Jeden na milion - Martin Reiner - ebook + książka

Jeden na milion ebook

Martin Reiner

3,0

Opis

Literatura dla smakoszy!

Jeden na milion to zbiór czternastu opowiadań jednego z najpopularniejszych czeskich prozaików. Martin Reiner zabiera nas na łąki pełne hipisów, na próby chóru więziennego, do Ameryki – a szerokiemu wachlarzowi tematów towarzyszą różnorodne formy literackie.

 

Martin Reiner – poeta, prozaik, wydawca. Laureat najważniejszych czeskich nagród literackich. Autor powieści Lucynka, Macoszka i ja.

 

Powierzę panu pewną wielką tajemnicę. Proszę podejść bliżej… (Szepcze.) Słowa to istoty! (Rozgląda się wokół, jakby tę tajną informację mógł ktoś ukraść.) Mają prawdziwą treść.

A co tak właściwie robi z nimi ludzkość? Wpycha codziennie do maszynki i mieli na sieczkę!

(fragment)

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 158

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (5 ocen)
0
2
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




GRETA

I

Ta żółta, odrapana kamienica wciąż stoi. W ślepej uliczce z dwoma rzędami rosłych lip. Kto wejdzie na sześćdziesiąt pięć schodów, znajdzie się przed drzwiami z dużym namalowanym okiem, którego „tęczówkę” stanowi mosiężny wizjer z wrogo zwężoną źrenicą. Niezależnie od tego, kto ma na sumieniu ów cud rękodzieła, babcia wprowadziła się tu, kiedy oko już straszyło.

Lecz za widzącymi drzwiami skrywało się tuzinkowe mieszkanie z maciupką kuchnią, jednym większym pokojem z widokiem na ogród i zaniedbaną łazienką wyłożoną jasnozielonymi kafelkami. Babcia przeżyła tu pięćdziesiąt pięć lat. I podczas gdy malowane oko na drzwiach było obrzydliwością oczywistą na pierwszy rzut oka, odkrycie innej tajemnicy zajęło mi całe dekady: w okresie zawierającym życie dwóch pokoleń nie spędził w tym mieszkaniu nocy żaden mężczyzna.

Owszem, babcia była raczej samotniczką. Koronkowe serwetki na stoliku i dwóch skrzyniach pościelowych, na półkach stare książki z serii Biblioteczka Francuska i Plony oraz kilka kiczowatych pamiątek z miejsc, których w większości nie odwiedziła. Obok doniczki z umęczoną begonią stała fotografia oznaczona na tylnej stronie pieczątką studia Kocurek & Syn: babcia na lekcji tańca. Twardy karton, ładna dziewczyna o surowym spojrzeniu. Wyraźne podobieństwo do hollywoodzkiej gwiazdy Grety Garbo. Nic dziwnego, że już kiedy miała dziewiętnaście lat, upatrzył ją sobie przystojniak z lepszej brneńskiej rodziny – u nas też nigdy nie mówiło się na babcię inaczej niż właśnie Greta. To przezwisko pasowało do niej doskonale.

Mirek Dohnalik był wysokim, żylastym sportsmanem z twarzą jak z amerykańskiego westernu i tworzył z Gretą piękną parę. Na jego rodzicach nie robiło to jednak większego wrażenia – zdecydowanie nie uznali Grety za synową marzeń. Mimo to egoistyczny starszy pan był jedną z nielicznych pozytywnych postaci w życiu Grety i wspominała go częściej niż własnego ojca. Pamiętano – i często cytowano u nas w domu – jego zdanie:

– Podobasz mi się, dziewczę, ale sądzę, że nie będziesz z naszym synem szczęśliwa.

Dosłownie.

Przyszły teść wiedział to, czego babcia nie chciała dostrzec: jego syn był tak naprawdę dandysem trwoniącym rodzinny majątek pełnymi garściami i wyznającym „wolną moralność”. Gretę poślubił wyłącznie dlatego, że był już w wieku, w którym wypadało mieć żonę. I oczekiwał, że ona z wdzięczności stworzy mu wygodne gniazdko do coraz to nowych kocich zalotów.

