Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
W drugim tomie trylogii kryminalnej Millennium śledzimy dalsze emocjonujące przygody dwójki bohaterów, LISBETH SALANDER i MIKAELA BLOMKVISTA, których losy ponownie się splatają. Lisbeth na skutek niefortunnego zbiegu okoliczności jest podejrzana o popełnienie ciężkiego przestępstwa i ścigana przez policję. Mikael nie wierzy w jej winę i zaczyna prowadzić własne śledztwo.
Zaczyna się dramatyczny wyścig z czasem...
„Literaturze kryminalnej zawsze brakowało pełnokrwistych postaci kobiecych. Lisbeth Salander, wykreowana przez Stiega Larssona bohaterka cyklu Millennium, to nagroda za lata oczekiwania: ta dziewczyna jest jak tornado: mroczna, nieprzewidywalna, groźna, przebiegła, a przy tym obdarzona dość osobliwą urodą”.
Piotr Kofta
„Drugi tom przygód przebojowej pary szwedzkich detektywów, Lisbeth Salander i Mikaela Blomkvista, jeszcze wspanialszy niż pierwszy!”.
Kazimiera Szczuka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 763
Leżała przypięta pasami na wąskiej pryczy z hartowanej stali. Rzemienie uwierały ją w klatkę piersiową. Leżała na plecach. Ręce ułożone po bokach, unieruchomione na brzegach łóżka.
Już dawno zaniechała wszelkich wysiłków, by się wydostać. Nie spała, ale oczy miała zamknięte. Gdyby je otworzyła, znalazłaby się w ciemności, a jedynym źródłem światła byłaby wąska smuga sącząca się ponad drzwiami. Czuła niesmak w ustach i bardzo chciała umyć zęby.
Jakaś część jej świadomości nasłuchiwała odgłosu kroków, co oznaczałoby, że on nadchodzi. Nie miała pojęcia, czy to wieczór, czy noc, a jedynie poczucie, że zaczynało być zbyt późno na odwiedziny. Nagłe drżenie łóżka sprawiło, że otworzyła oczy. Tak jakby gdzieś w budynku włączyła się jakaś maszyna. Po kilku sekundach nie była już pewna, czy tylko jej się zdawało, czy naprawdę coś usłyszała.
Odhaczyła kolejny dzień w pamięci.
Czterdziesty trzeci dzień w tym więzieniu.
Swędział ją nos, więc przekręciła głowę, by go podrapać o poduszkę. Pociła się. W pokoju było duszno i gorąco. Miała na sobie prostą koszulę nocną, która wciąż się podwijała. Gdy przesuwała biodro, palcem wskazującym i środkowym udawało jej się dosięgnąć koszuli i obciągnąć ją za każdym ruchem o jeden centymetr. Powtarzała całą operację drugą ręką. Ale koszula nadal fałdowała się pod kręgosłupem. Materac był nierówny i niewygodny. Całkowite odosobnienie sprawiało, iż wszystkie delikatne bodźce, na które w innej sytuacji w ogóle nie zwróciłaby uwagi, bardzo zyskiwały na sile. Pasy były na tyle luźne, że mogła zmienić pozycję i położyć się na boku, lecz nie było to wygodne, bo musiała wtedy położyć rękę za plecami, więc ramię cały czas drętwiało.
Nie bała się. Czuła za to, że jej tłumiony gniew rośnie.
Jednocześnie dręczyły ją własne myśli, które wciąż zmieniały się w nieprzyjemne fantazje o tym, co się z nią stanie. Nienawidziła tej narzuconej bezsilności. Jak usilnie by nie próbowała koncentrować się na czymś innym, by zabić czas i odepchnąć świadomość swojej sytuacji, i tak pojawiał się lęk. Wisiał nad nią niczym chmura gazu, grożąc, że przeniknie przez pory skóry i zatruje jej egzystencję. Odkryła, że najlepszy sposób na to, by trzymać lęk z dala, to wyobrażać sobie coś, co daje jej poczucie siły. Zamykała oczy i przypominała sobie zapach benzyny.
Siedział w samochodzie z opuszczoną boczną szybą. Podbiegła, wlała benzynę do środka i podpaliła zapałką. Wszystko to trwało moment. Od razu buchnęły płomienie. A on wił się w męczarniach, słyszała jego krzyki przerażenia i bólu. Czuła woń spalonego mięsa i ostry zapach plastiku i tapicerki ze zwęglonego siedzenia.
Prawdopodobnie przysnęła, bo nie słyszała kroków, ale obudziła się od razu, gdy tylko otworzyły się drzwi. Wpadające światło oślepiło ją.
To on, jednak przyszedł.
Był wysoki. Nie wiedziała, ile ma lat, w każdym razie był dorosły. Miał rudobrązowe, zmierzwione włosy, okulary w czarnych oprawkach i rzadki zarost na brodzie. Pachniał wodą po goleniu.
Nienawidziła jego zapachu.
Stał cicho w nogach łóżka i przyglądał się jej dłuższą chwilę.
Nienawidziła jego milczenia.
Jego twarz skrywała się w cieniu, widziała tylko sylwetkę. Nagle się odezwał. Miał niski, wyraźny głos i pedantycznie akcentował każde słowo.
Nienawidziła jego głosu.
Powiedział, że dziś są jej urodziny i że chce złożyć życzenia. Jego głos nie był wrogi ani ironiczny. Był neutralny. Podejrzewała, że się uśmiechał.
Nienawidziła go.
Podszedł do wezgłowia pryczy. Wierzchem wilgotnej dłoni dotknął jej czoła i przesunął palcami u nasady włosów. Gest ten zapewne miał być przyjazny. Prezent urodzinowy dla niej.
Nienawidziła jego dotyku.
Mówił do niej. Widziała, jak porusza ustami, ale nie słyszała jego głosu. Nie chciała słuchać. Nie chciała odpowiadać. Usłyszała, gdy zaczął mówić głośniej. W jego głosie brzmiało poirytowanie z powodu braku jej reakcji. Mówił o wzajemnym zaufaniu. Po kilku minutach zamilkł. Zignorowała jego spojrzenie. Potem wzruszył ramionami i zaczął poprawiać pasy. Zacisnął trochę bardziej rzemienie na jej klatce piersiowej i pochylił się nad nią.
Odwróciła się natychmiast na lewy bok, tak daleko od niego, jak mogła, na ile tylko pozwalały rzemienie. Podciągnęła kolana pod brodę i spróbowała z całej siły kopnąć go w głowę. Celowała w jabłko Adama, ale trafiła czubkiem palca gdzieś poniżej szczęki, bo był na to przygotowany i zrobił unik, więc skończyło się na lekkim, ledwie odczuwalnym uderzeniu. Spróbowała kopnąć go jeszcze raz, ale był już poza zasięgiem.
Opuściła nogi na pryczę.
Prześcieradło zwisało z łóżka na podłogę. Koszula nocna podwinęła się wysoko nad biodra.
Stał chwilę w bezruchu, nic nie mówiąc. Obszedł pryczę i rozpiął pasy do krępowania nóg. Usiłowała je podkurczyć, ale chwycił ją za kostkę, przygniótł kolano i zacisnął rzemień. Znów obszedł pryczę i przypiął drugą nogę.
Teraz była już kompletnie bezradna.
Podniósł prześcieradło z podłogi i okrył ją. Patrzył na nią w ciszy przez jakieś dwie minuty. Wyczuwała w ciemności jego podniecenie, chociaż go nie okazywał, udawał obojętność. Na pewno miał erekcję. Wiedziała, że chce jej dotknąć.
Potem odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Słyszała, że je zaryglował, zupełnie niepotrzebnie, bo nie miała szans wyswobodzić się z więzów.
Leżała tak kilka minut i patrzyła na wąską smugę światła znad drzwi. Potem poruszyła się, sprawdzając, jak ciasno są zapięte pasy. Mogła trochę podciągnąć nogi, ale rzemienie na piersiach i wokół kostek natychmiast się napinały. Rozluźniła się. Leżała w całkowitym bezruchu i patrzyła w nicość.
Czekała. Marzyła o kanistrze z benzyną i zapałce.
Widziała go przesiąkniętego benzyną. Wyczuwała w dłoni pudełko zapałek. Potrząsnęła nim. Zagrzechotało. Wyjęła zapałkę. Słyszała, że on coś mówi, ale była głucha na jego słowa. Widziała wyraz jego twarzy, gdy przyłożyła zapałkę do pudełka. Słyszała trzask siarki w zetknięciu z draską. Brzmiało to jak spowolniony grzmot pioruna. Widziała, jak bucha płomień.
Uśmiechnęła się z zawziętością, nabrała wewnętrznej siły.
Tej nocy skończyła trzynaście lat.
Równania otrzymują nazwy według potęgi, do jakiej podniesiona jest niewiadoma (według wartości wykładnika). Jeśli ta wartość to 1, mówimy o równaniu pierwszego stopnia, jeśli jest to 2, drugiego stopnia itd. Równanie wyższego stopnia niż pierwszy jest spełnione dla wielu niewiadomych. Wartości te nazywamy pierwiastkami.
Równanie pierwszego stopnia (równanie liniowe):
CZĘŚĆ I
16 – 20 grudnia
Czwartek 16 grudnia – piątek 17 grudnia
Lisbeth Salander zsunęła okulary przeciwsłoneczne na czubek nosa i spoglądała spod ronda kapelusza. Widziała, jak kobieta z pokoju 32 wychodzi bocznym wyjściem z hotelu i spacerowym krokiem zbliża się do jednego z biało-zielonych leżaków przy basenie. W skupieniu wbijała wzrok w ziemię i zdawało się, że idzie na niepewnych nogach.
Salander widziała ją wcześniej jedynie z daleka. Wiek kobiety oszacowała na jakieś trzydzieści pięć lat, lecz mogła być równie dobrze dwudziestopięcio-, jak i pięćdziesięciolatką. Miała brązowe włosy do ramion, pociągłą twarz i dojrzałe ciało, jakby wyjęte z katalogu bielizny domu wysyłkowego. Miała na sobie sandały, czarne bikini i okulary przeciwsłoneczne o fioletowym zabarwieniu. Była Amerykanką i mówiła z południowym akcentem. Żółty kapelusz upuściła na ziemię obok leżaka i dała znak barmanowi z baru Elli Carmichael.
Lisbeth Salander odłożyła książkę na kolana, upiła łyk kawy i wyciągnęła rękę po papierosy. Nie odwracając głowy, przeniosła wzrok na horyzont. Ze swojego miejsca na tarasie przy basenie, między rododendronem a palmami, rosnącymi pod hotelowym murem, widziała w oddali Morze Karaibskie. Kawałek od brzegu płynęła z wiatrem żaglówka, na północ, ku Saint Lucii albo Dominice. Dalej na morzu zauważyła szarą sylwetkę masowca w drodze na południe, do Gujany lub któregoś z sąsiednich krajów. Delikatna bryza walczyła z przedpołudniowym upałem, jednak Lisbeth Salander czuła, jak kropla potu powoli spływa jej na brew. Nie lubiła smażyć się na słońcu. Każdy dzień spędzała, o ile to było możliwe, w cieniu, dlatego wciąż przesiadywała pod markizą. Mimo to jej skóra zrobiła się brązowa jak orzech. Nosiła szorty w kolorze khaki i czarną koszulkę.
