Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Pierwsza część trzy tomowej sagi o bezwzględnych, nowojorskich gangsterach
Trzymająca w napięciu powieść o mafii i wzruszająca historia miłosna
Książka, którą czyta się z wypiekami na twarzy (USA Today)
Był diabelsko przystojny.
Był samotnikiem.
W Nowym Jorku miał opinię krwiożerczego i bezwzględnego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 526
Data ważności licencji: 7/13/2026
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Machiavellian
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska
Fotografia wykorzystana na okładce
© Deagreez/iStockphoto
Copyright © 2020 by Bella Di Corte
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021
© for the Polish translation by Kaja Burakiewicz
ISBN 978-83-287-1737-4
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
Dla wszystkich Maripos tego świata.
11.11 należy do Ciebie.
Pomyśl życzenie…
„Każdy widzi, za jakiego uchodzisz, lecz bardzo niewielu wie, kim naprawdę jesteś”.
NICCOLÒ MACHIAVELLI, Książę
Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku,
ta podróż rozpoczęła się od perypetii rodziny Faustich (wkrótce poznasz ją dzięki Macowi).
Gdy rozpoczynałam sagę rodziny Faustich, nie miałam pojęcia, jak potoczy się jej historia. Mogłam się o tym przekonać dopiero przy drugim tomie. Jedno jest pewne: gdy zaczęłam pisać, nie mogłam przestać. Fausti otworzyli mi wrota do świata, który całkowicie mnie pochłonął.
Gdy skończyłam pisać sagę, w głowie zaczęły mi kiełkować kolejne historie, które do niej nawiązywały, i nie mogłam się doczekać, żeby zacząć przelewać je na papier. Było ich tak wiele i cały czas się rozgałęziały, że postanowiłam stworzyć osobną kategorię dla opowieści mafijnych mojego autorstwa. Wszystkie historie są ze sobą powiązane w ten czy inny sposób. Rodzina Faustich jest wpływowa i ma długie macki, co oznacza, że w każdej książce z serii natkniesz się niechybnie na któregoś z jej członków, nawet jeśli historia dotyczy innego klanu.
I tu przechodzimy do Lupo, czyli Maca.
Jego historia, podobnie jak większość opowieści, które wyszły spod mojego pióra, całkowicie mnie pochłonęła. Choć w planach miałam inne książki, opowiadające o mężczyznach z rodu Faustich, Mac i Mariposa okazali się ważniejsi. Cudownie było znaleźć się w ich świecie. Choć niektórzy członkowie tej rodziny pojawiają się na kartach powieści, nie musisz przeczytać wcześniej żadnej książki z cyklu Gangsterzy Nowego Jorku. Możesz oczywiście czytać wszystkie pozycje po kolei, a wtedy Lupo plasuje się pomiędzy piątą a szóstą częścią sagi o rodzinie Faustich.
Dla ułatwienia sporządziłam listę wszystkich członków każdego z mafijnych klanów.
Lupo zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. Wyróżnia się spośród wszystkich pozostałych książek mojego autorstwa. Moim zdaniem, biorąc pod uwagę wyjątkowy moment, w którym przyszło nam żyć, potrzebujemy więcej historii takich jak ta. Opowieści, które odrywają nas od codzienności i zapraszają do innego świata. Są takie książki, a do nich zaliczam sagę Faustich, których lektura jest niczym powrót do domu.
Lupo jest dla mnie jedną z takich książek. Mam nadzieję, że stanie się nią również dla Ciebie.
Serdecznie,
Bella
PS Każda z części trylogii Gangsterzy Nowego Jorku jest osobną opowieścią, ale wszystkie rozgrywają się w tym samym świecie. Przeczytaj kolejne części, jeśli chcesz się dowiedzieć, jaki będzie dalszy ciąg tej historii!
RODZINA FAUSTICH
Członkowie tej rodziny, którzy pojawią się w Lupo lub o których wspominam w książce:
Marzio Fausti (nieżyjący) był głową owianego złą sławą włoskiego klanu Faustich. Jego synowie to: Luca, Ettore, Lothario, Osvaldo i Niccolò.
Luca Fausti (siedzi w więzieniu) jest najstarszym synem Marzio Faustiego. Jego synowie to: Brando, Rocco, Dario i Romeo.
Brando Fausti jest mężem Scarlett Rose Fausti.
Rocco Fausti jest mężem RosariiFausti.
Tito Sala, lekarz, spowinowacony z rodziną. Jest mężem Loli Fausti.
Donato, dowódca zbrojnego ramienia rodziny.
Rodzina Faustich jest od lat skonfliktowana z rodziną Stone’ów. W Lupo ten wątek jest okrojony, ale warto o nim wspomnieć, bo Scott Stone, który pojawia się w powieści, w części drugiej staje się jedną z kluczowych postaci.
RODZINA SCARPONE
Arturo Lupo Scarpone, głowa rodziny Scarpone. Rodzina Scarpone to jeden z pięciu nowojorskich klanów mafijnych. Synowie Arturo to: Vittorio Lupo Scarpone (z matki Noemi) i Achille Scarpone (z matki Bambi).
Vittorio Lupo Scarpone, syn Arturo i Noemi.
Jego dziadek Pasquale Ranieri był światowej sławy sycylijskim prozaikiem i poetą. Miał pięć córek, z których wszystkie, poza Noemi, mieszkają we Włoszech: Noemi Ranieri Scarpone, Stellę, Eloisę, Candelorę i Veronicę. Vittorio ma jednego brata: Achille Scarpone.
Achille Scarpone jest synem Arturo i Bambi.
Jego synowie to: Armino, Justo, Gino i Vito. (W Lupo z imienia wspominam tylko Armino i Vito).
Achille ma jednego brata. To Vittorio Lupo Scarpone.
Tito Sala, mąż Loli Fausti, jest kuzynem Pasquale Ranieriego.
Byliśmy kiedyś władcami świata – mój ojciec i ja. Razem rządziliśmy królestwem wyrzutków, dzieląc tron wyrzeźbiony ze strachu i ślepego szacunku. To wszystko miało być kiedyś moje, a przynajmniej tak mi się wydawało. Jak miałem się wkrótce przekonać, czekało mnie coś więcej aniżeli władza i tron.
To, jak postrzegamy rzeczywistość, zależy od człowieka, jego duszy i perspektywy, jaką obierze. Weźmy mojego ojca. Traktował życie jak pojedynek szachowy, jak grę, w której musi wygrać. Stał się Królem Nowego Jorku, bo każde posunięcie planował z typową dla siebie przebiegłością, bezwzględnie i brutalnie. Nieważne, co robił i jaki ruch chciał wykonać, przyświecał mu jeden cel: wygrana za wszelką cenę, niezależnie od poniesionych kosztów i ofiar. Trzymał się trzech zasad: był przezorny, nie brał jeńców i nie okazywał litości, nawet swoim bliskim.
Miał koneksje, ożenił się z odpowiednią dziewczyną, bywał na przyjęciach, na których warto się pokazać, uwodził lub zabijał ludzi bez względu na ich pochodzenie i stan posiadania. Ojciec udowodnił światu, który stworzyliśmy i nad którym sprawowaliśmy władzę, jak bardzo jest skuteczny i bezwzględny. Bali się go nawet ci, którzy rządzili ulicą. Arturo Lupo Scarpone, Król Nowego Jorku. Nikt nie mógł go przechytrzyć. Nikt nie mógł się do niego zbliżyć, nawet jego własny syn, krew z krwi.
Vittorio Lupo Scarpone – Książę i piękniś.
Arturo zniszczył mi życie, odebrał nazwisko, to nazwisko, wygnał z królestwa, na którego władcę namaścił mnie z taką żarliwością, i wreszcie uznał mnie za zmarłego. Nie bez powodu jego ludzie mówili o nim: il re lupo. Król wilków. W imię władzy nie cofnąłby się przed zabiciem swoich dzieci. Stara mądrość mówi, że zmarli nie opowiadają bajek. Zamiast bajki miałem do opowiedzenia tylko jedną mrożącą krew w żyłach historię. Tym razem mężczyzna, który mnie spłodził, zapłaci za to, co zrobił. Bo skoro w jego przekonaniu byłem martwy, skąd miałby wiedzieć, że nadchodzę?
Buu, skurwysynu. Mówiłeś na mnie Książę, a ja wracam do twojego świata jako Król.
osiemnaście lat wcześniej
W naszej kulturze aranżowane małżeństwa nie były rzadkością. Od zawsze wiedziałem, że nadejdzie dzień, kiedy ożenię się z Angeliną Zamboni. Jej ojciec, Angelo Zamboni, był politykiem, miał odpowiednie koneksje i podobnie jak mój należał do najbardziej wpływowych ludzi w Nowym Jorku. Mój ojciec Arturo Scarpone urodził się bez sumienia, siał postrach i nie unikał rozlewu krwi. Miał wiele na sumieniu, jednak jego ręce zawsze były nieskazitelnie czyste. Budził powszechny lęk i powszechny szacunek. Angelo zaś potrzebował bezwzględnego sojusznika i dlatego, bez konsultacji z córką, od razu wyraził zgodę na nasze małżeństwo.
Byliśmy parą, która wywoływała ogólny podziw i zachwyt. Byliśmy piękni. Spłodzimy piękne dzieci. Nasze wspólne życie będzie piękne. Ta pozorna sielanka skutecznie skrywała ciemne strony mojego życia. Dzień, w którym miałem objąć panowanie nad odziedziczonym po ojcu krwawym królestwem, miał być również dniem koronacji Angeli. Wspólnie mieliśmy zasiąść na tronie, który spływał krwią.
Angelina była również moją omertà, moją gwarancją bezpieczeństwa. Miała trwać przy mnie na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie, na każdym policyjnym przesłuchaniu, nawet jeśli moi wrogowie usiłowaliby ją zastraszyć.
W naszym życiu lojalność była cenniejsza niż miłość, a wrogów należało znać lepiej niż przyjaciół. Szybko przekonałem się, że prawdziwa przyjaźń nie istnieje, zaś lojalność zależy od stopnia wzajemnej zależności.
Szliśmy jedną z nowojorskich ulic, gdy nagle Angelina uśmiechnęła się szeroko i sprzedała mi kuksańca, wyrywając mnie z zamyślenia. Zapadł już zmrok, ale jej twarz oświetlały uliczne latarnie.
Miała włosy w kolorze karmelu, opaloną skórę i brązowe oczy. Mój brat powiedział mi kiedyś, że ma złe spojrzenie. W istocie tak było. Gdy pragnęła zemsty, jej oczy zwężały się niczym sztylety. Jej wzrok był pozbawiony litości. Była ode mnie niższa, nawet w szpilkach, ale jak na kobietę i tak wydawała się wysoka. Nogi miała wystarczająco długie, żeby mnie objąć, gdy się pieprzyliśmy.
Za miesiąc będę już mówić do niej „żono”, pani Vittorowo Scarpone, a lata wspólnych interesów naszych ojców będą miały swój owocny finał. Arturo powtarzał wciąż, że obie rodziny wyhodowały wspólnie drzewko oliwne. Angelo przywiózł drzewko ze starego kraju, zaś Arturo posadził je na nowojorskiej ziemi. Z bożą pomocą mieliśmy się doczekać złocistej oliwy.
– Jesteś dziś jakiś małomówny – powiedziała, spoglądając na mnie błyszczącymi oczami.
– Trudno być rozmownym w czasie teatralnego przedstawienia. – Mój oddech był obłoczkiem pary wydobywającym się z ust.
– Nie potrafię czytać w twoich myślach. – Zatrzymała się, a ja wraz z nią. Cofnęła się o krok i stanęliśmy twarzą w twarz. Zmrużyła oczy. – Chcesz się wycofać?
Śnieg zawirował między nami. Białe płatki opadały na ciemny materiał mojej kurtki. Gromadziły się i po chwili topniały. Osadzały mi się na rzęsach.
– O to samo mogę zapytać ciebie – odparłem.
Uśmiechnęła się lekko. Pokręciła głową.
– To już postanowione.
W naszym świecie wszystko kręciło się wokół interesów i wywiązywania się z długów wobec króla.
– Co Bóg złączył, człowiek niechaj nie rozdziela – powiedziałem.
– Bóg lub twój ojciec – odparła, wsuwając smukłe dłonie do kieszeni drogiej kurtki.
Minął nas mężczyzna w garniturze, z telefonem przy uchu i teczką w dłoni. Nie umknęło mi spojrzenie, którym omiótł Angelinę. Jego zdecydowany krok wskazywał, że chce jak najszybciej uciec przed zimnem. To nie spojrzenie mnie zdenerwowało. Zmroziło mnie coś zgoła innego, coś, co przypominało dotyk zimnej dłoni na karku i nie miało nic wspólnego z panującym chłodem.
Angelina była pionkiem w grze, jeszcze zanim nauczyła się mówić. Znałem ją od dziecka. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że nasz układ nie ma nic wspólnego z miłością, ale i tak zależało mi na tym, żeby nasz związek miał solidny fundament. Wiedziałem, że łatwiej będzie to osiągnąć, jeśli coś nas połączy. Oczekiwałem od niej szacunku zbudowanego na poczuciu lojalności.
Ostatnio jednak coś się między nami zmieniło. Nie pierwszy raz poczułem zimny dotyk, który pobudzał moje zmysły do stanu gotowości.
– Jesteś pięknym mężczyzną, Vittorio. Powinieneś był skorzystać z propozycji ojca, gdy była ku temu okazja.
Zmrużyłem oczy, bacznie ją obserwując. Chciałem przejrzeć ją na wylot. Nie podobały mi się jej przycinki. Choć zwykle nie przebierała w słowach, stawała się coraz lepsza w sztuce subtelności. Kurewsko mi się to nie podobało. Zwłaszcza gdy mówiła o sprawach, które jej nie dotyczyły.
Miała rację. Mój ojciec dał mi kiedyś możliwość odwrotu. Szansę na to, żebym mógł żyć tak, jak chcę, jednocześnie odwalając za niego brudną robotę. Zamiast włączać się bezpośrednio w interesy firmy, mogłem zostać jej twarzą. Mogłem stać się właścicielem wszystkich ekskluzywnych restauracji należących do ojca. Przy okazji moim zadaniem byłoby przekupywanie członków socjety tak, żeby stali się od niego zależni. Ojciec twierdził, że mój wygląd i charyzma są w stanie uwieść każdego. To mój brat Achille miał lepsze predyspozycje, aby zostać jego prawą ręką.
To był jedyny raz, kiedy ojciec dał mi wybór. W rzeczywistości to jednak nie był żaden wybór, ale prowokacja. Kim bym się stał, gdybym pozwolił, żeby mój młodszy brat, którego przezywano Błaznem, zarządzał królestwem u boku ojca? Miękką, bezużyteczną fają. W hierarchii upadłbym niżej od chłopaków sprzątających stoliki, którym ojciec płacił dziesięć dolarów za godzinę.
Angelina domyślała się, że mój ojciec nigdy nie dałby mi o tym zapomnieć. Gdy tylko udawało mu się znaleźć czyjąś słabość, drażnił palcem czułe miejsce tak, żeby rana nigdy nie mogła się zabliźnić. A jeśli zaczynała się goić, natychmiast ją rozdrapywał.
Ojciec wiedział, że moją jedyną słabością była moja matka. Kpił, że jestem piękny tak jak ona i jej włoska rodzina. Co ciekawe, o krewnych matki nigdy by się w tak poufały sposób nie wyraził. Moja matka była bowiem skoligacona z potężnym rodem Faustich, więc mój ojciec, który bardzo dbał o swoje bezpieczeństwo, odnosił się do nich z szacunkiem. Ostatnią rzeczą, której by sobie życzył, było to, żeby zaczęli zwracać na niego uwagę. Fausti, nieproszeni, nigdy nie wtrącali się w nie swoje sprawy. Choć to Arturo rządził Nowym Jorkiem, Fausti byli dla niego nietykalni. Oni rządzili światem.
Gdy powiedziałem ojcu, że wolałbym zdechnąć, aniżeli zrzec się należnej mi pozycji na rzecz Achille, zaśmiał się szaleńczo i poszedł do pokoju, który dzielił ze swoją żoną Bambi. Nie z moją matką. Bambi była matką Achille.
Ojciec zawsze był zdania, że Achille ma znacznie lepsze predyspozycje do załatwiania spraw przy użyciu przemocy niż ja. Chodziło tylko o to, że był ode mnie brzydszy. Udowodniłem jednak nieraz, na co mnie stać, i piękna twarz, którą oglądałem codziennie rano w łazienkowym lustrze, nie miała tu nic do rzeczy. Nasza krew i nasze serca, kość z kości, krew z krwi. Potrafiłem zabijać równie bestialsko jak on.
Angelina nigdy wcześniej nie zająknęła się na ten temat. Nigdy z nią o tym nie rozmawiałem. Skąd, do kurwy nędzy, mogła o tym wiedzieć?
– Achille udostępnia ci poufne informacje.
Zrobiłem krok w jej kierunku, ale nawet nie drgnęła.
– Dlaczego, la mia promessa?
Roześmiała się, wypuszczając z ust obłoczek pary.
– Nic tylko obietnica i obietnica, inaczej już do mnie nie mówisz.
– Chciałabyś, żebym zwracał się do ciebie inaczej? Już za miesiąc będę cię tytułował „żono”.
– To bez znaczenia. – Zacisnęła zęby. – Liczy się tylko to, że jestem twoja. Należę do ciebie. Posiadłeś mnie.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Roześmiała się jeszcze głośniej i westchnęła.
– Vittorio, jestem w ciąży.
– Świetnie – odparłem. – Cieszę się.
Wyglądało na to, że prezerwatywy rzeczywiście nie są stuprocentowo skuteczne. Zawsze starałem się zabezpieczać. Zdarzyło się jednak, że trochę nas poniosło i sprawy wymknęły się spod kontroli.
– Jeśli mój ojciec się dowie, że ja…
– Nic ci nie zrobi.
Gdyby jej ojciec dowiedział się, że uprawiałem seks z jego córką przed ślubem, mogłoby się zrobić nieprzyjemnie. Angelo bywał porywczy. Gdyby wiedział, że splamiła jego honor, nie cofnąłby się przed spuszczeniem jej lania na goły tyłek. Miała tylko osiemnaście lat, ale jak mówi przysłowie „wiek to tylko liczba”. Była dojrzała ponad swój wiek. Musiała wcześnie dojrzeć.
Zadzwonił jej telefon, więc sięgnęła do torby, odwracając się do mnie plecami. Chwilę potem przystawiła komórkę do ucha i mówiła coś ściszonym głosem. Ktokolwiek to był, rozmawiała o miejscu, do którego szliśmy.
Zmierzaliśmy do restauracji, żeby spotkać się z Tito Salą, kuzynem mojego dziadka ze strony matki. Z tego, co mówiła Angelina, wynikało, że nasze plany uległy zmianie, więc postanowiłem wysłać szybkiego esemesa do Tito. Wspomniał wcześniej, że miał mi coś ważnego do powiedzenia. Lola, jego żona, pochodziła z rodziny Faustich.
Zdążyłem wsunąć komórkę do tylnej kieszeni spodni, dokładnie w chwili gdy Angelina skończyła rozmawiać.
– Zmiana planów – powiedziała, informując mnie o tym, o czym już wiedziałem. – Mamusia była dziś na kolacji w Rosa i nie dość, że był straszny tłok, to Rayowi skończyła się cielęcina. Mam ochotę na cielęcinę alla parmigiana. – Pogładziła się po brzuchu. – Pójdziemy do Dolce.
Bez słowa przytaknąłem. Stałem nieruchomo, patrząc na nią wyczekująco. Wiedziała, na co czekam.
– Vittorio, podsłuchałam prywatną rozmowę twojego ojca i Achille. Jedli razem kolację, a ja przechodziłam obok ich stolika. Nigdy mi o tym nie mówiłeś. – Wzruszyła ramionami. – To mnie zwyczajnie zaciekawiło.
– Nic ci do tego – odparłem.
– Jasne – powiedziała, nie patrząc na mnie. – Chodźmy na kolację. Zmarzłam i chce mi się jeść.
– Angelina… – powiedziałem.