Moja mama nie miała jeszcze nawet trzech lat, a już było po wszystkim. Sportsman kupił im mieszkanie na Czarnych Polach i to wyczerpało jego wewnętrzną potrzebę troszczenia się o rodzinę. Greta musiała podpisać, że rezygnuje z jakichkolwiek dalszych roszczeń. Nad powierzchnią utrzymywała się wtedy dzięki jednej, ale wyjątkowo silnej motywacji: pokazać temu żałosnemu zdrajcy, jak wielki popełnił błąd!

Sądziła, że wie, jak to osiągnąć. Miała przecież Elę, swoją córkę – i od tej chwili już tylko swoją córkę! Pragnęła uczynić z niej najwspanialszy medal, który za jakiś czas powiesi sobie na szyi, żeby wszyscy widzieli, że ona sobie poradziła. Kiedy więc słodka dziewczynka trochę podrosła, zapisała ją na lekcje fortepianu u madame Ecarlate – Belgijki z wysokim kokiem, miażdżącej w zębach pustą końcówkę papierosa – chyba tylko dlatego mama przeżyła te dziesięć lekcji. Nauczycielka oczywiście widziała, jak beznadziejnie uczennica tonie w biało-czarnych falach, ale Greta nie chciała ustąpić. W końcu przed fortepianem uchronił mamę Hitler.

Babcia, niegdyś zapalona członkini patriotycznego Sokoła, szybko przyjęła niemieckie obywatelstwo, do czego uprawniał ją tytuł urzędniczy, zatem wojnę w zniemczonym Brnie przeczekały bez uszczerbku. Kiedy jednostki niemieckie gładko obchodziły linię Maginota, mama z dużo mniejszymi sukcesami próbowała na korcie na Lużankach trafić piłeczkę. Rakieta tenisowa była zbyt duża i ciężka, by w pełni ją kontrolować. Lecz przecież i tak nie chodziło bynajmniej o wyniki sportowe, tylko o savoir-vivre.

Wojna się skończyła, „gnojek Dohnalik” przy pomocy wpływowego ojca sprawił, że Gretę całkowicie ominęła wichura przesiedleń – i nadszedł czas żywiołowego optymizmu, w którym nikt nie wątpił w to, że wystarczy trochę wyremontować fasady, załatać kilka dziurawych dachów, odciągnąć z ulicy Dominikańskiej zniszczony niemiecki czołg i wszystko wróci na stare tory z lat dwudziestych. Najpiękniejszy okres w życiu Grety. Pierwsze lata po wojnie były tak ekscytujące! W czasach nabitych emocjami Dohnalik zaczął nawet przysyłać pieniądze, a moja mama często wracała ze szkoły długą lipową aleją z dzienniczkiem pełnym piątek.

Lecz stary porządek nie powrócił.

Klement Gottwald, który – jak wiadomo – miał łeb na karku, udał się na Hradczany po zgodę na użycie tu i ówdzie odrobiny zorganizowanej przemocy, a ponieważ chory prezydent Benesz wielkodusznie tej zgody udzielił, fortepian, tenis i walc z dnia na dzień stały się symbolami moralnego upadku.

Młode dziewczęta nie miały już schylać się po kolejną piłeczkę po zwycięskiej akcji… Za to od tej chwili często schylały się nad burakami cukrowymi w czasie sobotnich robót, często jeszcze przed świtem i przy porannych przymrozkach.

Luty ’48 był jedynie jaskółką zapowiadającą zmiany. Najgorsza rzecz stała się dziesięć miesięcy później, kiedy to Mirek Dohnalik wyemigrował.

Świat pociemniał. Tyle czasu, pracy, energii i pieniędzy, które Greta poświęciła na wychowanie mojej mamy – to wszystko z dnia na dzień straciło dużą część swojego uzasadnienia. To, co miało być złotym medalem i dowodem triumfu, nagle zawisło na szyi niczym ciężki, stalowy dzwon, który w kolejnych latach wydawał coraz bardziej fałszywe dźwięki.