Słuchała dźwięków steel pan płynących z głośnika przy barze. Nigdy, nawet w najmniejszym stopniu, nie interesowała się muzyką i nie potrafiła odróżnić szwedzkiej kapeli Sven-Ingvars od Nicka Cave’a, ale muzyka steel pan fascynowała ją. Nieprawdopodobne wydawało się, że ktoś mógł nastroić beczkę po ropie, a jeszcze bardziej to, iż można było z niej wydobyć kontrolowane dźwięki, niepodobne do niczego innego. Miała wrażenie, że to magiczne dźwięki.
Poczuła nagle irytację i przeniosła wzrok z powrotem na kobietę, która właśnie dostała drinka w kolorze pomarańczy.
Nie był to problem Lisbeth Salander. Nie potrafiła po prostu pojąć, dlaczego kobieta nie wyjechała. Przez cztery noce, odkąd tylko para przyjechała do hotelu, Lisbeth słuchała odgłosów przemocy dochodzących z sąsiedniego pokoju. Dobiegały ją ciche, ale wzburzone głosy, płacz, a czasem echo wymierzanych razów. Mężczyzna, który zadawał owe ciosy – Lisbeth podejrzewała, iż to mąż kobiety – miał około czterdziestki. Ciemne, proste włosy staromodnym sposobem czesał z przedziałkiem na środku i zdawało się, że przebywa na Grenadzie w celach zawodowych. Jaki był jego zawód, Lisbeth Salander nie miała pojęcia, jednak każdego ranka mężczyzna w eleganckiej marynarce i pod krawatem pił kawę w hotelowym barze, po czym z aktówką w ręce wsiadał do taksówki.
Wracał do hotelu późnym wieczorem, kąpał się i siedział z żoną przy basenie. Mieli w zwyczaju jadać razem kolację, sprawiając wrażenie cichego i czułego małżeństwa. Kobieta czasem wypijała kieliszek lub dwa za dużo, ale jej stan nikomu nie przeszkadzał ani nie zwracał niczyjej uwagi.
Awantury w sąsiednim pokoju zaczynały się zwykle między dziesiątą a jedenastą wieczorem, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Lisbeth kładła się do łóżka z książką o tajemnicach matematyki. Nie było tu mowy o brutalnym maltretowaniu. Na ile dało się to ocenić przez ścianę, obok toczyła się nieprzerwana, jednostajna kłótnia. Poprzedniej nocy Lisbeth nie mogła opanować ciekawości i wyszła na balkon – mieli otwarte drzwi – aby posłuchać, o co w tym wszystkim chodzi. Ponad godzinę mężczyzna spacerował tam i z powrotem po pokoju, wyznając, że jest łajdakiem i na nią nie zasługuje. Raz za razem powtarzał, iż w jej opinii zapewne jest fałszywym człowiekiem. Ona po każdym takim stwierdzeniu odpowiadała, że wcale tak nie uważa i próbowała go uspokoić. Jednak on był coraz bardziej gwałtowny, aż w końcu zaczął nią tarmosić. Wreszcie odpowiedziała, jak chciał… tak, jesteś fałszywy. On potraktował wymuszone wyznanie kobiety jako pretekst, by natychmiast zaatakować jej prowadzenie się, charakter. Nazwał ją kurwą. Lisbeth Salander bez wahania podjęłaby działanie, gdyby chodziło o nią, jednak tak nie było i ogólnie rzecz biorąc, to nie jej problem, nie mogła więc rozstrzygnąć, czy powinna w jakiś sposób zareagować.
Lisbeth ze zdziwieniem słuchała jednostajnego gadania mężczyzny, zakończonego nagle odgłosem brzmiącym jak uderzenie w twarz. Już postanowiła wyjść na korytarz i kopniakiem otworzyć sąsiednie drzwi, gdy w pokoju zrobiło się cicho.
Przyglądała się teraz uważnie kobiecie przy basenie i zauważyła blady siniak na ramieniu oraz zadrapanie na biodrze, słowem – żadnych poważniejszych obrażeń.
Dziewięć miesięcy wcześniej przeczytała pewien artykuł w magazynie „Popular Science”, pozostawionym przez kogoś na rzymskim lotnisku Leonarda da Vinci, i nagle zrodziła się w niej niewyjaśniona fascynacja tajemniczą dziedziną, jaką jest astronomia sferyczna. Pod wpływem impulsu wstąpiła do księgarni uniwersyteckiej w Rzymie i kupiła kilka najważniejszych rozpraw na ten temat. Jednak aby pojąć astronomię sferyczną, musiała zgłębić arkana matematyki. Podróżując przez kilka ostatnich miesięcy, zaglądała do księgarń naukowych, by kupić kolejne pozycje z tej dziedziny.
Książki zazwyczaj leżały spakowane w walizce, a studia były niesystematyczne i właściwie bez określonego celu, póki nie zajrzała do księgarni w Miami, skąd wyszła z książką doktora L.C. Parnaulta Dimensions in Mathematics (Harvard University, 1999). Znalazła ją tuż przed podróżą na archipelag Florida Keys, skąd miała zacząć zwiedzanie Karaibów.
Zaliczyła już Gwadelupę (dwa dni w niewyobrażalnej dziurze) i Dominikę (przyjemnie, pełny relaks, pięć dni), Barbados (doba w amerykańskim hotelu, gdzie czuła się bardzo niemile widzianym gościem) i Saint Lucia (dziewięć dni). Na tej ostatniej mogłaby nawet zostać dłużej, gdyby nie zadarła z ciężko myślącym miejscowym chuliganem, stałym bywalcem baru w jej położonym na uboczu hotelu. W końcu straciła cierpliwość i walnęła go cegłą w głowę, wymeldowała się z hotelu i popłynęła promem zmierzającym do Saint George’s, stolicy Grenady, kraju, o którego istnieniu nie wiedziała, póki nie wsiadła na pokład statku.
Zeszła na ląd na Grenadzie w tropikalnej ulewie o godzinie dziesiątej pewnego listopadowego poranka. W „The Caribbean Traveller” znalazła informację, że Grenadę nazywano „Spice Island”, wyspą przypraw, oraz że jest największym producentem gałki muszkatołowej na świecie. Wyspa ma 120 tysięcy mieszkańców, ale ponad 200 tysięcy obywateli tego kraju mieszka w USA, Kanadzie albo Anglii, co dawało pewne pojęcie o tutejszym rynku pracy. Wokół wygasłego wulkanu Grand Etang rozciągał się górzysty krajobraz.
Z perspektywy historii Grenada to jedna z wielu niewielkich byłych kolonii brytyjskich. W 1795 roku wywołała poruszenie wśród polityków, gdy pewien wyzwoleniec o nazwisku Julian Fedon, zainspirowany rewolucją francuską, wzniecił powstanie, co zmusiło koronę do wysłania tam wojsk, by ćwiartowały, rozstrzeliwały, wieszały i okaleczały zastępy rebeliantów. Tym, co oburzyło kolonialny reżim, był fakt, że do powstania Fedona przyłączyła się nawet grupa białych biedaków, nie licząc się w najmniejszym stopniu z etykietą czy względami rasowymi. Rebelię stłumiono, jednak sam Fedon nigdy nie został ujęty, zaszył się w masywie Grand Etang, a jego wyczyny obrosły legendą na miarę Robin Hooda.
Trochę ponad dwieście lat później, w 1979 roku, adwokat Maurice Bishop wzniecił nową rewolucję, zainspirowaną – według przewodnika – przez the communist dictatorships in Cuba and Nicaragua. Jednak Lisbeth ujrzała tamte wydarzenia w zupełnie innym świetle, kiedy spotkała Philipa Cambella, nauczyciela, bibliotekarza i kaznodzieję w Kościele baptystów, u którego wynajęła pokój na pierwszych kilka dni. Całą historię można by streścić następująco: Bishop to ludowy przywódca o autentycznej popularności, który obalił szalonego dyktatora i entuzjastę UFO w jednej osobie, poświęcającego część skromnego budżetu narodowego na to, by polować na latające spodki. Bishop agitował za demokracją ekonomiczną oraz wprowadził pierwsze w tym kraju ustawodawstwo dotyczące równości płci, nim został zamordowany w 1983 roku.
Po zamachu – masakrze, w której zginęło sto dwadzieścia osób, w tym minister spraw zagranicznych, minister do spraw kobiet oraz kilku ważnych przywódców związków zawodowych – Stany Zjednoczone najechały kraj i wprowadziły demokrację. Dla Grenady oznaczało to wzrost bezrobocia z ponad sześciu procent do niemal pięćdziesięciu, co spowodowało, iż handel kokainą stał się znów najważniejszym źródłem dochodów. Philip Cambell pokiwał tylko głową, czytając opis z przewodnika Lisbeth i udzielił jej kilku dobrych rad, jakich ludzi i dzielnic powinna unikać po zmroku.
W przypadku Lisbeth Salander takie rady właściwie na nic by się zdały. Jednak udało jej się całkowicie uniknąć kontaktów ze światem przestępczym Grenady, a to dzięki temu, że zakochała się w Grand Anse Beach, położonej na południe od Saint George’s, odludnej, ciągnącej się przez wiele mil plaży, na której mogła godzinami spacerować, nie będąc zmuszona rozmawiać ani spotykać się z kimkolwiek. Przeniosła się do Keys, jednego z nielicznych amerykańskich hoteli przy Grand Anse, gdzie spędziła siedem tygodni, nie zajmując się niczym innym oprócz wędrówek po plaży i zajadania się miejscowym owocem chinups, który w smaku przypominał gorzki szwedzki agrest i niezmiernie przypadł jej do gustu.
Nie był to szczyt sezonu, więc Keys Hotel wynajmował ledwie jedną trzecią pokoi. Jedyny problem polegał na tym, że zarówno spokój Lisbeth Salander, jak i jej wyrywkowe studia matematyczne zakłócił nagle cichy dramat rozgrywający się w sąsiednim pokoju.
Mikael Blomkvist nacisnął dzwonek do drzwi mieszkania Lisbeth Salander przy Lundagatan. Nie oczekiwał, że otworzy, jednak nabrał zwyczaju przejeżdżania obok jej domu mniej więcej raz w miesiącu, aby sprawdzić, czy coś się zmieniło. Kiedy podniósł klapkę w drzwiach i zajrzał przez otwór na listy, dostrzegł stos ulotek. Było tuż po dziesiątej wieczorem, zbyt ciemno, by mógł stwierdzić, jak bardzo ów stos urósł od ostatniego razu.
Chwilę stał niezdecydowany na korytarzu, po czym niezadowolony odwrócił się i wyszedł z budynku. Bez pośpiechu dotarł do domu na Bellmansgatan, włączył ekspres do kawy i rozłożył wieczorne wydania gazet, oglądając jednocześnie późne wydanie wiadomości, Rapport. Był w ponurym nastroju i zastanawiał się, gdzie przebywa Lisbeth Salander. Czuł lekki niepokój i po raz tysięczny zadawał sobie pytanie, co tak właściwie się stało.
Na poprzednie Boże Narodzenie zaprosił Lisbeth do domku w Sandhamn. Chodzili razem na długie spacery i dyskutowali półgłosem o następstwach dramatycznych wydarzeń, jakie stały się ich udziałem w trakcie minionego roku, kiedy Mikael przechodził coś, co z perspektywy czasu oceniał jako życiowy kryzys. Został skazany za zniesławienie i spędził kilka miesięcy w więzieniu, jego dziennikarska kariera utknęła w martwym punkcie, a on sam, uciekając z podkulonym ogonem, zrezygnował ze stanowiska wydawcy odpowiedzialnego1 w czasopiśmie „Millennium”. Lecz nagle wszystko się zmieniło. Zlecenie napisania biografii potentata przemysłowego Henrika Vangera, które wydawało mu się niedorzecznie zyskownym rodzajem terapii, nieoczekiwanie stało się desperackim pościgiem za niezidentyfikowanym, przebiegłym seryjnym mordercą.
W trakcie tego pościgu spotkał Lisbeth Salander. Mikael z roztargnieniem dotknął ledwie wyczuwalnej blizny, jaką pozostawiła pętla tuż pod jego lewym uchem. Lisbeth nie tylko pomogła mu odnaleźć mordercę – dosłownie uratowała mu życie.
Raz za razem wprawiała go w zdumienie swoimi zadziwiającymi zdolnościami – fotograficzną pamięcią i fenomenalnymi umiejętnościami w dziedzinie informatyki. Mikael Blomkvist uważał się za obeznanego z obsługą komputera, ale Lisbeth Salander radziła sobie ze sprzętem, jakby weszła w konszachty z diabłem. Z czasem zrozumiał, że jest hakerką światowej klasy, a w ekskluzywnym międzynarodowym kręgu zajmującym się włamaniami do systemów na najwyższym poziomie jest lagendarną postacią, znaną jedynie pod pseudonimem Wasp.
To właśnie jej umiejętność włamywania się do cudzych komputerów dała mu materiał potrzebny do obrócenia własnej dziennikarskiej klęski w tak zwaną aferę Wennerströma – gorący temat, który po upływie dwunastu miesięcy nadal był przedmiotem międzynarodowych śledztw dotyczących przestępczości gospodarczej, a Mikaelowi dał okazję do regularnego przesiadywania w studiach telewizyjnych.
Przed rokiem sprawiało mu to kolosalną satysfakcję – jako zemsta, a także możliwość wydostania się z dziennikarskiego rynsztoka. Jednak poczucie zadowolenia dawno go opuściło. Po upływie kilku tygodni był już znużony odpowiadaniem na wciąż te same pytania dziennikarzy i policji podatkowej. „Przykro mi, ale nie mogę ujawniać moich źródeł”. Kiedy pewien dziennikarz z anglojęzycznego „Azerbaijan Times” zadał sobie trud i przyjechał do Sztokholmu jedynie po to, aby zadać mu te same naiwne pytania, miarka się przebrała. Mikael ograniczył do minimum udzielanie wywiadów i przez kilka ostatnich miesięcy właściwie zgadzał się jedynie wtedy, gdy dzwoniła Ta z TV4 i osobiście go namawiała, a robiła to tylko, jeśli dochodzenie wyraźnie wkraczało w nową fazę.
Współpraca Mikaela z Tą z TV4 miała jeszcze jeden, całkiem inny wymiar. Jako pierwsza z dziennikarzy podchwyciła całą tę aferę i gdyby nie jej wsparcie tamtego wieczora, kiedy „Milennium” opublikowało newsa, wątpliwe, by temat odbił się tak szerokim echem. Dopiero później Mikael dowiedział się, że musiała walczyć w redakcji zębami i pazurami, aby uzyskać czas na antenie. Opór wobec mówienia o oszuście z „Millennium” był ogromny i aż do momentu, gdy weszła na antenę, nie miała pewności, czy redakcyjna armia prawników nie zablokuje sprawy. Wielu starszych kolegów wydało już na nią wyrok, twierdząc, że jeśli się pomyliła, będzie to koniec jej kariery. Jednak nie ustąpiła, a afera okazała się tematem roku.
Relacjonowała sprawę przez pierwszy tydzień – jako jedyna z reporterów rzeczywiście zagłębiła się w temat – ale na krótko przed Bożym Narodzeniem Mikael zauważył, że wszystkie komentarze i nowe wątki w sprawie zostały przekazane jej kolegom – mężczyznom. Około Nowego Roku okrężnymi drogami dowiedział się, że odsunięto ją od sprawy, uzasadniając, iż tak ważnym tematem powinni zajmować się uznani reporterzy, a nie jakieś dziewczę z Gotlandii czy Bergslagen, czy skąd ona tam, u licha, pochodzi. Kiedy znów zadzwonili z TV4, Mikael stwierdził wprost, że udzieli wywiadu tylko wtedy, gdy Ta będzie zadawać pytania. Po kilku dniach posępnej ciszy chłopcy z TV4 skapitulowali.
Zainteresowanie Mikaela aferą Wennerströma zbiegło się ze zniknięciem z jego życia również Lisbeth Salander. Nadal nie pojmował, co się stało.
Rozstali się w drugi dzień świąt i nie widzieli się przez kilka następnych dni. W przeddzień sylwestra zadzwonił do niej późnym wieczorem, ale nie odebrała.
W sylwestra poszedł do niej dwa razy. Gdy za pierwszym razem dzwonił do drzwi, w oknach paliło się światło, ale nie otworzyła. Za drugim razem w mieszkaniu było ciemno. W Nowy Rok znów próbował się do niej bez skutku dodzwonić. Później odpowiadał mu już tylko komunikat, że abonent jest niedostępny.
W ciągu kilku następnych dni widział ją dwa razy. Ponieważ nie mógł skontaktować się z nią przez telefon, w pierwszym tygodniu stycznia poszedł do jej mieszkania, usiadł przed drzwiami na klatce schodowej i czekał. Miał ze sobą książkę i siedział tak cztery godziny, aż wreszcie przyszła, tuż przed jedenastą wieczorem, niosąc brązowy karton. Widząc go, stanęła jak wryta.
– Cześć, Lisbeth – przywitał się i zamknął książkę.
Zlustrowała go obojętnym wzrokiem, który nie wyrażał nawet odrobiny ciepła czy przyjaźni. Potem przecisnęła się obok niego i włożyła klucz do zamka.
– Zaprosisz mnie na kawę? – zapytał.
Odwróciła się do niego i powiedziała cicho:
– Idź stąd. Nie chcę cię więcej widzieć.
Po czym zatrzasnęła niezmiernie zdumionemu Mikaelowi Blomkvistowi drzwi przed nosem, a on usłyszał jeszcze, jak Lisbeth zamyka drzwi na klucz.
Drugi raz widział ją zaledwie trzy dni później. Jechał metrem ze Slussen do stacji Centrum, a kiedy pociąg stanął na Starym Mieście, wyjrzał przez okno i zobaczył ją na peronie mniej niż dwa metry od siebie. Zauważył ją dopiero w momencie, gdy zamknęły się drzwi. Przez pięć sekund patrzyła przez niego na wskroś, jakby był powietrzem, po czym odwróciła się na pięcie i gdy pociąg ruszył, zniknęła z jego pola widzenia.
Sygnał był oczywisty. Lisbeth Salander nie chciała mieć z Mikaelem Blomkvistem nic wspólnego. Usunęła go ze swojego życia równie skutecznie, jak usuwa się plik z komputera, bez żadnych wyjaśnień. Zmieniła numer komórki i nie odpowiadała na maile.
Mikael westchnął, wyłączył telewizor, podszedł do okna i spojrzał na ratusz.
Zastanawiał się, czy nie popełnia błędu, tak uparcie raz za razem ją odwiedzając. Miał taką zasadę – gdy kobieta dawała mu wyraźnie do zrozumienia, że nie chce o nim słyszeć, szedł swoją drogą. Ignorowanie tego sygnału byłoby w jego oczach równoznaczne z brakiem szacunku dla niej.
Mikael i Lisbeth sypiali ze sobą. Ale doszło do tego z jej inicjatywy, a ich związek trwał pół roku. Gdyby postanowiła zakończyć całą sprawę równie nieoczekiwanie, jak ją zaczęła, Mikael by to zaakceptował. Decyzja należała do niej. Bez problemu odnalazłby się w roli eks – jeśli rzeczywiście nim był – jednak fakt, że Lisbeth Salander zupełnie się od niego odcięła, budził w nim zdumienie.
Nie zakochał się w niej – różnili się od siebie tak bardzo, jak tylko dwie osoby mogą się różnić – ale lubił ją i naprawdę brakowało mu tego cholernie irytującego człowieka. Myślał, że przyjaźń była wzajemna. Krótko mówiąc, czuł się jak idiota.
Stał przy oknie dłuższą chwilę.
Wreszcie podjął ostateczną decyzję.
Jeśli Lisbeth tak bardzo go nienawidziła, że nie mogła się nawet zdobyć na słowo „cześć”, gdy spotkali się w metrze, to prawdopodobnie był to koniec ich przyjaźni, a szkoda nie do naprawienia. W przyszłości nie będzie już próbował się z nią skontaktować.
Lisbeth Salander spojrzała na zegarek i stwierdziła, że chociaż siedziała bez ruchu w cieniu, jest cała spocona. Wpół do jedenastej rano. Zapamiętała długi na trzy linijki wzór matematyczny i zamknęła Dimensions in Mathematics. Po chwili zabrała ze stołu klucz do pokoju i papierosy.
Mieszkała na drugim, ostatnim piętrze w tym hotelu. Rozebrała się i poszła pod prysznic.
Dwudziestocentymetrowa zielona jaszczurka gapiła się na nią ze ściany tuż pod sufitem. Lisbeth popatrzyła na nią, ale nie próbowała jej przepędzić. Na wyspie roiło się od jaszczurek, wkradały się do pokoi przez żaluzje w otwartych oknach, przez szpary w drzwiach albo otwór wentylacyjny w łazience. Lubiła towarzystwo, które niczego od niej nie wymagało. Woda była zimna, ale nie lodowata. Lisbeth stała pod prysznicem pięć minut, żeby się ochłodzić.
Gdy weszła do pokoju, stanęła naga przed lustrem i ze zdziwieniem oglądała swoje ciało. Nadal ważyła tylko czterdzieści kilogramów i miała trochę ponad metr pięćdziesiąt wzrostu. Na to raczej nie mogła nic poradzić. Była drobna jak lalka, małe dłonie, wąskie biodra.
Jednak teraz miała piersi.
Całe życie była płaska, tak jakby nie weszła jeszcze w okres dojrzewania. Wyglądało to po prostu żenująco, więc czuła niechęć przed pokazywaniem się nago.
I nagle miała piersi. Nie były wielkie (takich nie chciała, zresztą wyglądałyby żałośnie w zestawieniu z jej chudym ciałem), lecz jędrne i okrągłe, średniej wielkości. Zmiana została przeprowadzona ostrożnie, a proporcje w dużym stopniu zachowane. Jednak różnica była ogromna, zarówno w jej wyglądzie, jak i samopoczuciu.
Spędziła pięć tygodni w klinice pod Genuą, gdzie wszczepiono jej implanty. Wybrała klinikę i specjalistów, którzy cieszyli się największym uznaniem w Europie. Lekarz prowadzący, czarująco oschła kobieta, Allessandra Perrini, stwierdziła, że jej piersi są niedorozwinięte i dlatego operację ich powiększenia można wykonać ze wskazań medycznych.
Zabieg nie był bezbolesny, ale piersi wyglądały zupełnie naturalnie i takie też były w dotyku, w dodatku blizny stały się już prawie niewidoczne. Ani przez sekundę nie żałowała swojej decyzji. Była zadowolona. Wciąż jeszcze, po sześciu miesiącach od zabiegu, nie potrafiła przejść z obnażonymi piersiami obok lustra, nie stwierdzając jednocześnie z zadowoleniem, że poprawiła się jakość jej życia.
Podczas pobytu w klinice usunęła również jeden z dziewięciu tatuaży, dwucentymetrową osę po prawej stronie szyi. Lubiła swoje tatuaże, a najbardziej wielkiego smoka sięgającego od łopatki do pośladków, lecz osy postanowiła się pozbyć. Powód: tak widoczny i charakterystyczny tatuaż sprawiał, że łatwo było ją zapamiętać i zidentyfikować. Lisbeth Salander nie chciała, by ją zapamiętywano i identyfikowano. Tatuaż został usunięty laserowo i kiedy przesuwała palcem wskazującym po szyi, mogła wyczuć delikatną bliznę. Z bliska dało się zauważyć, że jej opalona skóra miała w tym miejscu jaśniejszy odcień, ale patrząc pobieżnie, nie można było niczego dostrzec. W sumie jej pobyt w Genui kosztował w przeliczeniu sto dziewięćdziesiąt tysięcy koron.
Było ją na to stać.
Przerwała marzenia przed lustrem i włożyła majtki i biustonosz. Dwa dni po opuszczeniu kliniki po raz pierwszy w swoim dwudziestopięcioletnim życiu weszła do sklepu z damską bielizną i kupiła coś, czego nigdy wcześniej nie potrzebowała. Teraz miała lat dwadzieścia sześć i nosiła biustonosz z pewnym zadowoleniem.
Włożyła dżinsy i czarną koszulkę z napisem Consider This a Fair Warning. Odszukała sandały i kapelusz przeciwsłoneczny, a przez ramię przewiesiła czarną nylonową torbę.
W drodze do wyjścia zwróciła uwagę na rozmowę gości hotelowych przy recepcji. Zwolniła kroku i nadstawiła uszu.
– Just how dangerous is she? – zapytała czarnoskóra kobieta o wysokim głosie i europejskim akcencie. Lisbeth pamiętała ją – dziesięć dni wcześniej przyleciała z grupą turystów czarterem z Londynu.
Freddie McBain, siwiejący recepcjonista, który zawsze witał Lisbeth przyjaznym uśmiechem, wyglądał na zmartwionego. Wyjaśniał, że gościom zostaną przekazane odpowiednie instrukcje i nie ma żadnych powodów do niepokoju – jeśli tylko wszyscy będą się ich ściśle trzymać. Po tej odpowiedzi został zasypany pytaniami.
Lisbeth zmarszczyła brwi i poszła do baru, gdzie za kontuarem zastała Ellę Carmichael.
– O co chodzi? – zapytała, wskazując kciukiem na grupę przy recepcji.
– Grozi nam wizyta Matyldy.
– Matyldy?
– To huragan, który powstał u wybrzeży Brazylii kilka tygodni temu, rano przeszedł nad stolicą Surinamu, Paramaribo. Nie wiadomo, w jakim zmierza kierunku – prawdopodobnie dalej na północ, do USA. Ale jeśli podąży wzdłuż brzegu na zachód, Trynidad i Grenada znajdą się na jego drodze. Może więc powiać.
– Myślałam, że pora huraganów już minęła.
– Bo minęła. Ostrzeżenia o huraganach pojawiają się zazwyczaj we wrześniu i październiku, ale teraz wszystko tak się pogmatwało przez ten efekt cieplarniany i w ogóle, że nigdy nic nie wiadomo.
– Okej, a kiedy mamy się spodziewać tej Matyldy?
– Niedługo.
– Powinnam coś zrobić?
– Lisbeth, huragan to nie zabawa. W latach siedemdziesiątych jeden z nich spowodował ogromne spustoszenia na Grenadzie. Miałam jedenaście lat, mieszkałam w wiosce nad jeziorem Grand Etang, przy drodze do Grenville, nigdy nie zapomnę tamtej nocy.
– Hm.
– Ale nie musisz się niepokoić. W sobotę trzymaj się w pobliżu hotelu. Spakuj do walizki rzeczy, których nie chcesz stracić, na przykład ten komputer, którym zazwyczaj się bawisz, i przygotuj się, by ją zabrać, kiedy usłyszysz polecenie zejścia do schronu. To wszystko.
– Okej.
– Chcesz się czegoś napić?
– Nie.
Lisbeth wyszła bez pożegnania. Ella Carmichael uśmiechnęła się za nią zrezygnowana. Minęło kilka tygodni, zanim przyzwyczaiła się do osobliwego sposobu bycia tej dziwnej dziewczyny i zrozumiała, że Lisbeth nie zadziera nosa – po prostu jest zupełnie inna. Ale płaci za drinki bez gadania, zawsze jest w miarę trzeźwa, zajmuje się swoimi sprawami i nie robi awantur.
Komunikacja publiczna na Grenadzie to przede wszystkim fantazyjnie ozdobione minibusy kursujące bez przejmowania się rozkładem jazdy czy innymi formalnościami. Za to jeździły wahadłowo od świtu do zmroku. Natomiast po zapadnięciu ciemności właściwie nie można było się przemieszczać, nie mając własnego samochodu.
Lisbeth nie czekała dłużej niż minutę przy drodze do Saint George’s, gdy zatrzymał się minibus. Kierowcą był rastafarianin i w samochodzie na cały regulator rozlegało się No Woman, No Cry. Lisbeth nie słuchała muzyki, zapłaciła dolara i wcisnęła się między korpulentną posiwiałą damę a dwóch chłopców w szkolnych mundurkach.
Saint George’s leży w półkolistej zatoce tworzącej The Carenage, wewnętrzny port. Wokół piętrzą się strome wzgórza, na których wznoszą się domy, stare kolonialne budynki i Fort Rupert, umocnienia zbudowane na urwistej skale wieńczącej cypel.
Saint George’s to miasto niezwykle zwarte i ciasno zabudowane, z wąskimi uliczkami i mnóstwem zaułków. Domy wtulają się w zbocza i nie ma tu żadnej poziomej powierzchni, z wyjątkiem boiska do krykieta połączonego z bieżnią na północnych krańcach miasta.
Wysiadła w centrum portu i poszła spacerem do MacIntyre’s Electronics na szczycie niewielkiego stromego wzniesienia. Właściwie wszystkie produkty sprzedawane na Grenadzie importowano z USA albo z Wielkiej Brytanii, w związku z czym kosztowały dwa razy tyle co gdzie indziej, za to sklep oferował klimatyzację.
Dostarczono wreszcie baterię, którą zamówiła do swojego PowerBooka Apple (G4 titanium z siedemnastocalowym monitorem). W Miami zaopatrzyła się w palmtopa ze składaną klawiaturą, na którym mogła odczytywać maile i który z łatwością mieścił się w jej nylonowej torbie, więc nie musiała dźwigać wszędzie PowerBooka, ale był to jednak marny substytut siedemnastocalowego ekranu. Jakość oryginalnych baterii pogorszyła się z czasem i wymagały ponownego ładowania po trzydziestu minutach pracy, co było sporym problemem, gdy chciała siedzieć na tarasie przy basenie, a także dlatego, że dostawy prądu na Grenadzie pozostawiały wiele do życzenia. W czasie jej pobytu na wyspie dwa razy wyłączono prąd na dłużej. Zapłaciła kartą kredytową należącą do Wasp Enterprises, schowała baterię do torby i znów wyszła na południowy upał.
Wstąpiła do Barclays Bank, podjęła trzysta dolarów gotówką, potem kupiła na targu pęczek marchewek, kilka mango i półtoralitrową butelkę wody mineralnej. Nylonowa torba zrobiła się wyraźnie cięższa, a gdy Lisbeth zeszła do portu, była już głodna i chciało jej się pić. Zastanawiała się, czy nie zajrzeć do The Nutmeg, ale wejście do restauracji zdawało się zupełnie zablokowane przez gości. Poszła do mniej popularnej knajpy Turtleback na skraju portu, usiadła na werandzie, zamówiła kalmary ze smażonymi ziemniakami i miejscowe piwo Carib. Sięgnęła po porzucony egzemplarz lokalnej gazety „Grenadian Voice” i przejrzała go w dwie minuty. Jedynym ciekawym artykułem było dramatyczne ostrzeżenie o prawdopodobnym nadejściu Matyldy. Tekst ilustrowało zdjęcie zniszczonego domu i przypomnienie spustoszeń, jakich w tym kraju dokonał poprzedni wielki huragan.
Złożyła gazetę, pociągnęła łyk piwa prosto z butelki i gdy odchyliła się na krześle, dostrzegła, że z baru na werandę wyszedł mężczyzna mieszkający w pokoju 32. W jednej ręce trzymał swoją brązową teczkę, a w drugiej dużą szklankę coca-coli. Spojrzał przelotnie na Lisbeth, nie rozpoznając jej, usiadł po przeciwnej stronie werandy i utkwił wzrok w wodach zatoki.
Lisbeth zlustrowała jego profil. Zdawał się zupełnie nieobecny, siedem minut siedział tak w bezruchu, po czym nagle chwycił szklankę i pociągnął trzy spore łyki. Odstawił colę i dalej się gapił przed siebie. Po chwili Lisbeth wyjęła z torby Dimensions in Mathematics.
Przez całe życie Lisbeth bawiły zagadki i łamigłówki. Kiedy miała dziewięć lat, dostała od mamy kostkę Rubika. Była to frustrująca próba dla jej zdolności logicznego myślenia – niemal czterdzieści minut minęło, zanim wreszcie pojęła, jak to działa. Nigdy nie popełniła błędu w testach na inteligencję drukowanych w dziennikach; pięć dziwacznych figur i pytanie, jak powinna wyglądać szósta w tej serii. Odpowiedź zawsze była dla niej oczywista.
W podstawówce nauczyła się dodawania i odejmowania. Mnożenie, dzielenie i geometria stanowiły naturalną kontynuację. Umiała zsumować pozycje na rachunku w restauracji, obliczyć kwotę faktury i trajektorię pocisku artyleryjskiego wystrzelonego z daną prędkością i pod danym kątem. Nic nadzwyczajnego. Póki nie przeczytała artykułu w „Popular Science”, matematyka ani przez sekundę nie stanowiła przedmiotu jej fascynacji. Lisbeth nawet nie myślała o tym, że tabliczka mnożenia to matematyka, było to coś, czego nauczyła się na pamięć w jedno popołudnie i nie rozumiała, dlaczego nauczyciel przez cały rok wciąż o tym marudził.
Nagle zdała sobie sprawę z nieubłaganej logiki, jaka musiała stać za każdym prezentowanym sposobem myślenia czy wzorem, co zaprowadziło ją do działów matematycznych księgarń naukowych. Jednak dopiero gdy sięgnęła po Dimensions in Mathematics, otworzył się przed nią całkiem nowy świat. Matematyka była właściwie logiczną łamigłówką z nieskończoną liczbą wariantów – zagadek do rozwiązania. Rzecz nie w tym, by rozwiązać konkretne zadania. Pięć razy pięć zawsze będzie dwadzieścia pięć. Rzecz w tym, by zrozumieć kombinację różnych reguł, które umożliwiłyby rozwiązanie dowolnego problemu matematycznego.
Dimensions in Mathematics nie były suchym podręcznikiem matematyki, lecz tomiskiem na tysiąc dwieście stron, traktującym o historii tej nauki od starożytnych Greków do współczesnych prób zgłębienia astronomii sferycznej. Traktowano je niczym Biblię, dzieło o znaczeniu, jakie dla poważnych matematyków miała kiedyś (i nadal ma) Arytmetyka Diofantosa. Kiedy po raz pierwszy otworzyła Dimensions in Mathematics na tarasie hotelu przy Grand Anse Beach, znalazła się nagle w zaczarowanym świecie liczb. Autor książki potrafił uczyć, a jednocześnie rozbawić czytelnika anegdotą czy zaskakującym problemem. Mogła śledzić rozwój matematyki od Archimedesa do współczesnego Jet Propulsion Laboratory, centrum badawczego NASA w Kalifornii. Odkrywała metody rozwiązywania problemów.
Twierdzenie Pitagorasa (x2 +y2 =z2), sformułowane około 500 roku p.n.e., stało się dla niej objawieniem. Nagle zrozumiała treść tego, czego nauczyła się na pamięć już w gimnazjum, na jednej z tych niewielu lekcji, na których była obecna. W trójkącie prostokątnym kwadrat przeciwprostokątnej równa się sumie kwadratów przyprostokątnych. Zafascynowało ją odkrycie Euklidesa (300 lat p.n.e.), że liczba doskonała zawsze jest iloczynem dwóch liczb, z których jedna to 2 podniesione do dowolnej potęgi, a druga to różnica 2 podniesionego do kolejnej potęgi i 1. Było to doprecyzowanie twierdzenia Pitagorasa i Lisbeth zdała sobie sprawę z nieskończonej liczby kombinacji.
Mogła tak w nieskończoność, nie znajdując liczby, która przeczyłaby regule. Owa logika przemawiała do jej poczucia doskonałości. Z przyjemnością czytała o Archimedesie, Newtonie, Martinie Gardnerze i tuzinie innych klasyków matematyki.
Następnie doszła do rozdziału o Pierze de Fermacie, którego zagadka matematyczna, wielkie twierdzenie Fermata, zadziwiało ją przez siedem tygodni. To jednak nie było długo, biorąc pod uwagę fakt, iż owo twierdzenie doprowadzało matematyków do szaleństwa przez blisko czterysta lat, zanim pewien Anglik, Andrew Wiles, zdołał rozwiązać zagadkę, i to dopiero w 1995 roku.
Twierdzenie Fermata było pozornie prostym zadaniem.
Pierre de Fermat urodził się w 1601 roku w Beaumont-de-Lomagne, w południowo-zachodniej Francji. Znamienne, że nie był nawet matematykiem, lecz urzędnikiem państwowym, który poświęcał wolny czas matematyce w ramach osobliwego hobby. A jednak jest uważany za jednego z najzdolniejszych matematyków samouków wszech czasów. Tak jak Lisbeth Salander, bawiło go rozwiązywanie łamigłówek i zagadek. Zdawało się, że szczególnie lubił droczyć się z innymi matematykami, stawiając problemy, lecz nie zadając sobie trudu, by dołączyć rozwiązanie. Kartezjusz obrzucił go szeregiem poniżających epitetów, a angielski kolega po fachu, John Wallis, nazywał go „tym przeklętym Francuzem”.
W latach trzydziestych XVII wieku ukazało się francuskie tłumaczenie Arytmetyki Diofantosa, zawierające kompletne zestawienie twierdzeń z teorii liczb sformułowanych przez Pitagorasa, Euklidesa i innych starożytnych matematyków. I właśnie gdy Fermat badał twierdzenie Pitagorasa, w przypływie czystego geniuszu stworzył ów nieśmiertelny problem. Sformułował wariant tego twierdzenia. Zamienił kwadrat, (x2 +y2 =z2), na sześcian, (x3 +y3 =z3).
Problem w tym, że nowe równanie zdawało się nie mieć rozwiązania w postaci liczb całkowitych. Tym samym Fermat, poprzez małą akademicką zmianę, ze wzoru posiadającego nieskończoną liczbę idealnych rozwiązań uczynił ślepą uliczkę bez rozwiązania. Na tym polegało jego twierdzenie – Fermat utrzymywał, że w nieskończonym uniwersum liczb nie istniała taka liczba całkowita, której sześcian można by wyrazić jako sumę sześcianów dwóch innych liczb, odnosiło się to bez wyjątku do wszystkich liczb podnoszonych do potęgi wyższej niż 2, która występuje w twierdzeniu Pitagorasa.
Co do tego, że tak było w istocie, zgodzili się wkrótce i inni matematycy. Metodą prób i błędów stwierdzili, iż nie mogą znaleźć liczby, która przeczyłaby twierdzeniu Fermata. Problem w tym, że nawet gdyby liczyli do końca świata, i tak nie zdołaliby sprawdzić wszystkich istniejących liczb – jest ich przecież nieskończenie wiele – a tym samym nie mogli być stuprocentowo pewni, że któraś z kolejnych liczb nie obali twierdzenia Fermata. W matematyce twierdzenia trzeba udowodnić, wyrazić je uniwersalnym i naukowo poprawnym wzorem. Matematyk powinien stanąć na podium i powiedzieć: „Jest tak a tak, ponieważ…”.
Fermat, zgodnie ze swoim zwyczajem, pokazał kolegom po fachu środkowy palec. Na marginesie swojego egzemplarza Arytmetyki ów geniusz nagryzmolił równanie, dopisując na końcu kilka linijek. Cuius rei demonstrationem mirabilem sane detexi hanc marginis exiquitas non caperet. Dopisek zyskał nieśmiertelną sławę w historii matematyki: „Mam w istocie cudowny dowód na prawdziwość tego twierdzenia, lecz margines jest zbyt wąski, by go pomieścić”.
Jeśli jego zamiarem było doprowadzenie kolegów do szału, to odniósł niebywały sukces. Od 1637 roku, ogólnie rzecz biorąc, każdy szanujący się matematyk poświęcał czas, nierzadko dużo czasu, by udowodnić twierdzenie Fermata. Pokolenia myślicieli ponosiły porażkę aż do chwili, gdy Andrew Wiles dostarczył zbawienny dowód w roku 1995. Rozmyślał nad tą zagadką dwadzieścia pięć lat, z czego ostatnich dziesięć na pełny etat.
Lisbeth Salander była bezgranicznie zdumiona.
Właściwie nie interesowała jej odpowiedź. Zabawa polegała na samym rozwiązywaniu. Gdy ktoś dał jej do rozwiązania zagadkę, rozwiązywała ją. Zanim pojęła zasady rządzące danym tokiem rozumowania, wyjaśnienie tajemnic liczb zajmowało sporo czasu, jednak zawsze znajdowała poprawną odpowiedź bez zaglądania do klucza.
Tak więc po przeczytaniu twierdzenia Fermata wyciągnęła kartkę papieru i zaczęła gryzmolić jakieś liczby. Nie zdołała jednak udowodnić wzoru.
Nie chciała zaglądać do klucza i dlatego ominęła fragment, gdzie prezentowano rozwiązanie Andrew Wilesa. Za to doczytała Dimensions in Mathematics do końca i stwierdziła, że żaden z kolejnych problemów sformułowanych w książce nie przysporzył jej większych trudności. Później dzień po dniu wracała do zagadki Fermata z coraz większą irytacją i zastanawiała się, jaki to „cudowny dowód” Fermat mógł mieć na myśli. Trafiała z jednej ślepej uliczki w drugą.
Podniosła wzrok, gdy mężczyzna z pokoju 32 nagle wstał i udał się w stronę wyjścia. Rzuciła okiem na zegarek i stwierdziła, że siedział tak bez ruchu dwie godziny i dziesięć minut.
Ella Carmichael postawiła przed Lisbeth Salander szklankę na kontuarze, myśląc, że w jej przypadku nie było mowy o różowych drinkach czy idiotycznych parasolkach. Lisbeth zawsze zamawiała tego samego drinka – rum z colą. Z wyjątkiem jednego wieczoru, kiedy będąc w niezwykłym humorze, tak się upiła, że Ella musiała skorzystać z pomocy swojego pracownika, by zanieść ją do pokoju. Przeciętna konsumpcja Lisbeth składała się z caffè latte i jednego drinka albo lokalnego piwa Carib. Jak zwykle usadowiła się po prawej stronie, przy samym końcu kontuaru i otworzyła książkę z zagadkowymi wzorami matematycznymi, co według Elli Carmichael było zastanawiającym wyborem dla dziewczyny w jej wieku.
Stwierdziła również, że Lisbeth Salander nie wykazuje najmniejszej ochoty, by ją podrywano. Nielicznym samotnym mężczyznom, którzy podjęli inicjatywę, grzecznie, lecz zdecydowanie podziękowała, a w jednym przypadku nawet niezbyt grzecznie. Z drugiej strony Chris MacAllen, któremu podziękowała obcesowo, był miejscowym zawadiaką i należały mu się niezłe baty. Ella nie była zbyt poruszona faktem, że dziwnym sposobem potknął się i wpadł do basenu, po tym jak cały wieczór naprzykrzał się Lisbeth Salander. Na jego korzyść przemawiało to, że nie był pamiętliwy. Wrócił następnego wieczoru, trzeźwy, i postawił Lisbeth piwo, które ona po krótkim wahaniu przyjęła. Później, spotykając się przypadkowo w barze, wymieniali grzeczne pozdrowienia.
– Wszystko w porządku? – zapytała Ella.
Lisbeth Salander kiwnęła głową i wzięła szklankę.
– Jakieś wieści o Matyldzie?
– Wciąż zmierza w naszym kierunku. To może być naprawdę paskudny weekend.
– Kiedy będzie wiadomo?
– Właściwie dopiero jak przejdzie. Może iść prosto na Grenadę, a gdy już tu dotrze, postanowi skręcić na północ.
– Często macie tu huragany?
– Przychodzą i odchodzą. Najczęściej nas omijają – w przeciwnym razie wyspy już by nie było. Ale nie musisz się martwić.
– Nie martwię się.
Usłyszawszy nagle trochę za głośny śmiech, obejrzały się za kobietą z pokoju 32, najwyraźniej rozbawioną tym, co opowiadał jej mąż.
– Kim oni są?
– Doktor Forbes? To Amerykanie z Austin, z Teksasu.
Ella Carmichael wypowiedziała słowo „Amerykanie” z pewnym niesmakiem.
– Wiem, że to Amerykanie. Co tu robią? To lekarz?
– Nie, to nie taki doktor. Jest tutaj w związku z Fundacją Santa Maria.
– A co to?
– Opłacają edukację zdolnym dzieciom. To wspaniały człowiek. Negocjuje z ministerstwem edukacji budowę nowego gimnazjum w Saint George’s.
– Wspaniały człowiek, który bije żonę – powiedziała Lisbeth Salander.
Ella Carmichael zamilkła, posłała Lisbeth ostre spojrzenie, po czym odeszła na drugi koniec kontuaru podać piwo gościom.
Lisbeth siedziała przy barze kolejne dziesięć minut, nie odrywając wzroku od swojej książki. Jeszcze zanim weszła w okres dojrzewania, zdała sobie sprawę, że ma fotograficzną pamięć, przez co odróżnia się od kolegów i koleżanek z klasy. Nigdy nikomu się do tego nie przyznała – z wyjątkiem Mikaela Blomkvista, w chwili słabości. Treść Dimensions in Mathematics znała już na pamięć, a książkę nosiła ze sobą głównie dlatego, że stanowiła dla niej widomy łącznik z Fermatem, jakby stała się talizmanem.
Lecz tego wieczoru nie mogła skupić myśli ani na Fermacie, ani na jego twierdzeniu. Za to miała przed sobą obraz doktora Forbesa, siedzącego bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie na wodzie The Carenage.
Nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego nagle poczuła, że coś jest nie tak.
W końcu zamknęła książkę, poszła do swojego pokoju i włączyła PowerBooka. O surfowaniu w internecie nie było mowy. Hotel nie dysponował łączem szerokopasmowym, jednak Lisbeth miała w laptopie wbudowany modem, który podłączała do swojej komórki Panasonic, dzięki czemu mogła wysyłać i odbierać pocztę. Szybko zredagowała maila na adres [email protected].
Brak łącza. Potrzebuję informacji: dr Forbes z Fundacji Santa Maria i jego żona, mieszkają w Austin, Teksas. 500 dolców dla tego, kto zrobi research. Wasp.
Załączyła swój publiczny klucz PGP, zaszyfrowała maila kluczem Plague i nacisnęła „Wyślij”. Potem, spojrzawszy na zegarek, stwierdziła, że jest chwilę po wpół do ósmej wieczorem.
Wyłączyła komputer, zamknęła drzwi na klucz i bez pośpiechu przeszła plażą czterysta metrów, minęła drogę do Saint George’s i zapukała do drzwi baraku za The Coconut. George Bland miał szesnaście lat i był uczniem. Zamierzał zostać lekarzem albo adwokatem, albo może astronautą, był niemal tak samo chudy jak Lisbeth Salander i równie niski.
Lisbeth poznała George’a Blanda w pierwszym tygodniu swojego pobytu na Grenadzie, w dzień po przeprowadzce na Grand Anse. Spacerowała po plaży, potem usiadła w cieniu palm i obserwowała dzieci grające w piłkę nożną nad samą wodą. Otworzywszy Dimensions in Mathematics, pogrążyła się w lekturze, gdy nadszedł i usiadł zaledwie kilka metrów dalej, najwyraźniej nie zauważając jej obecności. Przyglądała mu się w ciszy. Chudy czarny chłopak w sandałach, czarnych spodniach i białej koszuli.
Tak jak ona otworzył książkę i pogrążył się w lekturze. Tak jak ona studiował książkę o matematyce – Basics 4. Czytał w skupieniu, a potem zaczął gryzmolić coś w zeszycie ćwiczeń. Dopiero gdy po pięciu minutach Lisbeth chrząknęła, zauważył jej obecność i zerwał się z miejsca, jakby w panice. Przeprosił za to, że jej przeszkodził, i już miał odejść, gdy zapytała, czy to skomplikowane zadania.
Algebra. Po dwóch minutach wskazała zasadniczy błąd w jego wyliczeniu. Po trzydziestu minutach rozwiązała jego zadania domowe. Po godzinie przerobili cały kolejny rozdział ćwiczeń, a Lisbeth przystępnie wytłumaczyła mu tajniki opisanych tam operacji matematycznych. Patrzył na nią z nabożnym szacunkiem. Po dwóch godzinach powiedział, że jego matka mieszka w Toronto, ojciec w Grenville po drugiej stronie wyspy, a on sam w baraku, dalej na plaży. Był najmłodszym z czworga rodzeństwa – miał trzy starsze siostry.
Lisbeth Salander uważała jego towarzystwo za przedziwnie relaksujące. Nie była to zwyczajna sytuacja. Rzadko nawiązywała rozmowy z innymi ludźmi dla samego tylko rozmawiania. Nie chodziło tu o nieśmiałość. Dla niej rozmowa miała znaczenie praktyczne; gdzie znajdę aptekę albo ile kosztuje pokój. Konwersacja miała również znaczenie zawodowe. Pracując jako researcherka dla Dragana Armanskiego z Milton Security, bez problemu wdawała się w długie rozmowy, by zdobyć informacje.
Za to nie znosiła rozmów prywatnych, które zawsze prowadziły do jednego: grzebania w jej, jak twierdziła, osobistych sprawach. „Ile masz lat?” „Zgadnij”. „Lubisz Britney Spears?” „Kogo?” „Podobają ci się obrazy Carla Larssona?” „Nigdy się nad tym nie zastanawiałam”. „Jesteś lesbijką?” „A co cię to obchodzi?”
George Bland był niezgrabny i niepewny siebie, ale uprzejmy i starał się prowadzić inteligentną konwersację, nie konkurując z Lisbeth ani nie szperając w jej życiu prywatnym. Tak jak ona sprawiał wrażenie samotnego. Co dziwne, zdawał się akceptować fakt, że bogini matematyki zstąpiła na Grand Anse Beach i był najwyraźniej zadowolony, że zechciała z nim posiedzieć i dotrzymać mu towarzystwa. Po kilku godzinach na plaży, gdy słońce zbliżało się do linii horyzontu, ruszyli w drogę. Szli bez pośpiechu w stronę hotelu, a on wskazał jej chatę, która stanowiła jego mieszkanie studenckie, i spytał zakłopotany, czy mógłby ją zaprosić na herbatę. Lisbeth przyjęła zaproszenie, czym wydawał się zaskoczony.
Jego mieszkanie było bardzo skromne; chata mieściła rozklekotany stół, dwa krzesła, łóżko, szafkę na ubrania i pościel. Jedyne oświetlenie stanowiła lampa biurowa z kablem pociągniętym do The Coconut. Funkcję kuchenki pełnił palnik turystyczny. George Bland zaprosił Lisbeth na kolację, składającą się z ryżu i warzyw podanych na plastikowych talerzach. Odważnie zaproponował jej nawet skręta z miejscowym narkotykiem, na co również się zgodziła.
Lisbeth nie musiała się wysilać, by zauważyć, że jej obecność wywarła na nim wrażenie i nie wiedział za bardzo, jak się zachować. Pod wpływem impulsu postanowiła, że pozwoli mu się uwieść. Dało to początek męczącym podchodom – on bez wątpienia rozumiał jej sygnały, lecz nie miał pojęcia, jak zabrać się do dzieła. Czaił się i czaił, aż wreszcie straciła cierpliwość, zdecydowanym ruchem pchnęła go na łóżko i rozebrała się.
Był to pierwszy raz, kiedy pokazała się komuś nago po operacji w Genui. Opuściła szpital z uczuciem lekkiej paniki. Dłuższą chwilę trwało, zanim zdała sobie sprawę, że absolutnie nikt się na nią nie gapi. Zazwyczaj w ogóle nie przejmowała się tym, co myślą o niej inni, i zaczęła się zastanawiać, dlaczego nagle poczuła się tak niepewnie.
George Bland był doskonałym debiutem dla jej nowego ja. Gdy wreszcie (po pewnych zachętach) zdołał rozpiąć jej stanik, natychmiast zgasił lampkę przy łóżku i dopiero potem sam się rozebrał. Lisbeth zrozumiała, że jest nieśmiały, i zapaliła lampę. Uważnie śledziła jego reakcje, gdy nieporadnie zaczął ją dotykać. Dopiero dużo później tego wieczora odprężyła się i stwierdziła, że jej piersi wydały mu się zupełnie naturalne. Z drugiej strony nie wyglądał na takiego, który by miał możliwość porównania.
Nie planowała, że znajdzie sobie na Grenadzie nastoletniego kochanka. To był impuls i gdy wychodziła od niego tamtej nocy, nie zamierzała wracać. Ale już następnego dnia znów spotkała go na plaży i naprawdę poczuła, że ten niezdarny chłopak stanowi przyjemne towarzystwo. Podczas siedmiu tygodni spędzonych na Grenadzie George Bland był stałym punktem jej rzeczywistości. Nie spotykali się za dnia, on spędzał popołudnia aż do zachodu słońca na plaży, a wieczorami siedział sam w swojej chacie.
Lisbeth stwierdziła, że gdy tak razem spacerują, wyglądają jak para nastolatków. Sweet sixteen.
On prawdopodobnie uważał, że życie stało się bardziej interesujące. Spotkał kobietę, która uczyła go matematyki i erotyki.
Otworzył drzwi i uśmiechnął się do niej zachwycony.
– Masz ochotę na towarzystwo? – zapytała.
Lisbeth Salander wyszła od George’a Blanda chwilę po drugiej w nocy. Czuła w sobie ciepło i spacerowała wzdłuż plaży, zamiast obrać drogę do Keys Hotel. Szła sama, w ciemności, świadoma, że George Bland podąża jakieś sto metrów za nią.
Zawsze tak robił. Nigdy nie została u niego na noc, a on często stanowczo się sprzeciwiał, by ona – kobieta, i to całkiem sama – szła po ciemku do hotelu, i upierał się, że jego obowiązkiem jest ją odprowadzić. Zwłaszcza że przeważnie było już bardzo późno. Lisbeth Salander zazwyczaj wysłuchiwała jego wywodów, po czym ucinała dyskusję zwięzłym „nie”. „Chodzę tam, dokąd chcę i kiedy chcę. End of discussion. I nie, nie potrzebuję eskorty”. Za pierwszym razem, gdy zdała sobie sprawę, że idzie za nią, strasznie się zdenerwowała. Jednak teraz skłonna była przyznać, że jego instynkt obrońcy miał pewien urok, dlatego udawała, iż nie widzi, jak za nią podąża, by zawrócić, dopiero gdy ona wejdzie do hotelu.
Zastanawiała się, co by zrobił, gdyby nagle została napadnięta.
Sama zamierzała zrobić użytek z młotka, który zakupiła w sklepie żelaznym MacIntyre’a i trzymała w zewnętrznej kieszeni torebki. Lisbeth Salander uważała, że niewiele można sobie wyobrazić zagrożeń, którym porządny młotek nie mógłby zaradzić.
Była pełnia, a niebo skrzyło się gwiazdami. Lisbeth spojrzała w górę i tuż nad horyzontem rozpoznała Regulusa w gwiazdozbiorze Lwa. Prawie dotarła do hotelu, gdy nagle stanęła jak wryta. W pewnej odległości, tuż przy linii wody, zobaczyła na plaży niewyraźną sylwetkę. Pierwszy raz widziała tu człowieka po zapadnięciu zmroku. Mimo że dzieliło ich co najmniej sto metrów, Lisbeth w świetle księżyca bez trudu rozpoznała mężczyznę.
Był to czcigodny doktor Forbes z pokoju 32.
Kilkoma krokami przeszła szybko na bok i stanęła bez ruchu pod drzewami.
Gdy odwróciła głowę, George’a Blanda również nie było nigdzie widać. Mężczyzna nad wodą chodził powoli tam i z powrotem. Palił papierosa. Co jakiś czas przystawał i pochylał się, jakby badał piasek. Cała ta pantomima trwała dwadzieścia minut, po czym mężczyzna nagle się odwrócił i żwawym krokiem podążył do hotelowego wejścia od strony plaży i zniknął.
Lisbeth odczekała kilka minut, nim zeszła na miejsce, gdzie spacerował doktor Forbes. Powoli zatoczyła półkole, obserwując podłoże. Widziała tylko piasek, jakieś kamienie i muszelki. Po dwóch minutach przerwała obserwację i wróciła do hotelu.
Wyszła na balkon, wychyliła się za balustradę i zerknęła na balkon swojego sąsiada. Było cicho i spokojnie. Tego wieczora awantury najwyraźniej już się skończyły. Po chwili wzięła torebkę, wyciągnęła bibułkę i skręciła jointa z zapasów, w które zaopatrzył ją George Bland. Usiadła w fotelu na balkonie i patrzyła na ciemne wody Morza Karaibskiego, paląc i rozmyślając.
Jej umysł pracował na najwyższych obrotach.
Piątek 17 grudnia
Nils Erik Bjurman, adwokat, lat pięćdziesiąt pięć, odstawił kubek z kawą i spoglądał na przechodniów po drugiej stronie witryny Café Hedon przy Stureplan. Patrzył, jak mijają kawiarnię zwartym strumieniem, lecz nie obserwował nikogo z osobna.
Pomyślał o Lisbeth Salander. Często o niej myślał.
Te myśli doprowadzały go do wrzenia.
Lisbeth Salander go zmiażdżyła. Nigdy nie zapomni tej chwili. Przejęła władzę i upokorzyła go. Okaleczyła w sposób, który pozostawił na jego ciele niedające się wymazać ślady. A dokładniej, na ponad dwustucentymetrowym płacie skóry na brzuchu, tuż nad genitaliami. Skuła go w jego własnym łóżku, pobiła i wytatuowała przesłanie, którego nie sposób źle zrozumieć ani łatwo się pozbyć: „JESTEM SADYSTYCZNĄ ŚWINIĄ, DUPKIEM I GWAŁCICIELEM”.
Lisbeth Salander została uznana za niepoczytalną przez sąd rejonowy w Sztokholmie. Nilsowi Bjurmanowi przydzielono obowiązki opiekuna prawnego, co stawiało ją w sytuacji bezpośredniej zależności od niego. Już gdy spotkał ją pierwszy raz, zaczął o niej fantazjować. Nie potrafił tego wytłumaczyć, ale ona aż się o to prosiła.
Z racjonalnego punktu widzenia mecenas Nils Bjurman wiedział, że zrobił coś, co w społeczeństwie nie było ani akceptowane, ani dozwolone. Wiedział, że zrobił źle. Wiedział również, że jego postępowania nie dałoby się usprawiedliwić na gruncie prawnym.
Z emocjonalnego punktu widzenia powyższa wiedza była bez znaczenia. Od chwili, gdy ujrzał Lisbeth Salander po raz pierwszy, w grudniu przed dwoma laty, nie potrafił się jej oprzeć. Prawo, zasady, moralność i poczucie odpowiedzialności nie miały absolutnie żadnego znaczenia.
Przedziwna dziewczyna – w pełni dojrzała, ale o wyglądzie dziecka. Miał kontrolę nad jej życiem – mógł nią dysponować. Temu nie można się oprzeć.
Była ubezwłasnowolniona, a jej życiorys czynił ją osobą całkowicie niewiarygodną, gdyby przyszło jej do głowy protestować. Nie był to też gwałt na niewinnym dziecku – według akt miała wiele doświadczeń seksualnych, mogła wręcz zostać uznana za rozwiązłą. Pracownik socjalny napisał w raporcie, że Lisbeth Salander w wieku siedemnastu lat prawdopodobnie świadczyła płatne usługi seksualne. Ów raport powstał, gdy jeden z patroli policyjnych zauważył znanego w okolicy zboczeńca w towarzystwie młodej dziewczyny, siedzących na ławce w parku Tantolunden. Policjanci zatrzymali radiowóz i przeszukali parę: dziewczyna nie chciała odpowiadać na pytania, a zboczeniec był zbyt pijany, by udzielić jakichkolwiek sensownych wyjaśnień.
W opinii mecenasa Bjurmana wniosek był jasny: Lisbeth Salander to dziwka z nizin społecznych. Miał nad nią władzę. Nie było żadnego ryzyka. Nawet gdyby złożyła skargę w Komisji Nadzoru Kuratorskiego, on i tak z racji swojej wiarygodności i pozycji mógłby twierdzić, że jest oszustką.
Była idealną zabawką – dorosła, rozwiązła, społecznie nieprzystosowana, wydana na jego łaskę.
Pierwszy raz wykorzystał własną klientkę. Wcześniej nawet nie brał pod uwagę możliwości zbliżenia się do kogokolwiek, z kim łączyły go stosunki zawodowe. By dać ujście swoim szczególnym upodobaniom seksualnym, korzystał z usług prostytutek. Był dyskretny i ostrożny, i dobrze płacił; problem w tym, że kupował usługę od kobiety, która stękała i jęczała, odgrywała rolę, było to jednak równie nieautentyczne jak „dzieła sztuki” sprzedawane na targowisku Hötorget.
Uprawiając seks z żoną, w czasach kiedy jeszcze był żonaty, starał się nad nią dominować, na co ona się godziła, więc i to było tylko zabawą.
Lisbeth Salander była idealna. Pozbawiona ochrony. Nie miała rodziny ani przyjaciół. Była prawdziwą ofiarą, zupełnie bezbronną. Okazja czyni złodzieja.
Aż ni stąd, ni zowąd zniszczyła go.
Zaatakowała z taką siłą i stanowczością, o jakie jej nie podejrzewał. Upokorzyła go. Zadała mu cierpienie. Nieomal unicestwiła.
W trakcie minionych prawie dwóch lat życie Nilsa Bjurmana zmieniło się diametralnie. Po nocnej wizycie Lisbeth Salander przez pewien czas był jak sparaliżowany – niezdolny myśleć ani działać. Zamknął się w domu na klucz, nie odpowiadał na telefony i nie chciał się kontaktować ze stałymi klientami. Dopiero po dwóch tygodniach załatwił sobie zwolnienie lekarskie. Jego asystent musiał zająć się bieżącą korespondencją, odwoływaniem spotkań i odpowiadaniem na pytania zirytowanych klientów.
Każdego dnia był zmuszony oglądać swoje ciało w lustrze na drzwiach od łazienki. W końcu je usunął.
Dopiero gdy nastało lato, wrócił do biura. Zrobił selekcję klientów i większość z nich przekazał swoim kolegom po fachu. Zachował jedynie kilka przedsiębiorstw, w których odpowiadał za finansowo-prawną część korespondencji, lecz nie musiał się angażować osobiście. Jedyną klientką, jaka mu pozostała, była Lisbeth Salander – co miesiąc sporządzał bilans jej finansów i raport dla Komisji Nadzoru Kuratorskiego. Robił to, czego zażądała – każdy raport był najczystszą fikcją, dokumentującą, że Lisbeth absolutnie nie potrzebuje opiekuna prawnego.
Każdy raport drażnił i przypominał mu o jej istnieniu. Jednak nie miał wyboru.
Bjurman spędził lato i jesień na bezproduktywnym rozmyślaniu. W grudniu wziął się wreszcie w garść i zaplanował wakacje we Francji. Umówił się na wizytę w klinice chirurgii plastycznej pod Marsylią, gdzie zasięgnął opinii lekarza co do najlepszej metody usunięcia tatuażu.
Lekarz ze zdumieniem zbadał jego oszpecone podbrzusze i zaproponował terapię. Tatuaż był duży, a igły wprowadzane zbyt głęboko, by go usunąć za pomocą zabiegów laserowych. Lekarz uznał więc, że skuteczne byłoby jedynie kilka przeszczepów skóry. Terapia droga i długotrwała.
Podczas minionych dwóch lat spotkał Lisbeth Salander tylko raz.
Tamtej nocy, gdy go napadła i zawładnęła jego życiem, zabrała również zapasowe klucze do biura i mieszkania. Powiedziała, że go obserwuje i złoży mu wizytę, kiedy będzie się tego najmniej spodziewał. Przez dziesięć następnych miesięcy niemal zaczął wierzyć, że były to czcze pogróżki, lecz nie odważył się wymienić zamków. Jej groźba była jednoznaczna – jeśli kiedykolwiek zastanie go w łóżku z kobietą, ujawni półtoragodzinny film, dokumentujący, jak ją gwałcił.
Pewnej nocy w połowie stycznia, blisko rok temu, obudził się nagle o trzeciej bez wyraźnej przyczyny. Zapalił lampę na nocnym stoliku i prawie zawył z przerażenia, widząc, że Lisbeth Salander stoi w nogach łóżka. Była jak duch, który nagle zmaterializował się w jego sypialni. Twarz miała bladą i bez wyrazu. W ręku trzymała ten swój przeklęty paralizator.
– Dzień dobry, mecenasie Bjurman – powiedziała wreszcie. – Przepraszam, że tym razem cię obudziłam.
Dobry Boże, to była tu już wcześniej? Kiedy spałem?
Nie mógł stwierdzić, czy blefuje. Chrząknął i otworzył usta. Przerwała mu gestem.
– Obudziłam cię z jednego tylko powodu. Wkrótce wyjadę na dłuższy czas. A ty dalej będziesz pisał co miesiąc raporty o tym, jak dobrze się czuję, ale zamiast przesyłać kopie do mnie do domu, będziesz je przesyłał na adres na hotmailu.
Wyjęła z kieszeni kurtki kartkę złożoną na pół i rzuciła ją na brzeg łóżka.
– Jeśli Komisja Nadzoru Kuratorskiego będzie chciała się ze mną skontaktować albo z jakiegoś powodu moja obecność będzie konieczna, napisz do mnie na ten adres. Zrozumiałeś?
Kiwnął głową.
– Zrozumiałem.
– Milcz. Nie chcę słuchać twojego głosu.
Zacisnął zęby. Nigdy nie odważył się z nią skontaktować, bo zagroziła, że przekaże film władzom. Za to przez wiele miesięcy planował, co jej powie, gdy ona się pojawi. Zdał sobie sprawę, że w istocie nie ma nic na swoją obronę. Jedyne, co mógł zrobić, to odwołać się do jej wspaniałomyślności. Gdyby tylko pozwoliła mu mówić, spróbowałby ją przekonać, że działał w stanie chwilowej niepoczytalności, że żałuje i chce zadośćuczynić za to, co zrobił. Był gotów się poniżyć, by ją poruszyć, a tym samym odsunąć od siebie niebezpieczeństwo, jakie dla niego stanowiła.
– Muszę coś powiedzieć – odezwał się słabym głosem. – Chcę cię prosić o wybaczenie…
Słuchała wyczekująco jego niespodziewanego błagania. Wreszcie pochyliła się nad ramą łóżka, posyłając mu złowrogie spojrzenie.
– Słuchaj uważnie: jesteś szują. Nigdy ci nie wybaczę. Ale jeśli będziesz grzeczny, zostawię cię w spokoju tego dnia, kiedy decyzja o moim ubezwłasnowolnieniu zostanie cofnięta.
Czekała, póki nie spuścił wzroku. Zmusza mnie, bym się przed nią czołgał.
– To, co powiedziałam rok temu, wciąż cię obowiązuje. Jeśli popełnisz błąd, ujawnię film. Jeśli spróbujesz się ze mną skontaktować w jakikolwiek inny sposób niż ten, który ustaliłam, ujawnię film. W przypadku mojej nagłej śmierci film i tak zostanie ujawniony. Jeśli znowu mnie tkniesz, zabiję cię.
Wierzył jej. Nie było tu miejsca na wątpliwości czy negocjacje.
– I jeszcze jedno. Od tego dnia, gdy zostawię cię w spokoju, będziesz mógł robić, co ci się podoba. Ale póki co twoja noga nie postanie więcej w tej klinice w Marsylii. Jeśli tam pojedziesz i rozpoczniesz terapię, zrobię ci nowy tatuaż. Ale tym razem na czole.
Kurwa mać. Jak się dowiedziała, że…
W następnej sekundzie już jej nie było. Usłyszał tylko zgrzyt drzwi wejściowych, gdy przekręcała klucz. Tak jakby nawiedził go duch.
To właśnie w tym momencie zaczął nienawidzić Lisbeth Salander z mocą, która zapłonęła w jego duszy niczym rozżarzona do czerwoności stal i zmieniła jego życie w obsesyjną żądzę zniszczenia tej dziewczyny. Wyobrażał sobie jej śmierć. Wyobrażał sobie, że zmusi ją, by na kolanach błagała o łaskę. Będzie bezlitosny. Marzył o tym, że położy dłonie na jej szyi i będzie dusił, aż zabraknie jej tchu. Chciał wyrwać jej oczy z oczodołów, a serce z piersi. Chciał ją zmieść z powierzchni ziemi.
Paradoksalnie w tym właśnie momencie poczuł również, że znów zaczyna funkcjonować, że odnalazł stan przedziwnej równowagi duchowej. Wciąż miał obsesję na punkcie Lisbeth Salander i w każdej nieprzespanej minucie koncentrował się na jej istnieniu. Jednak odkrył, że znów zaczął racjonalnie myśleć. Jeśli miał ją zniszczyć, musiał przejąć władzę nad swoim umysłem. Jego życie zyskało nowy cel.
Tego dnia przestał wyobrażać sobie jej śmierć – tego dnia zaczął ją planować.
Mikael Blomkvist minął w odległości niecałych dwóch metrów odwróconego tyłem mecenasa Bjurmana, niosąc dwie filiżanki z gorącą caffè latte do stolika redaktorki naczelnej, Eriki Berger, w Café Hedon. Ani on, ani Erika nigdy nie słyszeli o Nilsie Bjurmanie i nie zwrócili na niego uwagi.
Erika zmarszczyła nos i przesunęła na bok popielniczkę, żeby zrobić miejsce na kawę. Mikael powiesił kurtkę na oparciu krzesła, przesunął popielniczkę na swoją stronę stołu i zapalił papierosa. Erika nie znosiła dymu tytoniowego i spojrzała na niego umęczonym wzrokiem. Mikael wydmuchiwał dym z dala od niej.
– Myślałam, że rzuciłeś.
– Chwilowy powrót.
– Przestanę uprawiać seks z facetami, od których czuć papierosy – powiedziała, uśmiechając się uroczo.
– No problem. Są inne dziewczyny, mniej wymagające – stwierdził Mikael, odwzajemniając uśmiech.
Erika Berger przewróciła oczami.
– Więc o co chodzi? Za dwadzieścia minut spotykam się z Charlie. Idziemy do teatru.
Charlie to Charlotta Rosenberg, przyjaciółka Eriki z dzieciństwa.
– Przeszkadza mi nasza praktykantka. To córka którejś z twoich przyjaciółek. Jest w redakcji od dwóch tygodni, a zostało jej osiem. Jeszcze trochę, a z nią nie wytrzymam.
– Zauważyłam, że wodzi za tobą pożądliwym wzrokiem. Rzecz jasna oczekuję, że zachowasz się jak dżentelmen.
– Dziewczyna ma siedemnaście lat, a intelekt dziesięciolatki, delikatnie mówiąc.
– Po prostu imponuje jej fakt, że może cię poznać. To coś w rodzaju kultu idola.
– Wczoraj o wpół do jedenastej wieczorem zadzwoniła do mnie domofonem i chciała wpaść z butelką wina.
– No ładnie!
– Też mi ładnie – odpowiedział Mikael. – Gdybym był dwadzieścia lat młodszy, pewnie nie zwlekałbym ani sekundy. Ale daj spokój, ona ma siedemnaście lat. Ja niedługo skończę czterdzieści pięć.
– Nie przypominaj mi. Jesteśmy w tym samym wieku.
Mikael Blomkvist odchylił się na krześle i strzepnął popiół z papierosa.
Mikael Blomkvist nie przeoczył faktu, że dzięki aferze Wennerströma zyskał osobliwy status gwiazdy. W zeszłym roku otrzymywał zaproszenia na przyjęcia i imprezy od najbardziej nieprawdopodobnych osób.
Było jasne, że ludzie ci wysyłali zaproszenia, ponieważ chcieli go wciągnąć do kręgu swoich znajomych; całus na powitanie od osób, z którymi wcześniej nie witał się nawet uściskiem dłoni, a które teraz chciały, by postrzegano je jako jego zaufanych i bliskich przyjaciół. Nie byli to jego koledzy z branży medialnej – ich już znał i łączyły go z nimi albo dobre, albo złe stosunki – lecz tak zwani ludzie kultury, aktorzy, przeciętni felietoniści i drugorzędne gwiazdy. Mikael Blomkvist jako gość na releaseparty czy na prywatnej kolacji oznaczał dla gospodarza prestiż. Zaproszenia i zapytania w związku z taką czy inną imprezą zasypywały go przez cały miniony rok. Weszło mu już w nawyk udzielanie odpowiedzi w rodzaju: „Bardzo mi przyjemnie, ale niestety mam inne zobowiązania”.
Do ciemnych stron gwiazdorstwa należała również narastająca fala plotek. Pewien znajomy skontaktował się z nim zaniepokojony, usłyszawszy pogłoskę, że Mikael szukał pomocy w klinice odwykowej. W rzeczywistości jego doświadczenia z narkotykami od wczesnej młodości obejmowały w sumie kilka jointów i ten raz, kiedy przed ponad piętnastoma laty spróbował kokainy razem z pewną dziewczyną z Holandii, która śpiewała w zespole rockowym. Alkoholu używał częściej, choć upijanie się zdarzało mu się sporadycznie w związku z jakąś kolacją czy imprezą. W pubie rzadko pił więcej niż jedno mocne piwo, a równie chętnie zamawiał piwo o niskiej zawartości alkoholu. Barek w jego mieszkaniu zawierał wódkę i kilka butelek single malt, które dostał w prezencie i otwierał bardzo rzadko.
O tym, że Mikael był singlem i miewał krótkotrwałe związki i romanse, wiedziano zarówno w kręgu jego znajomych, jak i poza nim, co powodowało kolejne plotki. Jego wieloletni romans z Eriką Berger zawsze był przedmiotem najróżniejszych spekulacji. Przez ostatni rok uzupełniono je o stwierdzenia, że przeskakiwał z łóżka do łóżka, podrywał bez opamiętania i wykorzystywał popularność, żeby przelecieć po kolei wszystkie klientki sztokholmskich pubów. Pewien dziennikarz, którego ledwie znał, zapytał wręcz przy jakiejś okazji, czy nie powinien poszukać pomocy w związku ze swoim uzależnieniem od seksu. Pytanie to spowodowała wiadomość, że jakiś sławny aktor amerykański trafił do kliniki z powodu tego typu przypadłości.
Mikael rzeczywiście miał wiele przelotnych związków i zdarzało się, że utrzymywał je jednocześnie. Sam nie był pewien, od czego to zależało. Wiedział, że nieźle wygląda, ale nigdy nie uważał się za bardzo atrakcyjnego. Za to często słyszał, że ma w sobie coś, co wzbudza zainteresowanie kobiet. Erika Berger mówiła mu, że emanuje z niego pewność siebie, a jednocześnie daje poczucie bezpieczeństwa i potrafi sprawić, by w jego towarzystwie kobiety czuły się swobodnie. Pójście z nim do łóżka nie było kłopotliwe, niebezpieczne ani skomplikowane – przeciwnie: erotyczna przyjemność bez zobowiązań. Czyli tak, jak (według Mikaela) powinno być.
Wbrew temu, co sądziło wielu spośród jego znajomych, Mikael nigdy nie był podrywaczem. W najlepszym razie dawał znać, że jest chętny, ale zawsze pozwalał kobiecie przejąć inicjatywę. Seks był często naturalnym następstwem. Kobiety, z którymi lądował w łóżku, rzadko były anonimowymi one night stands – choć i takie się zdarzały, co jednak najczęściej nie dawało mu satysfakcji. Najlepsze związki miał z osobami, które dobrze znał i lubił. Nieprzypadkowo więc nawiązał przed dwudziestu laty romans z Eriką Berger – byli przyjaciółmi i ciągnęło ich do siebie.
Ta późna sława zwiększyła jego powodzenie u kobiet w sposób, który wydał mu się dziwaczny i niepojęty. Największym zaskoczeniem był fakt, że młode kobiety pod wpływem impulsu składały mu propozycje w najbardziej nieoczekiwanych sytuacjach.
Fascynowały go kobiety zupełnie innego rodzaju niż pełne entuzjazmu nastoletnie panny w coraz krótszych minispódniczkach i o pięknie wymodelowanych sylwetkach. W młodości często miewał starsze partnerki, a w kilku przypadkach znacznie starsze i bardziej doświadczone. Jednak w miarę jak sam się starzał, różnice wieku zaczęły się wyrównywać. Romans z dwudziestopięcioletnią Lisbeth Salander oznaczał wyraźną zmianę.
Między innymi to było powodem pospiesznie umówionego spotkania z Eriką Berger.
Redakcja „Millennium” przyjęła praktykantkę z liceum o profilu medioznawczym w ramach przysługi dla jednej ze znajomych Eriki. W sumie nic nadzwyczajnego; co roku mieli wielu praktykantów. Mikael przywitał się grzecznie z siedemnastolatką i niemal od razu stwierdził, iż jej zainteresowanie dziennikarstwem było raczej nikłe poza tym, że „chciała pokazać się w telewizji” i że (jak podejrzewał Mikael) praktyka w „Millennium” najwyraźniej wiązała się z kwestią prestiżu.
Szybko sobie uświadomił, iż nie przegapiła żadnej okazji do bliższego z nim kontaktu. Udawał, że nie zauważa aż nadto widocznych zalotów, co jednak zaowocowało tylko tym, że zdwoiła swoje wysiłki. Było to po prostu męczące.
Erika Berger roześmiała się nagle.
– Mój drogi, jesteś molestowany w miejscu pracy.
– Ricky, to naprawdę męczące. Za nic w świecie nie chcę jej zranić ani zawstydzić. Ale ona jest tak subtelna jak klacz w okresie rui. Zaczynam się niepokoić, co jeszcze może wywinąć.
– Mikael, zakochała się w tobie, a jest po prostu za młoda, by wiedzieć, jak to się okazuje.
– Sorry, ale jesteś w błędzie. Ona jest cholernie świadoma, jak to się okazuje. Jej zachowanie wydaje się jakieś skrzywione i dziewczyna chyba jest już zirytowana, że nie daję się złapać na jej przynętę. A ja nie potrzebuję nowych plotek, które zrobią ze mnie obleśnego dziada w rodzaju Micka Jaggera uganiającego się za świeżyzną.
– Okej, rozumiem twój problem. Więc przyszła do ciebie wczoraj wieczorem.
– Z butelką wina. Powiedziała, że była na imprezie u znajomego w pobliżu i starała się, żeby jej wizyta wyglądała na przypadek.
– Co jej powiedziałeś?
– Nie wpuściłem jej. Skłamałem, że przyszła nie w porę i że jest u mnie kobieta.
– Jak to przyjęła?
– Cholernie się wkurzyła, ale poszła.
– Czy chcesz, żebym coś z tym zrobiła?
– Get her off my back. W poniedziałek zamierzam przeprowadzić z nią poważną rozmowę. Albo z tym skończy, albo wywalę ją z redakcji.
Erika Berger zastanawiała się przez chwilę.
– Nie – powiedziała. – Nic nie mów. Ja z nią porozmawiam.
– Nie mam wyboru.
– Ona szuka przyjaciela, a nie kochanka.
– Nie wiem, czego szuka, ale…
– Mikael, też to kiedyś przeżyłam. Porozmawiam z nią.
Nils Bjurman, podobnie jak wszyscy, którzy oglądali telewizję albo czytali popołudniówki przez ostatni rok, słyszał o Mikaelu Blomkviście. Nie rozpoznałby go jednak, a nawet gdyby, to i tak by nie zareagował. Był zupełnie nieświadomy, że istnieje jakiś związek między redakcją „Millennium” a Lisbeth Salander.
Poza tym za bardzo zajmowały go własne myśli, by zwracał uwagę na otoczenie.