Zanim na mnie spojrzała, westchnęła, wypuszczając z ust obłoczek oddechu. Najwyraźniej chciała jak najszybciej znaleźć się w restauracji, ale jej pośpiech był zastanawiający.
– Znasz zasady. Niebawem zostaniesz moją żoną, ale nie mieszaj się w sprawy mojej rodziny. Nie wtryniaj nosa w nie swoje sprawy, chyba że na moje wyraźne zaproszenie, zrozumiano?
Nie bez przyczyny opiekowałem się nią od maleńkości. Wychowywałem ją na żonę idealną. Musiała trzymać się zasad, ceną było nasze życie.
– Tak jest – odpowiedziała z przekąsem. – Ale twoje sprawy dotyczą także mnie – wymamrotała pod nosem.
Nie było sensu się z nią spierać. Miała rację. Po dłuższej chwili chrząknąłem.
– Powiemy rodzinie o ciąży po powrocie z podróży poślubnej.
– Zgoda – odparła. – Przynajmniej nie będę już mieszkać z nim pod jednym dachem.
Bardzo kochała swojego ojca, ale bała się go jeszcze bardziej. Dla niej to zaaranżowane małżeństwo oznaczało odzyskanie wolności. Dla mnie – jeszcze większą zależność od rodziny. Jedyną formą ucieczki była śmierć.
Gdy dotarliśmy do restauracji, była już mocno zdyszana. Jej pośpiech ponownie wzbudził moje podejrzenia. Przed wejściem objąłem ją ramieniem, chcąc wprowadzić ją do środka, ale pokręciła głową.
– Wejdziemy od tyłu – powiedziała. – Mama uprzedziła, że Gabriella i Bobby przyszli na kolację. Nie mam dziś siły na plotki, a stolik dla nas Patrizio zarezerwował w prywatnej sali.
Bobby pracował dla mojego ojca, a Gabriella była jedną z wielu kuzynek Angeliny. Ilekroć wpadaliśmy na nią w mieście lub na rodzinnych spotkaniach, ba, nawet w przelocie, w przedsionku, nie przepuszczała okazji, żeby paplać o naszym weselu. Ple, ple, ple. Ta kobieta mogła gadać całymi godzinami bez chwili przerwy.
Gdy skręciliśmy za róg w ciemną wilgotną uliczkę biegnącą wzdłuż budynku restauracji, powitały nas dobiegające ze środka skoczne rytmy piosenki Louisa Prima oraz zapach gotującego się makaronu, pieczonych pomidorów i smażonego czosnku, zmieszany z fetorem śmieci zamarzających w restauracyjnym kontenerze.
Angelina, zamiast się odsunąć, żebym mógł otworzyć przed nią drzwi, jak to mieliśmy w zwyczaju, stanęła i wbiła wzrok w metalową klamkę. Chwilę później zerknęła na mnie i szybko spuściła wzrok.
– Ociągasz się – skomentowałem jej dziwne zachowanie.
Z zamyślenia wyrwał ją głos Louisa Primy melodyjnie wyśpiewującego Angelinę. Zadrżała i rozejrzała się bojaźliwie. Chwilę później dotarło do niej, że nikt jej nie wołał, i wyraźnie się rozluźniła. Ja jednak wiedziałem swoje, była bardzo spięta.
– Coś ci się wydaje, Vittorio.
– Naprawdę, księżniczko?
W mgnieniu oka obróciła się i zanim zdążyła wymierzyć mi policzek, złapałem ją za nadgarstek.
– Spierdalaj – wysyczała.
– Czyżbym dotknął jakiegoś czułego punktu?
Jej ojciec nazywał ją księżniczką, a ona tego nienawidziła. Nienawidziła tego tak bardzo, że podczas spotkania, na którym ustalaliśmy między sobą warunki naszego małżeństwa, postawiła warunek, że pod żadnym pozorem nie będę się do niej w ten sposób zwracać. Dziś jednak coś wisiało w powietrzu, coś, o czym nie chciała mi powiedzieć. Cokolwiek to było, musiała zrzucić z siebie ten pieprzony ciężar. Nie miała w zwyczaju milczeć.
Wyszarpnęła nadgarstek z mojego uścisku.
– Wiesz, co zrobiłeś! Zawsze doskonale wiesz, co robisz! Jesteś taki zimny. Taki… – Zamilkła, jakby próbowała zebrać myśli. – Nieważne. Przecież ty się nie zmienisz! Nie będę gadać po próżnicy.
Uniosłem rękę, odsłaniając nadgarstek. Mój drogi zegarek marki Panerai błysnął w ciemnościach, oświetlając wilka wytatuowanego na mojej dłoni.
– Już czas. – Spojrzałem na zegarek. – Przemów teraz lub zamilknij na wieki.
W odpowiedzi zmrużyła oczy.
– Co ty wiesz o…
Zanim zdążyła dokończyć zdanie, uchyliły się drzwi i z restauracji wyszło dwóch nieznanych mi osiłków. Choć knajpę prowadził Patrizio, Dolce była tylko przykrywką dla ciemnych interesów rodziny Scarpone. Jeden z osiłków zapalił papierosa. Drugi uniósł kołnierz i wbił ręce w kieszenie skórzanej kurtki. Stanęli po obu stronach Angeliny.
– Powiem to tylko raz – warknąłem.
– Co powiesz? – zapytał ten z papierosem.
Jego akcent był ledwo wyczuwalny, ale i tak rozpoznałem, że jest Irlandczykiem.
– Odsuń się.
– A jeśli nie, to co? – zapytał ten w skórzanej kurtce. Był Włochem, ale go nie znałem.
Milczałem, dając im szansę odwrotu.
– Dziecko nie jest twoje – wypaliła Angelina.
Po chwili oderwałem wzrok od osiłków i spojrzałem na nią.
– Nie mogę wyjść za człowieka, który mnie nie kocha – oznajmiła.
Widziałem, że tych dwóch pieprzonych oprychów dodaje jej odwagi. A raczej pewności siebie.
– Przykro mi, że rozstajemy się w ten sposób, ale obiecuję, że kupię ci kwiaty. Przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić.
Nie mogłem oderwać wzroku od dwóch skurwieli. Śledziłem każdy ich ruch, przysuwali się coraz bliżej Angeliny.
– Po tylu latach niczego się ode mnie nie nauczyłaś, do kurwy nędzy? – zapytałem.
– Nauczyłam się, że jesteś niezdolny do miłości. Jesteś na to zbyt popieprzony. Noemi…
– Nie waż się wypowiadać jej imienia – warknąłem.
Mimo że obecność dwóch oprychów dodawała jej odwagi, natychmiast pojęła, że posunęła się za daleko, więc zmieniła taktykę.
– Naprawdę myślałeś, że zechcę nosić twoje dziecko? Chcę krwi rodziny Scarpone, ale nie twojej.
– Jesteś głupsza, niż myślałem – odparłem.
Zrobiła krok w moim kierunku, niewątpliwie po to, żeby dać mi w twarz, ale zza uchylonych drzwi wyłonił się mój brat i złapał ją wpół.
– Daj spokój, kochanie – powiedział. – Nie sądzisz, że mój brat wystarczająco już dziś oberwał? Odpuść mu.
– Achille – zwróciłem się do niego. – Rozumiem, że należą ci się gratulacje. Podobno będziesz ojcem.
Teraz już wszystko stało się jasne, jego obecność, jej wyznanie.
Kąciki ust Achille uniosły się w leniwym uśmiechu. Wyglądał jak pieprzony Błazen.
– Powiedziała ci?
– Może i tak. – Odwzajemniłem jego uśmiech.
Wzruszył ramionami.
– Obaj wiemy, że to nie ma żadnego znaczenia.
Angelina patrzyła to na mnie, to na Achille, a malujący się na jej twarzy spokój ustępował pola rosnącemu zagubieniu. Głośno przełknęła ślinę, usiłując zdusić wzbierający w gardle szloch.
– Vittorio, dlaczego jej po prostu nie zabiłeś? – zadrwił Achille.
Choć z całych sił próbowała powstrzymać emocje, na jej twarzy pojawił się wyraz skruchy.
– Tak, dlaczego jej po prostu nie zabiłeś, Vittorio, ty pięknisiu? – ponowił pytanie. – Nie żeby to cokolwiek miało zmienić, ale ułatwiłeś mi przekonanie ojca, że jeden z nas powinien odejść. Chciał ci dać wszystko: swoje królestwo, a wraz z nim piękną żonę, piękny dom i urodziwe potomstwo, które nosiłoby rodowe nazwisko i kontynuowałoby tradycję. Jednym słowem, całą swoją schedę. A ty co? Zdradziłeś go i wszystko zjebałeś.
– Obaj wiemy, że to nie ma żadnego znaczenia – powtórzyłem za Achille. Nic dodać, nic ująć. Jego słowa idealnie podsumowały sytuację.
Achille przymknął oczy i wtulił twarz we włosy Angeliny, wdychając jej zapach.
– Dziękuję, aniołku – powiedział. – Dziękuję ci za wszystko, ale wygląda na to, że twoja lojalność wobec mnie poszła na marne. Mój brat sam wbił sobie gwóźdź do trumny. Dałaś mu tylko jeszcze jeden powód do smutku. Wolałbym dzielić łóżko ze żmiją niż z kobietą taką jak ty. I musisz wiedzieć, kochanie, że zdrada, której się dopuściłaś wobec mojej rodziny, jest niewybaczalnym grzechem.
Angelina zastygła w bezruchu, oddychała coraz szybciej. Utkwiła wzrok w martwym punkcie, podczas gdy Achille wodził nosem po jej policzku, w kierunku ust. Pocałował ją delikatnie i wyszeptał coś do ucha. Angelina zamknęła oczy, a pojedyncza łza spłynęła jej po policzku. Rozbłysła w świetle latarni.
Wreszcie Achille otworzył oczy, uśmiechnął się do mnie szeroko i na odchodne mocno trącił mnie ramieniem. Dwóch osiłków chwyciło Angelinę pod ręce i w tej samej chwili czterech mężczyzn otoczyło mnie z każdej strony. Jeden z nich przystawił mi nóż do gardła. Angelina zaczęła się szarpać i wołać za Achille:
– Jak mogłeś mi to zrobić?!
Chwilę później usłyszałem, jak błaga o pomoc.
Mam być teraz twoim wybawcą, księżniczko? Po tym, jak wystawiłaś mnie na pewną śmierć? Chciałem zapytać, ale postanowiłem milczeć. Słowa i tak trafiłyby w próżnię. Zamiast błagać mnie o pomoc, powinna modlić się do Boga, bo tylko on mógłby ją ocalić. Jeśli Król Watahy zlecał zabójstwo, bez boskiej interwencji nikt nie miał prawa przeżyć.
teraz
Tylko ubodzy wiedzą, na czym polega różnica między apetytem, a głodem. Z mojego żołądka wydobywało się nieeleganckie burczenie, które przypomniało mi, że faktycznie głodowałam. Ile dni minęło, odkąd miałam cokolwiek w ustach? Dzień? Dwa? Nie zjadłam nic poza paroma ochłapami i paczką darmowych krakersów, które sprzątnęłam z jakiegoś fast foodu.
Żołądek zaburczał mi jeszcze głośniej i w myślach kazałam mu się uciszyć. Powinnam była już dawno się do tego przyzwyczaić.
Nie było łatwo przeżyć w mieście, które osobniki takie jak ja zjadało na śniadanie. Nigdy nie mieszkałam poza Nowym Jorkiem. Marzyłam o wyjeździe, ale nigdy nie było mnie na to stać. Pieniądze oznaczały wolność, a ja wolna nie byłam.
Bardziej niż kondycja mojego biednego żołądka zasmucał mnie fakt, że jeśli miałabym odejść z tego świata (przez niektórych zwanego piekłem), nic bym po sobie nie zostawiła.
– Co z tobą, Mari? – powiedziałam sama do siebie. – Co jest, kurwa? Czyżbyś urządziła sobie dzień użalania się nad sobą? To twoja wina i dobrze o tym wiesz. Powinnaś być gdzie indziej.
To jednak okazało się silniejsze ode mnie. Ulice Nowego Jorku były pełne biedy i skrajnego ubóstwa, a zarazem raziły niewiarygodnym wręcz przepychem. Trudno było nie zauważyć, jak nieprawdopodobnie absurdalna była ta życiowa loteria. Dlaczego niektórzy ledwo wiążą koniec z końcem, jedzą czerstwy chleb i chodzą w za ciasnych butach z jakichś darów, gdy inni wydają tysiące dolarów na implanty pośladków i ubrania, których nigdy nie włożą?
Nie chodzi o to, że im zazdrościłam. Kogo próbuję oszukać? Oczywiście, że im, kurwa, zazdroszczę. A już najbardziej zazdroszczę implantów pośladków, gdy mój żołądek skręca się z głodu.
O tak, Nowy Jork mnie połknął, ale jeszcze nie zdążył wypluć. Nie ulega jednak wątpliwości, że jestem niebezpiecznie blisko wylądowania na śmietniku.
Westchnęłam głęboko i przykleiłam nos do witryny Macchiavello’s. Szyld restauracji był złoty, elegancki. Bez wątpienia to jeden z tych lokali, w których stolik należy rezerwować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Po drugiej stronie lśniącej szyby konsumowały swój posiłek szyte na miarę garnitury i drogie sukienki. Większość z nich jadła steki. Zwykle tak było.
Śliniłam się na samą myśl o tym.
Jeśli uda nam się wyjść z tego cało, my też zamówimy sobie steki.
Dobrze jest mieć marzenia, prawda? Mogę je zapisywać w moim dzienniczku. Kiedyś jakaś kobieta z przedłużanymi włosami i śnieżnobiałym uśmiechem powiedziała mi, że jeśli będę prowadzić taki dziennik, spełnią się moje marzenia, a moje życie stanie się dokładnie takie, jak zechcę. Wystarczy, że codziennie będę zapisywać wszystko, za co jestem wdzięczna, nawet to, czego nie mam, a co wydaje się kompletnie nierealne i poza moim zasięgiem. Chodziło o to, żeby poprzez projekcję marzenia stały się rzeczywistością.
Spraw, żeby się spełniły.
Każde zdanie w moim dzienniku zaczynało się od słowa „jestem”.
Jestem wdzięczna, że nie jestem już biedna.
Jestem wdzięczna, że jestem milionerką, której niczego nie brakuje.
Jestem wdzięczna, że podróżuję po całym świecie.
Ale jedno zdanie było moją tajemnicą. Umarłabym, gdyby ktoś je przeczytał.
Jestem wdzięczna, że ktoś wyjątkowy kocha mnie bezgranicznie.
Zanotowałam w myślach, żeby dopisać do początku listy: Jestem wdzięczna za stek, który zjadłam w wykwintnej restauracji. Może na przyszłość powinnam być bardziej precyzyjna. Zresztą, jeśli dobrze pamiętam, guru od szczęścia zachęcała mnie do precyzyjnego wyrażania myśli. Akurat byłam w pracy, kiedy jej słuchałam, więc mogło mi coś umknąć.
Guru od szczęścia nie wspomniała, w jakim przedziale czasu marzenia powinny zacząć się materializować. Miałam, kurwa, nadzieję, że wkrótce. Ten stek wyglądał tak apetycznie. Jeśli ktokolwiek z gości zza szyby potrzebowałby nerki, przehandlowałabym moją za stek. Jeśli się nie myliłam, obie były sprawne.
Poza tym po co mi dwie, skoro potrzebuję tylko jednej? Nie byłam egoistką, a jeśli raz w życiu ktoś potrzebowałby mojej pomocy, a w zamian dostałabym posiłek, byłam gotowa się poświęcić. Bez mrugnięcia okiem.
– Hej!
Odwróciłam się w kierunku, z którego dobiegał głos, i chwyciłam mocniej szelki mojego starego skórzanego plecaka. Normalnie bym się nie odwróciła, ale mężczyzna stał blisko i patrzył prosto na mnie.
– Do mnie mówisz? – zapytałam.
– Tak – odparł. – Spieprzaj stąd. Straszysz mi gości. Gapisz się przez szybę tymi wybałuszonymi gałami jak robak, który czeka, aż ktoś go zgniecie.
Jego słowa dotknęły mnie do żywego. Dobrze wiedział, że marzę o jedzeniu, które widać za szybą, a mnie nie stać nawet na hamburgera w podrzędnym barze, a co dopiero na posiłek w jego pięciogwiazdkowej restauracji. Mimo to wyprostowałam się i zmrużyłam oczy.
– A co, zmusisz mnie?
– Jeśli natychmiast się stąd nie wyniesiesz, poproszę ochronę, żeby zaprowadziła cię tam, gdzie twoje miejsce. Na śmietnik.
Gdybym miała siłę, na pewno pokazałabym temu złamasowi środkowy palec.
– Nic złego nie robię! Zastanawiałam się, czy wejść do środka. – To było kłamstwo. – Najwyraźniej jednak twoja restauracja pełna jest szczurów, takich jak ty, więc raczej podziękuję za gościnę.
Pomyśleć, że byłam gotowa oddać nerkę za jeden z tych jego parszywych steków. Powinnam podwyższyć standardy, zanim zdecyduję się cokolwiek zapisywać w dzienniku. Kto wie, co za gówno mogłoby się zmaterializować. Mogłoby się okazać, że jestem winna nerkę temu dupkowi.
Śmiał się tak głośno, aż trzymał się za brzuch. Zaraz jednak znieruchomiał i pokazał mi środkowy palec.
– Nie będę się powtarzał, Królowo Śmietników. Spieprzaj stąd albo…
Dalsze słowa ugrzęzły mu w gardle na widok drogiego czarnego samochodu, którego kierowca zaparkował z nonszalancją tuż przed wejściem do restauracji. Nie widziałam, czy to kobieta, czy mężczyzna, ale czułam, że to typowo męska zagrywka. Trąciła potrzebą dominacji.
Chciałam się zmyć, nie czekając, aż tajemniczy kierowca wysiądzie, ale skoro uciszył Mądralę, postanowiłam poczekać na rozwój wydarzeń.
Mądrala pobiegł na powitanie mężczyzny wysiadającego z samochodu. Bo był to mężczyzna.
Głos Mądrali stał się uniżony i przymilny, kompletne zaprzeczenie tonu, jakiego używał w stosunku do mnie.
Mądrala nie przestawał paplać, podczas gdy kierowca wysiadł i skierował kroki prosto do drzwi restauracji. Zwykle nie zwracałam uwagi na mężczyzn, ale ten… Nie będę kłamać, od niego nie mogłam oderwać wzroku.
Pod garniturem, który bez wątpienia został uszyty na miarę, miał więcej mięśni, niż dałabym radę wymienić. Był wysoki, barczysty, o złocistej cerze i czarnych włosach. Miał wyraziste rysy twarzy, wydatny nos i pełne usta. Żałowałam, że nie widzę jego oczu, ale były ukryte za okularami, które na bank kosztowały więcej, niż byłabym w stanie zarobić przez trzy lata.
Poczułam zapach jego wody kolońskiej. Nuty cytrusowe i drzewa sandałowego były niczym powiew świeżego powietrza w tym zatłoczonym, zaśmieconym mieście. Wyobrażałam sobie, że tak pachnie ocean lub egzotyczna kraina. Szedł, emanując taką pewnością siebie, jakby był właścicielem tej restauracji, a może nawet chodnika.
Mądrala otworzył przed nim drzwi wejściowe. Mężczyzna przystanął, przepuszczając w drzwiach dwie elegancko ubrane kobiety. Mądrala uśmiechnął się szeroko i gestem dłoni zaprosił je do środka.
Jedna, dwie, trzy, cztery. Pięć sekund po tym, jak kobiety weszły do środka, mężczyzna odwrócił się i spojrzał na mnie, a ja wypuściłam z płuc powietrze, które nieświadomie wstrzymywałam.
Z tej perspektywy, czyli z przodu, był jeszcze bardziej atrakcyjny. Ja pierdolę. To jest jak nagłe zderzenie z potężną falą. Zmiecie mnie jak przypływ, wobec którego jestem bezsilna, bo nie potrafię pływać. Na końcu roztrzaska mnie o nadbrzeżne skały. To były jedyne słowa, które przyszły mi do głowy.
Zresztą rozwalenie mnie to nic trudnego. I tak jestem strzępem człowieka.
Mądralę najwyraźniej zatkało, gdy zdał sobie sprawę, na kogo gapi się mężczyzna w garniturze. Jego twarz przybrała czerwony odcień zarezerwowany dla surowego mięsa. Może z powodu mojej reakcji na nienawistne spojrzenie Mądrali mężczyzna w garniturze omiótł mnie badawczym spojrzeniem.
– Przepraszam, sir – powiedział Mądrala. – Zaraz wezmę…
Zanim Mądrala dokończył zdanie, mężczyzna uciszył go gestem dłoni. Intensywność, z jaką przyglądał mi się zza okularów, była nie do zniesienia. Po reakcji mojego ciała wiedziałam, że mnie uważnie obserwuje.
Od lat przy nikim nie czułam się taka mała.
Oceniana. Skazana. Wyśmiana. Wygnana.
Spojrzałam pod nogi i zaczęłam bawić się szelkami plecaka. Gdy mój wzrok zatrzymał się na tenisówkach, poczułam się jeszcze gorzej. Były o dwa rozmiary za małe, poprzecierane na palcach i prawie dziurawe. Czasami modliłam się o te dziury, bo przynajmniej przestałyby mnie boleć stopy. Tu i ówdzie widniały plamy krwi. Mimo to cieszyłam się, że je mam, bo nie stać mnie było na zakup używanych ani tym bardziej nowych.
Jestem wdzięczna, że mam szafę pełną wygodnych butów.
Postanowiłam popracować jeszcze nad tym zdaniem po powrocie do domu i uzupełnić je o konkretne przykłady butów, które chciałabym mieć.
Jestem wdzięczna również za to, że moja koszulka baseballowa pasuje do tych przeklętych butów.
To było jedyne prawdziwe stwierdzenie, którego mogłam się dziś chwycić, a które dotyczyło mnie.
Ach tak, wracając do gościa w garniturze… Chciałam rzucić mu wyzywające spojrzenie, sprowokować go do wyrażenia jakiegoś osądu, żeby w odpowiedzi dać mu do zrozumienia, jak mało mnie obchodzi jego zdanie, ale nie byłam w stanie na niego spojrzeć. Moje policzki płonęły niczym otchłanie Hadesu. Poczułam strużkę potu spływającą między piersiami i nagle stałam się w pełni świadoma mojego ciała. Byłam bardzo zdenerwowana.
Bez zastanowienia odwróciłam od niego wzrok, udając, że jego spojrzenie nie powoduje we mnie natychmiastowej chęci ucieczki i jednocześnie mnie paraliżuje. Uznałam, że nie powinnam przesadzać, więc po chwili odwróciłam się i zaczęłam się zbierać.
Zatrzymałam się w pół kroku i rzuciłam na odchodne:
– Nic mi po waszej beznadziejnej restauracji – krzyknęłam. – A ten stek na pewno nie jest wart mojej nerki! – Pokazałam im środkowy palec.
Mężczyzna zmarszczył ciemne brwi, lecz po chwili, zaraz, zaraz, czy on się uśmiechnął? Trudno powiedzieć na pewno, bo ten uśmiech wydawał się nienaturalny, tak jakby gość od dawna nie używał mięśni ust. Nieważne. Wmieszałam się między ludzi, zanim mogłam mu się dobrze przyjrzeć. Stałam się kolejnym ciałem w milionowym tłumie.
Caspar, no weź! Daj mi szansę! Odpuść mi trochę!
– Znowu się spóźniłaś. Jesteś zwolniona. Zwolniona. Zwolniona.
– Nie mówisz tego poważnie! Jestem pewna, że nie to miałeś na myśli.
– Owszem. Mogę ci pożyczyć słownik, który trzymam na biurku na okazje takie jak ta, jeśli chcesz sprawdzić znaczenie słowa „zwolniona”.
– To naprawdę fatalny dzień na wyrzucenie mnie z pracy! Ogarnęłam się, uwierz mi. Właśnie zmieniam swoje życie, przemyślałam różne rzeczy. To się więcej nie powtórzy!
Zamachnął się ścierą, którą polerował kontuar.
– Mam ci odpuścić?
Przytaknęłam, przygryzając wargę. Po jaką cholerę tyle czasu poświęciłam na zastanawianie się, czy przehandlować nerkę za stek, i na wpatrywanie się w mężczyznę, który najprawdopodobniej był dziedzicem fortuny. Mogę się założyć, że jego największym życiowym zmartwieniem było dopasowanie samochodu pod kolor krawata.
A jakie mógł mieć oczy? Nie odsłonił ich nawet na chwilę. W myślach zaczęłam przeglądać katalog kolorów: zielone, piwne, brązowe, niebieskie. A może są jasnobłękitne jak greckie morze, rozświetlone promieniami słońca, albo ciemne jak ocean w czasie sztormu? Kolejno dopasowywałam kolory do jego twarzy.
– Mari, chciałbym, żebyś uważnie wysłuchała słowa na dziś.
Zamrugałam i skupiłam się ponownie na Casparze.
– Mariposa, słyszysz, co do ciebie mówię?
Zmrużyłam oczy. Nie chciałam być niemiła, ale nie cierpiałam, gdy ktoś zwracał się do mnie pełnym imieniem. Caspar dobrze to wiedział, bo powiedziałam mu o tym, jak tylko mnie zatrudnił.
– Yhm, tak, słyszę.
– Zwolnienie z pracy. Definicja: zostać zwolnionym przez pracodawcę z pełnienia obowiązków służbowych. Pozwól, że użyję tego słowa w zdaniu. „Mariposa została zwolniona”. – Wymówił „zwolniona”, przeciągając głoski: „zwol-nio-na”. – Zrozumiano?
– To ma być ta taryfa ulgowa, Caspar?
– Przecież nie kazałem ci się fatygować do mojego gabinetu po słownik.
– No weź, serio?!
– Serio. Wiedziałaś, na co się piszesz. Kiedy zdecydowałaś się na pracę u mnie, powiedziałem ci, jakie są zasady. Jeśli cię zwolnię, będziesz musiała przeczytać na głos definicję ze słownika. Być może uchroni cię to przed popełnieniem dwukrotnie tego samego błędu. – Przerwał i po chwili dodał: – Może dobrze by ci zrobiło, gdybyś przeczytała tę definicję na głos.
Upuściłam plecak na podłogę i usiadłam na krześle z melodramatycznym stęknięciem. Gdy tylko mój tyłek plasnął o drewno, skuliłam się, a twarz ukryłam w ramionach, opierając czoło na pogniecionej gazecie, która leżała na biurku.
– To jest kompletnie popieprzone. Myślałam, że się lubimy – powiedziałam, wskazując na siebie i na Caspara.
Choć kilkakrotnie dałam plamę, bardzo lubiłam pracę w Home Run. Był to sklep, który specjalizował się w rzadkich pamiątkach związanych z baseballem, a także zaspokajał potrzeby tych, którzy chcieli zamówić spersonalizowane gadżety. Gdy interes zaczął dobrze prosperować, Caspar i jego żona Arev uruchomili w sklepie małą kawiarnię.
Lokal był niewielki, a zarazem wystarczająco duży, żeby pomieścić tych klientów, którzy lubili napić się kawy, śledząc przy okazji dwudziestoczterogodzinne transmisje z meczów baseballowych, wiadomości sportowe i doniesienia ze świata. Klientelę mieliśmy zróżnicowaną, ale większość naszych stałych gości była po czterdziestce, więc wpadali zwykle na kawę i przeczytać gazetę.
Poprawka, stałych gości Caspara. Przecież mnie, kurwa, zwolnił.
Wiedziałam, że Caspar nie skończył jeszcze się nade mną pastwić, zwłaszcza że usiadłam, zamiast wyjść, ale zanim zdążył się rozkręcić na dobre, dzwonek w drzwiach zaanonsował, że przyszedł klient. Nawet bez dzwonka, po samym zapachu perfum, zorientowałabym się, że ktoś wszedł. Wyraźnie zapachniało różą i lawendą.
Wyściubiłam nos z mojej prowizorycznej kryjówki, zerkając ukradkiem na Caspara, który przywitał się z dwiema kobietami. Jedna była blondynką, a druga brunetką. Obie podziękowały za kawę, a następnie brunetka się przedstawiła.
– Scarlett Fausti. Dzwoniłam kilka miesięcy temu w sprawie oprawienia koszulki i czapeczki dla mojego męża. Moja przyjaciółka, Violet, kontaktowała się z państwem w sprawie zamówienia. – Scarlett wskazała na blondynkę. – Poinformowano nas, że możemy przyjść po odbiór.
Byłam pewna, że Scarlett pachniała płatkami róż, a ta druga, Violet, lawendą.
Z jakiegoś powodu trudno było nie patrzeć na Scarlett i nie pomyśleć o zapachu róż; być może z racji jej ciemnych włosów i jasnej cery. Miała niezaprzeczalny urok.
Caspar próbował odszukać zamówienie, a mnie uderzyło, jak zareagował na dźwięk jej nazwiska. Nieraz byłam świadkiem, jak obsługiwał celebrytów albo ludzi, których uznawał za ważnych – wydawał się dumny, wyraźnie się prostował i dosłownie promieniał.
Odchyliłam głowę, zdmuchując z twarzy niesforne kosmyki włosów.
– To ja odbierałam pani zamówienie – powiedziałam. – Jest na zapleczu. Wyszło bardzo ładnie. Pani mąż będzie zachwycony.
Scarlett zamówiła oprawę baseballowej koszulki i czapeczki męża. Podobno w liceum grał w szkolnej drużynie.
Caspar pokuśtykał na zaplecze po ramę, a kobiety spojrzały na mnie.
– To z tobą rozmawiałam? – zapytała Scarlett.
Przytaknęłam.
– Tak, gdy składała pani zamówienie.
– Masz na imię Mari, prawda?
– Tak, to ja – odparłam.
Kiwnęła głową bez słowa. Wpatrywała się we mnie badawczo, jakby spojrzeniem chciała przewiercić mnie na wskroś. Miała przenikliwe zielone oczy, które zdawały się mówić, że wie więcej, niż powinna. Nie chciałam czuć się znowu oceniana, spojrzenie mężczyzny w garniturze wystarczająco mnie speszyło. Nie miałam pewności, że i ona miała taki zamiar, raczej próbowała mnie wyczuć.
– Scarlett… – Violet ją szturchnęła.
– Hmm?
Scarlett robiła wrażenie nieobecnej. Violett szturchnęła ją ponownie, gdy z zaplecza wyłonił się Caspar z ramą. Scarlett drgnęła na dźwięk głosu i z widocznym trudem oderwała ode mnie wzrok.
Czy świat stanął dziś na głowie? Czy dzisiaj był dzień „pastwienia się nad Mari”? Choć nikt z wyjątkiem garstki ludzi nie miał pojęcia o moim istnieniu, to i tak jedna z nielicznych znanych mi osób postanowiła się mnie pozbyć. A do tego nagle znalazłam się w centrum zainteresowania, niczym jakiś robal na talerzu.
Oparłam czoło o gazetę, przysłuchując się rozmowie.
– Och, mój mąż będzie zachwycony! Grał w liceum i nawet dostał garnitur sportowy. Chcieli go rekrutować do pierwszej ligi, ale on postanowił wstąpić do Straży Nadbrzeżnej – powiedziała Scarlett.
– Brando Fausti uśmiechnie się, gdy zobaczy, co dla niego masz, a przy okazji jego uśmiech uszczęśliwi jakąś kobietę.
Caspar zabawiał klientki rozmową, pakując ramę w brązowy papier. Gdy skończył, ponownie brzęknął dzwonek przy wejściu, a w drzwiach stanął mężczyzna w garniturze. Przyszedł odebrać od kobiet pakunek. Scarlett mówiła na niego Guido. Zwracał się do niej po włosku. Miał ciemne oczy, ciemne włosy i wiało od niego grozą. Serio, poza mężczyzną w garniturze, nie widziałam nigdy tak przystojnego faceta. Był równie dobrze zbudowany, drogi garnitur doskonale podkreślał zarys jego muskularnej sylwetki.
Czy ktoś dolał mi dziś czegoś do wody? A może przyswoiłam za dużo żelaza? Zachowywałam się dziś jak jebnięta wariatka.
Guido był nieznośnie przystojny, ale nie mógł konkurować z mężczyzną w garniturze. Odetchnęłam, mój oddech był gorący. Nie ma porównania. Mężczyzna w garniturze wprawił mnie w zakłopotanie. Poczułam się przy nim bezbronna, oceniona. Gdy patrzyłam na Guido, nie czułam nic, po prostu jego wygląd okazał się miły dla oka. To nie było szczególnie zaskakujące, bo zwykle i tak nic do nikogo nie czułam. Jak to niegdyś ujęli jedni z moich rodziców zastępczych? „Jesteś martwa w środku”.
Guido wziął ramę pod pachę i ruszył do wyjścia, a Violet przytrzymała mu drzwi. Scarlett podeszła do mnie. Wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się zawahała. Gdy Violet ją zawołała, przygryzła tylko wargę, podziękowała za pomoc i wyszła. Jednak mogłabym przysiąc, że na odchodne powiedziała coś w rodzaju: „do zobaczenia wkrótce”. Gdy opuściły sklep, spodziewałam się, że Caspar mnie wyprosi, ale po chwili przysiadł się do mnie z kawą.
– Czytałaś to? – Postukał w róg gazety, która poplamiła mi czoło tuszem.
Usiadłam, wzdychając ciężko, i zerknęłam na nagłówek. Hmm. Morderca w Nowym Jorku? Ciekawe, może zrobi mi przysługę i zajrzy też do mnie? Choć byłam dziś w sarkastycznym nastroju, postanowiłam trzymać język za zębami. Nieraz już przejechałam się na tym moim sarkazmie.
– Fausti – powiedział. – Znasz to nazwisko?
Już miałam zapytać, co nazwisko Fausti ma do nagłówka gazety, ale milczałam. Nie miałam siły na bezsensowną paplaninę. Mój świat stanął w płomieniach i czekałam już tylko, aż zajmę się od pojedynczej iskry. Najwyraźniej w moich żyłach płynęła nie krew, ale benzyna. Pogaduchy bez ładu i składu potęgowały tylko wrażenie nadciągającej katastrofy. Chciałam uciec, ale problem tkwił w tym, że nie miałam dokąd.
– Mówią, że morderstwa zleciła mafia. Albo że to były porachunki – westchnął Caspar. – Ta urocza dziewczyna, która przed chwilą wyszła, na pewno nie miała z tym nic wspólnego. Jest słynną baletnicą, ale ludzie jej męża trzęsą miastem. To mi dało do myślenia.
– Tylko żebyś się nie nadwerężył – powiedziałam.
Caspar się roześmiał. Zwykle łapał moje żarty.
– Dobrze wiesz, że to nic osobistego – zapewnił mnie. W jego głosie słychać było szczerość. Podetknął mi pod nos kubek. W środku leżały cztery banknoty dziesięciodolarowe. Gapiłam się na nie, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Potraktuj to jako prowizję za przyjęcie zlecenia od Faustich. – Zamilkł na kilka chwil, po czym odchrząknął. – Mari, nie mogę na tobie polegać. Arev jest chora, wiesz o tym. Muszę teraz z nią być. Ta chemia… – Nie dokończył myśli. – Mój syn wkrótce przyjedzie, ma przejąć po mnie interes. Nie mogę go dodatkowo obarczać nieodpowiedzialnym pracownikiem. To nie byłoby fair.
Podniosłam się z krzesła i poklepałam go po głowie. Nie miałam serca sprzedawać mu kitu. To prawda, spóźniłam się dziś z powodu mężczyzny w garniturze i tego cholernego steku, ale przez ostatnich kilka miesięcy chodziłam także na zajęcia do college’u stanowego. Mój szkolny grafik od czasu do czasu pokrywał się z godzinami pracy.
Chciałam coś osiągnąć, ale nie miałam odwagi nikomu o tym powiedzieć. Gdybym nie zdała, mogłam schować tę porażkę do szafy razem z innymi trupami. Taki właśnie miałam zamiar, chciałam utrzymać studia w tajemnicy. Wiedziałam, że i tak nie dam rady ich pociągnąć.
Jaki to w sumie miało sens?
Wbrew powszechnej opinii sięganie dna nie zawsze było katapultą do lepszego życia. Czasami grzebało wszystkie marzenia pod grubą warstwą popiołu. Czułam, że bezradność paraliżuje każdy mój ruch.
Wzięłam plecak i z kubkiem w dłoni udałam się w kierunku drzwi. Byłam tak przybita, że nawet ten drobny przejaw życzliwości nie podniósł mnie na duchu.
– Mam nadzieję, że Arev poczuje się lepiej – powiedziałam do wtóru dzwonka, zamykając za sobą drzwi.
– O, nie, nie, nie, nie! – dysząc, rzuciłam plecak na podłogę. Serce waliło mi tak mocno, jakby miało zaraz wyskoczyć.
Do cholery! Ktoś wymienił zamek w drzwiach tej parszywej nory, w której mieszkałam.
Nora to i tak był komplement. Składała się z kuchni, w której spałam na rozkładanym polowym łóżku, wyposażonej w zardzewiałą kuchenkę i jeszcze bardziej zardzewiałą lodówkę, oraz z łazienki, która pamiętała jeszcze czasy wynalezienia kanalizacji. Była ciasna, ale własna.
Własne mieszkanie oznaczało, że nocą nie musiałam się włóczyć po mieście. Własne oznaczało, że nie musiałam się szwendać do świtu po nocnych lokalach, zaklinając sen kolejnymi kubkami kawy, modląc się, żeby nie skończyły mi się pieniądze. Własne mieszkanie dawało mi też prawie całkowite poczucie bezpieczeństwa. Dzielnica była szemrana, ale nie wtrącałam się do nie swoich spraw, pilnowałam plecaka, zaś ulice przemierzałam w moich gównianych tenisówkach naprawdę szybkim krokiem. Co teraz ze mną będzie?
Wylądowałam. Na. Ulicy.
Ktokolwiek powiedział, że nieszczęścia chodzą parami, miał pieprzoną rację. Nabrałam przekonania, że koleś z pięciogwiazdkowej restauracji (nie ten w garniturze, tylko ten drugi) był diabłem wcielonym i to jemu zawdzięczałam moje fatalne położenie.
Rzeczywistość dała mi nieźle w kość, a moje problemy stawały się coraz bardziej realne. Nie mogłam oddychać. Upał wibrował wokół mnie niczym brzęczący rój owadów. Czułam, że zaczyna brakować mi powietrza. Miałam mętny wzrok. Pot lał się ze mnie, skapując na ubranie. Moja kretyńska koszulka baseballowa, przetarte dżinsy i za ciasne buty na pewno zaśmiardły już do reszty.
Czy to możliwe, że od za ciasnych butów mogło mi się kręcić w głowie? Może odcięły mi dopływ krwi do mózgu? A może Nowy Jork stanął w ogniu?
– Mari, ty chyba zwariowałaś – powiedziałam do siebie. – Przestań świrować.
Osunęłam się na podłogę przed drzwiami swojego mieszkania. Byłam kompletnie wyzuta z sił. Wyzuta. Wyzuta. Wyzuta.
Miałam dość ciągłych ucieczek przed goniącym mnie diabłem. Miałam dość walki o każdy kolejny dzień, tylko po to, by znów znaleźć się w piekle. Co zyskałam po latach ciągłych ucieczek? Nic. I tak mnie dogonił.
Otworzyłam plecak w poszukiwaniu dziennika.
O, nie, nie!
Gorączkowo przeszukiwałam wszystkie zakamarki. Wiedziałam, że nie mogłam go zgubić. Wszystko inne było na swoim miejscu: spinka w kształcie motyla, nowy zestaw kredek, zeszyt do kolorowania, paczka gum, długopis.
Powinien tu być, ale zniknął. Zgubiłam swój dziennik! Zgubiłam świętość, która skrywała wszystkie moje marzenia, pragnienia i to, za co byłam wdzięczna!
Wiem, być może moja rozpacz była nadmierna, ale ten dziennik był jedną z niewielu konkretnych rzeczy, które miałam. Podobnie jak nudna praca, obskurne mieszkanie i za ciasne buty.
Mari, skup się! Kiedy go ostatnio widziałaś? Próbowałam przypomnieć sobie ostatni raz, kiedy po niego sięgnęłam. Dziś rano. Zanim wyszłam do Home Run. Cholera! Położyłam go obok Very w moim „mieszkaniu”.
Los najwyraźniej przewidział, że moje życie miało dziś implodować i chciał mi coś dać do zrozumienia. Dziecko, zostaw ten dziennik pobożnych życzeń. Nie będziesz musiała patrzeć, jak twoje marzenia przeistaczają się w popiół razem z twoim życiem.
Nie potrafię powiedzieć, dlaczego aż tak przywiązałam się do tego głupiego zeszytu. To samo dotyczyło Very. Nigdy nic nie miałam, przynajmniej nie na stałe, choć pamiętam czasy, kiedy wydawało mi się, że może być inaczej. Pamiętam, że uwierzyłam w możliwość zmiany na lepsze. Gdyby tylko udało mi się wreszcie uprzedzić bieg zdarzeń, mogłabym coś osiągnąć i przytrafiłoby mi się coś cudownego.
Wstąpiła we mnie wiara i zdałam się na los.
Któregoś dnia, podczas jednej z moich nocnych zmian, telewizyjna guru przemówiła do mnie z anteny. Utrzymywała, że od lat prowadzi dziennik marzeń. Powiedziała, że zapisuje w nim wszystko to, za co jest wdzięczna, nawet jeśli to coś nie istnieje. Stwierdziła, że tym sposobem marzenia mogą się urzeczywistnić. Podobnie jest z torami kolejowymi, które powstają, zanim pojedzie po nich pociąg.
To wszystko wydawało mi się tak proste i oczywiste.
Nie wymagało dużych nakładów pieniężnych, wystarczył zwykły zeszyt. Postanowiłam poszukać czegoś w okazyjnej cenie, więc któregoś dnia po pracy udałam się na jeden z miejskich bazarów. Zakup nadwerężył moje skromne oszczędności, ale uznałam ten wydatek za inwestycję w przyszłość.
Uwierzyłam, że dziennik stanie się żywym dowodem na to, że można odwrócić koleje losu. Przyniesie mi zasłużoną ulgę, będzie niczym chłodna morska bryza, która zgasi trawiący mnie ogień.
Tego dnia kupiłam dwie rzeczy: oprawiony na fioletowo dziennik i aloes w doniczce.
Wypatrzyłam je na jednym ze stoisk, doniczka stała oparta o zeszyt, oprawiony w okładkę z misternym nadrukiem. Handlarz sprzedał mi je okazyjnie za pięć dolarów. Tego dnia narodziły się Vera i Podróżniczka. Gdy potrzebowałam powiernika, zwracałam się do Very. Gdy potrzebowałam otuchy, sięgałam po Podróżniczkę. Nie muszę chyba dodawać, że Vera lubiła nasze pogawędki, a większość stron Podróżniczki była już gęsto zapisana.
Serce podpowiadało mi, że mój dziennik i roślina są blisko mnie. Dłonie mi drżały, czułam się jak wspinacz, którego lepkie palce ześlizgują się ze skałki, tuż przed zdobyciem szczytu. Spadałam w przepaść.
– Takie już moje szczęście – wymamrotałam.
Czułam, że atak paniki ustępuje miejsca zmęczeniu. Mogłabym zostać na tej podłodze i zasnąć na wieki. Uniosłam głowę, spojrzałam na sufit i zamknęłam oczy. Uciekłam w marzenia, tak bardzo pragnęłam, żeby było inaczej.
Choć raz w życiu pragnęłam odnaleźć bezpieczną przystań. Tak bardzo jej potrzebowałam.
Gdy na nodze poczułam dotyk czyjegoś buta, nie miałam nawet siły, żeby otworzyć oczy.
– Zmieniłem zamki – powiedział Merv. – Nie zapłaciłaś za czynsz. Nie jestem organizacją dobroczynną.
– Spadaj, Merv – odparłam. – Przecież spóźniłam się tylko trochę.
– Spóźniłaś się miesiąc i to nie był pierwszy raz. Już i tak darowałem ci odsetki.
– Nie przyszło ci do głowy, że należy mi się taryfa ulgowa? Umówmy się, to nie jest żaden pałac. Szczurom pozwalasz mieszkać tu za darmo. Od początku jest ze mną wielodzietna szczurza rodzina. Złamasy kradną moje jedzenie i obsrywają każdy kąt!
Milczał tak długo, że byłam zmuszona otworzyć oczy. Wiedziałam, że nie odszedł, bo jego śmierdząca woda kolońska nie przestawała drażnić mojego powonienia. Odkąd go poznałam, budził moją nieufność, więc trzymałam się od niego z daleka, a teraz niepokój powrócił ze zdwojoną mocą. W oczach miał coś, co przywodziło na myśl schorowanego szczura. Byłam przekonana, że jest ich przywódcą.
Dłonie miałam zajęte, bo ściskałam nimi kurczowo szelki od plecaka, więc usiłowałam wstać, odpychając się nogami od ściany, ale jednym susem znalazł się przy mnie.
– Mógłbym darować ci ten miesiąc. – Wzruszył ramionami. – Jeśli coś dla mnie zrobisz.
Pokręciłam głową, zanim zdążył wyjaśnić, o co mu chodzi. Wiedziałam, do czego pije, i wolałam, kurwa, zdechnąć, niż zgodzić się na jego warunki. Nie pierwszy raz proponował mi seks w zamian za mieszkanie. Tym razem jego zachowanie było inne. Miał w sobie coś z drapieżnika.
Uciekaj, wrzasnęło coś we mnie. To był krzyk mojej intuicji.
– Spierdalaj, Merv! – odparłam z mocą. – Potrzebuję dwóch minut, by zabrać swoje rzeczy, i spadam stąd.
Pokręcił głową.
– Wisisz mi kasę. Jeśli chcesz odzyskać swoje rzeczy, musisz coś dla mnie zrobić.
– Chyba żartujesz – wyszeptałam, w nadziei, że nie usłyszy strachu w moim głosie. – Musiałbyś mnie najpierw zabić.
Choć całe życie musiałam się przeprowadzać, nigdy nie dopuściłam do sytuacji, żeby strach czy głód pchnęły mnie do handlowania własnym ciałem, zbyt wysoko się ceniłam. Moja wewnętrzna siła pchała mnie naprzód, powolutku, ale na moich zasadach.
Mimo bezwładu spowodowanego zmęczeniem, które przenikało mnie na wskroś, na samą myśl o nim wzdrygnęłam się i poczułam w gardle kwaśną treść żołądka. Wolałabym puścić się z nieznajomym, niż pozwolić mu się do siebie zbliżyć. Spodnie opadały mu z tyłka, a to, co z nich wyzierało, nie zawsze wyglądało jak włosy.
– Zobaczysz, sama tu wrócisz! – krzyknął za mną, tłustym ramieniem opierając się o ścianę. Ruszyłam w kierunku wyjścia. Z mieszkania obok wyszły właśnie dwie osoby. – A gdy wrócisz, cena wzrośnie!
Ponieważ mieszkałam na trzecim piętrze, czasami zostawiałam uchylone okno. Nazwijcie mnie naiwną wariatką, ale zawsze miałam nadzieję, że przez tę szczelinę wejdzie jakiś bezdomny kot i rozprawi się ze szczurami w moim mieszkaniu. Nie było mnie stać na inne rozwiązanie, a próby załatwienia czegokolwiek w urzędzie miejskim, nie wspominając o doczekaniu się odpowiedzi na skargę, którą złożyłam na właściciela mieszkania, spełzły na niczym.
Jeszcze większym szaleństwem niż nadzieja, że przyjdzie do mnie kot wybawca, były mrzonki, że zdołam odzyskać od zboczonego Merva roślinę i dziennik. Myśl, że z jego powodu mogłabym stracić swoje marzenia, nadzieje (oraz moją roślinkę), była dla mnie nie do zniesienia. Wylądowałam na dnie, ale wolałam zdechnąć, niż pozwolić na to, żeby pamiątka po moim istnieniu trafiła w jego łapy.
Plasnęłam się w czoło. Najwyraźniej spotkanie mężczyzny w garniturze pomieszało mi zmysły i odebrało zdolność logicznego myślenia. Przecież zostawiłam uchylone okno z myślą o sytuacji takiej jak ta. Na wypadek, gdybym nie miała pieniędzy na czynsz i musiała się szybko ewakuować.
Zwykle dziennik nosiłam przy sobie, ale Vera zostawała w domu. Umówmy się, kto normalny chodzi po mieście z kwiatem doniczkowym? Na wypadek ewentualnych kłopotów, zostawiałam Verę na parapecie przy uchylonym oknie, tak żebym mogła ją szybko zgarnąć.
Miałam nadzieję, że czas zadziała na moją korzyść, więc stałam w upiornym upale, w bezpiecznej odległości, w oczekiwaniu na zmierzch. Zakładałam, że z zapadnięciem nocy Merv zacznie seans z porno, który bez wątpienia potrwa całą noc, więc powinnam być bezpieczna.
Poprawiłam szelki plecaka i tak cicho, jak tylko potrafiłam, zaczęłam wspinać się po schodach przeciwpożarowych.
Schody były stare, więc z każdym krokiem ciężar moich stóp odrywał od powierzchni kawałki rdzy, które opadały na ulicę. Moje palce u stóp pulsowały, a żołądek przewracał się, jakbym zjadła na obiad kanapkę polaną kwasem. Wbrew powszechnej opinii głód jest czymś nieznośnym, niezależnie od popularności diet. Jest duża różnica pomiędzy wyciem żołądka, a jego warknięciem. Przypuszczalnie też czym innym jest decyzja o przejściu na dietę, a czym innym brak dostępu do jedzenia.
Musiałam się zatrzymać przed drugim piętrem. Zaczęłam mieć zawroty głowy, zanim odzyskałam równowagę obraz zamazał mi się przed oczami. Spojrzałam w górę i przypomniałam sobie, dlaczego się tak męczę.
Podróżniczka. Vera. Moje rzeczy. To wszystko, co po mnie zostanie.
Gdy dotarłam do trzeciego piętra, zajrzałam do środka, upewniając się, że nikogo nie ma. Vera i Podróżniczka były obok siebie na parapecie. No tak, miało się tę fantazję.
A może zakradnę się do środka i zabiorę jeszcze dwie koszulki i szorty. I jedyną parę klapek. I butelkę wody z lodówki. Lodówka co prawda nie trzymała temperatury, ale minimalnie chłodziła. Chłodna woda przyda mi się dziś w nocy, gdy będę spać w upale na ulicy. A może by tak zostać? Merv nie powinien się zorientować, że spędziłam tu noc. To by mi dało dodatkowy dzień na znalezienie jakiegoś lokum. Noclegownie nie przyjmowały już bezdomnych. Nie lubiłam tam spać, czułam się jak w pułapce.
Zmrużyłam oczy i dostrzegłam szczura, który leniwym krokiem przechadzał się po mieszkaniu. Szczury nie bały się, to oczywiste. Większość z nich była na tyle spasiona, że poradziłaby sobie z małym kotem. Miały szczęście, że nie musiały użerać się z ludźmi.
Wzięłam głęboki wdech, otworzyłam okno na oścież i wdrapałam się do środka z poczuciem sprawczości. Odkąd skończyłam dziesięć lat, nigdy nie czułam się bezpiecznie, więc nauczyłam się zadowalać iluzją, że choć trochę ogarniam rzeczywistość.
Nagle poczułam przeszywający ból promieniujący od skóry głowy do szyi. Ktoś chwycił mnie mocno za włosy, wyginając mi boleśnie głowę.
– Wiedziałem, że wrócisz – wysyczał mi Merv do ucha. – Pamiętasz, co ci powiedziałem? Cena właśnie znacząco wzrosła. Dziś poznasz Dużego Merva. Mari i Duży Merv będą całować się na łóżku – zanucił.
Serce mi biło, czułam mrowienie w dłoniach, a myśli gnały jak szalone. Ten skurwiel na mnie czekał! W tej śmierdzącej norze nie było nic, czego bym mogła użyć do samoobrony.
Odchylił mi głowę jeszcze mocniej, spojrzałam na niego kątem oka.
– Nie jesteś nawet taka ładna przez ten twój nochal, ale coś w tobie jest… – Polizał mnie językiem od nosa do ucha, a ja próbowałam powstrzymać odruch wymiotny. Jego ślina śmierdziała. – Masz za to świetne ciało, zajmę się dziś nim z przyjemnością.
W głowie miałam gonitwę myśli. Chciałam mu zagrozić, powiedzieć, że go zabiję, jeśli odważy się mnie tknąć. To były groźby bez pokrycia, więc wypowiadanie ich nie miało sensu.
Nie mylił się co do jednego.
Miałam wyjątkowe ciało, które nie zamierzało się poddawać, nawet jeśli miałaby to być ostatnia stoczona walka. Zaczęłam się bić z Mervem, nie zważając na konsekwencje. Odbiliśmy się od ściany i od kuchenki, po chwili walnął moją głową o ścianę tuż przy oknie.
Puścił mnie na moment, próbując złapać oddech (nie miałam wątpliwości, że ten leniwy kutas nie byłby w stanie wejść po schodach bez zadyszki). Chwilę później zaczęliśmy wymieniać ciosy, chciałam jak najszybciej dostać się do drzwi. Moich krzyków nikt nie słyszał, ale byłam od niego szybsza. Gdyby tylko udało mi się uciec… W mieszkaniu nie miałam z nim żadnych szans. Czułam się jak zwierzę w pułapce.
Ponownie rzucił się na mnie. Próbowałam uciec między jego nogami, ale potknęłam się o klapki.
Wylądowałam na podłodze, złapał mnie za nogi i zaczął odciągać od drzwi. Krztusił się z wysiłku, a ja rzuciłam złośliwie, że najwyraźniej pierwszy raz w życiu musi walczyć o jedzenie. Dziewczyny z naszej klatki schodowej często oddawały mu się za mieszkanie, ale zazwyczaj były zbyt naćpane, żeby zarejestrować, co się dzieje.
Leciało mi z nosa. On miał twarz czerwoną jak burak. Gorące dłonie Merva paliły mnie przez dżinsy, a jego podkoszulek śmierdział moim potem na odległość. Udało mi się oswobodzić jedną nogę i kopnęłam go z całej siły w kolano. Zawył z bólu. Kopniak sprawił, że palcami stóp przebiłam materiał tenisówek, ale i tak udało mi się wstać. Zaczęłam uciekać w kierunku drzwi. W momencie gdy chwyciłam za klamkę, złapał mnie za włosy i szarpnął.
Dysząc z wściekłości, obrócił mnie i z impetem po raz drugi walnął moją głową o ścianę. Zanim zdążyłam złapać oddech, obrócił mnie ponownie i z całej siły uderzył w twarz. Kolejny cios wymierzył w nos, następny w oko. Nie rejestrowałam bólu, wiedziałam tylko, że muszę się stamtąd wydostać.
Spodziewałam się, że mogę umrzeć młodo, ale nie chciałam odchodzić w ten sposób. Nie za sprawą tego dupka, który zostawi moje ciało na pożarcie szczurom. Pewnie w ten sposób je dokarmiał. Nie przestawałam kopać go i drapać, wydając przy tym nieludzkie odgłosy. W ten sposób zagrzewałam się do walki. Sąsiedzi myśleli pewnie, że uprawiamy dziki seks, bo on też wył jak opętany.
Gdy znaleźliśmy się przy oknie, dopadło mnie przeczucie, że moją głową będzie próbował rozbić szybę. Może uznał, że nie opłaca mu się ze mną walczyć. Może chciał mnie po prostu zabić.
– No dobra! – krzyknęłam. Mój głos był zmieniony nie do poznania. Był bardzo słaby, ale słychać w nim było determinację.
– Dobra, zrobię to! – Zatrzymał się, choć jego uścisk nie zelżał. – Zrobię… Zrobię, cokolwiek sobie życzysz.
W mieszkaniu nie było klimatyzacji, więc panował straszny gorąc, a spływający ze mnie pot szczypał zranione miejsca. Moja skóra płonęła od jego rozgrzanego oddechu.
Nie opierałam się, gdy powoli odwrócił mnie ku sobie. Puścił moje ręce i nachylił się do pocałunku, a pot z jego włosów skapywał mi na twarz. Ukradkiem sięgnęłam po stojącą na parapecie doniczkę z Verą.
Uderzyłam go tak mocno, jak tylko potrafiłam, celując w czaszkę. Dopiero po chwili, gdy wypuściłam Verę z dłoni, doniczka rozsypała się w drobny mak. Zdążyłam zarejestrować wyraz głębokiego zdziwienia, jaki pojawił się na jego twarzy, zanim chwyciłam dziennik, drugą ręką zgarniając z podłogi fragmenty skorup i moje klapki. Wybiegłam na zewnątrz i po chwili wmieszałam się w anonimowy tłum.
Gdy zaczęło świtać, wręczyłam kelnerce skromny napiwek. Siedziałam w barze, który był otwarty całą dobę. Wspaniałomyślnie pozwoliła mi spędzić tu noc, nieprzerwanie dolewając mi kawy, więc nie musiałam spać na ulicy. Poczęstowała mnie też kawałkiem szarlotki, która, co prawda, smakowała kiepsko, jakby od dwóch tygodni stała w lodówce, ale byłam tak wygłodniała, że i tak pożarłam ją ze smakiem.
Może zrobiło jej się żal, bo wyglądałam jak siedem nieszczęść. Miałam rozkwaszony nos, spuchnięte oko, pękniętą wargę i włosy pełne kawałków tynku. Na czole rósł mi pokaźny guz. Puchł i bolał coraz bardziej. Z plecaka wyjęłam spinkę w kształcie motyla, odgarnęłam włosy z czoła i spięłam je w kitkę, mimo że wiedziałam, że w ten sposób wyeksponuję guz jeszcze bardziej.
Vera. Uratowała mi życie. Na samą myśl o tym oczy zaszły mi łzami, ale zdusiłam emocje, powstrzymując płacz. Płacz nie pomagał, do niczego nie prowadził.
Gdy wyszłam na ulicę, zdjęłam tenisówki i schowałam je do plecaka, a na nogi założyłam moje klapki za dolara. W przeciwieństwie do tenisówek pasowały na mnie idealnie, ale rzadko je zakładałam, bo po pierwsze nie chciałam ich zniszczyć, a po drugie robiły mi się od nich pęcherze. Ale i tak cieszyłam się, że je mam, bo ochraniały mi stopy.
Przepełniała mnie radość również dlatego, że odzyskałam Podróżniczkę. Większą część nocy spędziłam na zapisywaniu kolejnych stron. Narysowałam nawet Verę w doniczce, żeby jej nie zapomnieć. Przez resztę czasu zapełniałam kolejne strony w moim zeszycie z kolorowankami dla dzieci. Było coś szalenie odprężającego w kolorowaniu księżniczek. Ożywały na moich oczach.
Mężczyzna, którego mijałam na ulicy, potrącił mnie tak mocno, że aż się cofnęłam. Miał w uszach słuchawki i nawet na mnie nie spojrzał, ale uderzenie przywołało wspomnienie walki, którą stoczyłam minionego wieczoru.
Czułam, że to będzie długi dzień.
Nie miałam się z kim spotkać ani dokąd pójść, więc szłam przed siebie, bez wyraźnego celu. Wsiadłam na prom do Staten Island, przespacerowałam się i wróciłam do miasta. Poszłam na targ uliczny, zahaczając o Broadway, pokręciłam się po zatłoczonym Time’s Square, aż wreszcie znalazłam się ponownie przed drzwiami pięciogwiazdkowej restauracji Macchiavello’s.
Była pora kolacji, więc wewnątrz panował tłok. Restauracja musiała mieć ścisły dress code, bo nikt tu nie nosił dżinsów. Nawet na zewnątrz czuć było woń wyszukanych perfum i drogich wód kolońskich. Ich zapach tłumił nieco odór rozgrzanych upałem śmietników. Pot lał się ze mnie, otulając cuchnącym pancerzem. Przy odrobinie szczęścia drogie perfumy zabiją także i mój fetor.