Greta wciąż wyglądała dobrze: szczupła kobieta z jędrnym biustem i twardymi rysami twarzy. Wprawdzie była zaledwie pionkiem w rękach historii, lecz wystarczająco oportunistycznym, by bezpiecznie przepływać między skałami. Aż dziw, że została sama. Że tak zagnieździła się w nowej sytuacji, zdradzającej wiejskie pochodzenie. Pozostała jej bowiem tylko chłopska duma. I oczywiście córka: miała szesnaście lat i już nosiła na swych plecach winę ciężką jak grzech pierworodny. Na Czarnych Polach bywało naprawdę duszno. Czy można się więc dziwić mamie, że przy pierwszej okazji wyszła za mąż i zwinęła się z domu? Siedem miesięcy po ślubie narodził się Ludwik. Mój brat przyrodni.

Mąż mamy – Marian – był prostym i trochę upartym facetem, wpadającym w głębokie zakłopotanie, gdy odzywała się do niego ekspedientka w spożywczym. Mama, jak na to, że był ojcem jej dziecka, wiedziała o nim zaskakująco mało. Ale znała jego główny atut: nie był Gretą! Cała reszta pozostawała w cieniu tego kluczowego faktu.

Przy minimalnych wzajemnych wymaganiach był to wtedy, w połowie lat pięćdziesiątych, udany związek. Tyle że po jakimś czasie Marian zaczął pić i wyprowadził się do Havirzowa. Pracował w kopalni Dukla i w lipcu 1961 roku był jednym z nieszczęśników, którzy spłonęli lub udusili się podczas jednej z największych tragedii górniczych w dziejach Czech.

– Zostaw tego łajdaka, niech idzie, gdzie chce – mówiła Greta tuż po tym, jak Marian wyjechał z Brna, a mama z Ludwiczkiem wprowadziła się z powrotem do małego mieszkania na Czarnych Polach. Rola ratowniczki, którą Greta odgrywała z pierwszorepublikową manierą, szybko zaczęła jednak ją nudzić i po pół roku wszystko wróciło do normy…

Czyżby Ela myślała, że to taki raj: mieć na starość w domu małe dziecko i córkę, która nie potrafi o siebie zadbać?

Czy dziwi się, że ten jej – Marian, tak? – znalazł sobie inną babę? No, kto wie, jak spisywała się w łóżku… pewnie nieszczególnie, skoro uciekł.

– Czy nie dość już było moich wyrzeczeń? – pytała Greta koleżanek w kawiarni U Tomana. I nad kawą po wiedeńsku nie omieszkała nawet przyznać, że „ta dziewczyna to jej największa życiowa porażka”.

O tym, że stosunki mojej mamy z babcią nie należą do najcieplejszych, wiedziałem. Ale mama nigdy się nie skarżyła, a te kilka historyjek z „kroniki rodzinnej” wzbudzało we mnie przekonanie, że wszystko mniej więcej rozumiem. A jednak nie miałem najmniejszego pojęcia o okropnościach, które się za tym wszystkim skrywały.

II

Kiedy Greta zmarła w 1991 roku, miała 79 lat. Ale jej małe imperium zaczęło upadać dużo wcześniej. Wszystko wskazuje na to, że już w czasie, kiedy się urodziłem. Mój ojciec trzymał ją na dystans. Zresztą Greta miała wtedy już ponad pięćdziesiąt lat… a zmian w tak krótkim okresie było zbyt dużo. Czas nowych nadziei płynący w drugiej połowie lat sześćdziesiątych pod jej progiem wartko niczym rzeka, nie potrafił ożywić jej zainteresowania światem. Ale tym staranniej dbała o siebie!

Szczerze mówiąc: jej starość zmieniła się w pokaz rozrzutności, w wystawę taniej próżności. Regularnie chodziła na manikiur, dbała o to, żeby zawsze mieć świeżą trwałą i jakiś ciekawy kolor włosów. A przede wszystkim nieustannie eksperymentowała z naturalnymi maseczkami do twarzy – aż do końca pozostało to jej sens de la vie.

Nic dziwnego, że w pogaduszkach przy torciku i żółtkowym wianuszku nie miała sobie równych.

Jej rówieśniczki zazwyczaj wyglądały jak gałgany wytargane na tarze tak skutecznie, że straciły kolor i kształt. Tym większą odczuwały wdzięczność wobec losu za to, że dzieci ich nie skreśliły i czasem je odwiedzały. Ale nawet w tej kwestii Greta nie zostawała w tyle:

– Jaką sobie wychowałam, taką mam – nie wahała się przypominać, gdy nadchodził odpowiedni moment. Albo nawet kiedy nie nadchodził. Potem uśmiechała się szeroko i zlizywała szminkę z zębów. O czym mówiła?

O wizytach mojej matki, które – od kiedy pamiętam – rządziły się niezmiennym porządkiem. Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat. Najpierw mama szła do samu i kupowała to, co Greta podyktowała jej przez telefon. Własną inicjatywę mogła przejawić tak, że kupowała matce za swoje pieniądze kanapkę biskupią, która nigdy jej się nie przejadła, oraz bitą śmietanę, żeby mogły zrobić kawę po wiedeńsku i „trochę sobie pofolgować”, zanim nadejdzie gwóźdź programu, czyli wyrzuty i obelgi. Idealną godziną spotkań była trzecia po południu, ale trzeba przyznać, że Grecie nigdy nie zależało na tym, żeby mama przychodziła punktualnie.

– Minuta w tą czy w tą – mawiała teatralnie – przecież życie to nie musztra, prawda?!

Ale mama i tak rzadko się spóźniała.

Zatem tego dnia również najpierw spojrzała w oko namalowane na drzwiach (oczy za oko), a potem zadzwoniła dokładnie o trzeciej. Kiedy nikt nie otworzył, pomyślała, że Greta zasnęła albo nawet zapomniała o ich spotkaniu, co jednak zdarzyłoby się po raz pierwszy.

Trochę niepewnie wyciągnęła swój klucz, otworzyła drzwi i weszła do środka: Greta siedziała w fotelu dokładnie naprzeciw. Na twarzy miała plasterki suchych ogórków, między którymi pobłyskiwały oczy. Siedziała bez ruchu i patrzyła przed siebie... Mama zamknęła drzwi i poszła do budki na rogu ulicy zadzwonić po pogotowie.

Kiedy po raz drugi tego dnia wchodziła po schodach na górę, przyszło jej do głowy, że może to był tylko żart. I że może Greta tymczasem rozpakowała zakupy, które zostały w przedpokoju... Przez chwilę stała przed drzwiami i słuchała, czy w kuchni nie zaczyna gwizdać czajnik z wodą na kawę. Dopiero potem znów weszła do środka. W pokoju nie zaszły żadne zmiany poza jednym zielonym krążkiem, który odleił się i spadł Grecie na łono.

Pogrzebem w całości zajęła się mama. Ludwik, mój przyrodni brat, nie przyszedł. O ile wiem, przez ostatnich piętnaście lat widział Gretę tylko raz, i nawet wtedy wyglądał, jakby wbijano mu igły pod paznokcie.

Dohnalik umarł piętnaście lat temu w San Diego, zatem z rodziny zostaliśmy tylko ja i mama. Za naszymi plecami siedział, prawie jak w pustym wiejskim kinie, tuzin starych kobiet – koleżanek nieboszczki. Każdy pogrzeb, na którym same nie leżały w trumnie, był dla nich miłym wydarzeniem towarzyskim. Chciały towarzyszyć Grecie w jej ostatniej drodze, ale interesowało je również, jak na żywo wygląda jej „jedyna prawdziwa porażka”, którą – przypominam – wcale nie był ten pogrzeb.

Nikt nie płakał.

Po ceremonii poszliśmy do restauracji Union i tam, nad głębokim talerzem zupy z soczewicy mama powiedziała mi, jak to było wtedy z Marianem, jej pierwszym mężem i ojcem mojego brata.

Greta spotkała się z nim, kiedy Ludwiczek miał półtora roku, i wtedy ci dwoje widzieli się po raz pierwszy. Najpierw kazała sobie przysiąc, że nigdy jej nie wyda, a potem powiedziała mu mniej więcej to: dziecko, to znaczy Ludwiczek, nie jest jego. Z tego powodu ona nie utrzymuje z nimi kontaktu. Jej córka wie, że ona wie. Oczywiście kocha Elę, to jej jedyne dziecko, ale nie może patrzeć, jak ktoś jest szczęśliwy – a pan, panie Marianie, jest teraz szczęśliwy, prawda? – a jednocześnie…

Kiedy zabrali niedojedzoną zupę, jeszcze przez kilka minut patrzyłem przez okno, niezdolny do jakichkolwiek słów:

– Od kiedy o tym wiesz?

– Kiedy Marian zginął w Dukli, do Brna przyjechał jego kolega z Hawirzowa, właściwie kolega z pracy, i przywiózł jego rzeczy. I to od niego to wiem, Marian wszystko mu opowiedział. Stałam tam jak zamurowana i w tamtej chwili wszedł do kuchni Ludwiczek, który miał już prawie osiem lat, a ten kawał chłopa rozpłakał się jak dziecko.

– Dlaczego?

– Bo Ludwik był pomniejszoną kopią Mariana. Dlatego.

– Gdzie dziś jest ten człowiek? – spytałem, jakby to mogło w całej sprawie cokolwiek zmienić.

– To twój tata.

W tej chwili przyniesiono do naszego stołu dwa smażone sery, ale ja musiałem wstać i wyjść. Zanim udało mi się włożyć kurtkę – nie mogłem trafić ręką do rękawa – usłyszałem za plecami:

– Pan nie będzie jeść?

A potem głos mamy:

– Chciałam cię poprosić… Zajmij się tym grobem.

III Dopisek Eli

Usiadłam wtedy na starym stołku ze zniszczoną tapicerką, oparłam się plecami o drzwi i dopóki nie przyjechała karetka, prześwietlałam mamę wzrokiem. Na dworze było pochmurnie, w pokoju dość ciemno, a kiedy przyglądałam się tej obojętnej, pokrytej ogórkami twarzy, wydawało mi się, że przez okno za plecami matki ktoś zagląda. Ale był to tylko ten olbrzymi świerk rosnący za domem.

Przez całe moje dzieciństwo siadywały tam synogarlice i gruchały, zawsze w parach, z tymi delikatnymi półobrożami na szyjach…

Potem przypomniałam sobie też lipy sprzed domu. Dawno je wycięli, ale wtedy rosły wzdłuż całej ulicy. Wspominałam Milę Ustohalową, Zuzkę Borzecką, Werkę Schmidtmayerową, koleżanki z sąsiednich kamienic. Bawiłyśmy się skakankami, czasem piłką – to nie wychodziło mi za dobrze. Stary Cetl zawsze po powrocie z popołudniowego spaceru opierał się o laskę na chodniku po drugiej stronie ulicy i patrzył na nas.

Przypomniałam sobie pierwsze lata protektoratu, które kojarzyły mi się przede wszystkim z cyrkiem Zentral!

Zawsze na początku wiosny naszą ulicą przejeżdżał długi sznur wozów ciągniętych przez konie i zatrzymywał się dopiero na jej ślepym końcu. W przeciągu dwóch dni wyrastał tam wielki, kolorowy namiot z mnóstwem sztandarów i wielkim napisem pod niskim wejściem.

Z — E — N — T — R — A — L.

Klatki ze zwierzętami stały niczym mury wokół namiotu.

Niedźwiedź śmierdział bardziej niż kozy – to było zaskakujące, psy szczekały jeden przez drugiego, a jedynym zwierzęciem, które nie zwracało na nas najmniejszej uwagi, był tygrys. Cudowny! Główna atrakcja cyrku. Kiedy przychodziłyśmy po szkole, spał w rogu małego kojca. Z tyłu, za klatkami, pasły się dwa wielbłądy z resztkami zimowej sierści i kilka koni. Wśród nich kucyk, o którym potajemnie marzyłam. Ale wiedziałam, że w domu nie da się trzymać kucyka.

Musiały minąć dwa lata, zanim Greta wzięła mnie na przedstawienie. Największe wrażenie zrobili na mnie klauni. Przede wszystkim te ich dziwnie zastygłe, pomalowane na biało twarze. A także to, jak krzyczeli coś niewyraźnie, kopali jeden drugiego i padali na ziemię. To byli niemieccy klauni. Ludzie śmiali się jak szaleni. Ale ja dosyć się ich bałam. Byłam jeszcze małą dziewczynką –

A potem przyszli sanitariusze i wynieśli ją.

Co mi wtedy powiedziała?

Rok 1989, ten rok, w którym była aksamitna rewolucja…

Czwarty dzień leżała w szpitalu św. Anny po lekkiej martwicy. Być może to jest ten moment – myślałam – kiedy będzie mnie naprawdę potrzebować. Możliwe jest również – Boże, wybacz – że do tego szpitala poszłam także po to, by zobaczyć ją trochę złamaną i skruszoną. Nie wiem. Ale na korytarzu nie stała złamana starsza pani po martwicy, tylko harpia czekająca, kiedy się pojawię, żeby – jakby moja obecność dodała jej sił – mogła się roześmiać… i powiedzieć mi coś tym swoim władczym tonem.

Tylko co to było?

Zapewne po prostu kolejne wyrzuty za wszystko, co jej się w życiu nie udało. Za dzieciństwo bez odrobiny ciepła i uczuć. Za naiwność, z którą wyszła za mojego ojca, a on później rzucił ją na ziemię i odszedł. Za komunistów i stracone sny o życiu wypełnionym po brzegi francuskimi bon motami. Za to, że nie stałam się tym, czym nigdy stać się nie mogłam: jej złotym medalem. Z pewnością nie powiedziała niczego, co słyszałabym po raz pierwszy. Ale uderzyło mnie to: nie zmieniła się nawet tutaj, nie odpuściła trochę ze swoich krzywd – wręcz przeciwnie – jakby jeszcze w ostatniej chwili chciała wyryć mi je swoim skrzekliwym głosem na skórze. Był to sąd ostateczny, który mnie skazał.

I wtedy się na nią rzuciłam. Rękami wprost do szyi… Nie wiem, co działo się później, ale kiedy ją odprowadzali, a ja nie mogłam złapać tchu, nie stał tam żaden klaun z twarzą pomalowaną na biało. W głębi korytarza zniknęła w drzwiach pokoju roztrzęsiona stara kobieta w koszuli nocnej naderwanej pod szyją i z na wpół obnażoną zwiędniętą piersią.

Chyba dlatego teraz przypomniało mi się to wszystko. Z powodu tych luźnych marmurowych i kamiennych linii wszędzie wokół. Synogarlice ze sczepionymi szyjami, które albo nie mogą nasycić się swoją miłością… albo ostatkiem sił duszą się wzajemnie.

Ale i tak jest tu uroczo! Nie sądzisz?

Jak ludzie starają się dodać osobistego wyrazu – każdy swoim grobom. To wręcz wzruszające. Ale dla kogo to robią? Przecież tam na dole leży już tylko taka dziwna, gliniana armia.

Przykro mi, że nie poświęcałam trochę więcej uwagi ptakom. Mają tu drzewo, na które się zlatują. Nie ma dnia, żebym nie widziała tam jakiegoś nowego. Próbuję rozpoznać je za pomocą tych czterech czy pięciu gatunków, które znam, ale nie ma szans. Jak wygląda taki… gil? Albo wilga? Kowalik? Greta wszystkie ptaki, których nie znała, nazywała piórosław. Piórosław północny… całkiem zabawne, prawda?

Muszę uważać, żeby niczym tu nie poruszyć. Kiedy odchodzę, zawsze wygładzam nogą piasek przed grobem. Gdyby mój syneczek odkrył, że tu przychodzę, na pewno by się na mnie złościł. A przecież potrafi się tak ładnie śmiać. Śmieje się bardzo głośno, a oczy ma przy tym ściągnięte w szparki. Dokładnie tak jak Greta!

Gdyby teraz się tu pojawił, zakradł się cicho i od tyłu ścisnął mi szyję, byłoby po wszystkim.

Lekcja dobrego wychowania zostałaby zakończona.

ANIOŁ

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

SZCZĘŚCIE W GRZE

PRAWDZIWE STORY DOCENTA MARASA Część 1

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

JEDEN DZIEŃ

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

ROSYJSKI KAKTUS

Dzieciństwo

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

MATKA I CÓRKA

MATKA i CÓRKA czasem się sprzeczają.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

TAM, GDZIE JESTEŚ SAM

KU PAMIĘCI ROBERTA WALSERA

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

HARLEKIN O WOLNOŚCI

I

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

PECH

Z DZIENNIKA WILHELMA KLUCZA

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Z MOSTU

Gdzieś głośno trzaskają niebiańskie wrota.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

NAJCIEPLEJSZE OPOWIADANIE

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

JESTEM, KTÓRY JESTEM

SPOWIEDŹ OBCEGO MĘŻCZYZNY

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

OGRÓD

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

ZAJEZDNIA TRAMWAJOWA

MOJA BRNEŃSKA OPOWIEŚĆ I

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Zabawna powieść o kobietach i mężczyznach. Tę książkę kupił co setny Czech!

Ekożona stawia wiele aktualnych pytań: Czego oczekujemy od swoich partnerów? Jakie jest znaczenie porodu naturalnego? Co tak naprawdę oznacza życie w zgodzie z naturą i z samym sobą? Czy naturalny jest na przykład ogród? Albo małżeństwo?

Poruszane przez autora poważne tematy zostały ubrane w brawurową narrację. Szczerość, autoironia i humor sprawiają, że mamy do czynienia z powieścią niezwykle inteligentną i nowoczesną.

Kiedy Mojmirowi pęka aorta, jego świat oraz światopogląd ulegają gwałtownym zmianom. Mojmir zmienia się z butnego racjonalisty… no właśnie, w kogo?

W tej brawurowej narracji pełnej ciętych ripost Michal Viewegh z humorem i autoironią opowiada o byciu pacjentem VIP oraz o poszukiwaniu nowej drogi życiowej po osobistym kataklizmie.

Ekomąż to jedna z najważniejszych powieści najpopularniejszego czeskiego pisarza.

NAJLEPIEJ SPRZEDAJĄCA SIĘ CZESKA KSIĄŻKA 2015 ROKU!

Pamiętnik surrealistyczny. Gwarancja czeskiego humoru.

Przewrotny humor i galeria nietuzinkowych osobowości gwarantują dobrą zabawę. Obok historii opowiedzianej w taki sposób nie można przejść obojętnie. Mamy do czynienia z jedną z najzabawniejszych książek XXI wieku!

Rodzina Kostków powraca z Ameryki do Czech, by przejąć dawną siedzibę rodu – zamek Kostka. W zamku zastają dotychczasowych pracowników: kasztelana, ogrodnika oraz kucharkę. Jak nowi właściciele poradzą sobie w nowej rzeczywistości? Jak odnajdą się w rolach dotychczas nieodgrywanych?

UWAGA: CZYTANIE W MIEJSCACH PUBLICZNYCH NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ

Ta powieść chwyta za gardło i trzyma do ostatniej strony!

Zmęczony metropolią Wiktor wyjeżdża z Pragi, by zostać kasztelanem morawskiego zamku. Pragnie odnaleźć wewnętrzną równowagę i zażegnać kryzys małżeński. Jednak wizja spokojnego życia wśród zabytkowych mebli i dzieł sztuki szybko odchodzi w zapomnienie. Na zamku czeka dość zagadkowy personel oraz… demony przeszłości.

Tajemnicze odgłosy i niewyjaśnione zdarzenia przejmują władzę nad Wiktorem i jego rodziną. Czy mają swoje wytłumaczenie? Czy racjonalny umysł Wiktora rozwikła tajemnicę zamku?

Pamiętajcie: niczemu się tutaj nie dziwcie!

MISTYCZNY PORNO-GASTRO THRILLER Z XIX-WIECZNEJ PRAGI

Nadchodzi nowy rok. Kiedy praski Orloj wybija północ, odkryta zostaje bestialska zbrodnia. Śledztwo w tej sprawie prowadzi ekscentryczny komisarz Durman. Czy jego nietypowe metody doprowadzą do ujęcia sprawcy? Jak powstrzymać mordercę, który zawsze o krok wyprzedza policję? I czym jest tajemnicze Ordo Novi Ordinis?

Pewien praski bankier z braku innego pomysłu kupuje synowi na Boże Narodzenie świnkę morską. Jak dalece to niewinne wydarzenie zmieni życie rodziny? Jakie sekrety skrywa bank narodowy? I czy przed kryzysem finansowym można schować się w beczce?

W żadnym innym utworze literatura czeska nie zbliżyła się do twórczości Franza Kafki tak bardzo, jak w Świnkach morskich. (Milan Exner)

Powracający w rodzinne morawskie góry praski dziennikarz dokonuje bilansu swojego życia.

Siekiera jest dowodem na to, że sytuacja człowieka w społeczeństwie i w rodzinie nie zmieniła się w przeciągu ostatniego półwiecza tak bardzo, jak zwykliśmy sądzić. Ta powieść wciąż jest niezwykle aktualna.

Mistyczny thriller przesiąknięty strachem.

Po rozpadzie kilkuletniego związku Jożo Karski powraca do rodzinnego Rużomberka. Tam czeka na niego puste mieszkanie rodziców, najmroźniejsza od kilku dziesięcioleci zima i podnóże góry skrywające mroczną tajemnicę.

Wkrótce w sąsiedztwie zaczynają znikać dzieci.

Pamiętacie, jak to jest: mieć czternaście lat i być zagubionym, wrażliwym, lekkomyślnym, romantycznym i niezwykle napalonym nastolatkiem? Przypomni Wam to Nick Twisp – młody buntownik, którego zna cała Ameryka!

Miłość, bunt, inicjacje seksualne, młodzieńcze przyjaźnie, problemy w szkole, problemy w domu – i szalone wakacje. A to wszystko doprawione czarnym humorem i przezabawnymi dialogami.

Uczniowie Cobaina to pełna dzikich przygód i humoru historia grupy nastolatków uwielbiających Johna Lennona i Kurta Cobaina. Razem przeżywają imprezy, zakładają zespoły rockowe i próbują osiągnąć sukces.

To również – a może przede wszystkim – poszukiwanie źródeł wyalienowania i bezradności w dzisiejszym świecie. Co czeka bohaterów, gdy karuzela młodości nieubłaganie się zatrzyma?

Puchar od Pana Boga to zbiór tekstów, w których sport stanowi pretekst do opowieści o sprawach najważniejszych: życiu i śmierci, miłości, przyjaźni i pasji. Ota Pavel mówi o zwycięstwach i porażkach równie pięknie, jak o sarnach i rybach.

Lektura dla czytelników w każdym wieku i wspaniała lekcja życia.

Lucynka, Macoszka i ja to opowieść o sile przeszłości, o miłości do dziecka i tęsknocie za samym sobą. Ta książka – choć w dużej mierze oparta na prawdziwych wydarzeniach – zabiera czytelników do innego świata. Znacznie piękniejszego.

Czytelnik ma tu do czynienia z prozą niemal doskonałą. (Pavel Janoušek, „Tvar”)

Chcesz wygrać z Barceloną, a potem zostać mistrzem świata w piłce nożnej? Musisz być biednym rolnikiem i mieć jedenastu synów. Załóż drużynę piłkarską, a potem będzie już z górki. Rozgrywki ligowe, mistrzostwo kraju...

Książka mądra, z uśmiechem. Podróże, relacje z meczów, niekłamane emocje.

Świetna dla dzieci. Wciągająca dla dorosłych.

Karta redakcyjna

Tytuł oryginału: Jeden z milionu

Copyright © Martin Reiner 2016

Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2017

All rights reserved

Książka została przełożona dzięki wsparciu finansowemu

Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej

Książka jest trzecim tomem środkowoeuropejskiego projektu K4. W tej serii każdego roku wydana zostaje książka autora z Czech, Węgier, Polski lub Słowacji, we wszystkich tych krajach jednocześnie. Celem projektu jest umożliwienie czytelnikom lektury tego samego tekstu w tym samym czasie. Książka Jeden na milion ukazuje się w czeskim oryginale, a także w słowackim, polskim, węgierskim oraz ukraińskim przekładzie w wydawnictwach Větrné mlýny (CZ), Iron Libri (SK), Stara Szkoła (PL), Várhegy Kiadó (HU) i České centrum Kyjev – Česká knihovna (UA).

Tłumaczenie: Mirosław Śmigielski

Korekta: Dagmara Ślęk-Paw

Projekt okładki: Jakub Šolín

Projekt typograficzny: Dagmara Ślęk-Paw

Wydawca:

Stara Szkoła Sp. z o.o.

Rudno 16, 56-100 Wołów

[email protected]

www.stara-szkola.com

ISBN 978-83-948856-9-4

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek