Lucynka, Macoszka i ja - Martin Reiner - ebook + książka

Lucynka, Macoszka i ja ebook

Martin Reiner

3,4

Opis

Co się stanie, gdy zapętlą się losy trojga tytułowych bohaterów – małej Lucynki, zapomnianego poety i nieśmiałego brneńskiego listonosza?

 

Lucynka, Macoszka i ja to opowieść o sile przeszłości, o miłości do dziecka i o tęsknocie za samym sobą. Ta książka – choć w dużej mierze oparta na prawdziwych wydarzeniach – zabiera czytelników do innego świata. Znacznie piękniejszego.

 

Czytelnik ma tu do czynienia z prozą niemal doskonałą.

Pavel Janoušek, „Tvar”

 

Nad wyraz dojrzała proza o rzeczach ważnych, w stylu najlepszych europejskich mistrzów. Martin Reiner snuje wielowymiarową opowieść, która ujmie serce czytelnika niezwykłą uniwersalnością. Doprawdy piękna literatura.

Olga Kowalska WielkiBuk.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 188

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (14 ocen)
2
4
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

Magazyn dekoracji

Dzień, w którym poleciałem do Anglii odwiedzić poetę Macoszkę, nadszedł dużo wcześniej, niż mógłbym się spodziewać. Chcę jednak opowiedzieć również o wydarzeniach, które poprzedzały moją podróż, ponieważ żyłem w kraju rządzonym przez Czechosłowacką Partię Komunistyczną – tuż przedtem, zanim wszystko się zmieniło.

W maju 1988 roku na jednym z wykładów odbywających się w prywatnych mieszkaniach poznałem pisarza Pauknera, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem, i to on opowiedział mi o brneńskim poecie – Jerzym Macoszce, o którego istnieniu również nie miałem pojęcia. Pamiętam tę mieszaninę wstydu i buntu kipiącą we mnie, kiedy słuchałem Pauknera. Byłem żarliwym czytelnikiem, ale znałem tylko tych autorów, których nie zataiła przede mną szkoła, i czytałem tylko te książki, które można było kupić w socjalistycznej księgarni lub wypożyczyć w tutejszej bibliotece. A nie było szans, by trafić tam na Pauknera czy na Macoszkę.

Paukner przedstawił mi się jako „pisarz, który nic nie wydał", ale tu, w przestronnym mieszczańskim pokoju pewnego dramaturga teatralnego, najwyraźniej znali go wszyscy. Wśród słuchaczy przeważały osoby, które bez względu na swój rzeczywisty wiek przypominały wysiedziane kanapy gospodarzy. Wrażenie to umacniał niereformowalny zarost większości obecnych – jakby wyciągnięto ich z głębokiego zaplecza magazynu dekoracji. Mnie łączyła z nimi przede wszystkim moja niezdrowa bladość, tak charakterystyczna dla życia w cieniu.

Profesor, który tego wieczora wykładał, był siwiejącym Anglikiem z mięsistymi ustami o kobiecych rysach. Wykład tłumaczyła dziewczyna przypominająca hinduską pannę młodą. Długi warkocz jak cep uderzał ją w kruche plecy, kiedy obracała się to w stronę audytorium, to znów do profesora, a jej plecione nakrycie głowy pełne egzotycznych wzorów dodatkowo podkreślało to skojarzenie.

Poza tym był tu jeszcze Dan, mój jedyny brneński kolega. Przyprowadził mnie tu, a potem górował nad wszystkim jak olbrzymi skrzyp wprost z karbonu. Wyróżniał się także tym, że był gładko ogolony i że miał na sobie pomarańczową marynarkę. Niewiele łączyło go z literaturą, uważał się raczej za plastyka czy rzeźbiarza, ale Brno to małe miasto; ludzie, którzy mają się spotkać, wcześniej czy później się spotkają. Kiedy dyskusja się skończyła, ktoś otworzył wszystkie trzy wysokie dwuczęściowe okna. Z ulicy wtargnęło do pokoju świeże powietrze oraz fragmenty dźwięków dziwnie odległego i obcego świata. Parę osób zgromadziło się wokół angielskiego profesora, by móc teraz już bardziej poufale, bez tłumaczki, roztrząsać kolejne ekscytujące szczegóły ekonomiki liberalnej, inni poszli do toalety lub w głąb dużego mieszkania, gdzie czekały na nich kanapki, koreczki i butelki z winem.

Ja usadowiłem się z piwem w głębokim, miękkim fotelu o nieregularnym wzorze i udawałem zadumę, by nie wyglądać jak beznadziejnie samotny człowiek w towarzystwie ludzi, którzy znają się od dawna. Pragnąłem, by pojawił się Dan, ale kiedy na moje kolana padł cień, a ja szybko podniosłem głowę, zobaczyłem mężczyznę ze zmierzwionym wąsikiem bez powodzenia starającym się ukryć opuchniętą dolną wargę.

– Włodzimierz Paukner – powiedział ten człowiek i podał mi rękę.

Nie jestem z Brna

Szybko otrząsnąłem się ze strachu, który zawsze towarzyszy mi w podobnych sytuacjach. Kiedy Paukner dorzucił ironiczną uwagę o swojej niespełnionej karierze pisarskiej, chciałem odpowiedzieć mu w podobnie wesołym tonie i przedstawić się jako „gorliwy czytelnik", ale w końcu wydusiłem z siebie jedynie:

– Ja roznoszę gazety na Królewskim Polu. Tomasz Mróz.

Z rozmowy wynikło, że Paukner przez prawie osiem lat mieszkał na Królewskim Polu „na górze, na Fuchsowej", co mogłoby stanowić wspólny temat dalszej dyskusji, gdyby nie to, że ja na Berkovą, gdzie mieszkam w kawalerce na parterze, wprowadziłem się kilka miesięcy temu. Nie jestem z Brna. Urodziłem się w Wielkich Bilowicach, w rodzinie kontynuującej winiarskie tradycje, do liceum chodziłem w Kyjovie, a do Brna przybyłem trzy lata temu, by studiować prawo.

Nie żebym tego chciał – życzył sobie tego mój ojciec. Marzyło mu się, że zdobędę wykształcenie i wrócę do Wielkich Bilowic, do winnicy. On spędził tam całe życie i nie umiał wyobrazić sobie nic innego. Miasto wydawało mu się podejrzane, podobnie jak każdy, kto dobrowolnie się tam wybierał. Lecz ja już po trzecim semestrze rzuciłem studia. Przez pół roku wiedziała o tym tylko mama, ale kiedy przyjechałem do domu na wakacje, stało się jasne, że muszę powiedzieć prawdę. Jakoś to będzie – wmawiałem sobie. I było tak, że następnego dnia znów spakowałem torbę, w której przywiozłem brudne ubranie, i odszedłem. Ojciec nie miał nic przeciwko temu; myślał, że to właściwe rozwiązanie.

Była sobota, wiał delikatny wiatr, słońce kołysało się w rytmie kroków – dzień jak z podręcznika szczęśliwego dzieciństwa. Szedłem na autobus długą ulicą, na której grywaliśmy z chłopakami w piłkę, i wiedziałem, że już nigdy tu nie wrócę. I chociaż moja decyzja o odejściu nie miała nic wspólnego z dumną i odważną decyzją bohatera filmowego, przeszedłem wtedy najważniejszych czterysta metrów swojego życia.

Rozmawiało się u nas mało, ale można powiedzieć, że nie rozumieliśmy się z ojcem nawet w sprawach codziennych.

Przez jakiś czas najbliższym mi człowiekiem był nowofundland Sam, który miał sierść pozlepianą błotem i śmierdział na kilometr, więc ojciec w ogóle nie wpuszczał go do domu. Na naszym podwórku rządził ze spokojem i rozwagą starotestamentowego proroka, a kiedy miałem cztery lata, był równie duży jak ja. Kiedy chciał polizać mnie po twarzy, wystarczyło, że wysunął swój długi, ciemnoczerwony język. Jakoś to znosiłem, choć krzywiłem się jak po soku z cytryny. Wyobrażałem sobie, że w ten sposób duże zwierzę i mały człowiek zawierają tajne przymierze.

Niecały rok później, pewnego upalnego wiosennego dnia, Sam zaatakował mnie i pogryzł mnie po twarzy. Wszyscy byli w tej chwili gdzie indziej, a ja nie wygrzebię już tego popołudnia z otchłani pamięci. Zniknęło jak mały meteoryt w tundrze.

Z opowieści wiem, że smutne skomlenie Sama najpierw usłyszała moja siostra Joanna; mówiono też, że była to straszna jatka. W pierwszych dniach mojego pobytu w kyjovskim szpitalu mama zapewne widziała mnie oszpeconego na całe życie i to właśnie ona stwierdziła, że psa trzeba zastrzelić. Wykonać to miał ojciec. Jednak według opowieści Joanny wcale nie miał ochoty przelewać następnej krwi. Lubił Sama i przez te wszystkie lata przywykł do tego, że ma na podwórzu spokojnego wartownika. A ponadto Sam był z jego punktu widzenia pożyteczny.

– Jaki będzie z tego pożytek? – pytał podwyższonym głosem swoją żonę. Przez całe życie zadawał pytania w taki właśnie sposób. Jego argumenty świadczące na korzyść Sama były wprawdzie ograniczone kupieckim widzeniem świata, ale ostatecznie nie były całkowicie pozbawione sensu.

– Chłopiec jest w szpitalu i już to jest wielkie nieszczęście. Mam do tego jeszcze zabić psa?

– Posłuchaj – powiedziała zdecydowanym głosem jego żona, która zazwyczaj jest raczej spokojna i ustępliwa. – Dopóki ten pies tu zostanie, nigdy nie będę miała pewności, że znów nie zrobi czegoś podobnego. I nie zamierzam czekać na tę chwilę z założonymi rękami.

Zapewne w tej chwili ojciec już wiedział, że tym razem nie wygra, ale jeszcze nie odpuszczał.

– Czy pomyślałaś o tym, że ten chłopiec go kocha?

– Nagle interesuje cię, kogo twój syn kocha! Po tym, co się stało, już nigdy się do tego psa nie zbliży, będzie się go bał, a nawet jeśli nie będzie się bał on, będę się bała ja.

I w ten sposób Sam zniknął z mojego życia… A ja nigdy nie zapytałem, gdzie się podział. Wystarczyło jedno spojrzenie w lustro, bym zrozumiał, że nieszczęsny pies zrobił coś, co wykluczało jego dalszą obecność w naszym domu.

Stajenka w Leszanach

Oczywiście tego wszystkiego Pauknerowi nie opowiedziałem. Po prostu kiedy po śmierci Sama zacząłem czytać, bohaterowie książek stali się najbliższymi mi ludźmi. Byłem zapalonym czytelnikiem. Czytałem wszystko, co wpadło mi w ręce. Nie miałem nikogo, kto kierowałby moją pasją, a w miejscowej bibliotece, gdzie dyrektorką była emerytowana nauczycielka czeskiego – pani Andruszyszyn, klasyczne dzieła literatury światowej dzieliło od przygód odważnego Cibulki często zaledwie kilka centymetrów. Emerytowana nauczycielka była ponadto wielką patriotką, więc spod lady wypożyczała również rozmowy Čapka z Tomášem Masarykiem, który pochodził z pobliskiego Hodonina. A ponieważ stałem się jednym z jej ulubieńców, czytałem je już w trzeciej klasie. Poza tym uwielbiałem oczywiście książki, w których głównym bohaterem był pies. Przede wszystkim opowieść o Lessim, ale też o szarej wilczycy Kazan z powieści Curwooda czy o jej synu – Barim. Literacka śmierć białego Bima z czarnym uchem dotknęła mnie bardziej niż ta prawdziwa, bowiem dopiero na stronach powieści Trojepolskiego ujrzałem siebie jako część fabuły. I zacząłem wyrzucać sobie okrutną śmierć Sama. Ojca to denerwowało i chciał, by matka zabroniła mi czytać. Wymyślił nawet, że moje ciągłe siedzenie nad książkami oddala nas od siebie, jakby to nie właśnie nasze oddalenie od siebie wepchnęło mnie w ramiona literatury. W każdym razie matka była po mojej stronie, mogłem więc ze swojego pokoju na poddaszu wciąż na nowo odpływać łodzią kapitana Bontekoe'a, kołysać się w koszu balonu spychanego przez wiatr na bezludną wyspę, czy cieszyć się zwierzętami, które czekały na mnie w atlasie Bremha.

Uwielbiałem Podróże Guliwera, szczególnie moment, kiedy mądre konie Houyhnhnmy postanawiają zastąpić swoich ludzkich służących osłami, na których można pod każdym względem polegać bardziej niż na ludziach, a potem odkryłem Verne'a i jeszcze w szkole podstawowej przeczytałem wszystkie dwadzieścia trzy książki, które wyszły do tego czasu po czesku. W jego świat pełen przygód pogrążyłem się tak doskonale, że prawie straciłem potrzebę poszukiwania innych źródeł radości. Jednak wciąż pilnowała mnie pani Andruszyszyn. Obawiała się, że jej ukochany czytelnik obniża loty i nie zamierzała biernie się temu przyglądać. Dlatego do zestawu książek, które sobie wybierałem, dokładała mi czasem poetów – Nezvala czy Závadę, a ja musiałem to przeczytać, bo wiedziałem, że przy następnej wizycie zostanę przepytany.

Nie twierdzę, że w wieku trzynastu lat delektowałem się Stajenką w Leszanach Hrubína czy że pochłaniałem Śpiewy starożytnych Chin Mathesiusa. Zazwyczaj rozumiałem z tych wierszy bardzo mało, ale mimo to świat poezji wydawał mi się bliski: jego zamkniętość rezonowała z moją. Zdarzało się, że we mgle słów rozpoznawałem coś i wyobrażałem sobie, że stoję sam w nocy na moście, a gdzieś w oddali trąbi holownik. Nie wiadomo było nawet, w jakim kierunku płynie, ale pomimo to wpatrywałem się w ciemność i czekałem.

Kiedy w debacie z Pauknerem opuściliśmy Królewskie Pole i przeszliśmy do literatury, mogłem więc wspomnieć o francuskiej poezji w przekładach Čapka, co według mojego ówczesnego przekonania powinno sprawić lepsze wrażenie niż Piętnastoletni kapitan. To był błąd, bo Paukner uwielbiał Verne'a tak samo jak ja. Gdybyśmy zostali przy Verne'em, nigdy nie zapytałby, co myślę o nowej książce Jerzego Macoszki.

Karta katalogowa

Właściwie podejrzewam, że miał to wszystko zaplanowane, już kiedy się nade mną pochylał.

Zaczerwieniłem się jak człowiek przyłapany przy próbie wkradnięcia się do towarzystwa, do którego nie przynależy i do którego nikt go nie zaprosił. Wydało się. Lecz Paukner, o czym w przeciągu następnych miesięcy przekonałem się wielokrotnie, był dziwakiem. Nie tylko nie wykorzystał mojego zawstydzenia, a wręcz sam się zawstydził, że postawił mnie w tak niezręcznej sytuacji. Pomyślałem, że jest do mnie trochę podobny.

Przez chwilę przekrzykiwaliśmy się przeprosinami, każdy ze swojej cudownej wyspy. Kiedy już zapewniliśmy się nawzajem, że wszystko jest w najlepszym porządku, Paukner zaczął opowiadać.

Mówił pośpiesznie, sam zapewne dobrze wiedział dlaczego. Kiedy bowiem choćby na chwilę zwolnił, by zamyślić się lub przełknąć ślinę, która najwidoczniej zbierała mu się w ustach, silnik jego mowy stygł, by po chwili znów z trudem nabierać tempa. Jednak im gorszy był styl jego opowieści, tym ciekawsze rzeczy mówił.

Według Pauknera Jerzy Macoszka był za czasów protektoratu i tuż po wojnie gwiazdą poezji czeskiej i chlubą Brna. Jednak zaraz po zwycięskim Lutym wyemigrował do Anglii, gdzie wkrótce ślad po nim zaginął w jednym z londyńskich domów wariatów. Nie lada zaskoczeniem było więc, gdy jakoś pod koniec lat siedemdziesiątych w kanadyjskim wydawnictwie '68 Publishers została wydana książka Macoszki pełna nowych wierszy. Większość czytelników pamiętających jego stare tomiki sądziła, że Macoszka od dawna nie żyje…

Opowieść w tym stylu ciągnęła się przez następne pół godziny.

– Tomaszu, te wiersze są tak piękne – Paukner utkwił nagle we mnie swój wzrok, a ja spostrzegłem, że ma w oczach łzy – że być może czeska poezja nie ma im równych. Niedawno wyszła w Kanadzie nowa książka Macoszki, o której jest teraz bardzo głośno, dlatego zapytałem pana o nią.

Po raz drugi wyjaśniłem mu, że jestem tu przez przypadek, tylko dzięki Danowi, zresztą…

– O, właśnie wychodzi… Ja też muszę już iść.

I już za pięć minut oddychałem nocnym powietrzem, które wzbogacał swymi zapachami park na Lużankach.

Mój problem polega na tym, że jestem zbyt słaby na historie prawdziwych ludzi. Nie chcę ich znać. Boję się, że zatopią mój suchy kąt, kiedy zbytnio się do nich zbliżę. A jednocześnie coś, co żyje we mnie jak nietoperz w jaskini, pragnie podzielać historie innych. Książki miały jedną wielką zaletę: wszyscy ci ludzie pojawiali się przy mnie, kiedy tylko zaczynałem czytać i przestawałem zwracać uwagę na otaczający mnie świat, ale ja byłem dla nich niewidoczny.

– O czym tak długo rozmawiałeś z tym starym wariatem? – zapytał Dan, kiedy mijaliśmy dom pionierów i młodzieży, a mi w ogóle nie chciało się opowiadać, podobnie jak nie chce mi się teraz, ale muszę, ponieważ wszystkie te pozornie nieistotne szczegóły będą odgrywać rolę w tym, co wkrótce się wydarzy.

– Zobacz – wyciągnąłem z kieszeni koszuli kartę katalogową z biblioteki, w której pracował Paukner, a Dan musiał zatrzymać się na krawężniku pod latarnią, żeby przeczytać, co jest na niej napisane. Kiedy po chwili podniósł wzrok, nie wyglądał, jakby wiedział, o co chodzi.

Pańskie zachowanie bardzo mnie dotknęło – stało na karcie. Nie tylko wątpię, że, jak pan pisze, rozumie pan mój ból, ale wiem, że nie ma pan żadnych uczuć. Ktoś już mi to o panu mówił. Noszę w sobie głęboki smutek, więc pozostałymi kwestiami nie będę się zajmować. Wiem na pewno, że jest pan w domu – żądam natychmiastowego zwrotu mej fotografii, i to od razu po otrzymaniu tego listu, ponieważ wyjeżdżam.

A pod tym inicjał J.

– Co to ma być? – zapytał Dan.

– To ma być list – powiedziałem, w ogóle nie starając się być zabawnym. – Dostał go Macoszka, poeta, który mieszka w Anglii i o którym rozmawialiśmy przez cały ten czas. Ale nie wiadomo, od kogo go dostał.

Równie dobrze mogłem powiedzieć Danowi, że jest to otrzymany od Pauknera klucz do czyjegoś życia i że ten „stary wariat" oczekuje ode mnie, że teraz wyruszę w podróż, by spróbować otworzyć ten dawno zardzewiały zamek.

No więc spróbowałem

i było dokładnie tak samo, jak kiedy w siódmej klasie na polu za Wielkimi Bilowicami wypiłem z kolegą butelkę różowego burczaka. Ciągle się obejmowaliśmy, bo byliśmy pijani; kilka razy upadliśmy na zaoraną ziemię. Było to wzniosłe przeżycie.

Tak jakbym na swojej drodze do tajemnicy życia Macoszki dotykał rzeczy zakazanych, które miały cudowne, lecznicze właściwości. To była książka, jakiej jeszcze nie czytałem. Kiedy Macoszka wkrótce po wojnie wyemigrował z Czech, został wykoszony z bibliotek i programów nauczania – stał się martwym człowiekiem. Jak dowiedziałem się za jakiś czas, reżim komunistyczny kierował się tą myślą tak dosłownie, że w 1952 roku podał w radiu fałszywą informację o jego śmierci. Macoszka był żywy, żywszy niż bohaterowie moich książek, a ja mimo to mogłem przeżywać opowieść o nim, nie bojąc się jednocześnie woli czy myśli aż nazbyt fizycznej postaci. Żył w krainie cieni. Był jak holownik, który słyszycie gdzieś z oddali, ale nie wiecie, w którą stronę płynie.

Osłonięty wyższymi ideami nabierałem odwagi, by wchodzić do mieszkań ludzi pamiętających Macoszkę, którzy zaskakująco chętnie odkurzali wspomnienia ze swojej dawno utraconej młodości. Z prywatnych biblioteczek pożyczali mi książki dotychczas dla mnie niedostępne.

Stałem się wielkim detektywem. Komisarzem Moulinem.

Coraz częściej miałem wrażenie, że zostałem do czegoś namaszczony, a dziwne okoliczności, w których do tego doszło, tylko to uczucie umacniały.

Na szczęście był tu Dan.

– To czysty przypadek – zbył moją próbę zwierzenia się mu ze wszystkiego, co czułem w tych dniach i tygodniach. – To chyba logiczne, że dzięki tej niedawno wydanej książce Macoszka ma w podziemiu dobre notowania, więc nie widzę nic dziwnego również w tym, że Paukner przepisał tekst jakiegoś dość intrygującego liściku. Możesz być pewny, że pochwaliłby się tym komukolwiek, ale miał szczęście i trafił na cielaczka, którego zainteresował swoją opowieścią. (Przy tych słowach mrugnął do mnie, żebym nie traktował tych słów zbyt poważnie.)

– Przecież sam mówiłeś, że tym pytaniem wprawił cię w zakłopotanie i że nie czuł się z tego powodu przyjemnie, tak?

– No i?

– Więc po prostu swoje poczucie winy zrekompensował tym, że dał ci tę „wyjątkową" kartę katalogową i zmobilizował cię do poszukiwania losów Macoszki. Cóż innego ten biedak mógłby ci powiedzieć?

2

Odnalezione miasto

Latem tego samego roku: o ósmej zaparkowałem na poczcie duży żelazny wózek i od razu ruszyłem do domu, wprost ku nowym światom, które odwiedzałem teraz z regularnością agenta ubezpieczeniowego. Czasem rano miasto wyglądało, jakby ktoś zapakował je w srebrzysty celofan, a kiedy indziej słońce już od świtu zalewało brneńskie ulice nasyconą ajerkoniakową żółcią. Jednak nie miało to żadnego wpływu na moje rytuały. W swojej kawalerce brałem chłodny prysznic, otwierałem na oścież okno, szybko spoglądałem na ulicę zacienioną w tym miejscu przez wysokie drzewo, po czym szykowałem się pośpiesznie na drugą zmianę.

Na pożyczonej maszynie do pisania przepisywałem tomik poezji Macoszki z czasów protektoratu, pełen wierszowanych spacerów po Brnie, jego najsłynniejszą książkę i jednocześnie pierwszą, która trafiła w moje ręce. Pisałem dwoma palcami, ostrożnie wyszukując litery i wciskając je dopiero po dwukrotnym upewnieniu się, że wybrałem właściwie, ponieważ poprawianie literówek było dość skomplikowane. Przepisywanie książki zajęło mi całą wieczność, ale wolne tempo miało swoje plusy. Po pierwsze przy tym uważnym czytaniu nauczyłem się wielu wierszy na pamięć, a po drugie mogłem spędzić kolejne godziny chodząc po Brnie śladami Macoszki. Stare schody domu na Petrovie, Targ Warzywny, wiadukt dworcowy z trąbiącymi pociągami, szklarnie na południowych krańcach miasta – to wszystko pozostało tu do dzisiaj, przez pięćdziesiąt lat. Miasto, które było miastem zagubionego poety, przestawało być absurdalnym skupiskiem cegieł, bruków i ginących pozostałości zieleni. Nagle zmieniło się w trzynastą komnatę, do której mogłem teraz zaglądać przez wizjer dawno minionych dekad.

Stary nauczyciel czeskiego w zawodówce murarskiej nie nalegał na szybki zwrot książki, bo bardzo mu zależało, żebym wykonał dla niego jedną kopię. Był to pomarszczony, przedwcześnie starzejący się mężczyzna, który przychodził na swoje lekcje w długiej czarnej peruce, by opowiadać „pustogłówkom", jak czule nazywał swoich uczniów, o Macoszce, Čepie, Bohořákowi i innych autorach, których ustrój z różnych powodów dawno pogrzebał. Dla przyszłych murarzy nie miało to większego znaczenia, ale panu nauczycielowi, który kiedyś uczył w elitarnym brneńskim gimnazjum, ten drobny bunt sprawiał przyjemność.

Kiedy wreszcie przyniosłem mu te cienkie papiery razem z książką, zdradził mi, że spotkał się z poetą dziewiętnaście lat temu w Anglii. Dużo gestykulował, pokazywał, jak Macoszka teatralnie pociąga papierosa, jak w roztargnieniu przeszukuje głębokie kieszenie swojej sfatygowanej tweedowej marynarki, a kiedy ostatecznie przekonał się, że jestem tego godzien, puścił mi dwudziestominutowy film, który nakręcił w 1969 roku w Ipswich.

To było wprost niewiarygodne – holownik wyłonił się z mgły i przepływał pod mostem, na którym stałem.

Czarno-białe nagranie z jednego dnia życia Macoszki zakończone zostało olbrzymim kichnięciem połączonym z pochyleniem się do przodu, po którym poeta znika z kadru. Pan nauczyciel prawdopodobnie w ogóle tego nie planował, ale wrażenie, jakie wywarła ta puenta, było wyjątkowe. O życiu poety „poza kadrem" nie można by powiedzieć nic bardziej wymownego. Jeszcze na Komarovie, po drodze na przystanek tramwajowy, zdecydowałem, że wybiorę się do Macoszki do Anglii. Było to wprawdzie postanowienie podobne do planowania podróży na latającą wyspę Laputa, ale w niczym mi to nie przeszkadzało. Na samą myśl o tym dostałem gęsiej skórki, a na wspomnienie tego dnia pojawia się ona jeszcze dzisiaj, kiedy wszystkie granice są otwarte na oścież, a świat nie jest większy od pomarańczy.

Miecz na promenadzie

Trzy dni później złożyłem podanie o pozwolenie na wyjazd i promesę dewizową. Zapukałem do drzwi zakładowego sekretarza, pierwszej przeszkody w tym biurokratycznym wyścigu, a ten po trzech minutach wyrzucił mnie na zbity pysk. Rozmowa wyglądała następująco:

On: Akurat, bardzo pragnę potem wysłuchiwać, że to ja dałem panu zgodę na wyjazd, a pan tam został.

Ja: Ale ja tam nie chcę zostać.

On: A gdyby pan chciał, na pewno by mi to pan od razu zgłosił, nie?

Ja: Przecież mamy pierestrojkę!

On: Pan może i ma. Ja nie!

Do zmian doszło dopiero w 1989 roku i miały sporo wspólnego z innymi ustępstwami, które czynili wówczas komuniści: nikt nie został o nich porządnie poinformowany, pozostawały w utajeniu.

Jednak ja miałem to szczęście, że o mojej decyzji wiedział Dan, poruszający się we wszystkich warstwach społecznych z lekkością człowieka, który kiedyś to wszystko wprawił w ruch, a teraz tylko raz na jakiś czas przychodzi skontrolować, czy wszystko wciąż działa bez zarzutu. Dobrze rozumiał się z ludźmi na nielegalnych wykładach w prywatnych mieszkaniach, ale znał najprawdopodobniej również jakiegoś życzliwego mu aparatczyka, ponieważ już w sierpniu wyjechał na trzy tygodnie do Turcji, bez pozwolenia na wyjazd i promesy.

Właśnie o to chodziło bowiem w zatajonym rozporządzeniu: wystarczyło na określonym rachunku złożyć dewizy, a droga na Zachód zupełnie nieoczekiwanie stała otworem.

Tę nowinkę Dan przekazał mi w swoim mieszkaniu, z którego roztaczał się widok na aleję Zwycięstwa, największą brneńską promenadę. Naprzeciw kościoła Świętej Marii Magdaleny siedział na swoim stałym miejscu niepełnosprawny połykacz mieczów i akurat wpychał w gardziel prawie metrowy przedmiot z chłodnej stali, który wyglądał jak biblijny serpent. Rękojeść zatrzymała się na kącikach ust. Czułem ten miecz w swoich wnętrznościach. Pozostał tam przez kolejnych kilka tygodni, dopóki nie zwierzyłem się Marcie ze swoich zamiarów.

– A możesz mi powiedzieć, co tu jeszcze robisz? – skoczyła na mnie ostro.

Wyciągnąłem z kieszeni chusteczkę, żeby jakoś uniknąć tej napaści, ale Marta chwyciła mnie za nadgarstek i z nieoczekiwaną siłą odciągnęła dłoń od twarzy. Palcami drugiej ręki podniosła moją brodę i nasze oczy się spotkały.

– I tak nie mam na to pieniędzy – krzyknąłem, broniąc się.

Na taki argument poskąpiła nawet pogardliwego uśmieszku, chociaż wydawało się, że ma ich wystarczający zapas na każdą okazję. Sposób rozumowania Marty nie znał pojęcia kompromis. Jakiekolwiek wydarzenie z jej życia bądź życia kilkorga osób z jej najbliższego otoczenia mogło skutkować odpaleniem rakiety, w którą zmieniała się jej myśl w chwilach natchnienia. Marta często sprawiała wrażenie, jakby zgromadziła się w niej jakaś substancja wybuchowa w ilości nieznacznie mniejszej niż stan krytyczny: najmniejsza drobnostka, przez innych nawet niedostrzeżona, mogła spowodować zapłon i eksplozję niezasłużonego entuzjazmu. I na tym zazwyczaj poprzestawała, później już tylko spokojnie, powoli gasła. Ale mnie te ataki przerażały. Wolałem nie myśleć, że znów będę musiał stawiać Marcie czoła bez odpowiedniej, czyli oczekiwanej przez nią reakcji.

Zadzwoniłem więc do siostry, która mieszkała w Brnie z mężem, psem i dwójką dzieci. Wiosną tego roku spotkałem ją przypadkiem przed barem Wszechświat i od tego czasu noszę w tylnej kieszeni spodni jej numer telefonu: kod do wyimaginowanych drzwi byłego domu rodzinnego.

– Cieszę się, że cię słyszę – powiedziała, a ja od razu zrozumiałem, że tematu pieniędzy nawet nie poruszę. Zapytałem o mamę, ale nie wiedziała o niej wiele więcej niż ja. Obiecałem, że za jakiś czas znowu się odezwę, choć wcale nie miałem takiego zamiaru. Potem poszedłem do Dana, a on w ciągu kilku godzin zdobył potrzebną kwotę.

Miałem się nie interesować, z jakiego źródła; zresztą z oddawaniem nie było pośpiechu. Ponieważ jednak zadręczałem go pytaniami, powiedział:

– Nie musisz mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. To nie dla ciebie, to dla Macoszki.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

3

Dostępne w wersji pełnej

4

Dostępne w wersji pełnej

5

Dostępne w wersji pełnej

6

Dostępne w wersji pełnej

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnej

14

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału: Lucka, Maceška a já

Copyright © Martin Reiner, 2009 Copyright © for the Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o. All rights reserved

Redakcja i korekta: Ewa Żak

Projekt okładki: Wincenty Gottlieb

ISBN 978-83-940790-3-1

Wydawca: Stara Szkoła Sp. z o.o. Rudno 16, 56-100 Wołó[email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com