44,99 zł
Paweł Kruk, pracoholik, zostaje wysłany na przymusowy urlop. Jego przyjazd zbiega się z zagadkową śmiercią kuracjusza w miejscowym inhalatorium.
Wszystko wskazuje, że doszło do nieszczęśliwego wypadku. Z każdym kolejnym dniem przybywa jednak wątpliwości. Podobnie jak ofiar.
Paweł, który zawodowo zajmuje się analizą danych, zaczyna prowadzić własne śledztwo. Do zdemaskowania mordercy dąży także nieśmiała pielęgniarka Kasia.
By odkryć prawdę, oboje będą musieli poznać szczegóły pewnej makabrycznej zbrodni, do której doszło wiele lat temu w Bieszczadach…
Dokąd zaprowadzi ich ta niebezpieczna gra?
Czy mroczna postać, której imię wypowiada się ściszonym głosem, istnieje naprawdę?
I kto stoi za serią tajemniczych zgonów?
„Ta powieść wciąga jak wilgotny mrok lasu. Zanim się zorientujesz, nie będziesz już chciał wracać w jasność gasnącą za plecami. Szczerze polecam”.
Igor Brejdygant
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 410
Rok wydania: 2025
Autor: Jędrzej Osiński
Redakcja: Mariusz Kulan
Korekta: Tomasz Giza
Projekt graficzny okładki: Studio KARANDASZ
Skład: Izabela Kruźlak
Element graficzny: shutterstock.com (©Elizaveta Melenteyva)
Elementy graficzne na okładce: Adobe Stock (©cac_tus, ©artem; generated with AI)
Redaktor prowadząca: Justyna Tomas
Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka
© Copyright by Jędrzej Osiński© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autora bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2025
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała tel. 338282828, fax [email protected]
ISBN 978-83-8317-616-1
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Wszystkie treści zawarte w tej publikacji, w tym teksty, ilustracje, zdjęcia i grafiki, podlegają ochronie prawnoautorskiej. Zabrania się ich wykorzystywania do trenowania modeli sztucznej inteligencji, w tym dużych modeli językowych (LLM), tworzenia zbiorów danych, eksploracji tekstów i danych (text and data mining) oraz jakichkolwiek innych form automatycznego przetwarzania treści w celach komercyjnych, analitycznych lub badawczych bez uprzedniej, pisemnej zgody wydawcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Mojej żonie Monice
„Mrok budzi w nas strach odziedziczony po przodkach,
instynkt każący nam unikać miejsc,
gdzie drapieżnik może nas łatwo dostrzec i rozszarpać.
Ale ta sama ciemność nas fascynuje i przywołuje,
jak owadobójcza lampa przyciąga ćmy.
Stojąc nocą na skraju lasu, wytężamy wzrok, by dostrzec,
co znajduje się w jego głębi.
Potem mimowolnie robimy krok naprzód.
Najpierw jeden, nieco nieśmiały,
potem kolejne dwa, trzy, cztery...
Stopniowo nasze oczy przyzwyczajają się do ciemności.
Coraz mniej doskwiera brak kolorów.
W pewnym momencie odwracamy głowę w stronę oświetlonej ulicy
i zaczynamy mrużyć oczy.
Zupełnie jak drapieżnik szykujący się do skoku”.
Bogumił Orłowski, Bieszczady XIV – Noc
Dziewczyna zobaczyła oczy potwora dopiero wtedy, gdy żarówka przy suficie rozjaśniła całe wnętrze. Już wcześniej czuła jednak na sobie spojrzenie mężczyzny. W półmroku widziała jedynie smukłą, nieruchomą postać siedzącą na krześle ustawionym pod nienaturalnie małym oknem, które najpewniej powstało ze starego otworu wentylacyjnego. Człowiek ten nie poruszył się ani w momencie, gdy weszła do pomieszczenia, ani chwilę później, kiedy zapaliło się światło.
Na pierwszy rzut oka nie kojarzył się z bestią. Przeciętna, choć przesadnie wyprostowana sylwetka, opadające na ramiona jasne włosy i biała, jednoczęściowa szata przywodziły na myśl raczej mnicha pątnika niż diabła. Twarz poza szeroką blizną na lewym policzku była delikatna, wręcz młodzieńcza. Wszystko tworzyło ciepły, stonowany obraz. Wyjątkiem były jasnoniebieskie oczy. Przeszywały dziewczynę na wylot. Przez kilka sekund poczuła wszystkie możliwe emocje i nie potrafiła opanować drżenia rąk. Mężczyzna wstał, wciąż wpatrując się w blondynkę. Gdy wykonał krok w jej kierunku, kobieta znieruchomiała niczym mysz sparaliżowana wzrokiem zbliżającego się do niej grzechotnika. Nie była w stanie wykonać ruchu, chociaż adrenalina buzowała w jej żyłach, próbowała krzyknąć, ale głos nie wydobył się z jej ust, chciała zamknąć oczy, lecz nie umiała wyrwać się z hipnotycznego transu.
Potwór już miał podejść jeszcze bliżej dziewczyny, gdy drzwi za jej plecami otworzyły się gwałtownie i do pomieszczenia wpadło z hałasem czterech mężczyzn. Dwóch błyskawicznie chwyciło kobietę pod ręce i wyciągnęło na korytarz, a ich koledzy stanęli przed bestią, nie do końca wiedząc, czego się spodziewać i co robić dalej. Serca waliły im jak oszalałe, a na skroniach pojawiły się kropelki potu. Stojący naprzeciw potwór, z niezmąconym nagłym zamieszaniem spokojem, przeczesał włosy i powoli przechylił na bok głowę, by po raz ostatni spojrzeć na blondynkę. Jednocześnie uniósł skrawek kartki i przez moment trzymał go nieruchomo tak, by ona zdołała przeczytać zapisaną na nim wiadomość.
Kilka sekund później do pomieszczenia wszedł jeszcze jeden człowiek, starszy od tych czterech, którzy wpadli do niego wcześniej. Twarz miał szorstką i pomarszczoną jak u osoby, której życie nie szczędziło najgorszych doświadczeń. Rozejrzał się dokoła ze złością, jakby chciał zakląć, walnąć pięścią w futrynę i rzucić pytanie, co, do cholery, się tu dzieje. Ale nie zrobił tego. Powoli wypuścił powietrze, jego spojrzenie stało się pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Wiedział, że ta chwila może nadejść. I że właśnie w tym momencie emocje mogą być bardziej niebezpieczne niż myśliwski nóż. On jeden ze wszystkich przybyłych musiał zachować całkowity spokój. Od tego zależało życie jego, czterech mężczyzn i dziewczyny. Odwrócił się w stronę korytarza.
– Zabierzcie ją stąd – rzucił. – Natychmiast.
Mężczyźni ponownie chwycili dziewczynę pod ręce i ruszyli z nią w kierunku dużych, dwuskrzydłowych drzwi.
– Wy dwaj na zewnątrz – polecił osiłkom stojącym naprzeciw potwora.
Gdy oni również, z wyraźną ulgą, wykonali polecenie, dokładnie przyjrzał się wnętrzu pomieszczenia. Okno, sufit, ściany, wyposażenie... Wzrok przesuwał metodycznie, lata doświadczenia sprawiły, że zajęło mu to zaledwie kilkanaście sekund. Nic nie wzbudziło jego niepokoju. Potem rzucił okiem na skrawek kartki trzymany przez człowieka w białej szacie. Delikatnie wyjął mu go z ręki, złożył na pół i wsunął do kieszeni spodni.
– A ty, John – zwrócił się do potwora, po raz pierwszy od chwili wejścia spoglądając mu prosto w oczy – wyśpij się dobrze. Jutro przeprowadzka.
Nic nie zapowiadało tragedii. Do tej pory ten dzień z nurzącą precyzją przypominał cztery poprzednie. Włodzimierz Grzegocki przez ostatnich kilkanaście lat naprawdę sporo doświadczył. Na tyle dużo, żeby niczego nie brać za pewnik i z pokorą przyjmować każdy scenariusz, który napisze dla niego życie. Potrafił przewidzieć o wiele więcej niż inni i często polegał na swojej nieprzeciętnej intuicji. Pomimo to zupełnie się nie spodziewał, że umrze w ciągu kolejnych piętnastu minut.
Miał na sobie granatowy szlafrok. Kruczoczarne włosy mężczyzny gdzieniegdzie były poprzetykane siwymi pasmami, a wydatny brzuch świadczył o latach diety odbiegającej od rekomendacji Światowej Organizacji Zdrowia. Nic nie wskazywało na zbliżający się dramat, a złe przeczucia, nawet jeśli kiedykolwiek towarzyszyły Włodzimierzowi, tym razem były równie odległe, jak jego rodzinny dom stojący na południowo-wschodnim skraju Polski. Od wielu lat Grzegocki nie czuł się tak dobrze, jak przez ostatni tydzień pobytu w kujawskim uzdrowisku. Spokojne miasteczko było jak pedał hamulca w rozpędzonym do granic bezpieczeństwa życiu. Dziś rano po raz pierwszy od dawna poczuł wyrazisty aromat śniadania i czarnej kawy. Dotychczas intensywna praca tłumiła wszystkie zmysły poza tymi niezbędnymi do jej wykonywania. Niemal zdążył już zapomnieć, czym są smak, węch i wrażliwość na delikatny dotyk.
Od posiłku minęła niecała godzina. Mężczyzna ścisnął pasek granatowego szlafroka i poprawił klapki na stopach. Z grupą około piętnastu innych kuracjuszy czekał niecierpliwie na wejście do sali inhalacyjnej. Wykonał kilka ruchów głowy, jakby rozgrzewając szyję przed walką bokserską, i dyskretnie się rozejrzał. Prawie w tym samym momencie pożałował swojej ciekawości. Jego oczy spotkały się z parą brązowych ślepi wychudzonej emerytki owiniętej niczym mumia różowym ręcznikiem plażowym. Drugi, mniejszy skrawek tkaniny miała okręcony wokół włosów ułożonych w niemodny kok. Grzegocki próbował jeszcze desperacko odwrócić się z powrotem w kierunku drzwi, ale wiedział, że jest już za późno.
– Panie Włodku! Tu pan jest. – Piskliwy głos rozdarł powietrze, burząc spokój jak karabinowy pocisk rozbijający wielobarwny szklany witraż.
Ktoś stojący obok zakrztusił się własną śliną. Kilka ptaków, siedzących dotąd spokojnie na gałęzi za oknem, zerwało się gwałtownie do lotu, w panice gubiąc garść piór. Tego głosu nie dało się zapomnieć ani porównać z niczym innym.
– Coś niesamowitego – kontynuowała kobieta, miotając dźwiękową amunicją we wszystkie strony. – Nie wiedziałam, że ma pan zabiegi o tej samej porze co ja. Wspaniale!
Włodzimierz znieruchomiał w przeciwieństwie do swojej prawej powieki, która zaczęła gwałtownie drżeć niczym nadajnik kodu Morse’a. Musiało minąć kilka sekund i kilkanaście sekwencji sygnału SOS, zanim niewielki mięsień powieki się rozluźnił, a pobladła twarz mężczyzny nabrała na powrót lekkich rumieńców.
– Faktycznie, to niesamowite – odpowiedział. Znał panią Jadwigę ze śniadań, na których, niestety, nie miał serca jej odmawiać, gdy pytała, czy może się przysiąść do jego stolika. Być może był to efekt szacunku dla starszej kobiety, a może fizycznego podobieństwa między kuracjuszką a jego niedawno zmarłą matką. Grzegocki konsekwentnie próbował przychodzić na posiłki o różnych porach, jednak pech chciał, że niemal za każdym razem, tak czy inaczej, na siebie trafiali. I można by pomyśleć, że nie było w tym nic strasznego, gdyby nie piskliwy głos sprzężony z nieustającym potokiem słów, za którym zwykły śmiertelnik nie był w stanie nadążyć.
Mężczyzna czuł presję, aby kontynuować rozmowę, i przygotował już w głowie dłuższą wypowiedź na temat porannej prognozy pogody, gdy z opresji wyrwał go zgrzyt otwieranych drzwi do sali inhalacyjnej. Włodzimierz uśmiechnął się z ulgą i bez słowa odwrócił w stronę pomieszczenia. Stojąca tam, ubrana w obcisły fartuch brunetka zamaszystym ruchem ręki zachęciła zebranych do wejścia. Z tą panią Grzegocki akurat chętnie by porozmawiał przy porannej kawie, wiedział jednak, że nie ma na to najmniejszych szans.
Po paru minutach grupa spacerowała już w gęstej, przesyconej solą parze, która unosząc się ku górze, ograniczała widoczność do zaledwie kilkudziesięciu centymetrów. Mężczyzna w granatowym szlafroku wolno przesuwał klapki po poszarzałych kafelkach. Maszerował jak pozostali po okręgu, jakby do rytmu wybijanego na skórzanym bębnie przez niewidzialnego bosmana. Przed sobą miał zamgloną sylwetkę owiniętą żółtym ręcznikiem i lekko przekrzywioną na prawą stronę. Oddychał głęboko, jednocześnie starając się utrzymać stały dystans do ledwie widocznej postaci.
Nieoczekiwanie przy szóstym czy może siódmym okrążeniu zaskrzypiały drzwi będące w tym momencie po przeciwnej do Włodzimierza stronie pomieszczenia.
– Dopiero zaczęliśmy... – odezwała się głośno jedna z kuracjuszek, jakby z miejsca zakładając, że ktoś zamierza przerwać przysługującą jej inhalację.
Nikt nie odpowiedział. Kilkanaście sekund później Grzegocki usłyszał coś jeszcze. Coś, co przypominało szept, kilka niewyraźnych słów wypowiedzianych bardzo blisko niego, niemal tuż przy jego uchu. Zatrzymał się i zamierzał odwrócić, ale nie zdążył. Ktoś popchnął go z ogromną siłą, nie pozostawiając mu szans na reakcję. Włodzimierz z impetem runął na posadzkę, zahaczając głową o niewielki, żeliwny kaloryfer. Trzask pękającej czaszki był prawdopodobnie ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszał. Zobaczył jeszcze wolno oddalającą się postać. Poruszała się zaskakująco lekko, jakby w ogóle nie stąpała po płytkach, tylko raczej unosiła tuż nad powierzchnią podłogi.
Tuż przed śmiercią neurony w mózgu rozbłyskują jak świąteczna choinka. Nikt nie wie dlaczego. Pewne jest jednak, iż stąd bierze się wrażenie, że całe życie przelatuje człowiekowi przed oczami. Wśród tych fajerwerków emocji, barw i zapachów jedno wspomnienie leżącego w inhalatorium emeryta wybiło się na pierwszy plan i zatrzymało jak filmowa stopklatka. Był to radosny moment tuż po zwycięskim meczu siatkarskiej drużyny, którą trenował. Uśmiechnięte twarze, głośne krzyki i parkiet uginający się od podskoków. Pod wpływem tego obrazu gasnący umysł mężczyzny, doładowany ostatnim wyrzutem koktajlu hormonów, dostrzegł coś jeszcze. Odchodząca sylwetka poruszała się lekko, ale w jej ruchach było coś niedoskonałego. Delikatnie utykała. Zwykła osoba by tego nie dostrzegła, ale Włodzimierz zbyt wiele lat spędził na boisku, żeby taki szczegół mógł mu umknąć. Była to pozostałość po niedoleczonej kontuzji, charakterystycznej dla pozycji rozgrywającego. „Zdecydowanie za szybko zdjęta opaska usztywniająca kostkę”, ta absurdalnie oderwana od sytuacji, pozbawiona melancholii i patosu myśl była ostatnią, jaka przemknęła przez mózg Grzegockiego. Chwilę później posadzkę pokryła tafla krwi, a pomieszczenie wypełnił krzyk przerażonych ludzi.
Radiowóz podjechał pod boczne drzwi Szpitala Uzdrowiskowego mniej więcej dwadzieścia minut później. Bez syreny i zbędnego rozgłosu. Policjanci zameldowali dotarcie do celu i powoli wygramolili się z pojazdu. Starszy, na oko przed sześćdziesiątką, rozejrzał się dookoła i podsunął przyciemniane okulary na nosie. Miał krótko przystrzyżoną brodę i gęste brwi. Żuł gumę. Młodszy, żółtodziób po szkole, wydawał się równie przejęty, co niezdarny. Był blondynem średniego wzrostu o jasnoniebieskich oczach. W pierwszej kolejności przykuwał uwagę jego garbaty, lekko skrzywiony nos, który kiedyś zapewne został złamany. Weszli do budynku i po kilkunastu krokach stanęli przed otwartymi na oścież drzwiami sali inhalacyjnej. Para już dawno uleciała, odsłaniając niewidoczne wcześniej ubytki w płytkach zabytkowego obiektu.
Pracownicy kostnicy miejskiej, którzy pojawili się na miejscu dziesięć minut wcześniej, zdążyli już nakryć twarz zmarłego kawałkiem płótna. Młodszy z nich kończył wypisywać na kolanie dokumentację medyczną, starszy opierał się o futrynę, popalając papierosa – cienkiego, bo takie ponoć są zdrowsze. Mężczyzna wiedział, że to pic na wodę, ale niełatwo rzucić nałóg po trzydziestu latach. Delektował się wchłanianą nikotyną, wpatrując się w unoszące się smugi dymu, jakby analizował zasady kierujące ich pozornie chaotycznym ruchem. Miał posiwiałe, rozwichrzone włosy, które w pewien dziwaczny sposób komponowały się z niechlujnym ubiorem. Nosił bowiem szare spodnie z paskiem zapiętym o jedno oczko za luźno i marynarkę w tym samym kolorze z łatami na łokciach. Koszulę, która jako jedyna sprawiała wrażenie świeżo upranej, spinał pod szyją niesymetryczny węzeł granatowego krawatu. Na wszystko narzucony był jasnobłękitny, jednorazowy fartuch z cienkiej wiskozy. Z jego prawej kieszeni wystawała para zakrwawionych lateksowych rękawiczek. Właśnie do tego mężczyzny podszedł starszy z funkcjonariuszy.
– Czołem, Stefan – rzucił, podając mu rękę. – Co tu mamy?
– Cześć, Teksas – odparł tamten, ściskając dłoń starego kumpla.
Amerykańska ksywka, przywodząca na myśl kowbojów z rewolwerami przy pasie i kapeluszami o nienaturalnie dużym rondzie, przylgnęła do gliniarza, gdy zaczynał podstawówkę. Wtedy uciekał z lekcji, by oglądać westerny, a zamiast lektur szkolnych czytał powieści Karola Maya. Potem oglądał seriale policyjne z Chuckiem Norrisem, które kochał do dziś, i żuł gumę – uzależnił się od niej na początku swojej kariery stróża prawa. Mało kto ma przezwisko idealnie pasujące zarówno do wyglądu, pracy, jak i cech charakteru. W tym przypadku obca osoba byłaby w stanie bezbłędnie wskazać tego policjanta wśród setki innych ludzi.
– Martwy kuracjusz – zrelacjonował krótko Stefan. – Prawdopodobnie poślizgnął się na płytkach i zarył głową w kaloryfer. Pęknięta czaszka, krwotok, stracił przytomność niemal natychmiast, zmarł pewnie pół minuty później.
– Przykra sprawa – mruknął Teksas.
– No. – Stefan zaciągnął się po raz ostatni i rozgniótł niedopałek na framudze drzwi. – Weźmiemy chłopa na autopsję, ale nie spodziewaj się tutaj porządnego kryminału. Najpoważniejsze, co znajdziemy, to pewnie grzybica paznokci i postępująca miażdżyca.
Przez kilkanaście sekund obaj przyglądali się denatowi. Blade ciało z kończynami wygiętymi w nienaturalnej pozie ukazującej dramaturgię zdarzenia wyglądało tak, jakby zmarły próbował w ostatniej chwili chwycić się jakiejś nieistniejącej balustrady, a drugą ręką zamortyzować nieuchronny upadek.
– Będziemy jeszcze musieli tutaj przelecieć mopem, bo Kaśce już wystarczy wrażeń na dzisiaj – dodał Stefan, wskazując głową brunetkę w obcisłym fartuchu, która wciąż stała w tym samym miejscu co kilkadziesiąt minut wcześniej, kiedy z uśmiechem zapraszała kuracjuszy na zabieg.
– Jak się czujesz? – zapytał ją młodszy z policjantów.
– Dzięki, Dawid – odpowiedziała powoli. – Wciąż widzę, jak... – Głos jej się załamał i mocno się w niego wtuliła. Długie, ciemne, kręcone włosy przez moment dotykały twarzy funkcjonariusza. – Wciąż widzę, jak wchodzą na zabieg – dokończyła, unosząc głowę i ocierając łzy. Nawet z rozmazanym makijażem wyglądała ślicznie. – Nie mogę uwierzyć, że to się stało.
– Tak bywa, gdy chodzi się boso po śliskich płytkach – rzucił Teksas, wskazując palcem parę granatowych klapek. – Zakładam, że to jego. Pasują do szlafroka.
Wszyscy spojrzeli na ustawione pod ścianą japonki, a potem na bose stopy nieboszczyka.
– Ale przecież miał je na sobie – wymamrotała brunetka. – Zawsze zwracam na to uwagę.
– To nie twoja wina. – Dawid położył dłoń na ramieniu dziewczyny. – Takie rzeczy po prostu się zdarzają...
– Nie rozumiecie! – przerwała mu. – Jestem niemal pewna, że miał klapki na nogach.
Mężczyźni westchnęli z nieukrywaną dozą znużenia.
– Po upadku raczej ich nie zdjął – burknął Teksas, na co Kasia rzuciła mu wściekłe spojrzenie i odwróciła się w stronę okna.
– Nie jestem wariatką – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Wiem – stwierdził Dawid. – Ale nie masz pewności, prawda? Odpocznij. Jeśli chcesz, to wpadnę po południu i porozmawiamy jeszcze o tym, zgoda?
Dziewczyna lekko skinęła głową.
– Coś jeszcze? – zapytał obojętnie Teksas.
– Rzemyk – odparła brunetka. – Brązowy, skórzany, z metalowym rekinem. Zwykle go nosił, teraz go nie ma...
– Ale miał go, kiedy wchodził?
– Nie jestem pewna... – odpowiedziała cicho, jednocześnie nerwowo pocierając łańcuszek z czterema kamykami zapięty na własnym nadgarstku. Miała go od dzieciństwa i za każdym razem, gdy go dotykała, czuła się bezpieczniej, jakby obok byli jej rodzice.
Policjanci rozejrzeli się po pomieszczeniu, potem wypytali kilku świadków, ale żaden z nich nie słyszał nic podejrzanego. Nikt też nic nie widział, co w sumie nie było dziwne, zważywszy na okoliczności zdarzenia. Na koniec Teksas raz jeszcze podszedł do denata, przykucnął i delikatnie uniósł płótno. Skrzywił się i potrząsnął głową. Potem wstał, wziął dwa głębokie wdechy i wyszedł z sali.
– Zbieramy się – zarządził i ruszył w kierunku radiowozu. Po drodze poklepał po ramieniu Stefana i wyrzucił gumę do śmietnika.
Po chwili dołączył do niego Dawid i jak zawsze zajął miejsce kierowcy. Przekręcił kluczyk w stacyjce i powoli ruszył. Teksas włączył radio i na moment je pogłośnił, słysząc, że spiker przekazuje prognozę pogody. Miało być słonecznie do końca tygodnia. Policjant rozprostował nogi i wziął do ust kolejny listek gumy do żucia.
– I co sądzisz? – zagadnął Dawid.
– Co sądzę o czym?
– O sprawie.
Teksas lekko się uśmiechnął.
– Fakt, poważna sprawa. Ale dla nas to raczej krótki raport.
– A co, jeśli Kasia miała rację?
– Co sugerujesz? – Teksas obrócił się w stronę kierowcy. Ten milczał. – Morderstwo? W Ciechocinku nie było żadnego od zakończenia wojny. A takie insynuacje trzeba szybko ucinać, bo szkodzą interesom wszystkich. Ludzie mogą się wystraszyć, a pensjonaty i gastronomia ucierpią. Poza tym co ma o tym świadczyć? Para japonek? Zapamiętaj sobie, że zawsze jestem czujny. Nigdy nie ignoruję najmniejszej poszlaki. Takie mam zasady. Ale ta, jak to ująłeś, sprawa, jest zamknięta.
Kolejne trzysta metrów przejechali w ciszy.
– A co do Kaśki... – odezwał się ponownie Teksas.
– Tak? – Dawid był nieco zaskoczony.
– Znasz mnie dość dobrze. Dużo wiem o moim fachu. Czytam, robię szkolenia i takie tam. Policja to moje życie – zaczął Teksas. – Ale też innego nie mam. Nie mam baby ani dzieci i tak już pewnie zostanie. Nie bierz ze mnie przykładu. Mało wiem o związkach, ale widzę, jak na siebie patrzycie.
– Co masz na myśli? – Dawid udawał, że nie rozumie.
Teksas spojrzał na niego i przewrócił oczami.
– Nie zachowuj się jak frajer. Bo ona wiecznie wolna nie będzie. Jest na to zbyt ładna.
Dawid skrzywił się na ostatni komentarz.
– Mam ją zagadnąć? – zapytał po chwili.
Jego starszy kolega głęboko odetchnął.
– Geniusz – rzucił.
– Kiedy niby miałem to zrobić?
– Ostatnia okazja trafiła ci się jakieś dziesięć minut temu. Powiem ci jedno. Widzisz ten rewolwer? – spytał, wskazując na broń przy pasie. Była wsunięta w brązową, skórzaną kaburę z wyrzeźbionym roślinnym motywem przebiegających przez całą jej długość. – To jest smith & wesson model 327 z tytanowym bębenkiem i chwytem z drewna palisandrowego. Sprowadziłem go zza oceanu. Napisałem chyba z tuzin wniosków, zanim dostałem zgodę, żeby nosić go na służbie. Bębenek mieści osiem nabojów. Niektóre amerykańskie służby zalecają, by pierwszą komorę zostawić pustą, drugą po niej załadować ślepakiem i dopiero kolejne ostrą amunicją. Ale ja tak nie robię. U mnie wszystkie wypełniają solidne naboje z ciężkimi pociskami półpłaszczowymi. A wiesz dlaczego?
Dawid wzruszył ramionami.
– Bo życie masz tylko jedno – odpowiedział sam sobie Teksas. – Wiem, że kiedy będę musiał wyciągnąć broń i nacisnąć spust, to zrobię dziurę na wylot w brzuchu drania, który chce mnie zabić. W prawdziwym świecie nie ma miejsca na filmowe ślepaki. Musisz być pewny siebie i patrzeć naprzód. Rozumiesz?
Żółtodziób przytaknął.
– A ty byłeś kiedyś zakochany? – zapytał po chwili, gdy minęli kolejną przecznicę.
Jego przełożony na moment znieruchomiał, jakby przywołując przed oczami obraz sprzed wielu lat.
– Dawno temu – odparł wreszcie.
Nie powiedział nic więcej, zamiast tego podkręcił radio. Stary przebój w stylu country, dotąd ledwie słyszalny w głośnikach, wypełnił teraz całe auto.
– W innym życiu – dodał, wciąż patrząc przed siebie.
Paweł Kruk miał trzydzieści cztery lata i fryzurę rozwichrzoną jak u biegnącego sprintera, mimo że w tej chwili, całkowicie nieruchomy, przypominał raczej kamienny posąg. Był ubrany w nieco za szeroki w rękawach i trochę już zużyty czarny garnitur. Marynarka szczelnie zamykała dostęp do białej, niedokładnie wyprasowanej koszuli, ściągniętej u szczytu jak worek ciemnobrązowym jednolitym krawatem. Plecy mężczyzny były nienaturalnie wyprostowane, a ręce zgięte w łokciach z palcami zastygłymi kilkanaście milimetrów nad ergonomiczną klawiaturą i małą bezprzewodową myszką. Stopy dotykały podłogi całą powierzchnią, zupełnie jakby ich właściciel kurczowo się jej trzymał lub przeciwnie, próbował jak najmocniej od niej odepchnąć. Zęby zaciśnięte na srebrnej zatyczce od długopisu nie dawały jej szans na ucieczkę z potrzasku. Cała sylwetka wydawała się sztywna i napięta do granic możliwości. Na tym nieruchomym tle para piwnych oczu zdawała się poruszać z niesamowitą szybkością. Źrenice przypominały małe piłeczki odbijające się wewnątrz grubych, prostokątnych oprawek okularów.
Mężczyzna skanował wzrokiem cztery wypełnione liczbami arkusze kalkulacyjne, każdy wyświetlony na osobnym monitorze. Minęła jedna lub dwie minuty, po których prawa ręka najpierw delikatnie drgnęła, by potem wykonać kilka błyskawicznych ruchów myszką. Wartości w tabelach na dwóch ekranach zwiększyły się nieznacznie.
Paweł poczuł pieczenie pod powiekami i odruchowo sięgnął po stojącą na biurku ampułkę. Niemal nie odrywając wzroku od monitorów, zakropił oczy mętnym specyfikiem. Zamrugał trzy razy, a po chwili jeszcze czterokrotnie, czując, że lekarstwo nie rozprowadziło się równomiernie na obu gałkach. Mruknął coś pod nosem, jakby niezadowolony z tej dodatkowej serii ruchów odciągających go od zadania. Szybko jednak wpadł z powrotem w tryb posągu, skupionego na analizowanych danych. Praca pozostałych zmysłów wydawała się czasowo zawieszona. Nie dostrzegał powolnej zmiany pory dnia, nie słyszał głosów dyskutujących pracowników biura, nie reagował na zaczepki ani powitania. W pewnym momencie kolega z sąsiedniego biurka potrącił go, przechodząc za jego plecami. Kruk niczym sprężyna niemal natychmiast powrócił do wyjściowej pozycji, całkowicie ignorując przeprosiny.
Minęło kolejne dziewięćdziesiąt minut i kiedy miał już ponownie zakropić sobie oczy, niespodziewanie jego twarz całkowicie znieruchomiała. Odstawił lekarstwo bardzo powoli na blat, nie odrywając wzroku od jednej z dolnych komórek arkusza kalkulacyjnego. Wewnątrz widniała liczba 424. Wziął głęboki wdech przez nos i wypluł trzymaną w ustach zatyczkę od długopisu – po kilku odbiciach od gładkiej powierzchni zatrzymała się, uderzając w stos kabli zwiniętych w rogu biurka. Wtem Paweł zrzucił zamaszystym ruchem stos kartek zalegających na blacie. Kilku pracowników uniosło głowy z ciekawości, wyczekując, co stanie się dalej. Na zwolnionym miejscu brunet błyskawicznie umieścił duży kalkulator, a wolną ręką wyrwał kartkę przechodzącemu obok koledze.
– To jest wzór umowy dla... – zaprotestował tamten, ale zamilkł, widząc uniesioną dłoń Pawła i oczy pełne mieszaniny szaleństwa i podniecenia.
Posąg zmienił tryb i poruszał się teraz z szybkością błyskawicy. Zdobytą kartkę zmierzył wzrokiem i niemal natychmiast odwrócił, szukając pustej przestrzeni. Pochylił się nad nią i zapisał kilka rzędów obliczeń. Potem przez moment jego palce stukały w przyciski kalkulatora. Spojrzał ponownie na kartkę i raz jeszcze na wąski wyświetlacz urządzenia. Widniała na nim liczba 3424. Następnie zerknął na komórkę w tabeli na środkowym ekranie. 424.
– Mam cię – rzucił z satysfakcją w kierunku monitora. Otworzył program pocztowy, w trzydzieści sekund napisał krótki e-mail i załączył dwa pliki. Wziął jeszcze jeden głęboki wdech i kliknął przycisk „Wyślij” w narożniku okna wiadomości.
Paweł się przeciągnął i wstał od biurka. Wtedy działanie wystrzelonego chwilę wcześniej pocisku adrenaliny zaczęło ustępować zmęczeniu. Jednocześnie gwałtownie zmieniona pozycja ciała sprawiła, że powolny przepływ krwi w ugiętych od wielu godzin nogach się zdestabilizował. Ciśnienie w głowie na moment się obniżyło i chłopak poczuł się tak, jakby wsiadł na karuzelę w lunaparku. Próbował jeszcze odnaleźć ręką blat biurka, aby się na nim wesprzeć. Nie zdążył. Runął jak długi, pociągając za sobą jeden z monitorów – ten z łomotem uderzył o zieloną wykładzinę.
Trzy osoby z najbliższego otoczenia błyskawicznie doskoczyły do półprzytomnego mężczyzny. Ułożyły go w półsiedzącej pozycji, opierając o przeszkloną ścianę, poluzowały krawat i rozpięły dwa górne guziki koszuli. Jedna z koleżanek podała Krukowi szklankę wody.
– Piłeś coś dzisiaj? – zapytała z troską.
– Nie wiem – odparł otumaniony.
– Wypij całą – poleciła.
Paweł nie zamierzał się kłócić. Potulnie wykonał rozkaz.
– Jeszcze jedna. – Brunetka kucnęła obok chłopaka, trzymając w dłoni drugą szklankę wody.
Kruk uśmiechnął się, zaskoczony stanowczością drobnej dziewczyny, zwykle sprawiającej wrażenie cichej myszki, która za wszelką cenę nie chce zostać dostrzeżona i unika pojawiania się w pobliżu centrum wydarzeń. Paweł wziął kilka kolejnych łyków. Jego blada jak ściana twarz zaczęła powoli na powrót nabierać cielistego koloru. Kilka razy wciągnął nosem powietrze i niespiesznie się podniósł, chwytając się coraz wyżej umieszczonych elementów w ramach asekuracji. Dwóch ze stojących obok kolegów chciało złapać go pod ręce, ale powstrzymał ich, kręcąc głową.
– Dziękuję – powiedział spokojnie. Jego głos był już znacznie wyraźniejszy niż chwilę wcześniej. – Czuję się lepiej.
Dopił wodę i oparł się o swoje biurko. Przez moment patrzył w zamyśleniu na rozbity monitor i stertę kartek, które zrzucił z blatu. Potem rozejrzał się po biurze. Pracownicy zaczęli wracać do przerwanych zadań, rozpędzając na nowo biznesowe trybiki firmy. Duże pomieszczenie stopniowo wypełniały gwar dyskusji, szum laserowych drukarek i irytujące dzwonki telefonów.
– Wszystko OK? – Pytanie zadał znajomy głos.
Paweł odwrócił się w stronę wysokiej blondynki w biało-czarnym uniformie. Włosy miała wygładzone i spięte w kucyk. Wyrazisty makijaż sprawiał, że trudno było ocenić jej wiek.
– Jeśli tak, to Tomek prosi cię do swojego gabinetu.
Paweł się rozejrzał, jakby się zastanawiając, czy powinien zrobić wcześniej coś jeszcze.
– Teraz – dodała asystentka prezesa. Jej głos był równie uprzejmy, co stanowczy.
Mężczyzna nie zwlekał i powoli ruszył w stronę przeszklonego gabinetu przypominającego akwarium. Widząc, że szef analizuje coś na ekranie komputera, zatrzymał się przed drzwiami i delikatnie zapukał. Gdy tamten uniósł wzrok i skinął zachęcająco, Paweł wszedł do środka.
– Zamknij drzwi i usiądź – polecił właściciel firmy.
Chłopak zajął miejsce w skórzanym fotelu naprzeciwko szefa. Tomasz Prukowski przez dłuższą chwilę przyglądał się pracownikowi z uwagą. Zawsze bacznie obserwował rozmówcę, zanim wypowiedział pierwsze słowo, bez względu na to, czy miał do przekazania dobrą, czy złą wiadomość. Taki już był. I może w tym kryła się jego recepta na sukces w biznesie. Był oszczędny w słowach, ale za to słuchał w skupieniu, jednocześnie intensywnie wypatrując najmniejszych sygnałów pozawerbalnej mowy ciała. Sam był mężczyzną po pięćdziesiątce, schludnym, dało się jednak dostrzec, że ma skłonność do folgowania sobie podczas posiłków. Pomimo idealnie dobranego stroju brzuch lekko się wylewał znad skórzanego paska. Policzki i kąciki ust były nieco opadnięte, co w połączeniu z podwójnym podbródkiem mogło nasuwać skojarzenie z buldogiem. Idealnie zaczesane włosy miały barwę kruczoczarną z pojedynczymi muśnięciami siwizny. Czoło przecinało kilka głębszych zmarszczek charakterystycznych dla osób, które albo dużo się śmieją, albo główkują. Nie odrywając wzroku od gościa, właściciel firmy poprawił krawat.
– Czytałeś mojego maila? – Paweł postanowił przerwać przedłużającą się nieprzyjemnie ciszę. – Znalazłem. Mamy to.
Szef odezwał się dopiero po dłuższej chwili, ale nie zareagował na zadane pytanie.
– Wiesz, jak wyglądasz? – zapytał.
Chłopak odruchowo docisnął rozwichrzone włosy ręką i wywinął kołnierzyk zmiętej koszuli.
– Jak gówno. – Tomasz sam sobie odpowiedział. Rzadko używał wulgaryzmów, a w firmie był znany z dobrych manier, stąd mocne słowa uderzyły Pawła niczym młot. Spuścił wzrok i przestał nerwowo poprawiać uczesanie. – Wyglądasz, jakbyś wyszedł z kamieniołomu. I to w latach trzydziestych. Ile godzin siedziałeś przy komputerze, zanim zasłabłeś?
Chłopak próbował zacząć wyjaśniać, że był to jedynie zawrót głowy, że to nic poważnego, ale na widok uniesionej ręki szefa i jego zmrużonych oczu słowa jakby zatrzymały się gdzieś w pół drogi między krtanią a gardłem. Z ust wydobył się jedynie cichy świst.
– Ile? – powtórzył pytanie buldog, tym razem sprawiając wrażenie równie nieustępliwego, jak jego czworonożny sobowtór.
– Trzynaście – padła cicha odpowiedź.
Szef wziął głęboki wdech.
– Wiesz, jak długo budowałem tę firmę? – zaczął, prostując się w fotelu. Paweł uniósł wzrok. – Dwadzieścia cztery lata. I to nie była prosta robota. Harowałem jak wół, żeby wykroić swój mały, ale własny kawałek tortu w tej branży. Analityków jest na pęczki, codziennie pojawia się nowa firma. Każdy klient to skarb. A każdy błąd oznacza plajtę. Wiesz, ilu dawnych kumpli tylko czeka na moje potknięcie? Przynajmniej tuzin. A zdajesz sobie sprawę, jak najłatwiej zaatakować? Nie bezpośrednio. Zamiast tego piszesz do skarbówki, do inspekcji pracy, do sanepidu. Tak to się robi. I wtedy oni przychodzą na kontrolę i słyszą, że pracownik mdleje po trzynastu godzinach pracy bez przerwy. A wiesz, co dzieje się potem? Dostaję pół bańki kary, a klienci rezygnują, bo nie chcą, żeby ten smród przeszedł na ich ciuchy. Gdybyś dzisiaj dostał zawału, to byłby koniec AuditStatu. Rozumiesz?
Paweł przytaknął.
– I tak, dostałem twój e-mail. – Tomasz dopiero teraz odpowiedział na pytanie z początku rozmowy. – Znowu wychwyciłeś drobiazg niewidoczny dla innych. Igłę w stogu siana. Zarobimy na tym jakieś sto trzydzieści tysięcy. Możesz liczyć na premię. Bo jesteś najlepszy.
W tym momencie entuzjazm szefa, który na moment pojawił się przy omawianiu szacunkowego zysku, całkiem uleciał. Mężczyzna raz jeszcze poprawił spodnie, wciskając w nie rozpychaną brzuchem koszulę. Wyraźnie sposępniał. Odezwał się po dobrej minucie pauzy, której młodszy kolega nie miał odwagi przerwać nawet najcichszym chrząknięciem.
– Tylko że ja nie potrzebuję supermana, tylko profesjonalisty – powiedział w końcu z trudem Tomasz, jakby wymawianie tych słów sprawiało mu fizyczny ból.
– Ale ta praca to moja pasja – odparł półszeptem Paweł. – To moje życie.
– Wiem – powiedział tamten ze smutkiem w głosie. – Ale to już nie pierwsza taka sytuacja. Niestety, nie dajesz mi wyboru.
Chłopakowi serce waliło jak szalone. Mrugał nerwowo.
– Przesiądź się na kanapę, bo zaraz odjedziesz – rzucił prezes, a podwładny bez słowa wykonał polecenie.
Tomasz usiadł na krześle przed nim.
– Oddaj telefon służbowy, kartę dostępową do archiwum i tę do drzwi wejściowych – powiedział zdecydowanym głosem.
Paweł po kolei wyjmował przedmioty z kieszeni, przez chwilę im się przyglądał, po czym podawał rozmówcy, a ten bez emocji układał je na swoim biurku.
– Chłopaki z IT zablokują ci dostęp. Papiery zniszczymy sami. Przed wyjściem zabierzesz rzeczy prywatne – dokończył szef.
– Więc to koniec? – rzucił z żalem Paweł, jakby nie wiedział, czy ma wybuchnąć płaczem, czy uderzyć przełożonego w twarz. Z tym że ani na jedno, ani na drugie nie miał już siły.
– Niezupełnie – odparł Tomasz. W wyrazie jego twarzy coś drgnęło. Pojawił się na niej jakby delikatny uśmiech, choć wydawało się to skrajnie dziwne, zważywszy na sytuację. – Nie będziesz już u mnie pracował – dodał. – Będziesz pracował ze mną.
Paweł był zbyt zmęczony na zabawy, aluzje i gry słów. Jego zdolności analityczne zostały wyczerpane do zera.
– Nie rozumiem – odpowiedział skołowany.
– Zostaniesz moim wspólnikiem – dokończył prezes. – Nie będę wiecznie pracował. Za maks dziesięć lat zamierzam być emerytem z wyższych sfer, który łowi ryby na Mazurach i opala się na Bali. Chcę, żebyś kiedyś przejął prowadzenie firmy, a na razie został numerem dwa w AuditStacie. Rozumiesz, co mówię? – dodał, widząc, że rozmówca co jakiś czas mruży oczy.
– Tak – odparł Kruk. Skołowanie ustąpiło miejsca zszokowaniu. – Nie wiem, co powiedzieć. To spełnienie marzeń.
Szef uśmiechnął się szeroko. Odpowiedź podwładnego sprawiła mu wyraźną przyjemność.
– Ale jest jeden warunek – oznajmił po chwili poważniejszym tonem.
– Spełnię każdy – odparł krótko Paweł.
Tomasz uniósł rękę, po raz kolejny mu przerywając.
– Koniec z nadgodzinami – powiedział.
– Oczywiście.
– Niestety, to za mało – stwierdził tamten. – Musisz mi to udowodnić. Jesteś pracoholikiem. W najgorszej postaci. A ja potrzebuję zdrowego, trzeźwo myślącego partnera. Nie wariata.
– Co mam zrobić?
– Odetniesz się od firmy na cztery tygodnie i nabierzesz dystansu. Płatny, zaległy urlop. Ale ważne: zero analiz, żadnych połączeń służbowych. Jeśli zadzwonisz do kogoś z biura, odwołuję propozycję. Wyjedziesz z miasta.
– Dokąd? – Paweł patrzył na szefa szeroko otwartymi oczami.
– Miesiąc temu zmarł mój daleki wujek. Nie miał własnej rodziny. Odziedziczyłem po nim dom. Zamieszkasz tam. Posprzątasz. Przejrzysz rzeczy. Sprzedasz rupiecie. I poszukasz kogoś, kto kupi nieruchomość. A po powrocie będzie na ciebie czekał własny gabinet.
– Dokąd? – ponowił pytanie chłopak.
– Zaraz przyniosę papiery – odparł szef i wyszedł z gabinetu.
Zaskakujący obrót spraw wyciągnął z Pawła resztki energii. Pozbawiony stymulacji rozmówcy, powoli osunął się na bok i oparł głowę o podłokietnik sofy. Chciał zmrużyć oczy jedynie na kilka sekund, ale organizm tylko na to czekał. Mężczyzna jeszcze nigdy w życiu nie zasnął tak szybko.
Kiedy się obudził, na zewnątrz było już ciemno. W biurze świeciło się tylko kilka lamp, w tym jedna w gabinecie prezesa, w którym wciąż przebywał. W tle szumiały odkurzacze ekipy sprzątającej. Chłopak spojrzał na zegarek. Zbliżała się dwudziesta druga. Powoli usiadł i zrzucił czerwony koc, którym ktoś go nakrył. Obok znajdowało się małe tekturowe pudełko z żółtą karteczką przyklejoną na wierzchu. „Powodzenia. Liczę na Ciebie. T” – Kruk przeczytał krótką notkę. Zdjął wieko i zajrzał do wnętrza. Było tam kilka zdjęć starego zadbanego domu i kartka z adresem. Obok leżał pęk kluczy, prawdopodobnie do drzwi frontowych. Do dużego spinającego je srebrnego kółka przytwierdzony był brelok z amerykańską flagą. Czerwono-białe paski miały kilka ubytków, ale za to kryształowe gwiazdki wciąż zalotnie rozpraszały światło.
Komisariat policji w Ciechocinku był trzykondygnacyjnym budynkiem przypominającym z zewnątrz mały blok mieszkalny. Stał niedaleko wjazdu do uzdrowiska, przy jedynym wyposażonym w sygnalizację świetlną skrzyżowaniu. Trudno było ocenić, czy to zbieg okoliczności, czy celowy zabieg. Lokalni mieszkańcy żartowali jednak zgodnie, że raczej to drugie, bo taki układ pozwalał na wystawienie mandatu bez wychodzenia na zewnątrz, wystarczyło siedzieć przy oknie z kawą i pączkiem w ręce. Zbyt wygodne rozwiązanie, aby dało się uznać je za czysty przypadek.
Wnętrze nie było komfortowe. Starą dyżurkę przy wejściu zajmował Roman, emerytowany policjant, który po śmierci żony postanowił pomóc kolegom po fachu i przyjął niechcianą przez nikogo posadę. Nikt tak naprawdę do końca nie wiedział, czy dostawał za to wynagrodzenie, czy robił to pro bono. Faktem było, że spędzał w ciasnym pomieszczeniu długie godziny od wczesnego poranka do późnego wieczora. Na ścianach widniały komunikaty z warszawskiej centrali i stare plakaty zachęcające do wstąpienia w szeregi policji.
Roman przez większość czasu przeglądał raporty ze starych spraw (dyżurka sąsiadowała z archiwum), przekazywał informacje przez radio lub układał pasjansa. Wszystko to robił, by stłumić poczucie straty i przytłaczającej samotności. A nie było to łatwe, bo nuda nie pomaga zapomnieć, a w miejscowości takiej jak Ciechocinek policyjne interwencje są rzadkie i dotyczą raczej mało znaczących drobiazgów.
Cztery krzesła w poczekalni komisariatu wymagały regularnego odkurzania, a wąska ścieżka prowadząca do wejścia – oczyszczania z chwastów, które z niesamowitym uporem wciąż na nowo i coraz gęściej przebijały się spomiędzy nierówno ułożonych płytek chodnikowych. Każdy gość pojawiający się tutaj stanowił pewnego rodzaju sensację wprowadzającą powiew życia w ciche zakamarki budynku. Nic więc dziwnego, że słysząc zbliżające się kroki, Roman wyprostował się gwałtownie, jakby potraktowany paralizatorem w okolicy krzyżowego odcinka kręgosłupa. Ruch był tak gwałtowny, że jednocześnie wylał herbatę na świeżo upraną koszulę.
– Cholera jasna – syknął, próbując zetrzeć plamę.
– Wszystko w porządku, panie Romanie? – odezwał się miły kobiecy głos.
Mężczyzna uniósł głowę. Stojąca przy okienku dyżurki dwudziestodziewięciolatka należała do tej grupy kobiet, których obecność zwykle dekoncentrowała facetów podczas każdej imprezy i sprawiała, że zaczynali oni poprawiać uczesanie i uśmiechać się nienaturalnie szeroko. Roman nie był wyjątkiem.
– Cześć, Marta – odparł wreszcie. – Co cię do nas sprowadza?
– Mam sprawę do obgadania z Teksasem. Wpuścisz mnie?
Być może zrobiła to nieświadomie, a być może celowo, w każdym razie delikatnie odgarniając opadające do ramion, lekko kręcone blond włosy, uniosła do góry kącik subtelnie umalowanych ust. Trudno było oderwać wzrok, a jeszcze trudniej odmówić. Roman pokręcił głową z udawanym poirytowaniem, by po chwili skinąć nią w stronę korytarza, dając dziewczynie nieme przyzwolenie na wejście.
– Tylko nie narób kłopotów – rzucił w kierunku Marty, która zdążyła już wbiec na klatkę schodową.
Mężczyzna sięgnął po telefon, wdusił przycisk z numerem trzy i przyłożył słuchawkę do ucha.
– Pulitzer idzie do was – powiedział.
– Dzięki, właśnie widzę – odparł z przekąsem Teksas i niemal równocześnie przerwał połączenie, kładąc dłoń na widełkach telefonu.
Siedział w sporym pomieszczeniu z dziesięcioma biurkami ustawionymi w dwa rzędy. Sześć blatów znajdujących się bliżej wejścia służyło za półki na materiały biurowe, podest pod drukarkę i miejsce na pozostawienie okrycia wierzchniego w zimowe dni. Nikt nigdy tam nie usiadł. Dwa kolejne zajmowali Maciej i Jakub, pierwszy obecnie w trakcie rehabilitacji po wypadku drogowym, drugi – pracujący tylko parę godzin w tygodniu, a resztę czasu poświęcający na studia na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Dziś go nie było. Ostatnie stanowiska, tuż przy ścianie, należały do Teksasa i Dawida, jedynych pełnoetatowych policjantów w tym miesiącu. Na biurku starszego z nich stało kilka kuwet z dokumentami, kubek z trzema kolorowymi ołówkami i przesuszony kaktus przypominający te z westernów. Na środku blatu tkwił komputer. Na ekranie widniał aktualny katalog osób zaginionych. Biurko Dawida z kolei cechował twórczy nieład – sterta notatek ze starych akt i czyste bloczki mandatowe wydawały się zalewać blat niczym powódź. Centralne miejsce również zajmował komputer, z tym że monitor był oklejony dokoła żółtymi karteczkami zawierającymi podsumowanie planów i obowiązków z bieżącego tygodnia.
Chłopak oglądał właśnie amerykański film instruktażowy omawiający techniki odbijania zakładników. Widząc kątem oka zbliżającą się dziewczynę, błyskawicznie zsunął z uszu słuchawki, zamknął okno przeglądarki internetowej i zerwał jedną z karteczek z napisem „kupić dezodorant”. Drugi z policjantów zareagował dużo spokojniej, rozprostowując się na krześle i zakładając nogę na nogę. Marta szła pewnym krokiem, kołysząc biodrami i poprawiając włosy.
– Cześć, panowie – rzuciła z uśmiechem.
Trudno było oderwać od niej wzrok. Dwaj mężczyźni wcale nie próbowali odwracać oczu i spokojnie patrzyli na kobietę zmierzającą do pustego biurka nieobecnego kolegi. Gdy wreszcie do niego dotarła, oparła się o krawędź blatu i zaczęła uważnie przyglądać każdemu z funkcjonariuszy.
– Cześć, Pulitzer – odparł w końcu Teksas, jednocześnie sięgając po świeży listek gumy miętowej.
– Mówiłam ci, że masz mnie tak nie nazywać. – Dziewczyna się skrzywiła. – Czytelnicy „Głosu Ciechocinka” to ci sami ludzie, którzy płacą podatki na wasze pensje i graty – rzuciła, jednocześnie przebiegając palcami po leżącej obok klawiaturze.
Teksas uśmiechnął się pod nosem, Dawid wyglądał na nieco zakłopotanego.
– Więc co cię do nas sprowadza? – zapytał po chwili.
– Jeśli czytelnicy „Głosu” się niepokoją, to mają do tego prawo, bo pies Wiśniewskiej ciągle się nie znalazł – dodał złośliwie starszy z gliniarzy.
Dziewczyna rzuciła mu nienawistne spojrzenie.
– Drwij śmiało – odparła pewnym głosem. – Chcę wiedzieć wszystko o zgonie w trakcie inhalacji.
Mężczyźni szybko wymienili spojrzenia.
– Skąd o tym wiesz? – Teksas zmarszczył brwi.
– Mam swoje źródła.
– Jasne. – Policjant się roześmiał. – Niech zgadnę... Czy to nie młody od Stefana próbuje się z tobą umówić od trzech tygodni?
– Ma na imię Patryk – odparła dziewczyna. – Naucz się wreszcie.
– Byłem pewny, że się wygada – skwitował Teksas. – To chyba wszystko wiesz? Domyślam się, że nie stawiał oporu.
– Wiem sporo – powiedziała dziewczyna, ignorując prostackie docinki. – Śmierć w trakcie zabiegu. Czternastu świadków, z których nikt nic nie widział. Brak śladów walki na ciele. Sekcja zwłok rutynowa. Wszystko wygląda na bardzo nieszczęśliwy wypadek – dokończyła tajemniczo.
– Tylko wygląda? – zapytał Dawid.
– A co z klapkami? – odparła kobieta, patrząc mu w oczy.
Dawid zamilkł, ale jego kolega nie zamierzał iść w jego ślady.
– Boże najdroższy. – Teksas na moment schował głowę w dłoniach, po czym ją uniósł i lekko nią pokręcił. – Ja chyba śnię. Pulitzer napisze artykuł o zabójczych japonkach. Tak umrze prasa w Ciechocinku.
Dawid zachichotał, ale błyskawicznie znieruchomiał, czując na sobie wzrok Marty.
– To nie są żarty, Teksas. – Dziewczyna odwróciła się w stronę miłośnika gum. Była wyjątkowo poważna. – Kuracjusz nie żyje. To nie jest sprawa kundla Wiśniewskiej, tylko temat, o którym się mówi...
– Oby jak najmniej – rzucił gliniarz, przerywając jej w połowie zdania. – Śledztwo jest zamknięte. To nieszczęśliwy wypadek. Policja i służby zakończyły czynności i składają kondolencje rodzinie. Szpital zamontuje maty antypoślizgowe na płytkach i umieści tablice ostrzegawcze przed drzwiami. Możesz o tym napisać w artykule.
– A jeśli to nie był wypadek?
– A niby co?
– Może Włodzimierz Grzegocki miał wrogów?
– Stąpasz po kruchym lodzie, dziecko. – Teksas spochmurniał. Dawid rzadko widział go w takim stanie. – Nigdy nie wchodź w buty zmarłego. Nie drąż tego. Bo możesz skrzywdzić niewinne osoby. I zaszkodzić wielu ludziom. Także sobie – dodał, patrząc dziewczynie głęboko w oczy.
Marta na moment straciła pewność siebie. Starszy policjant nie odrywał od niej wzroku.
– Pozwól zmarłym odejść – oznajmił.
Dawid przez dłuższą chwilę uważnie mu się przyglądał. Nie do końca rozumiał, co kolega ma na myśli. Czy zdenerwowała go wścibskość dziennikarki, czy też dotknęła ona jakiejś nie do końca zasklepionej rany? Czy ostatnie zdanie było przestrogą, wyrazem troski, a może groźbą?
Tymczasem dziewczyna odzyskała śledczą wenę.
– Nie musisz współpracować, Teksas – powiedziała. – Sama odkryję, co tam się stało. Nawet jeśli będę musiała zastąpić policję.
– Wszyscy wiemy, co się stało. – Mężczyzna się uspokoił, w jego głosie rozbrzmiało znużenie. – Facet poślizgnął się na kafelkach i zarył głową w kaloryfer. Nic poza tym.
– A pocztówka?
– Jaka pocztówka? – zapytał Dawid.
– Kolega nie wspominał ci o tym dowodzie? – odpowiedziała pytaniem Marta.
Dawid spojrzał na partnera.
– Jaka pocztówka? – powtórzył.
Teksas wziął głęboki wdech i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– W kieszeni szlafroka znaleźliśmy... – zaczął powoli, udając, że buduje napięcie. – Uwaga: widokówkę z Ciechocinka. Mało tego: ze znaczkiem! – wykrzyknął niemal ironicznie.
– Mam dość – powiedziała dziewczyna. Zamierzała już ruszyć w kierunku wyjścia, ale zatrzymała się w pół kroku i ponownie odwróciła do swoich rozmówców. – Takie to oczywiste? – rzuciła.
– Nie bądź śmieszna – odparł Teksas. – Pocztówki wysyłają kuracjusze, bo przecież nie miejscowi. Co roku tysiące kartek wyrusza w świat. I co to ma niby znaczyć?
– A brak adresata?
– Boże! Może planował wpisać go po obiedzie?
– A odciski palców? – Spojrzała na funkcjonariusza przenikliwie.
– Żadnych nie było – oznajmił Teksas.
Dziewczyna bez słowa ruszyła w stronę drzwi. Po kilku krokach zatrzymała się jeszcze na moment i odwróciła.
– Ale dlaczego nie było nawet tych należących do denata? – dodała i powoli się oddaliła, nie zaczekawszy na odpowiedź.
Wiedziała, że mężczyźni jej nie znają.
Odprowadzili ją wzrokiem, z uwagą śledząc każdy jej krok.
– I co sądzisz? – zagadnął Teksasa Dawid.
– Ma niesamowity tyłek.
Dawid odwrócił się w jego stronę.
– Nie jest w moim typie – stwierdził. – Pytam poważnie: co myślisz o tej sprawie.
– Powtórzę ostatni raz: dla mnie jest ona zamknięta – odparł Teksas.
Młodszy z policjantów nic więcej nie powiedział. Nałożył słuchawki i wznowił odtwarzanie filmiku instruktażowego. Gliniarze na nagraniu właśnie przygotowywali taran do drzwi. Zapowiadał się interesujący odcinek.
Zamek klapy bagażnika po raz drugi nie chwycił skobla w ramie auta. Paweł ponownie uniósł wieko i z irytacją spojrzał na stos rzeczy, które przygotował na wyjazd. Zmierzył pakunki wzrokiem. Nie potrzeba było analityka danych, żeby oszacować, że kolejna próba trzaśnięcia również na niewiele się zda. Mężczyzna westchnął cicho, chwycił dwie mniejsze torby i przełożył na tylne siedzenia. Klapa bagażnika wreszcie posłusznie się zamknęła, potwierdzając to charakterystycznym zgrzytem. Paweł wsiadł do samochodu, wziął kilka głębszych wdechów i wstukał w nawigację GPS adres otrzymany od szefa.
Podróż miała zająć dwie i pół godziny, więc przed odjazdem sięgnął po fiolkę kropli do oczu. Wciąż jeszcze go piekły po ostatnim maratonie przed ekranem komputera, który ukończył poprzedniego dnia. Reszta organizmu wydawała się nieco bardziej wypoczęta, choć daleko było mu do pełnej regeneracji. Nie pomogły też imponujące kanapki zjedzone kilkanaście minut temu. Paweł jak zwykle przygotował je z chirurgiczną precyzją. Masło było rozsmarowane z pedantyczną wręcz dokładnością – pokrywało jednakową grubością wszystkie trzy niemal identyczne kromki. Ułożony na nich ser i plastry pomidora były docięte tak, by nie wychodziły za krawędź skórki. Niezmiennie idealnie jak na plakatach przy drzwiach frontowych restauracji znanych sieci fastfoodowych.
– W drogę – rzucił i przekręcił kluczyk w stacyjce.
Auto ruszyło i powoli nabierało prędkości.
Popołudnie było całkowicie bezchmurne, a jednolite błękitne niebo nasuwało skojarzenie ze sztuczną, billboardową reklamą. Wydłużające się cienie równomiernie posadzonych drzew formowały poprzeczne pasy na drodze. Wpadając w nie, samochód na ułamek sekundy nikł w półmroku, by niemal natychmiast znaleźć się z powrotem w pełnym słońcu. Ciemniej, jaśniej. Przypominało to rytmiczny i miarowy stukot towarzyszący podróżom pociągiem. I działało podobnie. A ten efekt potęgował i jeszcze zachęcał do relaksu pozbawiony zjazdów prosty odcinek szosy. Paweł widział, jak opuszcza małą miejscowość i zbliża się do gęstego lasu. Skumulowany deficyt snu prędzej czy później musiał dać o sobie znać. Chłopak nawet nie zauważył, kiedy jego oczy się zamknęły. Drzemka nie mogła trwać dłużej niż piętnaście sekund. Tylko że gdy pędzi się sto kilometrów na godzinę, ta krótka chwila zmienia się w ponad czterysta metrów.
Paweł nie miał w tym dniu szczęścia. Huk, szarpnięcie pasów zapierające dech i uderzenie twarzą w poduszkę powietrzną sprawiły, że niemal natychmiast oprzytomniał. Odruchowo wcisnął pedał hamulca. Autem zarzuciło. Pojazd obrócił się w kierunku przeciwnym do jazdy i zatrzymał na skraju pobocza. Mężczyzna potrzebował jeszcze dobrej minuty, żeby zrozumieć, co właściwie się stało. Na przedniej szybie zobaczył szeroki krwawy pas. Zmienił pozycję bardzo powoli, jakby sondując zakres swoich obrażeń. Kończyny poruszały się bez oporu, kark również, jedynie żebra wydawały się nieco obite i bolały go przy głębszym wdechu lub mocniejszym wyprostowaniu ciała. Paweł przetarł twarz i bezskutecznie próbował poprawić ułożenie okularów przechylonych na jedną stronę – jeden z zauszników był wyłamany w zawiasie. Brakujący element leżał na siedzeniu obok niego. Kruk wsunął go do kieszeni spodni, nie bez trudu odpiął pasy i powoli wysiadł z samochodu. Stojąc nieco chwiejnie, spojrzał na swoje ubranie. Było czyste. Wtedy zrozumiał, że krew, którą widział, nie była jego. Zamknął oczy, jakby odmawiając ekspresową modlitwę. „Tylko nie jakieś dziecko”, pomyślał błagalnie. Obrócił głowę w kierunku, z którego przyjechał. Kilkadziesiąt metrów przed nim leżała brązowo-czerwona bezkształtna masa. Paweł niepewnie ruszył w jej stronę. Po chwili był już pewien, że potrącił jelenia. Ale dopiero, gdy stanął nad zwierzęciem, nabrał pewności, że ono nie żyje. Głowa była wykręcona w nienaturalny sposób, a nieruchome oczy przypominały jarmarkowe szkiełka udające cenne kamienie. Mężczyzna przyglądał się zwłokom z dziwnym uczuciem będącym mieszaniną współczucia, fascynacji i obrzydzenia. W końcu to ostatnie przeważyło i Paweł zwymiotował na poboczu. Ocierał właśnie usta i brodę wyjętą z kieszeni chusteczką, kiedy usłyszał za sobą głos. Odwrócił się powoli.
– Wszystko w porządku? Wezwać karetkę? – powtórzył swoje pytania mężczyzna w granatowym audi, wyglądając przez okno. – Mogę jakoś pomóc?
– Dziękuję, nie trzeba – odparł Paweł, by po chwili refleksji jednak dodać: – Chociaż tak właściwie przydałby mi się numer pomocy drogowej...
– Oczywiście. – Tamten skinął głową. Wydawało się, że poczuł ulgę, iż spełni dobry uczynek, pomagając nieznajomemu, a jednocześnie nie będzie to wymagało od niego większego wysiłku. – Zapiszę panu na kartce. Ma pan telefon? – dodał po chwili, wręczając Pawłowi zwitek papieru.
Chłopak przytaknął.
Mężczyzna w audi błyskawicznie ruszył, a Paweł wezwał pomoc drogową i usiadł na skraju drogi, tak że stopy miał ukryte w chwastach porastających wąskie pobocze. Laweta pojawiła się po dwóch godzinach, co przyjął z nieukrywaną ulgą, bo choć do zmierzchu pozostało jeszcze sporo czasu, to półmrok w lesie obok był dość posępny. Stres związany z kolizją zdążył już mu podsunąć mroczne myśli o watasze wilków czy grupce zdziczałych psów zwabionych wonią padliny, które z pewnością nie pogardziłyby także samotnym, obolałym i niezbyt umięśnionym nieszczęśnikiem. Kierowca lawety wykonał kilka precyzyjnych manewrów, żeby ustawić się tuż za uszkodzonym samochodem, i dopiero wówczas wysiadł, by się przywitać. Miał na sobie szare ogrodniczki i narzuconą na wierzch kamizelkę z tuzinem wypchanych kieszeni.
– Dzień dobry. Potrzebuje pan lekarza? – zapytał, przyglądając się chłopakowi siedzącemu na poboczu.
Paweł powoli wstał i zaprzeczył ruchem głowy.
– Witam – odparł. – Wszystko w porządku. Ile to zajmie?
Serwisant zrobił kilka kroków w każdym kierunku, żeby rzucić okiem na auto.
– Załadunek i zamiecenie ulicy to jakieś dwadzieścia minut – ocenił. – Ale zacznijmy od tamtego. – Wskazał na padlinę.
Założył parę lateksowych rękawiczek i podał Pawłowi komplet dodatkowych. Chłopak spojrzał na niego pytająco.
– Proszę tak na mnie nie patrzeć – rzucił kierowca lawety. – Sam tego zwierza nie ściągnę. A ulica musi być przejezdna, zanim odholuję auto. Takie są przepisy. Więc albo pan mi pomaga, albo dzwonimy do nadleśnictwa i przyślą kogoś w ciągu godziny czy dwóch do ogarnięcia tego syfu. Za postój kasuję ekstra – dodał, wyjątkowo mocno akcentując dwa ostatnie słowa.
– Rozumiem – odparł Paweł i włożył rękawiczki.
– Potrzebuje pan dokumentacji foto? – zapytał mężczyzna.
– Nie rozumiem.
Serwisant westchnął.
– Dzika zwierzyna wpadła panu pod koła, więc może pan wnioskować o odszkodowanie – wyjaśnił. – Ale potrzebne jest moje oświadczenie i dokumentacja. Musimy opstrykać tego eleganta z każdej strony.
– Odpuśćmy – odparł Paweł, czując, że znowu zbiera mu się na wymioty. – Miejmy to z głowy.
Mężczyzna w ogrodniczkach wzruszył ramionami. Złapał jedną nogę jelenia i spojrzał wymownie na chłopaka, dając mu do zrozumienia, że ma chwycić drugą.
– To jedziemy – burknął pod nosem.
Po chwili zaciągnęli martwe zwierzę na skraj lasu. Na asfalcie pozostała szeroka smuga krwi.
– Dokąd teraz? – zapytał serwisant, gdy siedzieli już w kabinie lawety. Załadunek nie zajął dłużej niż kwadrans.
Chłopak przez moment się wahał, czy nie wracać do domu, ale zdał sobie sprawę, że zdołał już przejechać przynajmniej dwie trzecie trasy. A przede wszystkim pamiętał rozmowę z szefem. Nie chciał zaczynać kolejnej i tłumaczyć, że nawet nie zdołał dotrzeć do ustalonego celu.
– Ile jest do Ciechocinka?
– Jaki adres?
Paweł podał kierowcy kartkę, którą znalazł w pudełku, a ten wstukał nazwę ulicy w telefonie.
– Zostało jakieś siedemdziesiąt kilometrów – odparł po chwili. – Będziemy przed dwudziestą drugą.
Chłopak przytaknął nieznacznym ruchem głowy.
Jechali w miarę dynamicznie, jednak Pawła nużyła pozbawiona urozmaiceń terenu czy miejskich zabudowań trasa. Kierowca na moment włączył stare radio, ale dochodzące z niego trzaski przeplatane urywanymi fragmentami rozmowy w studiu sprawiły, że je wyłączył. Mniej więcej w połowie jazdy zrobiło się już niemal całkiem ciemno. Serwisant wiercił się niespokojnie, jakby nieprzyzwyczajony do mroku i niezręcznej ciszy. W końcu nie wytrzymał i postanowił ją przerwać.
– Długo mieszka pan w uzdrowisku? – zagadnął.
– Nie mieszkam tam – odparł krótko Paweł.
– Kuracjusz?
– Nie.
