuje, ja go rozu­miem. On wie, że pan nowy, począt­ku­jący w wyma­ga­ją­cym fachu usług hote­lar­skich, w hotelu, jakich nie­wiele, lecz na Boga, panie Jarku, ogar­nij się pan jakoś, tak nie można, bagaże naszych gości to nie węgiel, nie zgrzewki wody, tak nie można, tam w ich środku czę­sto są cenne rze­czy, nie trzeba nam kło­po­tów, nie­praw­daż?

To ostat­nie słowo kie­row­nik Sioma wypo­wiada, pra­wie dmu­cha­jąc w twarz zasko­czo­nego Jarka.

– To jak, będzie pan deli­kat­niej­szy dla wali­ze­czek naszych rezy­den­tów? – pyta, przy­ta­ku­jąc sobie kie­row­nik Sioma.

Jarek zamiera jak co naj­mniej dwie żony Lota.

– Już dobrze, jak się pan postara, na pewno to uwzględ­nię – zapew­nia bóg, zna­czy kie­row­nik Sioma.

Jarek, naj­pierw prze­stra­szony, prze­ra­żony, pry­cha gdzieś w sobie. Następ­nie kaja się, choć tak dziw­nie, zauważa jego bez­po­średni prze­ło­żony, senior boy Wik­tor. Posy­puje sobie głowę popio­łem. Z pla­stiku, na pewno nie praw­dzi­wym, bo bez słowa, jakby nie chciał być zapa­mię­tany po tem­brze głosu. Podry­guje pokor­nie, z uni­że­niem jak gej­sza czy inna taka. W końcu się pro­stuje, jako tako dopro­wa­dza do opa­no­wa­nia. Mel­duje, wciąż bez słowa, uda­jąc dobrego wojaka Szwejka, boy Wik­tor dobrze wie, to cwa­niak jakich wielu, odgrywa pro­fe­sjo­nal­nie pokorę, jeden sezon ściemy, drugi sezon zakła­ma­nia, jakby mu Net­flix tan­tiemy pła­cił. A ten pra­cow­nik sezo­nowy od zale­d­wie tygo­dnia tłamsi gdzieś w sobie pogardę dla prze­ło­żonych, pluje na nich w myślach, wyżywa się na nich w snach, katu­jąc i masa­kru­jąc.

– Ja… Ja… – wresz­cie krztusi się i dusi boyek Jarek.

Kie­row­nik Sioma wzdy­cha. Tak po swo­jemu. Jak ktoś, kto zjadł wszyst­kie rozumy i wresz­cie po ich prze­tra­wie­niu puścił porząd­nego, peł­nego dystansu do wszyst­kiego bąka.

Boy Wik­tor nie ma wyj­ścia, kopiuje reak­cję szefa. Bez meta­fo­rycz­nego bąka. Trudno pod­ro­bić te meta­bo­liczne niu­anse. Wycho­dzi skrzek, nie wes­tchnię­cie. Szefa to roz­ba­wia, jest spo­strze­gaw­czą bestią, nic dziw­nego, że tu rzą­dzi. Nie ma to jak sko­pać zady pod­wład­nym, nie­praw­daż?, zdają się prze­ma­wiać jego wiel­kie oczy.

Pokle­puje boya Wik­tora po ramie­niu.

– Daj mu kre­dyt zaufa­nia, taki, wiesz, wysoko opro­cen­to­wany, żeby nie było, Wik­tor – mówi poufale. – Może się wyrobi. Wiesz, jak jest w naszej branży, trudno o dobrych pra­cow­ni­ków. Ow­szem, ogrom chęt­nych, lecz za wyso­kie progi, panie i pano­wie, powie­dział­bym im uczci­wie. A ja, a my wolimy, cokol­wiek by mówić, po licz­nych doświad­cze­niach, wolimy swo­ich, nawet takich nie­zdar­nych, lecz swo­ich, zamiast tej zakła­ma­nej swo­ło­czy ze wschodu, tej pazer­nej, zło­dziej­skiej sza­rań­czy, nie­praw­daż?

– Tak, sze­fie – potwier­dza boy Wik­tor. Nie raz, nie dwa gorzko się roz­cza­ro­wał najem­nymi pra­cow­ni­kami z mocno wschod­nim pocho­dze­niem. Kilka lat temu trzeba było ich zatrud­niać z braku chęt­nych na lokal­nym rynku. Ze świa­do­mo­ścią, że popra­cują, coś zakom­bi­nują, z dnia na dzień nagle znikną, a z nimi na przy­kład kil­ka­na­ście ręcz­ni­ków i szla­fro­ków. Aż sar­ka­stycz­nych słów bra­kuje na okre­śle­nie takiego zło­dziej­stwa. Potem, po zapa­ści w branży przez pan­de­mię i całą tę panikę, jakiej ni­gdy jesz­cze nie było, w chęt­nych do pracy w SPA można było prze­bie­rać. Co z tego, skoro więk­szość nada­wała się prę­dzej tam, gdzie poje­chała sobie rodzinka kil­ka­set plus.

– Świet­nie, zapo­wiada się pra­co­wity dzień. – Kie­row­nik Sioma odwraca się, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź pod­wład­nego, i kie­ruje się do wej­ścia. – Coś zała­twię i wrócę za mniej wię­cej godzinę, bądźmy tu wszy­scy. Wiesz, kto przy­je­dzie.

– Tak, sze­fie.

– Brawo. – Kie­row­nik Sioma znika za drzwiami.

Fak­tycz­nie jest niż­szy o tę regu­larną głowę od boya Wik­tora. Za to nie taki z niego patyk jak boy. Mocno zbu­do­wany facet. Budzący respekt samym swoim poja­wie­niem się. Nic dziw­nego, że nawet oko­liczne wró­ble na chwilę przy­sia­dły z wra­że­nia, podzi­wia­jąc enter tego kie­row­ni­czego smoka. Solidny pod­bró­dek pięć­dzie­się­cio­pię­cio­latka pozwala mu na dystans do życia, pobłaż­liwe spoj­rze­nie na ludzi chud­szych o kilo­gramy, lata oraz roczne dochody. Nie boi się wyzwań, jak i jego brzuch, pod­kar­miony solid­nie hote­lową pię­cio­gwiazd­kową kuch­nią. Codzien­nie od ósmej do dzie­wią­tej ćwi­czy na siłowni, choć efekty widoczne są chyba tylko w jego gło­wie. Zamiast sta­wać się jesz­cze więk­szym moca­rzem, staje się nie­od­wra­cal­nie misia­kiem. Na­dal dra­pież­nym, choć inten­syw­nie mięk­kim.

Boy Wik­tor dra­pie się po twa­rzy. Prze­sa­dził z tym gole­niem, prze­je­chał sobie chyba dość głę­boko po naskórku, żeby wyglą­dać porząd­niej niż porząd­nie. Skóra go swę­dzi, pół litra bal­sa­mów łago­dzą­cych nie pomo­gło.

Posta­na­wia się przejść aleją od pod­jazdu do bramy wjaz­do­wej.

Oddy­cha głę­boko. Jak tu dobrze. Co za hotel. Co za miej­sce, bajka w realu, real w bajce.

Po dro­dze mija lipy, za któ­rymi roz­ciąga się park. Jest mu dobrze, coraz lepiej. Docho­dzi do końca, do samego ogro­dze­nia, gdzie nad wjaz­dem łopo­cze wielki baner, tło białe, napisy zie­lone:

WITAMY W NAJ­LEP­SZYM SPA W KRAJU

Poni­żej firma even­towa zawie­siła dodat­kowy, mniej­szy, za to bar­dziej krzy­kliwy. Tło białe, napisy czer­wone:

CHÀO MỪNG BẠN

Wik­tor sięga do wewnętrz­nej kie­szeni służ­bo­wej mary­narki, wyj­muje smart­fon i tapuje w apli­ka­cję tłu­ma­cza, by spraw­dzić, czy napis zga­dza się z prawdą, kiedy mija go volvo, pra­wie w niego ude­rza­jąc, a przy­naj­mniej ocie­ra­jąc się o jego lewe bio­dro luster­kiem.

– Nosz, kurwo, jak jedziesz! – mru­czy pod nosem boy Wik­tor.

Nor­mal­nie by go prze­je­chało, co za menda tam pro­wa­dzi?! Ogromne, sta­ro­dawne volvo kombi, pamię­ta­jące chyba zamach na pre­miera Olofa Pal­mego, na­dal sprawne jak wykra­dziona z muzeum łódź wikin­gów. Jedzie, jedzie, aż hamuje na pod­jeź­dzie z kla­sycz­nym piskiem opon i żenu­ją­cym jękiem roz­sądku.

– Kolejni zbla­zo­wani boga­cze w pojaz­dach vin­tage, w pogoni za mod­nym relak­sem – rzuca pod nosem ciętą uwagę, pra­wie mak­symę boy Wik­tor, wra­ca­jąc do tłu­ma­cza. Nie ma sensu się awan­tu­ro­wać, wypo­mi­nać stylu nie­prze­pi­so­wej jazdy. – Bosze, nie­udacz­nicy z was, wie­cie? A się cze­kuj­cie u kon­sjerża. – Boy Wik­tor macha ręką. – Niech wam ta pipa Jarek bagaże pogubi, dobrze wam to zrobi.

Z auta, które zdaje się zaraz roz­paść, wycho­dzą nowi rezy­denci.

Pasażerki

Rezy­denci? Wno­sząc po stro­jach i syl­wet­kach, rezy­dentki.

I to jakie rezy­dentki, tego Pałac Ksią­żąt & Exc­lu­sive SPA Resort, choć week­end w week­end oble­gany przez tabuny z wła­snego wyświę­ce­nia influ­en­ce­rek, tego Pałac Ksią­żąt & Exc­lu­sive SPA Resort jesz­cze nie widział. Może to deli­katna prze­sada i nie­po­trzebna zło­śli­wość, nie takie zja­wi­ska się tu roz­gry­wały, nie takie per­sony obja­wiały, wystar­czy przyj­rzeć się insta­gra­mo­wemu pro­fi­lowi Pałacu, jed­nak coś w powie­trzu wisiało nad poniż­szymi hek­ta­rami, co zamiesz­ku­jące oko­licę ptaki w lot pojęły.

Pierw­sza, od strony pasa­żera, poja­wia się Ania. Blon­dynka. Ma na sobie zwiewną błę­kitną sukienkę, pod którą wytrawny pod­glą­dacz spo­koj­nie doj­rzałby naj­now­sze trendy kobie­cej bie­li­zny.

Druga, od strony kie­rowcy, wyska­kuje Dorota. Rudo­włosa. Na górze koszulka, na dole spód­nica, jakby zszyta naprędce szmi­zjerka, bez jakich­kol­wiek pod­tek­stów czy pokręt­nych sko­ja­rzeń.

Blon­dynka Ania kro­czy jakby wybieg dla mode­lek zali­czała, miziana pochleb­stwami wia­tru sukienka domaga się sfo­to­gra­fo­wa­nia z każ­dej strony, z zakry­wa­nym przez sie­bie cia­łem cen­niej­szym niż wszyst­kie kre­acje razem wzięte. Ruda Dorota krąży wokół pojazdu ener­ge­tycz­nie, ner­wowo; ma werwę, żad­nego umi­zgi­wa­nia się do kogo­kol­wiek, zwra­ca­nia na sie­bie uwagi. Co wię­cej, pró­buje stłam­sić te zapędy u Ani, która zdaje się wypa­try­wać przy­cza­jo­nych w fon­tan­nie papa­raz­zich, na pewno pły­wają tam w stro­jach płe­two­nur­ków, cze­ka­jąc na dogodny moment zaata­ko­wa­nia swo­imi tele­obiek­ty­wami, mówią jej roz­ma­rzone, wiel­kie oczy. I nie tylko one, co zauważa Dorota.

– Ej, nie bły­skaj tu cyc­kami, ej! – Dorota wydaje roz­kaz, pstry­ka­jąc ostrze­gaw­czo pal­cami. Jej kciuk i palec środ­kowy, ten od kla­sycz­nych faków, wskrze­szają oczo­jebne pio­runy, z któ­rymi nie ma żar­tów. – Pssst! Wiesz?

– Wiem. – Ania pokor­nieje.

– Słu­chaj, zapo­mnia­łaś chyba… – Dorota nie kryje iry­ta­cji.

– Nie.

– Nie? – Dorota wzdy­cha, w odpo­wie­dzi Ania, bru­tal­nie przy­wo­łana do rze­czy­wi­sto­ści, wciąga swój biust 3+, udaje się jej przy oka­zji wcią­gnąć hoj­nie nabo­tok­so­wane usta. To nie­ła­twe, uwierz­cie, wy wszyst­kie wyta­tu­owane kró­lewny, marzące o świe­cie, który celowy fejk uznaje za spon­ta­niczny real. Super­wargi kosz­to­wały kilka tysięcy. Pro­blem w tym, że przed serią zastrzy­ków były cał­kiem, cał­kiem. Teraz przy­po­mi­nają komik­sowo spa­sione opony samo­chodu spor­to­wego. Ani z tym nie­swojo, tak, prze­gięła, prze­gięła jak zde­spe­ro­wane kur­wiątko, żądne uwagi świata, roze­źlona jak kil­ku­na­stu nawa­lo­nych kiboli, że to wszystko przez sław­nego, ja-pie­przę-nie-wia­domo-dla­czego-aż-tak-sław­nego Seba­stiana Lis­sow­skiego. Jej by do szczę­ścia jakiego takiego wystar­czyły cien­kie opony kolarki, gdyż nie ma złu­dzeń, męż­czyźni z natury ni­gdy nie zaspo­koją swo­ich pra­gnień. To praw­dziwi nie­szczę­śnicy, co wcale ich nie uspra­wie­dli­wia. Kobieta potrafi bez dra­ma­ty­zo­wa­nia odsta­wić scenkę z samo­wy­star­czalną wiel­błą­dzicą przed mor­der­czym star­tem na Saharę. Męż­czy­zna zaś, cokol­wiek dla niego zro­bisz, to gdy zechce sobie pobzy­kać na boku jakąś chętną, to to zrobi i tyle; nic tego nie zmieni, łącz­nie z two­imi fan­ta­stycz­nymi ustami, ślicz­notko, napom­po­wa­nymi cyc­kami i innymi bio­lo­gicz­nymi atrak­cjami. Z jed­nym wyjąt­kiem, uważa Ania: kiedy ów homo fiu­tus ma przy­jem­ność z nią samą, Anią zja­wi­skową od małego, prak­tycz­nie od kojca. Robiła wra­że­nie nawet na paniach pedia­trach, taka ładna, taka słodka.

Ania pomimo tego uwiel­bie­nia dla sie­bie samej wie, że nie powinna teraz robić teatru. Dorota ma rację. Dorota sły­nie z wyda­wa­nia roz­ka­zów. Już w pia­skow­nicy zawia­dy­wała, do któ­rego pudełka wrzu­cać wię­cej pia­sku.

Cóż, ona, Ania z twa­rzą jak z okładki „Vogue’a” (zło­śliwcy powie­dzą: z pro­filu Por­n­Hub), poświęci się i będzie odgry­wała jakąś „Kobietę i Życie” czy coś w tym zwy­czaj­nym rodzaju. Byle nie roz­sie­wać osten­ta­cji.

Ptaszki świer­go­czą.

Pałac Ksią­żąt & Exc­lu­sive SPA Resort zachęca.

Rezy­dentki otwie­rają bagaż­nik volvo, szep­czą coś do sie­bie, prze­bie­rają w baga­żach, upcha­nych nie­chluj­nie jeden na dru­gim, torebki, torby, tor­bisz­cza, w tym jedna ogromna, praw­do­po­dob­nie mie­ści kil­ka­dzie­siąt sukie­nek, spód­nic i blu­zek. Na sto osiem­dzie­siąt dzie­więć pro­cent te próżne baby będą wkła­dać co pół godziny nową, byle się tu poka­zać, skwi­to­wałby boy Wik­tor.

Dobrały się dla zmyłki? Kto wie. Trzeba to zaak­cep­to­wać jak wyż­sze ceny za wywóz nie­po­se­gre­go­wa­nych śmieci. Pose­gre­go­wa­nych zresztą też.

Ania uwo­dzi urodą. Jest, jak wspo­mniano, blon­dynką, taką z mitów nor­dyc­kich lub pro­gre­syw­nych fil­mów dla doro­słych. Włosy, o la, la, nor­mal­nie roz­be­stwione kur­czaczki na impre­zie rave, rażą jak pro­mie­nie popo­łu­dnio­wego słońca, któ­remu marzą się śre­dnio­wieczne tor­tury na skó­rze roz­ne­gli­żo­wa­nych pla­żo­wi­czów. Ania, gdyby osa­dzić ją na osi czasu, raz baluje ze sto­krot­kowo-mlecz­nym wian­kiem na wło­sach pod­czas sło­wiań­skiego Dnia Kupały, raz sza­leje pod­czas nor­dyc­kiego Mid­som­mar. Ania skwier­czy od nad­miaru urody. Tej natu­ral­nej i tej chi­rur­gią pla­styczną pod­ra­so­wa­nej. To wcale nie jest takie dobre. Kiedy za bar­dzo się wyróż­niasz, wielu usi­łuje wyko­rzy­stać cię na różne spo­soby. Ani włosy się­gają do połowy ple­ców, roz­pusz­czone swa­wol­nie jak infla­cyjne ceny na rynku. Ania nie może więc być uła­go­dzoną misią, która prze­strzega ter­mi­nów. Ania musi się spóź­nić, bo tak ma. Ania stwo­rzona jest do roz­py­cha­nia się wszyst­kim, co w niej atrak­cyjne, bo tak ma. I ma gdzieś księ­gowe tego świata, nie dla niej moral­ność tabe­lek, biu­re­czek i gar­so­nek.

Dorota uwo­dzi postawą, co nie zna­czy, że nie przy­ciąga tak zwaną buzią. Dorota jest ruda kon­se­kwent­nie od pierw­szego dnia, kiedy poja­wiła się mię­dzy udami wrzesz­czą­cej rodzi­cielki. Położna aż pod­sko­czyła z wra­że­nia, ni­gdy jesz­cze nie widziała takiego pło­myka na gło­wie ose­ska. Jej mama podobna, star­sza kopia, włosy czy­ste pło­mie­nie, a pod­czas porodu, o Boże, o Bosze, pie­kielne pło­mie­nie. Dorota na dokładkę zain­fe­ko­wana jest set­kami pie­gów. Piegi oku­pują jej nos i czoło, skro­nie. Docho­dzą do uszu. Dorota ich nie­na­wi­dzi. Odbie­rają jej służ­bową powagę. Na wąt­pliwe pocie­sze­nie podo­bają się innym, kobie­tom i męż­czy­znom, nawet dzieci nie pozo­stają obo­jętne. Dorota wcale się z tego nie cie­szy. Opa­lać się nie może, nawet kro­pelki potu parzą, jakby roz­grzano je do stu stopni Cel­sju­sza. Dorota to rudzie­lec jakich mało, tylko w Szko­cji roz­pły­nę­łaby się pośród sobie podob­nych. Aż strach się do niej zbli­żyć, jesz­cze to lśnie­nie przej­dzie na cie­bie, w gło­wie ci pomie­sza. Dorota usi­łuje pomniej­szyć inten­syw­ność swo­jej zachłan­nej rudo­ści, ścina włosy do gór­nych kra­wę­dzi uszu, a że są gęste, jej aktu­alny fryz przy­po­mina jeden wielki mie­dziany kask, pod któ­rym Dorota miota się na prawo i lewo niczym tak zwana przez men­tal­nych pro­sta­ków męska les­bijka. Którą jak na złość nie jest. A nie­kiedy chcia­łaby; męż­czyzn czę­sto ma dość, choć na co dzień wzglę­dem nich jest na sze­roko roz­sta­wione och tak!

Kokota (Ania)

Tak, nie da się ukryć, Ania jest prze­śliczna. Można by tak do znu­dze­nia opi­sy­wać wszyst­kie jej atry­buty. By roz­pły­nąć się w końcu w bez­mia­rze lite­rac­kiego kiczu. Więc zmie­niamy track na bar­dziej ade­kwatny do tej nar­ra­cji. Ania bywa wredna, ego­tyczna i zako­chana w sobie jak sto księż­ni­czek na ziarnku gro­chu. Co by­naj­mniej nie prze­są­dza, że należy do słod­kich idio­tek. Wręcz prze­ciw­nie. Z bie­giem czasu nauczyła się, że choć pięk­nych trak­tują lepiej, to tak naprawdę gorzej. Byle przy­szpi­lić, aby się im w atrak­cyj­nych dupach nie poprzew­ra­cało.

Ania od małego zdo­bywa wszyst­kich swoim uro­kiem oso­bi­stym przy­pie­czę­to­wa­nym miłą oku twa­rzyczką. Spłaca za to ogromne raty.

Przed­szkole, Ania, wła­ści­wie Anka, latek cztery, bawi się lalką, inte­rak­tyw­nym hitem na miarę wcze­snych lat dzie­więć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku, o który wal­czyły despe­racko wszyst­kie dziew­czynki, a i paru chłop­ców przy­łą­czyło się do tej gen­de­ro­wej kon­ku­ren­cji. Nagle cień pada na Ankę, zło­wrogi cień, który rzuca ogromna Zuzia, córka dwu­me­tro­wego kul­tu­ry­sty i sze­fo­wej restau­ra­cji Pod Tłu­stym Kogu­tem, o roz­mia­rze czter­dzie­ści cztery zarówno stopy, jak i krą­gło­ści. Zuzia, choć w tym samym wieku, co Anka, to o głowę od niej wyż­sza, jest groź­nym szczy­lem. Wyrywa lalkę Ance i już ma przy­tu­lić do sie­bie, kiedy para­li­żuje ją spoj­rze­nie Anki. Tak znie­nacka. Anki, która robi memowe oczy kota ze Shreka, choć jesz­cze wtedy dzie­liło ich kilka dobrych lat do pre­miery. Zuzia po raz pierw­szy w życiu czuje się obez­wład­niona pięk­nem innego czło­wieczka. Oczy Anki szklą się natu­ralną życz­li­wo­ścią. Mówią: Spójrz na mnie, nie widzisz, kim jestem? Jestem tym wszyst­kim nie­sa­mo­wi­tym, czym ty ni­gdy nie będziesz, wielka Zuzo, bo na pewno nie Zuziu. Dla­tego ciesz się tą chwilą, w któ­rej obda­rzam cię swoim spoj­rze­niem, wielka Zuzo. Oczy Anki obej­mują zesztyw­niałą Zuzię wszech­wład­nym dobrem. Nie­pro­szona o odda­nie inte­rak­tyw­nej lalki, Zuzia oddaje ją dobro­wol­nie i jesz­cze głasz­cze Ankę po jej cytry­no­wych wło­sach. Wymie­niają się uśmie­chami. Roz­ko­ja­rzona Zuzia wraca do swo­jego świata prze­mocy, w któ­rym po kil­ku­na­stu sekun­dach wyrywa misia innej dziew­czynce, a kiedy ta śmie zapła­kać, dostaje od Zuzi w poli­czek.

Inna scena, kil­ka­na­ście lat póź­niej. Kolejka do kasy. Ania się spie­szy. Wykrzy­wia zja­wi­skową buźkę, dodaje: „Brzuch mnie boli”, wszy­scy zgod­nie ją prze­pusz­czają, nie­któ­rzy myślą, że może ta dwu­dzie­sto­kil­ku­latka jest w ciąży, nie­któ­rzy ule­gają jej obez­wład­nia­ją­cemu spoj­rze­niu.

Na pewno ulega mu jeden z naj­krwaw­szych wykła­dow­ców na uni­wer­sy­te­cie. Sesja, pro­fe­sor oprawca masa­kruje kolej­nych stu­den­tów. Mało kto zdaje, a jak zdaje, to ze stop­niem mizer­nym, uszczu­pla­ją­cym wszel­kie szanse na sty­pen­dium. Pro­fe­sor oprawca nie­na­wi­dzi swo­jej pracy, pół­tora roku temu miał zostać mini­strem edu­ka­cji, jed­nak wygryzł go bar­dziej cwany ugo­do­wiec. Pro­fe­sor oprawca ma dosyć uże­ra­nia się ze stu­den­tami. Poza tym zasłu­guje na rzą­dowe sta­no­wi­sko, co pod­kre­śla jego sze­roki doro­bek i bez­kom­pro­mi­sowa cha­ry­zma. Nie­stety, w świe­cie stu­den­tów zwą go Robe­spierre’em i ta zła fama przy­czy­niła się do utrą­ce­nia jego kan­dy­da­tury na pre­sti­żowe sta­no­wi­sko, pre­mier wyobra­ził sobie, że taki pro­fe­sor w końcu dobie­rze się do niego samego, skoro tak łatwo gilo­ty­nuje młod­szą brać. W tych strasz­nych oko­licz­no­ściach kolej na Anię. Przed nią z salki egza­mi­na­cyj­nej wycho­dzi zapła­kana stu­dentka, „Oblał?”, pytają nie­po­trzeb­nie inni nie­szczę­śnicy. Wycie dziew­czyny potwier­dza oczy­wi­ste pyta­nie. Prze­ra­żona Ania o twa­rzy w kolo­rze mąki pszen­nej zamyka drzwi. Stu­denci, pełni Scha­den­freude, cze­kają na jej powrót. Nie­któ­rzy pozwa­lają sobie na docinki typu: „Po co takiej dupie stu­dia?”, „Dokład­nie, i tak będzie utrzy­manką”. Mijają minuty. Ania wycho­dzi. Cała roz­pro­mie­niona. Stu­denci patrzą na sie­bie poro­zu­mie­waw­czo. „Zali­czone” – infor­muje przy­szłych pra­cow­ni­ków agen­cji public rela­tions. Napię­cie opada, wszy­scy roz­cza­ro­wani. W tle docinki, „Chyba zali­czona”, i zadzi­wia­jąco łagodne „Co za kokota!”.

Kokota. Czy­taj: kur­wota.

Kokota, mier­nota. Klą­twa działa, cokol­wiek tam za zamknię­tymi drzwiami się stało lub nie.

Ania zaczyna swoją pierw­szą pracę, bez sen­sa­cji, w agen­cji public rela­tions. Już pierw­szego dnia sfory męż­czyzn nie dają jej spo­koju, przy­po­mi­nają sek­su­al­nie nie­wy­żyte zom­biaki, każdy chce się z nią umó­wić, łącz­nie z sze­fem. Po mie­siącu Ania wyla­tuje, rze­komo z powodu nie­wy­wią­zy­wa­nia się z obo­wiąz­ków służ­bo­wych. Do któ­rych, jak łatwo się domy­ślić, miały dojść sesje intymne w wyna­ję­tych na koszt firmy poko­jach hote­lo­wych.

I tak za każ­dym razem. Ledwo gdzieś się zaha­czyła, zaraz pro­blemy, nachalne zaloty, próby wymu­sze­nia spo­tkań. Hete­ro­nor­ma­tywny świat pro­po­zy­cji i kom­ple­men­tów, które z zasady ucho­dzą na sucho ich auto­rom. Ania na złość wszyst­kim nabrzmia­łym kuta­fo­nom pozo­sta­wała wtedy wierna swo­jemu chło­pa­kowi, jakie­muś tam Jar­kowi czy Jac­kowi. Który i tak tego nie doce­niał, pewny, że po prze­ku­pie­niu jej ser­duszka pier­ścion­kiem zarę­czy­no­wym ma na wła­sność Afro­dytę, więc dla uroz­ma­ice­nia może ją sobie zdra­dzać z mniej upo­sa­żo­nymi bogi­niami. Za to nie tak roz­wy­drzo­nymi.

Urok oso­bi­sty Ani na­dal działa. Bez pracy, bez pie­nię­dzy, za to z wsa­dem wła­snym zapra­szana jest na wszel­kie zna­czące eventy, wia­domo, bły­sko­tek ni­gdy za wiele. Ania czuje, że nie­uchron­nie zbliża się do jądra despe­ra­cji, że jeśli to nie zadziała, zazgrzyta zębami i „pokaże cycki”, pró­bu­jąc zostać gwiazdą uni­wer­sum social mediów. Prze­raża ją jed­nak defi­ni­tywne zaszu­flad­ko­wa­nie, raz się obna­żysz, obna­żysz się na zawsze.

Na jed­nej z imprez w aktu­al­nie topo­wym klu­bie Ania, zmę­czona cią­głymi zaczep­kami, „Czy my się nie znamy, jesteś taka łał, może się spo­tkamy po tym wszyst­kim, co?”, idzie do baru, drinki się jej dwoją, lecz jesz­cze nie troją, uczci­wie ma ochotę na wię­cej, by bez skru­pu­łów dać się nieść występ­nej nocy. Mniej wię­cej z pro­cen­tem i pół we krwi widzi jakieś zamie­sza­nie przy nale­wa­kach, bywalcy zacze­piają kogoś zna­nego, widocz­nie bar­dzo zna­nego, pra­wie każdy wyj­muje smart­fon i usi­łuje zro­bić sobie z tym kimś sel­fie. Tłum nie­sie Anię w stronę sławy. Nie ma mowy o zacho­wa­niu spo­łecz­nego dystansu, izo­la­cji, raz się żyje, obwiesz­cza chó­ral­nie tłum w swoim zachwy­cie nad obiek­tem tego zachwytu. Kil­ka­na­ście minut temu w dam­skiej toa­le­cie Ania sko­rzy­stała skwa­pli­wie z pro­po­zy­cji jakiejś roz­go­rącz­ko­wa­nej laski, „Chcesz niu­cha?”, „Czemu nie”. Koka nie­sa­mo­wi­cie ją odprę­żyła i roz­prę­żyła. Teraz jest jej cudow­nie wszystko jedno. Roz­po­znaje go, ten obiekt chęci dotknię­cia, zro­bie­nia z nim sel­fie, to cele­bryta-aktor, jako aktor na razie począt­ku­jący, dwie rólki, pięć dia­lo­gów w zna­nych spo­tach rekla­mo­wych, ogól­nie bez szału, jako cele­bryta – zaawan­so­wany w byciu zna­nym, influ­en­cer, tik­to­ker. Przede wszyst­kim tik­to­ker, z sar­ka­stycz­nymi odzyw­kami w tych swo­ich fil­mi­kach i innych uplo­adach. Kil­ka­dzie­siąt arty­ku­łów w głów­nych ser­wi­sach plot­kar­skich, kil­ka­dzie­siąt tysięcy komen­ta­rzy, to jego bilans bycia kimś wię­cej niż zwy­czajny śmier­tel­nik, co umrze jak szara myszka. Oczy boskiego celeba tra­fiają na oczy nie­zna­jo­mej. Pora­żone natych­miast tym czymś, co u Ani natu­ralne i zachłanne.

Na drugi dzień pudelki pełne są pew­nych swego domnie­mań: Kim jest nowa wybranka Seba­stiana Lis­sow­skiego (34 l.)? Nie mija mie­siąc, pudelki żerują na foto­gra­fiach zarę­czyn Seba­stiana z Anią (29 l.?). Przed­sta­wiana jako pra­cow­nica branży pia­rowo-even­to­wej (prawda), maskotka począt­ku­ją­cego aktora i tik­to­kera (28 963 ośmio­se­kun­dowce, skoń­czysz czy­tać ten aka­pit, nabije do 28 998). Tylko bez tej maskotki pro­szę. Seba­stian Lis­sow­ski nie może się uwol­nić od „napier­da­la­ją­cej sławy”, jak ją okre­śla, sławy mają­cej początki w jego wcze­śniej­szej youtube’owej dzia­łal­no­ści, gdzie paro­dio­wał w nie­co­dzien­nych sytu­acjach innych zna­nych, po czym zwin­nie, choć już jako senior w tej branży, prze­szedł na rela­cje na Insta i Tik­Toku, tam dopiero namie­szał swoim pur­non­sen­so­wym poczu­ciem humoru. Zasły­nął gdzieś na mar­gi­ne­sie akcji cha­ry­ta­tyw­nej na rzecz zubo­ża­łych rodzin „covidowców19”. Seba­stian, kame­leon prze­bie­ra­nia się i naśla­do­wa­nia, nie­co­dzienny talent poka­zu­jący w krzy­wym zwier­cia­dle inne talenty. Do tego z ser­cem, co szcze­gól­nie Tik­Tok zal­go­ryt­mo­wał na pozy­cjach jeden, dwa, trzy, ni­gdy cztery – za każ­dym Seba­stiana nowym fil­mi­kiem.

W oddali medial­nej zawistni byli stu­denci trium­fują, jak to traf­nie pod­su­mo­wali Ani przy­szłe życie.

Interwencyjna (Dorota)

Życie Doroty do łatwych nie należy. Ani w prze­szło­ści, ani obec­nie.

Ten sam dzie­się­cio­pię­trowy blok. Na pię­trze dru­gim rodzina Ani, na pią­tym Doroty. Ojciec Doroty pra­co­wał w zakła­dzie oczysz­cza­nia mia­sta. Zmarło mu się w ramach nie­od­wra­cal­nych powi­kłań wątroby na… jede­na­ście mie­sięcy przed jej naro­dze­niem. Więc sprawę poczę­cia ewi­dent­nie musiał prze­jąć ktoś inny. Matka Doroty utrzy­my­wała twardo, że córeczka jest pogro­bow­cem. Sąsie­dzi przy­ta­ki­wali, pew­nie, o tak, tak, któ­rejś nocy Fra­nek powstał z grobu i ostatni raz posta­no­wił roz­grzać mał­żeń­skie łoże. Dys­kret­nie tę uwagę pozo­sta­wiali dla sie­bie.

Co do roz­grze­wa­nia łoża. W pakie­cie z cał­kiem intry­gu­jącą fizycz­nie mamą robili to póź­niej różni wuj­ko­wie, młodsi, starsi, śred­nio co kwar­tał nowy. Z każ­dym było coś nie tak. Zazwy­czaj męż­czyźni po przej­ściach, takich dosłow­nych i meta­fo­rycz­nych. Prak­tycz­nie co dru­giego dotknął tak zwany smutny los. Nie­któ­rych roz­je­chał. Jak obli­czyła już doro­sła Dorota, na dwu­dzie­stu ośmiu kon­ku­ben­tów mamy ponad połowa wyka­zy­wała nie­zdrowe zain­te­re­so­wa­nie jej zja­wi­skową córeczką, jej „rudo­ścią”; roz­czu­lali się pie­gami, gła­skali po główce.

Żeby tylko.

Matka pod­upa­dała coraz bar­dziej na zdro­wiu. Praca w szkol­nej sto­łówce nie słu­żyła jej na dłuż­szą metę i depre­syjną setę plus sal­ce­son czy inną formę prze­two­rzo­nej fauny. Pot, tłuszcz i niska płaca pod­ko­py­wały jej pew­ność sie­bie. Co z tego, że obiady Dorotka miała za darmo, jak razem z nimi dosta­wała na deser mami­nych pato­kon­ku­ben­tów. Scenki ukła­dają się w repor­taż inter­wen­cyjny, w któ­rym zabra­kło poli­cji, więc Dorotka musiała radzić sobie sama.

Więc radziła.

Matka aku­rat w szpi­talu, jakieś tam kobiece sprawy. Nie­prawda. Dzie­wiąta z kolei abor­cja, bo piguły czy spi­rale to skom­pli­ko­wana sprawa, więc nic z tego, zło­rze­czyła matka na szpi­tal­nym łożu. Dorotka w miesz­ka­niu. Z wuj­kiem numer szes­na­ście. Dorotka się kąpie. Wybija godzina prze­zna­cze­nia. Wujek numer szes­na­ście wcho­dzi do łazienki, Dorotka zapo­mniała zamknąć drzwi, brała prysz­nic w wan­nie, naga, bez­bronna. Kuca momen­tal­nie, zakry­wa­jąc swoje dziew­częce łono, wujek uśmie­cha się do niej, Dorotka ma już krzyk­nąć, kiedy męż­czy­zna odwraca się w stronę muszli klo­ze­to­wej i bez zaże­no­wa­nia opróż­nia pęcherz po ostat­nim sze­ścio­paku. Długo sika. Roz­dy­go­tana ze wstydu i stra­chu dziew­czynka szy­kuje się na alar­mowy krzyk, zimno jej w tej wan­nie, naj­chęt­niej by się pod­to­piła. Wujek zapo­mina spu­ścić wodę, wali klapą (wtedy sedesy z wol­no­opa­da­jącą były rary­ta­sem jak pierw­sze komórki), beka­jąc prza­śnymi seriami z prze­pi­tej gar­dzieli wycho­dzi chwiej­nym kro­kiem z łazienki, o Jezu­sku, dzięki ci, świer­go­cze Dorotka. Wizja dobra­nia się do kolej­nego sze­ścio­paku jest dla wujka numer szes­na­ście bar­dziej kusząca niż wizja dobra­nia się do sze­ścio­latki.

Wujek numer dwa­dzie­ścia był bar­dziej zde­cy­do­wany. Udało mu się raz wło­żyć Dorotce palec, nie za głę­boko, ale jed­nak. Co jego, to jego. Wyko­rzy­stał jej cho­robę, gorącz­ko­wała, powie­dział, że postawi jej bańki, na osob­no­ści, i wtedy to się stało. Dorotka wydała z sie­bie pisk, prze­wró­ciła się na plecy, bańki pospa­dały na łóżko i pod­łogę, wuj­kowy palec wyśli­zgnął się siłą rze­czy z miej­sca mole­sto­wa­nego, mała otwo­rzyła buźkę, lecz nie krzyk­nęła, pod­nio­sła się i chap­nęła męż­czy­znę w pła­tek lewego ucha; tak, ugry­zła szu­brawca z całych sił jak mło­dziutki zom­bia­czek. „Ty mała kurwo!”, zdą­żył krzyk­nąć, po czym uciekł raz na zawsze z miesz­ka­nia.

Ostatni kon­ku­bent matki osza­lał na punk­cie wów­czas dwu­na­sto­let­niej Dorotki. Zapo­wia­dała się z niej taka Lolita, że pac­nij, lite­ra­turo! Ale w wer­sji patolo. Nie dawał jej spo­koju ten wujo, cią­gle robił umi­zgi.

„Wiesz, ona sama mnie kusi, ta twoja córka to mała dia­blica”, uspra­wie­dli­wiał się przed swoją roz­ko­ja­rzoną kon­ku­biną, wyko­rzy­stu­jąc fakt, że prze­cho­dziła meno­pauzę i miała swoje humory, które, jak twier­dził, „nie pozwa­lały mu być stu­pro­cen­to­wym męż­czy­zną”.

To był mistrz psy­cho­lo­gicz­nej roz­grywki i nie­wiele go dzie­liło od legal­nego, nor­mal­nie na oczach matki, roz­dzie­wi­cze­nia jej córki. Nale­żał do pedo­fi­lów-węd­ka­rzy, któ­rzy potra­fią zarzu­cić wędkę i cier­pli­wie cze­kać na oka­zję.

Późna let­nia noc, bezec­nik palił papie­rosa na bal­ko­nie, który trudno było nazwać bal­ko­nem, Dorotka nazy­wała go kuwetą dla pala­czy, sze­roki na dwie stopy do przodu, długi na dzie­sięć, naj­wy­żej dwa­na­ście.

Męż­czy­zna spo­glą­dał na księ­życ w pełni. Knuł plan, jak tu za parę godzin wydo­stać się z łoża cho­ro­wi­tej kon­ku­biny i bez­sze­lest­nie dobrać się do małej rudej. Czuł, że nad­szedł dzień zasłu­żo­nego połowu. Przy­po­mniał sobie, że zostało mu jesz­cze tro­chę tego magicz­nego środka, który nazy­wają pigułką gwałtu. Zacią­gnął się z przy­jem­no­ścią, tak, to jest jego metoda na młodą rybkę Dorotkę. Zrobi star­szej babie, jej mamie, her­batkę, dosy­pie pro­chy, kobita będzie spała jak kom­pa­nia karna po całym dniu harówy w kamie­nio­ło­mach. Ruda niu­nia może sta­wić opór, lecz on zna patenty na okieł­zna­nie tego kur­czaczka. Ech, będzie się działo, tego był pewny. Zaczął prze­cią­gać się nad balu­stradą. Cisnął petem w ciemną noc. Czuł się jak mar­cowy kot. Musi przy­go­to­wać mię­śnie na nocne wyzwa­nia. Bicepsy mają dzia­łać bez uste­rek, kiedy w razie czego zasłoni gów­nia­rze ryja, by się nie darła, jak jej wsa­dzi. O, jak jej wsa­dzi, do kresu jej mło­dej cipki. Aż go zate­le­pało z pod­nie­ce­nia.

Nagle ze śmia­łych marzeń wyrwało go „Hu-hu!”. Odru­chowo pod­sko­czył ze stra­chu. Dorotka szybko wró­ciła do swo­jego poko­iku. Na drugi dzień wujka już nie było.

I żad­nego ni­gdy wię­cej.

Oca­lała.

Mijają lata. Dorota przy­kłada coraz więk­szą wagę do tego, by wszystko było w porządku.

Żad­nych uchy­bień od prawa. Przy­naj­mniej wokół niej.

Idzie do poli­cji. Jedni zostają stró­żami prawa, bo nie mają innego spo­sobu na życie, a sporo przy­zwo­ito­ści, którą chcą uczci­wie zmo­ne­ty­zo­wać. Dru­dzy czę­sto wybie­rają poli­cję za prze­szłe prze­winy, w ramach wyrzu­tów sumie­nia i moral­nej rekom­pen­saty. Dorota nie wie, która opcja pasuje do niej naj­bar­dziej.

Dla­tego szybko zostaje poli­cjan­tem ide­al­nym.

Jeden z pierw­szych patroli. Pędzi mistrz kie­row­nicy, prze­kra­cza pręd­kość o dwie­ście pro­cent. Dorota pod­cho­dzi do jego spor­to­wego samo­chodu. Mistrz łaska­wie opusz­cza szybę. Uka­zuje swoje obli­cze mło­dego, wylu­zo­wa­nego boga­cza. Na końcu języka ma utartą frazę: „Prze­cież to auto­strada, ponio­sło mnie, ale wyprze­dzam zgod­nie z prze­pi­sami”. Chciałby przy oka­zji dodać: „Co wy tu robi­cie, psy? Spie­przaj­cie na drogi pod­po­rząd­ko­wane!”. Dorota zdaje się go nie słu­chać. Wysta­wia man­dat. Młody, wylu­zo­wany bogacz, może aktor, może dzie­dzic for­tuny, opo­nuje. Wycho­dzi, zaczyna gesty­ku­lo­wać jak ste­reo­ty­powy Włoch, dmu­cha na chama poli­cjantce w twarz. Wydaje mu się taka nie­rze­czy­wi­sta, ruda jak z jakiejś bajki, a nie patrolu poli­cji. Alko­mat. Trzeźwy jak świ­nia, a mimo to świ­nia. Młody, wylu­zo­wany bogacz beka jej pro­sto w twarz. Dorota czuje odór jakie­goś wysu­bli­mo­wa­nego dania, bo jak­żeby innego przy docho­dach tego gnojka, jed­nak bar­dzo cierp­kiego. W odpo­wie­dzi sięga do kabury, „Na zie­mię! Ręce za głowę!”. Młody, już niewylu­zo­wany bogacz wyko­nuje pole­ce­nie. Jest prze­ra­żony. Zaczyna dygo­tać, jakby zaczy­nała mu się padaczka. Wyce­lo­wany w niego pisto­let zdaje się gotowy do odpa­le­nia. Kie­rowca jęczy i błaga o zmi­ło­wa­nie. Pła­cze. Sika pod sie­bie. Traci prawo jazdy na kilka lat, koń­czy z wyro­kiem za naru­sze­nie nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej poli­cjanta. Dorota jest nie­prze­jed­nana, prawo jest po jej stro­nie.

Co wcale nie podoba się jej prze­ło­żo­nym. Ma ksywę Ruda Suka, nic na to nie pora­dzi. Nikt nie śmie wypo­wie­dzieć tego w jej pobliżu. Jedni ją lubią, dru­dzy jej nie zno­szą. Dorota na wszyst­kie spo­soby pró­buje osła­bić swoją „rudość”. Naj­pierw zwią­zuje włosy, w końcu zaczyna je pod­ci­nać, nosi fryz chłop­czycy, męczą ją pyta­niami, czy nie jest lesbą, nie, nie jestem, musi się tłu­ma­czyć, szału dostaje, o far­bo­wa­niu nie ma mowy, za dużo pie­gów, wyglą­da­łaby jak strach na wró­ble uda­jący czło­wieka – wma­wia sobie, nie do końca prze­ko­nana o słusz­no­ści tego porów­na­nia.

Ale w ogól­nym roz­li­cze­niu jest nie tyle ile dobrą poli­cjantką, co coraz lep­szą. Nie inte­re­sują jej żadne awanse, uwiel­bia być na pierw­szej linii, inter­wen­cje, sta­no­wie­nie prawa i porządku w wer­sji nama­cal­nej, patrole, pościgi, man­daty, tysiące man­da­tów. W tym znaj­duje sens swo­jej pracy. Tu się speł­nia. Karać tych, któ­rzy ewi­dent­nie na to zasłu­żyli.

Nie speł­nia się za to na polu pry­wat­nym. Wszyst­kie związki jak klocki domino legły dotąd jeden na dru­gim. Na por­ta­lach rand­ko­wych, jesz­cze przed Tin­de­rem, trwała regu­larna wojna o jej względy. Każde odświe­że­nie pro­filu skut­ko­wało set­kami pro­po­zy­cji. Co z tego, skoro już po pierw­szej randce, kiedy tylko typ dowia­dy­wał się, że sie­dzi przed nim poli­cjantka, i to taka z patrolu inter­wen­cyj­nego 24 h, nie żadna tam z admi­ni­stra­cji, co wraca do domu po szes­na­stej, zaraz uda­wał nie­wi­niątko i zni­kał, albo po kola­cji, albo po pierw­szym i ostat­nim sto­sunku. Zda­rzało się czę­sto Doro­cie, że przy­ła­py­wała póź­niej nie­do­szłych narze­czo­nych za kół­kiem, wtedy dosta­wali zasłu­żony mak­sy­mal­nie man­dat za prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści, paru skoń­czyło w aresz­cie przez pro­centy, a gdy pysko­wali, za naru­sze­nie nie­ty­kal­no­ści.

Tak że tak, z Dorotą nie było żar­tów, jeśli cho­dzi o kodeks wykro­czeń i wszelki inny kodeks.

Aż w końcu, jak to bywa, sama pod­pa­dła pod para­graf.

No, może bar­dziej kodeksu etycz­nego.

Kiedy Ania poznała słyn­nego Seba­stiana, jej przy­ja­ciółka Dorota uwi­kłała się w romans z innym poli­cjan­tem, z tych, któ­rzy zawsze ją lubili i ni­gdy nie nazwali Rudą Suką. Mirek wpadł jej z wza­jem­no­ścią w oko na szko­le­niu strze­lec­kim. Daleko od mia­sta, w jed­nym z mazur­skich ośrod­ków poli­cji. Nikogo nie dzi­wiło, że Ruda Suka jak jakiś auto­mat tra­fia w dzie­siątkę, faceci czuli wręcz respekt i prze­ra­że­nie, że ma tak dosko­nałe oko. Ich „honor” ura­to­wał Mirek, który w osta­tecz­nym pod­su­mo­wa­niu cel­nych strza­łów o dwa punkty wyprze­dził Rudą Sukę. Po wszyst­kim pod­czas zie­lo­nej nocy było ostre picie, były ostre żarty, trzy­dzie­stu chłopa, dzie­więt­na­ście kobiet, testo­ste­ron walił gdzie popad­nie z mocą Nia­gary, prze­ko­ma­rzanki, toa­sty, potem poważne pijac­kie roz­mowy przy ogni­sku, a potem, kto się dobrał w pary lub trój­kąty, nastą­piło to i owo w poko­jach ośrodka, jesz­cze przed lock­dow­nem numer trzy. Mirek i Dorota bez­sprzecz­nie też wpa­dli sobie w oko, wymie­rzyli w sie­bie i tra­fili, bar­dzo tra­fili.

Na drugi dzień Mirek powie­dział, pra­wie pła­cząc w koł­drę, którą zdarł z uda pół­śnią­cej, szczę­śli­wej jak ni­gdy Doroty:

– Wiesz, mam żonę, sie­dem lat jeste­śmy, ja jej już nie kocham, ona nauczy­cielka, wraca do domu, mnie nie ma, ona jest, ona chce dziecka, robi wszystko, by mnie usi­dlić, wiesz, ja jej nie tykam, muszę to zakoń­czyć, zwłasz­cza teraz, lepiej szyb­ciej, bo potem puści mnie w skar­pet­kach, ta, prę­dzej na bosaka.

W odpo­wie­dzi dostał od Doroty w poli­czek.

Przez kolejne mie­siące, aż pra­wie do teraz, spo­ra­dycz­nie ze sobą sypiają. Ale sypiają. Dorotę gryzą roz­terki, moral­niaki gor­sze niż wszyst­kie okresy razem wzięte, jakoś tak, sama już nie wie. Co z tego, skoro wystar­czy, że zoba­czy Mirka i zaraz jakoś tak mięk­nie, cała jej bojo­wość siada, ma ochotę usiąść na nim i ruszać bio­drami do samego doj­ścia. Cierpi. Wierzga. Dla­czego cudzy mężo­wie tak czę­sto oka­zują się naszymi męż­czy­znami życia, pyta co rusz nie­wi­dzial­nego psy­cho­te­ra­peutę. Usta­lają gra­fik spo­tkań na pod­sta­wie gra­fika służ­bo­wych dyżu­rów. Stop­niowo Dorota coraz bar­dziej ma dosyć swo­jego romansu, Mirek coraz bar­dziej się anga­żuje. Ona się odko­chuje, on się zako­chuje. Świa­domy, że ona jest wolna, on nie. On obie­cuje, że będzie. Ona nie wie­rzy. To wie­rzy. To znów nie.

Zorien­to­wała się, że choć pra­gnie go fizycz­nie, tak na zabój, to gdy widzi go służ­bowo, ma ochotę zapo­mnieć o nim i zło­żyć dymi­sję. Nie tak miało być po tych wszyst­kich wuj­kach, by ucie­kać od męż­czyzn i w efek­cie pako­wać się w tok­syczne związki, mamić się, że kolejne kłam­stwa wresz­cie zamie­nią się w prawdę.

Mirek bok­suje się z żoną, roz­waża kolejne kroki, jak odejść od niej. A może Mirek lgnie do żony. Kom­bi­nuje, jak sprze­dać swoje szczę­ście jako nieszczę­ście. Byle dzięki temu, na boku, pod­kar­miać tymi ście­mami atrak­cyjną, mało powie­dziane, rakietę kochankę. Doro­cie prze­cho­dzi ochota na bawie­nie się w detek­tywa. Dorota chce słu­żyć prawu, czy dla satys­fak­cji, czy dla zadość­uczy­nie­nia, bez kom­pli­ka­cji w miej­scu zwa­nym przez nią wszech­pie­prz­nie łóż­kiem. Spa­daj­cie wszy­scy kom­bi­na­to­rzy, żon­ko­sie, inni tacy, chce zawyć.

Ukryta (Jaga)

Zawyć chce, i to jak, Jaga. Zaraz nie wytrzyma. Co z nimi, laski pomarły czy co? Jeśli się nie ogarną, będzie po niej. Tu, w tej wiel­kiej tor­bie, w któ­rej się uło­żyła, kuląc się jak gril­lo­wana kre­wetka.

Ania i Dorota prze­rzu­cają swoje manatki na wózek do bagażu. Przy­tasz­czył im go jakiś chły­stek z obsługi, ina­czej okre­ślić go nie można, chło­pacz­ko­waty koleś ze służ­bową pla­kietką na lewej piersi, śla­ma­zarny w ruchach, pew­nie i w myśle­niu. Chciał pomóc, zawieźć do apar­ta­mentu.

– Pora­dzimy sobie, dzięki – Dorota powie­działa to tak, że męż­czy­zna pra­wie zasa­lu­to­wał, odwró­cił się i poszedł do swo­ich spraw.

Jako pierw­sza ląduje na wózku torba, w któ­rej ukryta jest Jaga. Zamiast fata­łasz­ków. Czuje się jed­nak jak jakaś szmata.

Narze­czona cele­bryty Ania i poli­cjantka Dorota prze­my­cają Jagę. Nie mają wyj­ścia, jeśli chcą spę­dzić czas wspól­nie, cie­szyć się po równi wszyst­kim, co na nie czeka. A czeka podobno wiele.

Jaga nie może uwie­rzyć, że dała się wcią­gnąć w tę wąt­pliwą zabawę. Jest jak prze­my­cana koka. Jak piąte, ba, siódme koło u wozu. Jak nikt, taki zupeł­nie nikt. Tylko dla­tego, że dziew­czyny ubz­du­rały sobie:

– Mamy pakiet full SPA all inc­lu­sive dla DWOJGA w apar­ta­men­cie Wiel­kiego Księ­cia, dopłata nie wcho­dzi w rachubę, to voucher, apar­ta­ment nie jest wynaj­mo­wany… zwy­kłym ludziom, wierz, nie wierz, więc musisz się w to jakoś wpa­so­wać, Jaga. Chyba nie odmó­wisz?

Nor­mal­nie dopła­ci­łaby za pokój obok, jakiś unte­ra­par­ta­ment, z lodówą, lecz bez pro­secco. Nor­mal­nie wszystko by było ina­czej. Ale nie mogło przez ostat­nie oko­licz­no­ści.

A tych się nazbie­rało, cho­lera, nazbie­rało, pod­su­mo­wuje z rzadką u sie­bie pokorą Jaga, zaczer­pu­jąc ochłap świe­żego powie­trza przez lukę w nie­do­mknię­tym zamku torby. O, gdy się tylko wydo­sta­nie, o, gdy się tylko wydo­sta­nie, zaraz komuś zaje­bie, tak zaje­bie, że nor­mal­nie masa­kra.

Jaga pocho­dzi, jeśli można tak to loka­li­za­cyj­nie pod­su­mo­wać, z pię­tra dzie­wią­tego tego samego bloku, gdzie na samym dole Ania, wyżej Dorota, ona zaś naj­wy­żej. Jej mama, dla prze­ciw­wagi niziutka, bar­dziej do par­teru pasu­jąca, to i jej, Jadze, nie­wiele się cen­ty­me­trów w pakie­cie na doro­słe życie dostało. Wyro­sła na miarę swo­ich skrom­nych moż­li­wo­ści. Nie­wy­soka (nawet jak na kobietę, bre­dzą męż­czyźni o kar­lich mózgach), za to z ogromną poryw­czo­ścią, równą moca­rzom. Tego nikt nie mógł jej odmó­wić.

Jaga sięga Doro­cie ledwo do ramie­nia, Ani do połowy ucha. Taka od małego wzro­stowa hie­rar­chia mię­dzy nimi, co prze­kłada się na hie­rar­chię ogólną. Od początku do teraz. One na zewnątrz, ona wewnątrz. Stłam­szona, upo­ko­rzona. Gdy się tylko wydo­sta­nie, wkle­pie komuś jak nic.

Przed­szkole. Kiedy wielka Zuzia pró­bo­wała ode­brać lalkę prze­słod­kiej Ani, ta ją pod­biła uro­kiem oso­bi­stym. Kiedy jakiś klon Zuzi pró­buje ode­brać lalkę Jadwisi (nie­na­wi­dziła tego imie­nia od zawsze, jej pierw­sze słowo to nie było mama czy papa, to było ja-ga), Jadwi­sia ani myśli kokie­to­wać opraw­czyni. Jadwi­sia chwyta agre­sorkę za rzad­kie kudły i zwy­czaj­nie po dzie­cię­cemu zaczyna ją skal­po­wać. Przed­szko­lanki bie­gną prze­ra­żone w stronę dwóch zwa­śnio­nych dziew­czy­nek. Roz­dzie­lają je, z korzy­ścią dla Jadwisi, tej mniej­szej, pokrzyw­dzo­nej. Zacho­wuje lalkę i tro­feum. Jadwi­sia zaci­ska piąstkę. Dopiero w domu ją roz­wiera, na dywan wysy­pują się wyrwane włosy prze­ciw­niczki. Na koń­ców­kach mają zakrze­płe dro­binki krwi.

Przy­go­to­wa­nia do pierw­szej komu­nii. Cała dzie­ciata część bloku poru­szona, dziew­czynki i chłopcy w kolej­kach do pierw­szej spo­wie­dzi. Ksiądz pyta Jadwi­się:

– Jakie grzeszki ukry­wasz przed Panem Bogiem, mała grzesz­nico?

Jadwi­sia dostaje zaćmy w oczach. Jaka z niej mała grzesz­nica? Ona, taka nie­wy­ro­śnięta, ledwo jest w sta­nie dupkę sobie pode­trzeć kró­ciutką rączką, a ten tu dziwny pan w dziw­nej drew­nia­nej basz­cie pakuje się przez kratkę w jej dziew­częce życie oso­bi­ste. Jadwi­sia ani myśli podą­żać za wska­zów­kami swo­jego Anioła Stróża, który zała­many zwija skrzy­dełka, główkę chowa w smu­kłych świę­to­bli­wie dło­niach. Dziew­czynka nabiera flegmy z wiecz­nie zaka­ta­rzo­nego nosa i cał­kiem spraw­nie opluwa księ­dza przez kratkę kon­fe­sjo­nału. Pogrą­żo­nych w modli­twach wier­nych wyrywa okropny wrzask z lewej nawy bocz­nej. Patrzą zszo­ko­wani, jak ksiądz spo­wied­nik cią­gnie za ucho małą dziew­czynkę, pró­bu­jąc w jakimś zapa­mię­ta­niu zmu­sić ją do pad­nię­cia krzy­żem przed ołta­rzem. Lolitka, roz­pła­kana i roz­hi­ste­ry­zo­wana, nagle wska­kuje mu na sutannę, roz­ciąga ją i przy­dep­tuje. Lolitka dia­be­łek. Kapłan traci rów­no­wagę, ląduje twa­rzą przed ołta­rzem. Z daleka wygląda to na pośli­zgnię­cie, na pewno coś chlap­nął przed wyczer­pu­jącą turą spo­wia­da­nia smar­ka­czy. Spo­wied­nik roz­wala sobie górną szczękę. Zęby w roz­sypce. Już ni­gdy nie zaśpiewa popraw­nie żad­nego psalmu. Król Dawid będzie nie­po­cie­szony. Jeb i płacz. Afera na całą para­fię. Nie chcą dopu­ścić Jadwigi do komu­nii. Biskup umiera ze śmie­chu, że mała dziew­czynka tak urzą­dziła poryw­czego dusz­pa­ste­rza. Dobrze mu tak, doigrał się jak prze­bita opona. W końcu władcy duszy­czek robią łaskę, wyba­czają pań­skim gestem, nie będzie kon­se­kwen­cji. Zwłasz­cza że na spo­wied­nika lecą oskar­że­nia rodzi­ców, któ­rym dono­szą pocie­chy, że zamiast o zwy­czajne dzie­cięce grzeszki typu zazdrość o nowy piór­nik kole­żanki czy okła­ma­nie mamy, że odro­biło się lek­cje, wypy­ty­wał je o pipy, dup­cie, żaden tam Pan Jezus, tylko palu­szek w dziurce go inte­re­so­wał, a w przy­padku chłop­ców docie­kał, czy mię­to­szą sobie „malut­kie, sło­dziut­kie siu­siaki”.

Jadwi­sia, stop­niowo Jadwiga, wresz­cie Jaga, baba Jaga, roz­mi­ło­wuje się w oka­zy­wa­niu sprze­ciwu. Każ­demu, kto chce ją usta­wić. A że mikra na ciele, to prak­tycz­nie każ­demu. Czuje moc w zaci­śnię­tych pię­ściach. Można być niskim, lecz wystar­czy prawy sier­powy i prze­ciw­nik, nawet wyż­szy, pada na zie­mię i ave z nim na zawsze. Jaga zaczyna bok­so­wać. Praw­dziwa chłop­czyca się z niej robi, sza­ty­nowa ama­zonka. W osie­dlo­wym klu­bie spor­to­wym roz­wala każ­dego. Dziew­czyny w jej wieku nie mają z nią szans, chłopcy ledwo dają radę, po czym roz­kła­dają się na mate­racu, tra­fieni spryt­nie w szczęki czy pod­brzu­sza. Jadwiga „Jaga” ma oko do wyszu­ki­wa­nia czu­łych punk­tów na ciele prze­ciw­nika. Kolejni tre­ne­rzy chwalą ją i rów­no­cze­śnie drwią, nie ukry­wa­jąc podziwu jak na pro­fe­sjo­na­li­stów przy­stało: „Mike Tyson w spód­nicy”. Jakiej tam spód­nicy, Jaga na myśl o jej wło­że­niu dostaje mdło­ści. Naj­le­piej czuje się w spoden­kach i spodniach. Apli­ku­jąc sobie tam­pon, marzy, że mizia po dro­dze penisa, swo­jego wła­snego penisa. Nie jest tran­sem, to wie. Coś wię­cej, coś ponad wszel­kie sza­cunki. Tra­fia do kadry. Zdo­bywa mistrzo­stwo mia­sta. Woje­wódz­twa. Kraju. Po wielu zwy­cię­skich tur­nie­jach, kil­ku­na­stu zło­tych i srebr­nych meda­lach, wresz­cie nie­dawno wyty­po­wana na jedyną repre­zen­tantkę kraju w naj­bliż­szych mię­dzy­na­ro­do­wych igrzy­skach olim­pij­skich. Wielki zaszczyt, nieco po cza­sie, poje­cha­łaby już na poprzed­nie, gdyby nie prze­dłu­ża­jące się kło­poty zdro­wotne i pan­de­mia, do tego astma, aler­gie, a jesz­cze kło­poty z byłą dziew­czyną, kło­poty z kło­po­tami, całe życie pry­watne w roz­sypce jak po bru­tal­nym nokau­cie.

Gdzie­kol­wiek się teraz poja­wia, wszy­scy ją roz­po­znają. Słynna bok­serka. Straszna lesba, szep­czą na boku. Patrz­cie na tę jej głowę ogo­loną na ban­dziora. Do tego zafar­bo­waną na nie­bie­sko. Albo czer­wono. Albo, jak teraz, na żółto, blondi w stylu kur­czaka. Niby baba, ale przy­je­bać potrafi jak paru macho. W tle nowi przy­ja­ciele, przy­ja­ciółki. Jaga nie ma złu­dzeń, wszy­scy zdają się jej oka­zjo­nalni. Praw­dziwe przy­ja­ciółki, stałe na zawsze, Ania i Dorota, to inna kate­go­ria. Są jej naj­bliż­sze od cza­sów bloku. Czyli od zawsze-kur­czę-no!, jak nazy­wają swoją wie­lo­let­nią przy­jaźń.

Zawo­dowo Jaga wznosi się i wznosi. Wywiady dla por­tali spor­to­wych, tele­wi­zja, twit­tery, wykopy, red­dity, buz­z­fe­edy. Nie ma dnia, żeby ktoś jej nie zacze­piał. Z prośbą o auto­graf dla córeczki na wózku inwa­lidz­kim. Dla synka marzą­cego o zosta­niu bok­se­rem. Dla sio­stry, by nie zbłą­dziła i nie się­gnęła po wynisz­cza­jące używki. Jaga na początku dawała z sie­bie wszystko, czego od niej ocze­ki­wali. Sio­stra łata. Ostat­nio jed­nak poczuła eks­tre­malny prze­syt. Niby ją akcep­to­wali, wyjąc rado­śnie, że oto stoi przed nimi przy­szła mistrzyni boksu kobie­cego. Ale kiedy docie­rało do nich, że w spra­wach łóż­ko­wych Jaga wcale nie jest oczy­wi­stym zawod­ni­kiem, nie potra­fili ukryć swo­jego roz­cza­ro­wa­nia. Czego się spo­dzie­wali, chciała prze­mó­wić ich języ­kiem Jaga, po bok­serce, jesz­cze takiej jak ona? Na przy­kład taki gość na impre­zie z oka­zji nowej ramówki topo­wego hol­dingu medial­nego. Jaga bawi się za wszyst­kie czasy, tań­czy, kiedy trefny gość przy­sta­wia się do niej, uśmiech odbiera jako zachętę do dal­szej poufa­ło­ści, kła­dzie jej dłoń na tyłku, co prawda, nie­wiele więk­szym od jej bicep­sów, ale zawsze. Jaga, nieco wsta­wiona, wypro­wa­dza cios ostrze­gaw­czy. Wydaje się jej, że deli­kat­nie pac­nęła natręt­nego komara. Jakie jest jej zdzi­wie­nie, kiedy nagle wokół sie­bie widzi nie­bie­skie świa­tła karetki prze­świ­tu­jące przez szyby klubu. Kładą deli­kwenta na noszach. Raczej jego resztki. Ma roz­trza­skany nos. Prze­su­niętą żuchwę. Napa­sto­wał, fakt. Ale żeby tak, pani Jago, odpo­wia­dać prze­mocą, wyko­rzy­stu­jąc swoją bok­ser­ską prze­wagę – zdają się grzmieć oskar­ża­jące spoj­rze­nia świad­ków – to my pani dzię­ku­jemy! Jaga nie może uwie­rzyć, że to dzieje się naprawdę, jakaś poro­niona wer­sja auto­bio­gra­fii w stylu bru­ko­wym. Dwa dni po zda­rze­niu aresz­tują ją w jej wła­snym apar­ta­men­cie. Zapada wyrok, trzy­na­ście mie­sięcy wię­zie­nia w zawie­sze­niu. W infos­fe­rze nagłówki biją po oczach: Jaga W. (29 l., czyżby, inne dane mówią o 28 l.) nie poje­dzie na igrzy­ska? Bok­serka jest zała­mana. Kto kogo obma­cy­wał? Pew­nie, nie musiała odpo­wia­dać mu cio­sem. Lecz cie­kawe, jak byś zare­ago­wała, gdyby cudza łapa, na doda­tek faceta, „wje­chała ci pro­sto w cipę!” – wykrzy­czała swój sprze­ciw w wywia­dzie dla zna­nego por­talu LGBT. Co wcale nie przy­nio­sło jej popar­cia fanów. Więk­szość ocze­ki­wała ide­ali­stycz­nie, że nie wyko­rzy­sta swo­jej bok­ser­skiej siły i pozwoli się dla świę­tego spo­koju obma­cać czy co tam sobie typek ubz­dura, zafun­duje jej pal­cówkę, pro­szę bar­dzo, uszczyp­nie w pośla­dek, a pro­szę bar­dzo, pro­szę pana, doma­gam się wię­cej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki