Berlinawa - Dawid Kornaga - ebook

Berlinawa ebook

Dawid Kornaga

4,0

Opis

Napisana z literackim rozmachem historia dwóch kobiet – kochliwej tłumaczki Oli oraz czynnej neonazistki Uli. Zabawna, przekorna, okrutna i drapieżna.

Akcja powieści rozgrywa się w scenerii współczesnej Warszawy i Berlina, w którym żyją, kochają i nienawidzą postaci zaludniające Berlinawę . Poznajemy tu Warszawę hipsterską, ale z punktu widzenia ludzi, którzy reprezentują ideologię skrajnie odmienną. Natomiast Berlin, odległy od przewodnikowych szablonów i zachwytów, gdzie pod uśmiechniętą maską multikulti skrywa się pradawna, germańska nietolerancja i pogarda, obserwujemy oczami nie-berlińczyków. Szablony pojawiają się w tej powieści tylko po to, żeby po chwili zostać zmiażdżone przekorną logiką fabuły, łączącej w sobie komedię, psychologię i sensację.

Dawid Kornaga (ur. 1975), pisarz i felietonista. Autor sześciu powieści, z których nakładem Świata Książki ukazały się Rzęsy na opak i Cięcia.

Pomysłodawca i redaktor tomu opowiadań Piątek, 2:45, współautor polsko-norweskiej antologii Podróż na północ/Mot Nord. W 2011 roku otrzymał międzynarodowe stypendium twórcze Dagny, przyznane przez Stowarzyszenie Willa Decjusza. Przez kilka lat pisał felietony dla pisma lifestylowo-kulturalnego „Hiro”. Uzależniony od gwaru miasta, różnorodności i wszystkiego, co skraca życie w przyjemny sposób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 659

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
2
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawca: GRAŻYNA SMOSNA
Redaktor prowadzący: BEATA KOŁODZIEJSKA
Redakcja: JAN KOŹBIEL
Korekta: EWA GRABOWSKA, JADWIGA PRZECZEK
Skład i łamanie: Akces, Warszawa
Copyright © by Dawid Kornaga, 2014 Copyright © by Świat Książki, 2014
ISBN 978-83-8031-019-3
Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: Fabryka.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Ola zachodzi

Berghain, am Wriezener Bahnhof,sobota, po trzeciej

Ludzie lubią seks. Ola lubi pociągi. Jak się już nimi najeździ, też lubi seks. Szczególnie po przebyciu trasy Warszawa–Berlin jej ochota na pożeranie życia rośnie z prędkością larwy, która dorwała się do świeżego listowia. Oli libido dostaje popędu w swoim rozgrzanym tyłku i ani myśli zwolnić. Taki jej kurs, stacja na czas jakiś. Stacja wytchnienia, stacja bycia Olą w całej Olowej okazałości.

Ile w tym pozoru, ile autentyku, tylko ona wie i nie ma szans, byśmy się i my tego dowiedzieli.

Berghain. Jest tyle miejsc ciekawych w pobliżu, choćby Maxim, otwarty nawet wtedy, gdy inne kluby geschlossen, gdzie berlińscy celebryci ze światka rapu bywają, a za nimi ciągną tabuny równie utalentowanych naśladowców i wyluzowanych lekkimi narkotykami grupies.

Ale Ola ostatecznie, nieodwołalnie i najczęściej na całą noc w Berghain ląduje. Czasem pół nocy, kiedy kogoś pozna i z tym kimś rozmawia, tańczy, przytula się lub przekracza ten moment między przytulaniem a ostentacyjną pieszczotą.

Ola, zawsze hojna, w Berghain aż przesadza z tą szczodrością. Jeśli jest w nastroju znakomitym i wyluzowanym tak, że gdyby miała lodziarnię, toby lody darmo klientom rozdawała, pozwala sobie na znacznie więcej z tym kimś w ramach dobrze zainwestowanego czasu.

Jednak Ola nie jest utracjuszką – jest zmyślną biznesmenką, podliczającą słupki swoich doznań i ewentualnych korzyści. Za wiele zainwestowała w swoje marzenia, by je teraz wystawiać na jałowych licytacjach.

Chyba każdy normalny mężczyzna, który trafił do Berghain i zauważył Olę, chce ją posiąść. Czyli, gdyby ktoś nie rozumiał tego klasycznego eufemizmu, przelecieć. Przewidywalność mężczyzn męczy, gierki kobiet tym bardziej. W wypadku Oli sprawa ma się nieco inaczej.

Gdyż należy do – również – kobiet lgnących do innych kobiet.

Ola doskonale rozumie oczekiwania obu płci w stosunku do jej ciała. Bo na pewno nie do wrażliwości, tak zwanej duszy i spraw pobocznych. Inaczej by jej tu nie było. Inaczej siedziałaby nad plikiem wypełnionym kilkunastostronicowym fragmentem książki Charlotte Roche Schossgebete w ramach trzymiesięcznego kursu dla tłumaczy w Instytucie Goethego, który zaczęła dwa dni temu.

– Jak masz na imię? – pyta jakiś on.

– Ola – odpowiada Ola.

– Jak masz na imię? – pyta jakaś ona.

– Ola – odpowiada Ola.

– Skąd jesteś? – pyta dana płeć.

– A skąd ty? – odpowiada Ola pytaniem.

– No, stąd.

– A ja nie – ucina Ola.

– To skąd?

– Jakie to ma znaczenie, skoro jestem tutaj?

– Chyba żadne – zgadza się płeć.

– To nie rozmawiajmy o tym – proponuje Ola.

– Jesteś obrażona?

– Nie. Raczej nie.

– To jaka?

– Taka, taka... jak by to sprecyzować bez niedomówień... napalona taka – odpowiada Ola.

I nie czekając na przyzwolenie, kieruje swoje usta ku ustom danej płci. Nie czuje obrzydzenia. Nie czuje żadnych wątpliwości oprócz jednej małej, że mogła wcześniej to zrobić, nie teraz. Tak w ogóle. Nadrabia zaległości, jednocześnie żałując, że nadrabia.

Nie idzie na żywioł – a nuż coś się wydarzy, moja cipko kochana. Wie, że się wydarzy. Jeśli są opory, po prostu pomaga je przełamać. Kiedyś nie tylko odbierano jej możliwość relaksu, kiedyś sama ją sobie odbierała. Teraz, jak ma się coś wydarzyć, to się wydarza. Ola nie przyjmuje do wiadomości, że może być inaczej. No i nie jest.

Kiedy wyjeżdża z domu, co znaczy ucieka, to ucieka na całego, właściwie na całą siebie. Kiedy wchodzi do Berghain, z marszu inwestuje całą swoją ochotę w odreagowanie i smakowanie drinków, zapachów w toalecie, woni stołów z wędrującymi kałużami piwa i kropelkami śliny tych, co tu rozmawiali. Czuje jednocześnie odrazę i fascynację, śmieszy ją to, jednak za każdym razem jest inaczej: albo więcej odrazy, albo więcej fascynacji.

W Berghain nie oszczędzają uszu. Muzyka trzepie myśli, połyka je, trawi, nie wydala. Biczuje basem wypowiadane zgłoski, ludzie ledwo się słyszą, i o to chodzi – im gorzej się słyszą, tym lepiej dla nich.

Berghain to Berlin w miniaturze. Wiele hałasu o nic, nic przestaje być niczym. Dać się nabrać na wartość dodaną, bez złośliwości, raczej za okazaniem szacunku – tak działa Berlin na przybyszów ze wszystkich stron świata. Nie mają pojęcia, że nawet znając płynnie angielski, wkrótce będą zmuszeni do wkuwania niemieckich deklinacji – nie z potrzeby, lecz z ochoty, kiedy ujmie ich kolejny łyk tutejszego pilsa.

Ola, przerabiając swoje germańskie właściwości lingwistyczne, od początku nie miała złudzeń: jest wiele wspaniałych miast, gdzie mówią podobnie, lecz tylko w Berlinie mówią berlińskim. Berghainowym przy okazji. A kiedy i to miejsce zeżre dyktat czasu, mody i trendów, znajdzie się jakieś inne, jeszcze bardziej berlińskie, mroczne za dnia, jasne w nocy.

– Lubię być sobą. Nie, bzdury mówię, ja tu jestem, jaka jestem. Jak w jakiejś banalnej piosence o spełnianiu siebie – mówi Ola. Do kogo? Wyłącznie do siebie.

Kończy drink, zaczyna drink. Piwa nie pija, będąc w klubie, piwo obniża jej libido. Wyłącznie sznaps ją doenergetyzowuje. I parę innych szczegółów, choćby sama świadomość miasta jako takiego.

Dawno, dawno temu, w czasach, gdy telefon komórkowy przypominał małą rakietę dalekiego zasięgu, Berlin lansował się via Love Parade. Miliony podrygujących ciał, święto lata, święto człowieka energetycznego, nawet bardzo energetycznego dzięki paru kreatywnym chemicznym mieszankom. Święto Unii Europejskiej, co się zawiązywała paktem seksualno-fiskalnym po traumie Muru Berlińskiego i zimnej wojny, drogie dzieci, wnuki, prawnuczęta przyszłości. Kiedy skończył się czas technożniw, kiedy didżeje przedawkowali, kiedy laski się zestarzały, zwiotczały, zmarniały, to samo z penisami ówczesnych trendsetterów, słowem, kiedy aktualni fani się rozpierzchli, nowa generacja przeniosła się do przestrzeni zamkniętych, zastrzeżonych. To, co było uliczne, stało się podziemne. Niby więcej porządku, choć bajzel zupełny. I tak marniał Berlin, wraz z nim ludzie zasiedziali i ludzie przybyli. Marniał, kiedy wybuchła eksplozja wściekłego rapu z przedmieść, co pokazał środkowy palec, nawet dwa środkowe palce. Sido & Bushido. Fler i kolejne złe chłopaki – i zdolne, i konfliktogenne jak głodny owczarek puszczony z łańcucha. Ruszyła machina alternatywy, zielonych, tęczowych, wszystkich palet offu. Żądamy currywursta za najwyżej dwa euro, nie więcej, krzyczeli. Rządzili nadbudową, pewni, że nikt im nie podskoczy, Berlin pozostanie miasteczkiem z marginesu, upierali się. Baza, nie bacząc na to, budowała nowe place Poczdamskie, U-Bahny, S-Bahny, centra handlowe, biurowce, zgodne z zasadami sanitarnymi – nie do pomyślenia! – kebabownie. Alternatywa zamieniała się w mainstream, mainstream w telewizję VIVA.

Baza wyszła na prowadzenie. Nadbudowa przeszła do undergroundu. Obecnie działają na zasadzie przeciwieństw. Jedyny kapitał tego miasta bez atrakcji turystycznych, za to pełnego atrakcji egzystencjalnych.

Jedną z nich Ola wdraża w życie, rozciągając swe członki w Berghain. Rozterki również.

Ola próbuje wyprzedzić stracone dni, miesiące, lata, które ukojenie i pogodzenie z życiem miały jej przynieść, a nie przyniosły. Głupia, myślała o stałości, łudziła się, że jakoś to będzie. Stałość to akwarium, kiedy zapominamy o wymianie wody; woda śmierdzi, rybki zdychają. Ola pragnie być rybą ze skrzydłami, a jeśli nie rybą, to choć żabą, też ze skrzydłami, i latać między zbiornikami.

Ola mówi sobie, przytulona do wiązki dźwięków, która towarzyszy jej na parkiecie: byłam polską dziewuszką, co chciała sielanki, kompletnie nie wiedząc, że to tylko słowo w słowniku. Byłam głupią kozą, jedna łączka mi się marzyła, na której będę skubała sobie trawę i meczała zadowolona. Byłam polska, byłam warszawska, potem berlińska, a teraz jaka jestem, tego nie wiem, może się dowiem, a może nie, i tak nikomu nie powiem, nawet sobie samej. Jestem Ola.

– Warszawo, czemu znów za mną tęsknisz – szepcze Ola – skoro ja za tobą nie tęsknię? Kiedy wrócę, będę twoja, postaram się być twoja. Teraz jestem berlińska, berghainowa. W miejscu, które pokochałyby wszystkie dzieci z dworca ZOO, ale nikt by ich tu nie wpuścił, a gdyby zaczęły protestować, dostałyby kopa w swoje tyłki zmęczone wielogodzinnym przesiadywaniem na twardej podłodze.

Ola wyrywa się czyimś ustom, przekręca na pięcie i zaczyna podskakiwać jak doświadczona rejverka po trzecim listku extasy. Za dużo wódki wypiła przed przyjściem tutaj, za dużo wódki wypiła po przyjściu tutaj.

Z przymkniętymi oczami przebrnęła przez tłum, doszła do jednej z toalet. Przed nią naście kandydatek na siksy stało karnie w kolejce. Ona trzydzieści jeden lat i jeden miesiąc, a te śliczności o parę młodsze, choć na szesnastki pozują, niekoniecznie skutecznie. Oli mieszały się słowa, słyszała niemiecki, to jasne, sporo angielskiego i francuskiego, arabski. Sikająca wieża Babel.

– Trzy miesiące tak, doigram się – mówi, nie przejmując się, że któraś z dziewczyn pomyśli: o, wariatka, gada do siebie.

Towarzystwo w Berghain różniło się na przykład od towarzystwa w Q-Dorf w pobliżu słynnej Ku’damm, gdzie Ola trafiła podczas poprzedniego pobytu dla początkujących tłumaczy. Teraz jest zaawansowana. Teraz spija więcej, w ogóle jej to nie dziwi. Q-Dorf, gigantyczna bawialnia dla nastolatków i świeżych studenciaków kierunków niepotrzebnych; po studiach lądują w dyskontach, fast foodach i szemranych imprezowniach. Q-Dorf podkręca zebranych dzielnie rozzuchwalonymi pląsami rozerotyzowanych fordanserek i fordanserów na scenie-wyspie. Bez większych starań można tutaj zaliczyć bombę w pysk od kogoś, komu nie spodobało się nasze jestestwo. Dwudziestopięciolatki uważane są za seniorów, którzy jakimś cudem jeszcze żyją.

Do Berghain rzadko pozwolą wejść komuś, komu pozwalają wejść do Q-Dorf.

Ola zaśmiała się na myśl o tamtejszych tancerzach przebranych za żołnierzy z Gwiezdnych wojen; nie zabrakło podskakującego lorda Vadera i roznegliżowanej księżniczki Lei. W Berghain liczy się muzyka, której nigdy nie polubią w głównych rozgłośniach radiowych. A kto przy okazji uszczknie z cudzych wdzięków, jego zysk. Dlatego Ola uwielbia ten klub, choć dawno się jej opatrzył; postanowiła, że na razie da sobie z nim spokój, tej nocy jednak dociśnie Berghain do końca jak pryszcz – boli, a przyjemnie.

Jej kolej. Zajęła kabinę, usadowiła się i oddała rozpuście oddawania wstrzymywanego zbyt długo moczu. Kiedy spłynęła ostatnia kropelka, naśliniła palec, przejechała nim tam, przetarła papierem toaletowym. Poczuła się nagle podładowana jak skazaniec na krześle elektrycznym, tyle że w jej wypadku nie doszło do egzekucji.

Czasem do szczęścia potrzebujemy tak niewiele, myśli Ola. Dobrze, że faceci nie mają o tym pojęcia, rujnując się dla nas na biżuterię, kolacje i zagraniczne wojaże.

Podchodzi do lustra nad umywalkami, poprawia makijaż, odwzajemniając uśmiech stojącej obok i podkręcającej sobie rzęsy ciemnowłosej kobiety. Jej wielkie bliskowschodnie oczy łapią w swoje źrenice równie wielkie błękitne oczy Oli. Ma na sobie długą czerwoną tunikę, z której wyłaniają się czarne spodnie nurkujące w otchłań cholew butów na koturnach. Nie ukrywa, że jej lekko zakrzywiony nos poluje z orlą prędkością na zapach perfum Oli, rozszerzając nozdrza jak jakiś groźny zwierz. Istota jest zdecydowanie orientalna, oliwkowa, do tego ostentacyjnie ładna.

– Haneen – mówi, podaje rękę; ma wiotką dłoń, malutką, dla kontrastu szponiaste paznokcie, dzięki którym mogłaby statystować w filmach o zombie. – Jesteś sama, jesteś z kimś?

– Aktualnie sama ze sobą – odpowiada Ola. Chciałaby wydąć usta w pogardzie do czegoś tam nienazwanego, nie udaje się jej, usta pozostają w pozycji niewzruszonej, niezagniewanej.

– Gdybyś stęskniła się za obecnością innych, jestem do dyspozycji. Koleżanka mnie wystawiła. Niby wciąż zbiera się, ogarnia, przebiera, rozbiera, a nie ma jej, nadal jej nie ma, wątpię, by dotarła przed popołudniem – mówi ze śmiechem Haneen. – Nie zamierzam na nią czekać.

Ola rozpoznaje północnoniemiecki akcent. Dokańczają remastering makijażu. Ola proponuje sznapsa w oczekiwaniu spóźniającej się koleżanki. Obie mają podobne torebki z długimi paskami, zamszowe. Haneen podnosi swoją, udaje, że ta składa ukłony przed torebką Oli, śmieją się, pierwsze koty za torebki.

Idą do najbliższego baru. Następuje standardowa wymiana informacji, kiedy nie masz w pobliżu Facebooka, który może to zrobić za ciebie. Haneen pochodzi z Bremy. Jej rodzice z Damaszku. Wyemigrowali jeszcze przed upadkiem Muru. Na początku ciężko było, uchodźcy pochodzenia muzułmańskiego mają podwójnie pod górkę, zaczytują się w micie o Syzyfie i w pełni się z nim utożsamiają, stopniowo zapominając o surach i innych banialukach ze świata na styku pustyni i oazy. Przeprowadzki średnio co dwa lata – Zagłębie Ruhry, Frankfurt nad Menem, Monachium, Drezno, Stuttgart, wszędzie dobrze lub źle, nigdzie za długo. Zajmująca historia na reportaż do „Spiegla”. W Berghain słychać co szóste słowo. Haneen jest świadoma tej mimowolnej cenzury, mówi krótko, hasłowo, przeklina, pije, chichocze z własnych dowcipów typu dlaczego dobry niemiecki emeryt to kopnięty w dupę niemiecki emeryt.

Ola orientuje się z przykrością, że nie ma siły na pogłębioną koncentrację, tym samym konwersację, chwieje się, marzy o napoju energetycznym. Zamawia dwa, miesza z procentami.

Haneen wyjaśnia, że jest na diecie, pije na czysto i bez popitki. Uprzedzając pytanie, dodaje: nawet bez fritz coli, której nie sposób nie pić, kiedy mieszka się w Berlinie. Barman z szacunkiem podaje jej kolejne shoty, dziesiątki euro idą się upić.

Ola dostaje czkawki, nie może jej opanować, zaczyna się irytować, w głowie się jej kręci coraz szybciej, taka karuzela bez zabezpieczeń, czka seriami, mogłaby wygrywać popularne melodie i brać udział w programach dla szansonistów – przed państwem oryginalna wykonawczyni, czka śpiewając i śpiewa czkając. Haneen wyjaśnia w przerwach między Oli czkaniem, że rozstała się z facetem, owszem, ma dwadzieścia siedem lat i powinna przyjąć jego oświadczyny, nie mogła się jednak zdecydować, bo chyba choruje na poliamorię; jasne, to nie choroba, ale dla monogamistów owszem, gorsza niż sepsa; nic nie poradzi, że nie potrafi być tylko z jedną osobą, cóż, wypijmy za to. Ola podnosi drinka, Haneen podnosi kieliszek, śmieją się, że panny nie powinny tyle w siebie wlewać, bo dłużej muszą stać w kolejce do toalety, co się nie opłaca czasowo i ekonomicznie. Olę znów napada czkanie, Haneen napusza gniewnie swoje obfite usta i mówi, ja cię zaraz uleczę, przykleja się nimi do ust Oli, wkleja się w nie i wkleja, ponieważ Ola pozwala się jej wklejać aż do utraty tchu, a kiedy ta następuje, Ola odkleja się, cud, czkawka przeszła, Haneen cała zarumieniona, nie widać tego, czuć gorąco bijące z jej policzka, na którym Ola kładzie swoją dłoń oderwaną od szklanki, dłoń jest przez to schłodzona, skóra Haneen dosłownie ją pali, Oli się to podoba, mówi, że musi podziękować za uleczenie, przyciąga do siebie Haneen, wprowadza w nią język, dociera nim chyba do jej migdałków. Uff, odrywają się od siebie.

– Jak tu nie lubić Berghain? – pyta Ola, dopijając drinka. – Przed nami resztki nocy, trzeba je zeżreć.

– Prawda. Koleżanka i tak nie dotrze, niech tam skiśnie – odpowiada Haneen.

Robią pa, pa Berghain. Samo wyjście zajmuje trochę czasu, trzeba wpasować się w wężyk wychodzących, który miesza się z wężykiem, wężyskiem wchodzących. Wsiadają do taksówki. Haneen jest po rusku pijana, otwiera swoje wnętrze do samej nagości. Ola próbuje jej dorównać. Taksówkarz ma darmowego sofciaka w lusterku wstecznym. Kurs niedługi, w okolice wybudowanego pod koniec dziewiętnastego wieku S-Bahn Hackescher Markt, gdzie przy Sophienstrasse mieszka Haneen.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki