Kredziarz - C.J. Tudor - ebook + audiobook + książka

Kredziarz ebook i audiobook

C. J. Tudor

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W mrocznych zakamarkach ludzkiego umysłu kryją się najbardziej fascynujące koszmary i tajemnice.

Rok 1986. Eddie i jego przyjaciele dorastają w sennym angielskim miasteczku. Spędzają czas, jeżdżąc na rowerach i szukając wrażeń. Porozumiewają się kodem: rysowanymi kredą ludzikami. Pewnego dnia jeden tajemniczy znak prowadzi ich do ludzkich zwłok. Od tej chwili wszystko zmienia się w ich życiu.

Trzydzieści lat później Eddie i jego przyjaciele dostają listy z wiadomością napisaną tajemniczym kodem z dawnych lat. Uważają, że to żart do momentu, gdy jeden z nich nie ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Do Eddiego dociera, że jedyną drogą do ocalenia siebie przed podobnym losem jest próba zrozumienia, co tak naprawdę stało się przed laty.

Kredziarz to najlepszy rodzaj suspense’u, w którym teraźniejszość doskonale współgra z reminiscencją, każda postać jest wyraźnie zarysowana i interesująca, żadna z zagadek nie pozostawia w czytelniku niedosytu, a zwroty akcji zaskoczą nawet najbardziej doświadczonego czytelnika.

„Niesamowicie hipnotyzująca książka. Kredziarz jest senną powieścią, pełną koszmarów. Niespokojną i nie dajcą spokoju, naznaczoną cieniem i światłem. Fabuła przyspieszy twoje tętno i zamrozi krew. Narodziła się moczna gwiazda“.

A.J. Finn, autor powieści The Woman in the Window

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 7 min

Lektor: Marcin Hycnar

Oceny
4,1 (1818 ocen)
717
613
367
109
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jolka2022

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra, pogmatwana historia. Klimaty trochę jak z Kinga.
20
Smyk31

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsza książka tego autora którą przesłuchałam, napewno nie ostatnia.
10
opalska12

Nie oderwiesz się od lektury

Trzymająca w napięciu, napisana ciekawym językiem, momentami bardzo zabawna, ciężko się oderwać, polecam serdecznie każdemu fanowi kryminałów!
10
annastolczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Mistrzowska intryga.
10
MatiWK95

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca .. fajna narracja
10

Popularność




Prolog

Głowa dziew­czyny spo­czy­wała na nie­wiel­kiej ster­cie poma­rań­czowo-brą­zo­wych liści.

Jej mig­da­łowe oczy patrzyły na korony jawo­rów, buków i dębów, ale nie widziały nie­śmia­łych pro­my­ków świa­tła, które prze­bi­jały się przez gałę­zie i pozła­cały leśną ściółkę. Powieki nawet nie drgnęły, kiedy lśniące czarne żuki prze­bie­gały po jej źre­ni­cach. Oczy dziew­czyny nie widziały nic prócz ciem­no­ści.

Nie­opo­dal spod liści wysta­wała blada dłoń, jakby szu­kała pomocy, jakie­goś znaku, że nie jest sama. Na próżno. Reszta ciała leżała poza jej zasię­giem, poszcze­gólne frag­menty poukry­wane w róż­nych zaka­mar­kach lasu.

Gdzieś w pobliżu trza­snęła gałązka, gło­śno jak kapi­szon, i z zaro­śli wyfru­nęła chmara pta­ków. Ktoś się zbli­żał.

Ukląkł obok nie­wi­dzą­cej dziew­czyny. Drżą­cymi pal­cami deli­kat­nie pogła­skał ją po wło­sach i zim­nym policzku. Potem pod­niósł głowę, strą­cił kilka list­ków przy­kle­jo­nych do postrzę­pio­nych kra­wę­dzi szyi, i uważ­nie wło­żył ją do ple­caka, na któ­rego dnie leżało kilka poła­ma­nych kawał­ków kredy.

Po chwili zasta­no­wie­nia wło­żył do środka rękę i zamknął jej powieki. W końcu wstał i odszedł z pakun­kiem.

Naza­jutrz na miej­scu zja­wiła się poli­cja i ekipa koro­nera. Poli­czyli, sfo­to­gra­fo­wali, a na koniec zawieźli wszyst­kie czę­ści ciała dziew­czyny do kost­nicy, gdzie przez parę tygo­dni cze­kały na skom­ple­to­wa­nie.

Nic takiego się nie stało. Mimo poszu­ki­wań, pytań, apeli i wysił­ków detek­ty­wów oraz wszyst­kich oko­licz­nych miesz­kań­ców jej głowa ni­gdy się nie zna­la­zła i dziew­czyny z lasu nikt nie poskła­dał w całość.

2016

Najle­piej zacząć od początku.

Sęk w tym, że ni­gdy nie doszli­śmy do poro­zu­mie­nia, kiedy to wszystko się zaczęło. Może w dniu, w któ­rym Gruby Gav dostał na uro­dziny wia­dro z kre­dami? Czy jak zaczę­li­śmy nimi ryso­wać tajem­ni­cze sym­bole? Albo kiedy same zaczęły się poja­wiać? A może wtedy, kiedy zna­le­ziono pierw­sze zwłoki?

Kilka cha­rak­te­ry­stycz­nych zda­rzeń i pew­nie każde z nich można by nazwać począt­kiem. Ale myślę, że tak naprawdę wszystko zaczęło się w weso­łym mia­steczku. Tam­ten dzień pamię­tam naj­le­piej. Oczy­wi­ście z powodu Walt­zerki, ale też dla­tego, że wła­śnie wtedy nasze życie prze­stało być nor­malne.

Jeśli nasz świat był śnieżną kulą ze szkła, to dzień spę­dzony w weso­łym mia­steczku był tym, w któ­rym ktoś nią mocno potrzą­snął. Nawet jak już piana znik­nęła i płatki śniegu opa­dły, nic nie było takie samo. Nie do końca. Z zewnątrz mogło się wyda­wać, że nic się nie zmie­niło, ale patrząc od środka, wszystko było inne.

Rów­nież tego dnia pierw­szy raz spo­tka­łem pana Hal­lo­rana, więc jeśli mówimy o począt­kach, to trudno o lep­szy niż ten.

1986

Idzie burza, Eddie.

Mój tata lubił pro­gno­zo­wać pogodę niskim, auto­ry­ta­tyw­nym gło­sem, jak pre­zen­te­rzy tele­wi­zyjni. Zawsze był pewien swo­ich prze­po­wiedni, mimo że na ogół się mylił.

Wyj­rza­łem przez okno na dosko­nale błę­kitne niebo. Było tak jasne, że musia­łem zmru­żyć oczy.

– Nie wygląda na to – powie­dzia­łem z buzią wypchaną kanapką z serem.

– To dla­tego, że nie będzie żad­nej burzy. – Mama weszła do kuchni nie­spo­dzie­wa­nie i bez­gło­śnie niczym wojow­nik ninja. – BBC podaje, że będzie sło­necz­nie i cie­pło przez cały week­end. I nie mów z peł­nymi ustami – dodała.

– Hmm… – odparł tata, jak to miał w zwy­czaju, kiedy nie zga­dzał się z mamą, ale nie śmiał się z nią spie­rać.

Zresztą nikt nie śmiał się z nią spie­rać. Mama była – a wła­ści­wie jest do dzi­siaj – tro­chę prze­ra­ża­jąca. Wysoka, z krót­kimi ciem­nymi wło­sami i piw­nymi oczami, które potra­fiły wesoło lśnić, ile­kroć dobrze się bawiła, ale zacho­dziły ciemną mgłą, kiedy wpa­dała w złość (tro­chę jak w przy­padku Nie­sa­mo­wi­tego Hulka – lepiej było jej nie dener­wo­wać).

Mama była lekarką, ale nie taką nor­malną, która przy­szywa ludziom nogi i robi zastrzyki. Tata powie­dział mi kie­dyś, że „mama pomaga kobie­tom w tara­pa­tach”. Nie wyja­śnił, o jakie tara­paty mu cho­dziło, ale domy­śli­łem się, że musiały być poważne, skoro wyma­gały wizyty u leka­rza.

Tata też pra­co­wał, ale w domu. Pisał arty­kuły do cza­so­pism i gazet. Ale nie zawsze. Cza­sami narze­kał, że nikt nie chce dawać mu zle­ceń, albo mówił, śmie­jąc się gorzko:

– Ostat­nio nie mam czy­tel­ni­ków, Eddie.

Jako dzie­ciak uwa­ża­łem, że mój ojciec nie ma porząd­nej pracy. W każ­dym razie nie ma takiej, jak na tatę przy­stało. Tata powi­nien nosić gar­ni­tur z kra­wa­tem, wycho­dzić z domu rano i wra­cać wie­czo­rem na kola­cję. A mój szedł pra­co­wać do swo­jego pokoju, gdzie sie­dział przed kom­pu­te­rem w spodniach od piżamy i T-shir­cie. Bywało, że nawet się nie cze­sał.

Nie wyglą­dał też tak, jak inni ojco­wie. Miał dużą, krza­cza­stą brodę i dłu­gie włosy upięte w kucyk. Nawet zimą nosił przy­cięte nożycz­kami, dziu­rawe dżinsy, a do tego wybla­kłe koszulki z nazwami przed­po­to­po­wych zespo­łów, jak Led Zep­pe­lin czy The Who. Na nogach mie­wał san­dały.

Gruby Gav powie­dział raz, że mój ojciec jest hipi­sem. Pew­nie miał rację, ale wtedy wzią­łem to za znie­wagę i go popchną­łem, co on odwza­jem­nił z nawiązką. Tego dnia wró­ci­łem do domu z nowymi sinia­kami i zakrwa­wio­nym nosem.

Potem się oczy­wi­ście pogo­dzi­li­śmy. Gruby Gav potra­fił być praw­dzi­wym dup­kiem – był jed­nym z tych gru­bych dzie­cia­ków, które zawsze musiały robić wokół sie­bie naj­więk­szy hałas, żeby odstra­szyć praw­dzi­wych łobu­zów – ale też jed­nym z moich naj­lep­szych przy­ja­ciół oraz naj­bar­dziej lojalną i hojną osobą, jaką zna­łem.

– Dbaj o swo­ich przy­ja­ciół, Mun­ster – powie­dział mi kie­dyś śmier­tel­nie poważ­nym tonem. – Przy­ja­ciele to wszystko.

Eddie Mun­ster, moja ksywka. To dla­tego, że mia­łem na nazwi­sko Adams, jak w Rodzi­nie Adam­sów. Oczy­wi­ście dzie­ciak u Adam­sów nazy­wał się Pug­sley, a Eddie Mun­ster był w serialu The Mun­sters, ale wtedy nikt się nad tym nie zasta­na­wiał i prze­zwi­sko do mnie przy­lgnęło.

Eddie Mun­ster, Gruby Gav, Mic­key Metal (przez ogromny apa­rat na zębach), Hoppo (David Hop­kins) i Nicky. To była nasza banda. Nicky nie miała ksywki, bo była dziew­czyną, choć ze wszyst­kich sił sta­rała się nią nie być. Prze­kli­nała jak chło­pak, wdra­py­wała się na drzewa jak chło­pak i umiała się bić pra­wie jak chło­pak. Ale wyglą­dała jak dziew­czyna. Bar­dzo ładna dziew­czyna o dłu­gich rudych wło­sach i bla­dej cerze posy­pa­nej drob­nymi brą­zo­wymi pie­gami. Nie żebym się jakoś spe­cjal­nie przy­glą­dał.

Wszy­scy mie­li­śmy się spo­tkać w tę sobotę. Spo­ty­ka­li­śmy się w więk­szość sobót. Odwie­dza­li­śmy się w domach albo cho­dzi­li­śmy na plac zabaw, cza­sem do lasu. Ale ta sobota była wyjąt­kowa, bo przy­je­chało wesołe mia­steczko. Co roku roz­sta­wiało się w parku nad rzeką, ale w tym po raz pierw­szy rodzice pozwo­lili nam pójść bez nich.

Szy­ko­wa­li­śmy się na to, odkąd kilka tygo­dni wcze­śniej poja­wiły się pierw­sze pla­katy. Miały być odjaz­dowe atrak­cje: auto­drom, młyń­skie koło, sta­tek piracki i orbi­ter. Opór.

Dokoń­czy­łem szybko kanapkę z serem i powie­dzia­łem:

– Jeste­śmy umó­wieni o dru­giej w parku.

– Tylko trzy­maj­cie się głów­nych dróg – ostrze­gła mnie mama. – Nie chodź­cie żad­nymi skró­tami i nie roz­ma­wiaj­cie z obcymi.

– Okej.

Zsu­ną­łem się z krze­sła i ruszy­łem do drzwi.

– I weź nerkę.

– O nieee, mamooo.

– Będziesz jeź­dził karu­ze­lami i kolej­kami, port­fel może ci wypaść. Bierz nerkę i już. Bez dys­ku­sji.

Otwo­rzy­łem usta, ale szybko je zamkną­łem. Czu­łem, jak cie­pło napływa mi do twa­rzy. Nie cier­pia­łem tej głu­piej nerki. Nerki były dla tłu­stych tury­stów. Z czymś takim przy­pię­tym do pasa nie mia­łem szans zro­bić dobrego wra­że­nia na chło­pa­kach, a tym bar­dziej na Nicky. Ale kiedy mama miała takie nasta­wie­nie, nie było z nią roz­mowy.

– Okej – powie­dzia­łem.

Oczy­wi­ście cała sytu­acja nie była okej, ale widzia­łem, że wska­zówki zegara są coraz bli­żej dru­giej, i musia­łem iść. Wbie­głem po scho­dach na górę, wzią­łem tę kre­tyń­ską nerkę i wło­ży­łem do niej pie­nią­dze. Całe pięć fun­tów. Praw­dziwa for­tuna. Potem zbie­głem na dół.

– Pa, mamo.

– Baw się dobrze.

Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że będę się dobrze bawił. Świe­ciło słońce, mia­łem na sobie swój ulu­biony T-shirt i converse’y. Sły­sza­łem już z oddali stłu­mione „łup, łup, łup” muzyki z weso­łego mia­steczka, czu­łem zapach ham­bur­ge­rów i waty cukro­wej. Zano­siło się na dosko­nały dzień.

Kiedy dotar­łem na miej­sce, pod bramą stali już Gruby Gav, Hoppo i Mic­key Metal.

– Eddie Mun­ster, śliczna nereczka! – zawo­łał Gav.

Obla­łem się rumień­cem i poka­za­łem mu środ­kowy palec. Hoppo i Mic­key zaśmiali się z żartu Gava, ale po chwili Hoppo, który zawsze był naj­mil­szy i lubił roz­ła­do­wy­wać napię­cia, powie­dział Gru­bemu:

– Przy­naj­mniej nie jest taka pedal­ska jak twoje szorty, debilu.

Gruby Gav się uśmiech­nął, zła­pał się za spodenki i zatań­czył, wyrzu­ca­jąc nogi do góry jak bale­rina. Taki wła­śnie był Gruby Gav. Nie dało się go obra­zić, nic go nie obcho­dziło. A w każ­dym razie tak się wszyst­kim wyda­wało.

– Nie­ważne – powie­dzia­łem, bo mimo wspar­cia Hoppa cały czas mia­łem wra­że­nie, że z tą nerką wyglą­dam jak debil. – I tak nie będę jej nosił.

Roz­pią­łem klamrę, scho­wa­łem port­fel do kie­szeni spodni i rozej­rza­łem się dookoła. Ukry­łem nerkę w zaro­ślach na tyle głę­boko, żeby nie było jej widać, ale wystar­cza­jąco bli­sko, bym sam mógł ją zabrać w dro­dze powrot­nej.

– Na pewno chcesz ją tu zosta­wić? – zapy­tał Hoppo.

– No wła­śnie. Co zro­bisz, jak twoja mamu­sia się dowie? – zadrwił ze mnie Mic­key.

Mimo że nale­żał do naszej paczki i był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Gru­bego Gava, ni­gdy go nie lubi­łem. Było w nim coś zim­nego i brzyd­kiego, jak apa­rat, który miał na zębach. Ale nie dzi­wiło mnie to, bo wie­dzia­łem, kto jest jego bra­tem.

– Nic mnie to nie obcho­dzi – skła­ma­łem i wzru­szy­łem ramio­nami.

– Jak nas wszyst­kich – rzu­cił nie­cier­pli­wie Gruby Gav. – Możemy zapo­mnieć o tej dur­nej nerce i już iść? Chcę naj­pierw spró­bo­wać orbi­tera.

Mic­key Metal i Hoppo ruszyli z miej­sca, bo na ogół robi­li­śmy to, co mówił Gav. Pew­nie dla­tego, że był z nas wszyst­kich naj­więk­szy i naj­gło­śniej­szy.

– Ale nie ma jesz­cze Nicky – zauwa­ży­łem.

– I co z tego? – odparł Mic­key. – Ona się zawsze spóź­nia. Chodźmy. Znaj­dzie nas.

Mic­key miał rację. Nicky zawsze się spóź­niała. Ale z dru­giej strony – nie tak się uma­wia­li­śmy. Mie­li­śmy się trzy­mać razem. Nie­bez­piecz­nie było cho­dzić po weso­łym mia­steczku w poje­dynkę. Zwłasz­cza dla dziew­czyny.

– Dajmy jej jesz­cze pięć minut – zapro­po­no­wa­łem.

– You can­not be serious!1 – wrza­snął Gruby Gav, naj­le­piej jak potra­fił (czyli fatal­nie) wczu­wa­jąc się w Johna McEn­roe.

Gav uda­wał róż­nych słyn­nych ludzi, głów­nie Ame­ry­ka­nów. Wycho­dziło mu to tak źle, że wszy­scy pada­li­śmy na zie­mię ze śmie­chu.

Mic­key Metal nie śmiał się teraz tak gło­śno jak ja i Hoppo. Nie lubił, jak reszta mu się sprze­ci­wiała. Ale i tak nie miało to zna­cze­nia, bo zanim zdą­ży­li­śmy zła­pać oddech, usły­sze­li­śmy zna­jomy głos:

– Z czego się śmie­je­cie?

Odwró­ci­li­śmy głowy. Nicky szła w naszą stronę. Jak zawsze na jej widok poczu­łem dziwny ucisk w żołądku. Jak­bym był głodny, a zara­zem chciało mi się tro­chę wymio­to­wać.

Jej rude włosy były dzi­siaj roz­pusz­czone i opa­dały nie­dbale na plecy, pra­wie doty­ka­jąc kra­wę­dzi dżin­so­wych szor­tów. Miała na sobie żółtą bluzkę bez ręka­wów z małymi nie­bie­skimi kwia­tami wokół szyi. Coś bły­snęło przy jej gar­dle. Mały krzy­żyk na łań­cuszku. Na ramie­niu nio­sła dużą i chyba ciężką torbę z juty.

– Spóź­ni­łaś się – powie­dział Mic­key Metal. – Cze­ka­li­śmy na cie­bie.

Jakby to był jego pomysł.

– Co masz w tor­bie? – zapy­tał Hoppo.

– Mój tata chce, żebym roz­da­wała ludziom ten szajs.

Wyjęła ulotkę, żeby nam poka­zać.

Przyjdź do kościoła św. Toma­sza i chwal Pana. To naj­lep­sza atrak­cja ze wszyst­kich!

Tata Nicky był wika­rym w naszym kościele. Ni­gdy tam nie byłem, bo moi rodzice są nie­wie­rzący, ale widzia­łem go tu i ówdzie. Miał małe okrą­głe oku­lary, a jego łysą czaszkę pokry­wały piegi, jak nos Nicky. Zawsze się uśmie­chał, mówił wszyst­kim „dzień dobry” i ogól­nie tro­chę mnie prze­ra­żał.

– To dopiero pełna szu­fla syfu, pro­szę ja cie­bie – powie­dział Gruby Gav.

„Pełna szu­fla syfu” (albo kitu) to było jego ulu­bione powie­dze­nie, które czę­sto koń­czył sło­wami „pro­szę ja cie­bie” i z jakie­goś powodu wypo­wia­dał je zawsze z akcen­tem przed­sta­wi­ciela wyż­szych sfer.

– Chyba nie będziesz ich roz­da­wała? – zapy­ta­łem, bo nagle wyobra­zi­łem sobie cały dzień zmar­no­wany na włó­cze­nie się za Nicky wci­ska­jącą ludziom ulotki.

Rzu­ciła mi spoj­rze­nie, które koja­rzyło mi się tro­chę z moją mamą.

– Oczy­wi­ście, że nie, ciołku – odparła. – Weź­miemy tro­chę i poroz­rzu­camy po ziemi, jakby to ludzie się ich pozbyli, a resztę wywalę do kosza.

Wszy­scy się uśmiech­nę­li­śmy. Nie było nic lep­szego, niż zro­bić na złość jakie­muś doro­słemu.

Roz­rzu­ci­li­śmy ulotki, pozby­li­śmy się torby i prze­szli­śmy przez bramę mia­steczka. Orbi­ter fak­tycz­nie był super. Na auto­dro­mie Gruby Gav wje­chał we mnie tak mocno, że pra­wie pękł mi krę­go­słup. Potem zali­czy­li­śmy jesz­cze rakiety kosmiczne (w zeszłym roku cał­kiem fajne, ale teraz tro­chę nudne), sza­loną wieżę, młyń­skie koło i sta­tek piracki.

Jedli­śmy hot dogi, a Gruby Gav i Nicky pró­bo­wali ustrze­lić kaczki. Dostali bole­sną nauczkę, że nie zawsze wygrywa się tę nagrodę, o jakiej się marzy. Wyszli ze strzel­nicy uśmiani po pachy i rzu­cali w sie­bie mar­nymi plu­sza­kami.

W końcu popo­łu­dnie zaczęło się nam dawać we znaki. Pod­nie­ce­nie i adre­na­lina powoli mnie opusz­czały, a zara­zem zda­łem sobie sprawę, że pie­nię­dzy zostało mi już tylko na dwie, może trzy prze­jażdżki karu­zelą.

Się­gną­łem po port­fel i momen­tal­nie serce sko­czyło mi do gar­dła. Kie­szeń była pusta.

– O, kurde!

– Co jest? – spy­tał Hoppo.

– Zgu­bi­łem port­fel.

– Na pewno?

– A jak myślisz?

Ale i tak spraw­dzi­łem drugą kie­szeń. Też pusta. A niech to.

– Gdzie go mia­łeś ostatni raz? – zapy­tała Nicky.

Pró­bo­wa­łem sobie przy­po­mnieć. Wie­dzia­łem, że po ostat­niej jeź­dzie na karu­zeli spraw­dza­łem, czy go mam. Zresztą zaraz potem kupo­wa­li­śmy hot dogi. Ale na strzel­nicę już nie posze­dłem…

– Przy budce z hot dogami.

Była na samym końcu mia­steczka, w prze­ciw­nym kie­runku niż orbi­ter i młyń­skie koło.

– Kurde – powie­dzia­łem znowu.

– To chodźmy – rzu­cił Hoppo. – Poszu­kamy go.

– Po co? – zdzi­wił się Mic­key Metal. – Na pewno ktoś już go zabrał.

– Mogę ci poży­czyć pie­nią­dze – zapro­po­no­wał Gruby Gav. – Ale dużo mi nie zostało.

Nie chciało mi się w to wie­rzyć. Gav zawsze miał wię­cej pie­nię­dzy niż my. Wię­cej pie­nię­dzy, naj­lep­sze zabawki i naj­now­szy, lśniący rower. Jego tata był wła­ści­cie­lem Byka, jed­nego z lokal­nych pubów, a mama sprze­da­wała kosme­tyki Avon. Gruby Gav był hojny, ale wie­dzia­łem też, że ma ochotę na kolejne atrak­cje.

Pokrę­ci­łem głową.

– Nie, spoko.

Ale nie było spoko. Oczy już zaczy­nały mnie szczy­pać. I nie cho­dziło tylko o zgu­bione pie­nią­dze. Było mi głu­pio, bo zepsu­łem sobie dzień. A do tego wie­dzia­łem, że moja mama się wku­rzy i powie: „A nie mówi­łam?”.

– Idź­cie – powie­dzia­łem. – Ja się wrócę i go poszu­kam. Nie ma sensu, żeby­śmy wszy­scy tra­cili czas.

– Super – odparł Mic­key. – Chodźmy.

Poszli sobie i ewi­dent­nie im ulżyło. To nie ich pie­nią­dze zgi­nęły, nie ich dzień był zruj­no­wany. Ruszy­łem w kie­runku budki z hot dogami.

Stała naprze­ciwko walt­zera, więc uży­łem tej karu­zeli jako punktu orien­ta­cyj­nego, bo nie dało się jej prze­ga­pić. Całe wesołe mia­steczko zbu­do­wane było wokół niej.

Sze­dłem w stronę znie­kształ­co­nej muzyki pły­ną­cej z wysłu­żo­nych gło­śni­ków. Efekt dopeł­niały wie­lo­barwne, bły­ska­jące świa­tła i krzyki osób sie­dzą­cych w drew­nia­nych wóz­kach, które coraz szyb­ciej obra­cały się wokół sta­rej karu­zeli.

Kiedy byłem już bli­sko, spu­ści­łem wzrok i zaczą­łem uważ­niej badać wydep­taną zie­mię. Śmieci, papierki po hot dogach, ale ani śladu port­fela. Oczy­wi­ście. Mic­key Metal miał rację. Ktoś już na pewno go zna­lazł i zwi­nął moje pie­nią­dze.

Wes­tchną­łem i pod­nio­słem głowę. Naj­pierw zauwa­ży­łem Albi­nosa. Oczy­wi­ście nie było to jego praw­dziwe nazwi­sko. Potem dowie­dzia­łem się, że był to pan Hal­lo­ran i że miał być naszym nowym nauczy­cie­lem.

Trudno go było prze­oczyć. Był bar­dzo wysoki i szczu­pły. Miał na sobie wybla­kłe dżinsy, luźną, białą koszulę i duży kape­lusz słom­kowy. Wyglą­dał jak ten pio­sen­karz z lat sie­dem­dzie­sią­tych, któ­rego lubiła moja mama. David Bowie.

Albi­nos stał obok budki z hot dogami, sączył oran­żadę i patrzył na walt­zera. A przy­naj­mniej wyda­wało mi się, że patrzy na karu­zelę.

W pew­nej chwili też tam spoj­rza­łem i wtedy zauwa­ży­łem tę dziew­czynę. Cią­gle prze­peł­niała mnie złość z powodu zgu­bio­nego port­fela, ale poza tym byłem dwu­na­sto­let­nim chłop­cem, któ­rego hor­mony wła­śnie zaczy­nały buzo­wać. Nocy w swoim pokoju nie spę­dza­łem wyłącz­nie na czy­ta­niu komik­sów z latarką pod koł­drą.

Dziew­czyna stała z jasno­włosą kole­żanką, którą widy­wa­łem cza­sem w naszym mia­steczku (jej ojciec był chyba poli­cjan­tem), ale ją mój umysł natych­miast odsu­nął na drugi plan. To smutna prawda, że piękno, praw­dziwe piękno, prze­sła­nia wszystko i wszyst­kich dookoła. Blon­dynka była ładna, ale Walt­zerka – tak ją nazy­wa­łem nawet po tym, jak już pozna­łem jej nazwi­sko – była abso­lut­nie piękna. Wysoka i szczu­pła, z dłu­gimi ciem­nymi wło­sami i jesz­cze dłuż­szymi nogami, które były tak gład­kie i brą­zowe, że błysz­czały w pro­mie­niach słońca. Miała na sobie spód­niczkę rara, luźną kami­zelkę z napi­sem „Relax”, a pod spodem jaskra­wo­zie­lony top. W pew­nym momen­cie zało­żyła włosy za ucho i bły­snęła zło­tym kol­czy­kiem.

Przy­znam ze wsty­dem, że z początku nie zwró­ci­łem więk­szej uwagi na jej twarz, ale kiedy odwró­ciła głowę, żeby powie­dzieć coś Blon­dynce, by­naj­mniej się nie zawio­dłem. Oka­zała się piękna do bólu, z peł­nymi ustami i oczami w kształ­cie mig­da­łów.

A sekundę póź­niej już jej nie było.

W jed­nej chwili Walt­zerka tam stała, widzia­łem jej twarz, a w następ­nej roz­legł się potworny, roz­dzie­ra­jący ryk, jakby jakaś pie­kielna kre­atura zawyła spod ziemi. Póź­niej dowie­dzia­łem się, że to pękł pier­ścień łoży­ska osi obro­to­wej prze­sta­rza­łej karu­zeli; łoży­sko było nad­mier­nie obcią­żone, a nie­wy­star­cza­jąco sta­ran­nie kon­ser­wo­wane. Zoba­czy­łem srebrny błysk i twarz dziew­czyny, a wła­ści­wie jej połowa, zni­kła, ode­rwana, a na jej miej­scu pozo­stała odsło­nięta masa chrząstki, kości i krwi. Mnó­stwo krwi.

Uła­mek sekundy póź­niej, jesz­cze zanim zdą­ży­łem otwo­rzyć usta do krzyku, przed oczami prze­le­ciało mi coś ogrom­nego, fio­le­towo-czar­nego. Roz­legł się ogłu­sza­jący huk i jeden z wóz­ków walt­zera ude­rzył w budkę z hot dogami, a w powie­trze pole­ciały odłamki metalu i drewna. Ludzie zaczęli krzy­czeć i w popło­chu rzu­cili się do ucieczki. Ktoś mnie potrą­cił i upa­dłem na zie­mię.

Inni mnie przy­gnie­tli, ktoś przy­dep­tał mi nad­gar­stek, dosta­łem kola­nem w głowę, czyjś but kop­nął mnie mię­dzy żebra. Zaskam­la­łem, ale udało mi się wydo­stać spod zwa­lo­nych na mnie ciał. I wtedy jęk­ną­łem jesz­cze raz. Walt­zerka leżała tuż obok mnie. Na szczę­ście włosy zakryły jej twarz, ale roz­po­zna­łem T-shirt i flu­ore­scen­cyjny zie­lony top, mimo że obie czę­ści ubra­nia nasią­kły już krwią. Krew spły­wała jej też po nodze. Drugi kawa­łek ostrego metalu prze­ciął jej kość tuż pod kola­nem. Noga ledwo się trzy­mała na kilku ścię­gnach.

Zaczą­łem się pod­no­sić, by stam­tąd odejść. Dziew­czyna nie żyła, to było oczy­wi­ste. Nie byłem w sta­nie jej pomóc. I wła­śnie wtedy jej dłoń chwy­ciła mnie za rękę.

Walt­zerka odwró­ciła w moją stronę swoją zakrwa­wioną, zma­sa­kro­waną twarz. Spod czer­wo­nej mazi patrzyło na mnie jedno piwne oko. Dru­gie leżało bez­rad­nie na znisz­czo­nym policzku.

– Pomóż mi – wychar­czała. – Pomóż.

Chcia­łem ucie­kać, krzy­czeć, pła­kać, wymio­to­wać – wszystko naraz. I pew­nie bym to zro­bił, gdy­bym nie poczuł na barku czy­jejś sil­nej dłoni i nie usły­szał łagod­nego głosu:

– Wszystko w porządku. Wiem, że się boisz, ale musisz mnie uważ­nie posłu­chać i robić to, co powiem.

Odwró­ci­łem się i zoba­czy­łem wpa­tru­ją­cego się we mnie Albi­nosa. Dopiero teraz zauwa­ży­łem, że jego twarz, ukryta pod sze­ro­kim ron­dem kape­lu­sza, była nie­mal tak biała jak koszula, którą miał na sobie. Nawet oczy miał szare, pra­wie prze­źro­czy­ste. Wyglą­dał jak duch albo wam­pir i pew­nie w innych oko­licz­no­ściach bym się go prze­stra­szył. Ale teraz był dla mnie doro­słym, a ja potrze­bo­wa­łem doro­słego, żeby mi powie­dział, co robić.

– Jak masz na imię? – zapy­tał.

– E-e-eddie.

– Okej, Eddie. Masz jakieś obra­że­nia?

Potrzą­sną­łem głową.

– To dobrze. Ale ta młoda dama jest ranna, więc musimy jej pomóc. Zgoda?

Przy­tak­ną­łem.

– Posłu­chaj mnie. Przy­trzy­maj tutaj. Zaci­śnij z całej siły.

Wziął mnie za ręce i uło­żył moje dło­nie dookoła jej nogi. Poczu­łem cie­płą, lepką krew.

– Trzy­masz?

Znów kiw­ną­łem głową. Strach napeł­nił mi usta gorz­kim, meta­licz­nym sma­kiem. Krew sączyła mi się mię­dzy pal­cami, mimo że zaci­ska­łem je tak mocno, jak tylko umia­łem.

W oddali sły­chać było dud­niącą muzykę i głosy bawią­cych się ludzi. Tym­cza­sem dziew­czyna prze­stała krzy­czeć. Leżała teraz bez ruchu i tylko ciężko dyszała, choć i ten dźwięk powoli słabł.

– Eddie, musisz się sku­pić, okej?

– Okej.

Spoj­rza­łem na Albi­nosa, który wycią­gnął pasek ze spodni. Był długi, zbyt długi jak na jego wąską talię, ale miał dodat­kowe dziurki. Dziwne, jakie szcze­góły czło­wiek dostrzega w naj­mniej odpo­wied­nich momen­tach. Na przy­kład ja zauwa­ży­łem, że Walt­zerce spadł jeden but. Pla­sti­kowy san­dał, różowy i błysz­czący. Przy­szło mi do głowy, że pew­nie nie będzie go już potrze­bo­wała, skoro jedną nogę miała prze­kro­joną na pół.

– Eddie, uwa­żasz?

– Tak.

– To dobrze. Jesz­cze chwila. Świet­nie ci idzie.

Albi­nos owi­nął pasek wokół uda dziew­czyny, a potem bar­dzo mocno go pocią­gnął. Był sil­niej­szy, niż mogło się wyda­wać. Pra­wie od razu poczu­łem, że krwo­tok słab­nie.

W końcu spoj­rzał na mnie i powie­dział:

– Możesz już puścić.

Zabra­łem dło­nie, które natych­miast zaczęły się trząść, więc wci­sną­łem je pod pachy.

– Nic jej nie będzie?

– Nie wiem. Miejmy nadzieję, że uda się ura­to­wać jej nogę.

– A twarz? – zapy­ta­łem pra­wie szep­tem.

Albi­nos pod­niósł na mnie wzrok i coś w jego bla­dych oczach wpra­wiło mnie w osłu­pie­nie.

– Patrzy­łeś na jej twarz, Eddie?

Otwo­rzy­łem usta, ale nie wie­dzia­łem, co powie­dzieć. Nie rozu­mia­łem, dla­czego jego głos nagle prze­stał być przy­ja­zny.

Po chwili Albi­nos odwró­cił głowę i powie­dział cicho:

– Będzie żyła. To naj­waż­niej­sze.

W tym samym momen­cie nad naszymi gło­wami zagrzmiało i spa­dły pierw­sze kro­ple desz­czu.

Chyba wtedy pierw­szy raz w życiu zro­zu­mia­łem, jak bły­ska­wicz­nie wszystko może się zmie­nić. To, co wydaje nam się oczy­wi­ste, w każ­dej chwili może nam zostać ode­brane. Może dla­tego go zabra­łem. Żeby mieć coś na pamiątkę. Żeby zna­leźć dla niego bez­pieczne miej­sce. Przy­naj­mniej tak to sobie tłu­ma­czy­łem.

Ale jak to zwy­kle bywa z rze­czami, które sobie sami wma­wiamy, była to pew­nie jedna wielka szu­fla kitu.

Lokalna gazeta zro­biła z nas boha­te­rów. Ścią­gnęli mnie i pana Hal­lo­rana z powro­tem do parku i zro­bili nam zdję­cie.

O dziwo, dwie osoby z wózka, który się ode­rwał od karu­zeli, miały tylko parę zła­ma­nych kości, ska­le­czeń i sinia­ków. Kil­korgu postron­nym świad­kom trzeba było zało­żyć szwy, a skut­kiem panicz­nej ucieczki tłumu z miej­sca wypadku było parę zwich­nię­tych kostek i pęk­nię­tych żeber.

Nawet Walt­zerka (która miała na imię Elisa) prze­żyła. Leka­rze ura­to­wali jej nogę i oko, co gazety nazwały cudem. O resz­cie jej twa­rzy nikt nie wspo­mi­nał.

Jak to zwy­kle bywa w przy­padku podob­nych tra­ge­dii, zain­te­re­so­wa­nie wypad­kiem na weso­łym mia­steczku stop­niowo malało. Gruby Gav zmę­czył się swo­imi kiep­skimi żar­tami (głów­nie o odcię­tych nogach) i nawet Meta­lowi znu­dziło się cią­głe pyta­nie mnie, gdzie zosta­wi­łem swój płaszcz Super­mana. Uwagę miesz­kań­ców mia­sta pochła­niały nowe wie­ści i plotki. Na dro­dze A36 doszło do wypadku, umarł kuzyn jed­nego z uczniów naszej szkoły, a potem Marie Bishop, dziew­czyna z pią­tej klasy, zaszła w ciążę. Życie, jak to życie, toczyło się dalej.

Nie prze­szka­dzało mi to. Mnie też cała ta histo­ria zaczęła już nużyć. Ni­gdy nie lubi­łem być w cen­trum uwagi. Poza tym im mniej o tym mówi­łem, tym rza­dziej musia­łem sobie przy­po­mi­nać zma­sa­kro­waną twarz Walt­zerki. Powoli prze­stały mnie drę­czyć kosz­mary i nie musia­łem już co noc zakra­dać się do pomiesz­cze­nia gospo­dar­czego ze zmo­czoną pościelą.

Mama pytała mnie kilka razy, czy chcę odwie­dzić Walt­zerkę w szpi­talu, ale zawsze odma­wia­łem. Nie chcia­łem się z nią spo­ty­kać, nie chcia­łem patrzeć na jej zma­sa­kro­waną twarz i zno­sić utkwio­nego we mnie oskar­ża­ją­cego wzroku: „Wiem, że chcia­łeś uciec, Eddie. Gdyby nie pan Hal­lo­ran, zosta­wił­byś mnie na pastwę losu”.

Za to pan Hal­lo­ran ją odwie­dzał i to chyba dość czę­sto. No ale miał na to czas, bo szkoła zaczy­nała się dopiero we wrze­śniu. Zdaje się, że wpro­wa­dził się do wyna­ję­tego domu kilka mie­sięcy wcze­śniej, żeby lepiej poznać nowe oto­cze­nie.

To był pew­nie dobry pomysł. Wszy­scy mogli się do niego przy­zwy­czaić. Zanim jesz­cze zabrzmiał pierw­szy dzwo­nek, pan Hal­lo­ran miał już za sobą naj­waż­niej­sze pyta­nia pod swoim adre­sem:

„Co było nie tak z jego skórą?” Doro­śli tłu­ma­czyli cier­pli­wie, że był albi­no­sem. To zna­czyło, że jego orga­nizm nie pro­du­ko­wał cze­goś, co się nazy­wało pig­men­tem, a co u innych dawało taki czy inny kolor skóry.

„A jego oczy?” To samo. Też bra­ko­wało im pig­mentu.

„Czyli nie był żad­nym mutan­tem ani duchem?” Nie. Był nor­mal­nym czło­wie­kiem, tyle że cier­pią­cym na albi­nizm.

Wszy­scy oni się mylili. O panu Hal­lo­ra­nie można było powie­dzieć nie­jedno, ale z pew­no­ścią nie to, że był nor­malny.

2016

List przy­cho­dzi bez fan­far, nikt nawet nie prze­czuwa, że może się zja­wić. Wpada przez szparę w drzwiach i ląduje mię­dzy prośbą o wspar­cie dla cho­rych na raka a ulotką nowej piz­ze­rii.

Zresztą kto w ogóle wysyła jesz­cze listy? Nawet moja sie­dem­dzie­się­cio­ośmio­let­nia matka prze­pro­siła się z e-mailami, Twit­te­rem i Face­bo­okiem. Wręcz jest w tych spra­wach bar­dziej zaawan­so­wana niż ja, lud­dy­sta z wyboru. Moje tech­no­lo­giczne zaco­fa­nie jest sta­łym obiek­tem drwin ze strony uczniów, któ­rych roz­mowy o Snap­cha­cie, doda­wa­niu do ulu­bio­nych, o zakład­kach i Insta­gra­mie brzmią w moich uszach jak obcy język. „Myśla­łem, że uczymy się angiel­skiego”, mówię im cza­sem z żalem w gło­sie. „Nie mam zie­lo­nego poję­cia, o czym mówi­cie”.

Nie poznaję pisma na koper­cie, ale prawdę mówiąc, nawet wła­sne ledwo jestem w sta­nie roz­po­znać. Od lat piszę wyłącz­nie na kla­wia­tu­rach i ekra­nach doty­ko­wych.

Otwie­ram kopertę i patrzę na jej zawar­tość, sie­dząc w kuchni i pijąc kawę. Choć to nie do końca prawda. Sie­dzę przy stole i gapię się na zawar­tość koperty, a kawa obok mnie powoli sty­gnie.

– Co to?

Roz­glą­dam się nagle wystra­szony. Do kuchni wcho­dzi zaspana Chloe i sze­roko ziewa. Jej ufar­bo­wane na czarno włosy są roz­pusz­czone, a krótka grzywka stoi na bacz­ność. Ma na sobie starą bluzę z nadru­kiem The Cure i resztki wczo­raj­szego maki­jażu.

– To – mówię i uważ­nie skła­dam kartkę na pół – nazy­wamy powszech­nie listem. W daw­nych cza­sach ludzie uży­wali ich do komu­ni­ko­wa­nia się ze sobą.

Chloe patrzy na mnie jak na idiotę i poka­zuje środ­kowy palec.

– Wiem, że coś mówisz, ale sły­szę tylko beł­kot.

– To wła­śnie pro­blem dzi­siej­szej mło­dzieży. Nie chce słu­chać star­szych.

– Ed, nie mógł­byś być nawet moim ojcem, więc czemu gadasz jak mój dzia­dek?

Słuszna uwaga. Mam czter­dzie­ści dwa lata, a Chloe powoli dobiega trzy­dziestki. (Tak mi się wydaje, bo ni­gdy mi tego nie powie­działa, a ja jestem zbyt dobrze wycho­wany, żeby pytać). Nie jest to zatem duża róż­nica, ale cza­sem mam wra­że­nie, że jestem od niej o kil­ka­dzie­siąt lat star­szy.

Chloe ma w sobie mło­dzień­czą werwę i z powo­dze­niem mogłaby ucho­dzić za nasto­latkę. Ja za to jestem wyzuty z ener­gii i z powo­dze­niem mógł­bym ucho­dzić za eme­ryta. Ktoś życz­liwy pew­nie byłby skłonny okre­ślić moją twarz jako „nazna­czoną tro­skami”, ale ja wiem, że bar­dziej od trosk nazna­cza czło­wieka zamar­twia­nie się i gorycz.

Włosy mam wciąż gęste i ciemne (w więk­szo­ści), ale moje zmarszczki od śmie­chu już dawno stra­ciły poczu­cie humoru. Jak wielu wyso­kich ludzi, cho­dzę przy­gar­biony, a ubie­ram się w stylu, dla któ­rego Chloe wymy­śliła spe­cjalną nazwę: „szma­teks fashion”. Czyli gar­ni­tury, płasz­cze i praw­dziwe buty. Ow­szem, mam kilka par dżin­sów, ale nie noszę ich do pracy, a pra­cuję prak­tycz­nie cały czas. Bywa, że zamy­kam się w swoim domu, ale ostat­nio nawet w wolne dni udzie­lam kore­pe­ty­cji.

Mógł­bym powie­dzieć, że to z miło­ści do naucza­nia, ale prawda jest taka, że nikt aż tak nie lubi swo­jej pracy. Robię to, bo potrze­buję pie­nię­dzy. Z tego samego powodu miesz­kam ze współ­lo­ka­torką, choć wolę myśleć, że Chloe jest też moją przy­ja­ciółką.

Two­rzymy dziwną parę, muszę to przy­znać. Chloe odbiega nieco od mojego wyobra­że­nia ide­al­nej współ­lo­ka­torki, ale inny kan­dy­dat wysta­wił mnie do wia­tru i córka zna­jo­mej powie­działa, że zna „jedną dziew­czynę”, która pil­nie szuka pokoju. Dobrze się nam układa i pie­nią­dze od Chloe bar­dzo mi poma­gają. Jej towa­rzy­stwo też.

Może się wyda­wać dziwne, że w ogóle potrzebny mi współ­lo­ka­tor. Zara­biam dość dobrze, dom dosta­łem od matki i pew­nie więk­szość ludzi sądzi, że ozna­cza to wygodne życie bez hipo­teki.

Smutna prawda jest taka, że rodzice kupili ten dom w cza­sach dwu­cy­fro­wych stóp pro­cen­to­wych, a potem dwu­krot­nie brali pożyczki pod jego zastaw. Pierw­szą zacią­gnęli, żeby sfi­nan­so­wać remont. Pie­nią­dze z dru­giej miały posłu­żyć do opła­ce­nia opieki nad ojcem, kiedy jego stan pogor­szył się na tyle, że trzeba było zaj­mo­wać się nim w domu.

Miesz­ka­li­śmy tu z mamą do czasu, kiedy pięć lat temu poznała Gerry’ego, weso­łego byłego ban­kiera, który posta­no­wił zamie­nić karierę na samo­wy­star­czalne życie w wybu­do­wa­nym przez sie­bie eko­lo­gicz­nym wiej­skim domu w Wilt­shire.

Nie mam nic prze­ciwko Gerry’emu. Za Ger­rym też nic nie mam, ale zdaje się, że mama jest przy nim szczę­śliwa, a to – skoro już mowa o wma­wia­niu sobie tego i owego – naj­waż­niej­sza rzecz. Podej­rze­wam, że mimo mojego wieku jakaś część mnie wcale się nie cie­szy, że mama jest szczę­śliwa z kimś innym niż ojciec. To z mojej strony dzie­cinne, nie­doj­rzałe i ego­istyczne – i cał­kiem mi z tym dobrze.

Zresztą w wieku sie­dem­dzie­się­ciu ośmiu lat moja matka po pro­stu ma już wszystko gdzieś. Użyła tro­chę innych słów, kiedy oznaj­miała mi, że zamie­rza się wpro­wa­dzić do Gerry’ego, ale zro­zu­mia­łem pod­tekst:

„Muszę się stąd wydo­stać, Ed. Za dużo tu wspo­mnień”.

„Chcesz sprze­dać dom?”

„Nie. Wolę, żebyś go miał dla sie­bie. Przy odro­bi­nie miło­ści można z niego zro­bić wspa­niały dom rodzinny”.

„Mamo, ja nawet nie mam dziew­czyny”.

„Ni­gdy nie jest za późno”.

Na to nie odpo­wie­dzia­łem.

„Jak go nie chcesz, zawsze możesz sprze­dać”.

„Nie. Tylko… Po pro­stu chcę, żebyś była szczę­śliwa”.

– Od kogo ten list? – pyta Chloe i pod­cho­dzi do eks­presu, żeby nalać sobie kawy.

Wkła­dam go do kie­szeni szla­froka.

– Od nikogo waż­nego.

– Oooo. Pan Tajem­ni­czy.

– Nie. To po pro­stu stary zna­jomy.

Chloe unosi brwi.

– Jesz­cze jeden? Nie­źle. Ostat­nio masowo się ujaw­niają. Nie mia­łam poję­cia, że jesteś taki znany.

Nie wiem, o czym mówi, ale po chwili przy­po­mi­nam sobie o swoim dzi­siej­szym gościu.

– To takie dziwne?

– Dla mnie tak. Jak na kogoś, kto nie wycho­dzi z domu, to cud, że znasz kogo­kol­wiek.

– Mam przy­ja­ciół tutaj, w Ander­bury. Znasz ich. Gav i Hoppo.

– Oni się nie liczą.

– Dla­czego?

– Bo to nie są twoi przy­ja­ciele, tylko ludzie, któ­rych znasz całe życie.

– Czy to nie jest defi­ni­cja przy­ja­ciół?

– Nie, to defi­ni­cja para­fii. Ludzie, z któ­rymi czu­jesz się w obo­wiązku utrzy­my­wać kon­takt, ale robisz to z przy­zwy­cza­je­nia, nie z chęci spę­dza­nia z nimi czasu.

Ma rację. Tak jakby.

– Dobra, nie­ważne – zmie­niam temat. – Lepiej pójdę się ubrać. Idę dzi­siaj do szkoły.

– A nie ma waka­cji?

– Wbrew powszech­nemu mnie­ma­niu nauczy­ciele nie koń­czą pracy tylko dla­tego, że school is out for sum­mer2.

– O, cho­ler­cia. Alice Cooper w two­ich ustach?

– Co, dzi­wisz się? Zawsze lubi­łem jej muzykę – mówię śmier­tel­nie poważ­nym gło­sem.

W odpo­wie­dzi na mój żart Chloe rzuca mi swój lekko krzywy uśmie­szek, który z jej nieco pospo­li­tej twa­rzy wydo­bywa coś nie­zwy­kłego. Nie­które kobiety tak mają. Na pierw­szy rzut oka wydają się nie­ty­powe, nawet dziwne, ale wystar­czy jeden uśmiech albo unie­siona lekko brew i nagle prze­cho­dzą trans­for­ma­cję.

Pew­nie tro­chę się w niej bujam, ale ni­gdy bym się do tego nie przy­znał. Wiem, że ona widzi we mnie bar­dziej opie­kuń­czego wujka niż poten­cjal­nego chło­paka. Nie chciał­bym wpra­wić jej w zakło­po­ta­nie, mówiąc, że czuję do niej cokol­wiek wię­cej niż tylko ojcow­ską sym­pa­tię. Jestem też w pełni świa­domy, że w małym mia­steczku zwią­zek z dużo młod­szą kobietą mógłby zostać źle przy­jęty.

– O któ­rej przy­cho­dzi twój inny „stary zna­jomy”? – pyta Chloe i siada z kawą przy stole.

Ja odsu­wam swoje krze­sło i wstaję.

– Około siód­mej. – Po krót­kiej pau­zie dodaję: – Jeśli chcesz, możesz do nas dołą­czyć.

– Dzięki, ale nie chcia­ła­bym zakłó­cić waszych wspo­mi­nek.

– Okej.

– Może innym razem. Z tego, co czy­ta­łam, cie­kawy z niego typ.

– Ow­szem – mówię z wymu­szo­nym uśmie­chem. – Można tak powie­dzieć.

Z domu do szkoły mam pięt­na­ście minut szyb­kiego mar­szu. W taki dzień jak dzi­siaj, przy­jem­nie cie­pły, z błę­ki­tem prze­świ­tu­ją­cym przez cienką war­stwę chmur, spa­cer zawsze mnie odpręża. Dzięki niemu mogę uspo­koić myśli przed roz­po­czę­ciem pracy.

W trak­cie seme­stru bar­dzo się to przy­daje. Wiele z dzie­cia­ków, które uczę w Ander­bury Aca­demy, można by nazwać „trud­nymi”. Za moich cza­sów mówiło się na takich uczniów „banda zło­śli­wych debili”. Bywa, że muszę się men­tal­nie przy­go­to­wy­wać na spo­tka­nia z nimi, a są dni, kiedy jedy­nym sku­tecz­nym spo­so­bem jest dola­nie wódki do poran­nej kawy.

Jak wiele małych mia­ste­czek, na pierw­szy rzut oka Ander­bury wygląda jak wyma­rzone miej­sce do życia. Mnó­stwo tu malow­ni­czych bru­ko­wa­nych uli­czek i her­ba­ciarni, jest też kate­dra, która w lep­szym świe­cie pew­nie byłaby słynna. Dwa razy w tygo­dniu odbywa się targ, a liczne parki i nad­rzeczne dep­taki zachę­cają do dłu­gich spa­ce­rów. Samo­cho­dem można stąd szybko doje­chać do piasz­czy­stych plaż Bour­ne­mo­uth i Parku Naro­do­wego New Forest.

Ale po bliż­szym pozna­niu tutej­szych realiów oka­zuje się, że to tylko tury­styczny blichtr. Praca jest tu głów­nie sezo­nowa, a przez resztę roku bez­ro­bo­cie utrzy­muje się na wyso­kim pozio­mie. Grupki znu­dzo­nych nasto­lat­ków krążą wokół skle­pów i włó­czą się po par­kach. Mło­do­ciane matki pchają po uli­cach wózki z roz­krzy­cza­nymi dzie­cia­kami. Te ostat­nie nie są niczym nowym, acz­kol­wiek wcze­sne macie­rzyń­stwo staje się coraz częst­sze. A może tylko tak mi się zdaje. Z wie­kiem nie­któ­rzy ludzie wcale nie mądrzeją, tylko popa­dają w zatwar­dzia­łość.

Docie­ram do bramy parku Old Meadows, miej­sca, w któ­rym jako nasto­la­tek prze­ży­wa­łem różne przy­gody. Od tam­tych cza­sów mocno się zmie­nił, ale nic w tym dziw­nego. Jest tu teraz skate park, a plac zabaw, na któ­rym spo­ty­kała się nasza banda, ustą­pił pola nowo­cze­snemu „tere­nowi rekre­acyj­nemu”, obfi­tu­ją­cemu w liny do buja­nia, zjeż­dżal­nie, tyrolki i mnó­stwo innych cudów, o jakich my mogli­śmy tylko poma­rzyć.

O dziwo, stary plac cały czas tu jest, porzu­cony i zde­ze­lo­wany. Dra­binki pokryła rdza, łań­cu­chy huś­ta­wek są owi­nięte wokół poprzecz­nej belki, a jasna farba, którą nie­gdyś poma­lo­wano drew­nianą karu­zelę, z cza­sem sczer­niała, popę­kała i odpada całymi pła­tami. Tu i ówdzie widać jesz­cze stare graf­fiti, nama­lo­wane przez ludzi, któ­rzy dawno zapo­mnieli, dla­czego „Helen jest suką” i czym „Andy W.” zasłu­żył sobie na serce.

Przez chwilę stoję w bez­ru­chu, patrzę na to wszystko i wspo­mi­nam.

Ciche skrzy­pie­nie huś­tawki, rześki chłód wcze­snego poranka, białe linie kredy na czar­nym asfal­cie. Kolejna wia­do­mość. Ale tym razem inna. Nie figura czło­wieka… Coś innego.

Gwał­tow­nie się odwra­cam. Nie, nie teraz. Nie dam się w to znowu wcią­gnąć.

Praca idzie mi szybko i przed lun­chem jestem już wolny. Zbie­ram książki, zamy­kam salę i wra­cam pie­szo do cen­trum mia­steczka.

Byk stoi na rogu głów­nej ulicy; to ostatni z lokal­nych pubów. W Ander­bury były jesz­cze dwa, Smok i Snop, ale z cza­sem w mie­ście poja­wiły się sie­ciówki, stare miej­sca się poza­my­kały, a rodzice Gava musieli obni­żyć ceny, wpro­wa­dzić happy hours i rodzinne menu. Ina­czej by nie prze­trwali.

W końcu mieli dość. Prze­pro­wa­dzili się na Majorkę, gdzie teraz pro­wa­dzą bar Britz. Gav, który pra­co­wał w Byku od szes­na­stego roku życia, prze­jął lokal i kie­ruje nim do dziś.

Otwie­ram cięż­kie drzwi i wcho­dzę do środka. Hoppo i Gav sie­dzą przy naszym sto­liku, w rogu przy oknie. Od pasa w górę Gav jest na­dal masywny, jakby nie chciał pozwo­lić nam zapo­mnieć, czemu nazy­wa­li­śmy go Gru­bym. Tyle że teraz wię­cej w nim mię­śni niż tłusz­czu. Jego ramiona są jak konary, pokryte żyłami odzna­cza­ją­cymi się pod skórą jak grube błę­kitne kable. Ma wyra­zi­ste rysy, jego krót­kie włosy są szare i prze­rze­dzone.

Hoppo pra­wie się nie zmie­nił. W ogrod­nicz­kach hydrau­lika wciąż wygląda jak dwu­na­sto­la­tek ubrany w strój na szkolny spek­takl.

Pochło­nięci są roz­mową. Na sto­liku stoją ledwo tknięte szklanki. Hoppo ma w swo­jej guin­nessa, a Gav, który rzadko pije alko­hol, colę light.

Ja zama­wiam tay­lorsa. Nadęta dziew­czyna za barem patrzy na mnie krzywo, potem z tym samym wyra­zem twa­rzy zerka na nale­wak.

– Musia­ła­bym wymie­nić beczkę – mam­ro­cze pod nosem.

– Okej.

Cze­kam, a ona wywraca oczami.

– Zaraz przy­niosę.

– Dzięki.

Odwra­cam się i idę na drugą stronę sali. Kiedy spo­glą­dam przez ramię, widzę, że bar­manka nawet się nie ruszyła.

Sia­dam obok Hoppa na chy­bo­tli­wym tabo­re­cie.

– Witam panów.

Patrzą na mnie i od razu widzę, że coś jest nie tak. Coś się stało. Gav odjeż­dża od sto­lika. Mię­śnie jego rąk zupeł­nie nie pasują do chu­dych nóg, które spo­czy­wają bez­wład­nie na wózku.

Odwra­cam się całym cia­łem w jego stronę.

– Gav, co się…

Jego pięść ląduje na mojej twa­rzy, ból prze­szywa mi poli­czek i sekundę póź­niej leżę na pod­ło­dze.

Gav patrzy mi w oczy.

– Kiedy się dowie­dzia­łeś?

1986

Wpraw­dzie prze­ra­stał nas o głowę i trak­to­wa­li­śmy go jak lidera, ale to Gruby Gav był w naszej gru­pie naj­młod­szy.

Uro­dziny miał w pierw­szym tygo­dniu sierp­nia, na samym początku waka­cji. Wszy­scy mu tego zazdro­ści­li­śmy. Zwłasz­cza ja. Byłem naj­star­szy i moje uro­dziny też wypa­dały w dni wolne od nauki, dokład­nie na trzy dni przed Bożym Naro­dze­niem. Ozna­czało to, że zamiast dwóch super­pre­zen­tów dosta­wa­łem jeden duży albo dwa kiep­skie.

Gruby Gav dosta­wał ich zawsze całe mnó­stwo. Nie tylko dla­tego, że jego rodzice byli nadziani, ale też dzięki temu, że miał ogromną rodzinę. Nie dało się zli­czyć wszyst­kich jego cioć, wuj­ków, kuzy­nów, dziad­ków i pradziad­ków.

Tego też mu tro­chę zazdro­ści­łem. Ja mia­łem tylko mamę, tatę i bab­cię, którą rzadko widy­wa­li­śmy, bo miesz­kała daleko od nas i, jak mówił tata, „była ździebko trzep­nięta”. Nie lubi­łem jej odwie­dzać. Jej salon był zwy­kle bar­dzo nagrzany i dziw­nie pach­niał, a w tele­wi­zo­rze leciał zawsze ten sam film. „Czyż Julie Andrews nie była prze­piękna?” – wzdy­chała bab­cia z roz­ma­rzo­nym wyra­zem twa­rzy, a my musie­li­śmy przy­ta­ki­wać i czę­sto­wać się peł­no­ziar­ni­stymi ciast­kami ze sta­rej bla­sza­nej puszki po her­bat­ni­kach, na któ­rej nama­lo­wane były tań­czące reni­fery.

Rodzice Gru­bego Gava co roku orga­ni­zo­wali mu wiel­kie przy­ję­cie uro­dzi­nowe i tym razem urzą­dzili grilla w ogródku. Zamó­wili nawet magika, miała też być dys­ko­teka.

Na widok zapro­sze­nia moja mama wywró­ciła oczami. Wie­dzia­łem, że nie prze­pada za rodzi­cami Gava. Kie­dyś usły­sza­łem, jak w roz­mo­wie z tatą oskarża ich o osten­ta­cję. Kiedy doro­słem, zro­zu­mia­łem, o co jej cho­dziło, ale wcze­śniej całymi latami sądzi­łem, że podej­rzewa ich o przy­na­leż­ność do jakiejś sekty.

– Dys­ko­teka, Geoff? – powie­działa do taty tajem­ni­czym tonem. Nie wie­dzia­łem, czy to coś dobrego, czy nie. – I co ty o tym myślisz?

Tata prze­rwał zmy­wa­nie naczyń i spoj­rzał na zapro­sze­nie.

– Brzmi cie­ka­wie – stwier­dził.

– Nie może­cie tam pójść – powie­dzia­łem. – To przy­ję­cie dla dzieci. Nie jeste­ście zapro­szeni.

– Tak się składa, że jeste­śmy – odparła mama i poka­zała na zapro­sze­nie. – „Rodzice mile widziani. Przy­nie­ście kieł­ba­ski”.

Upew­ni­łem się, że fak­tycz­nie tak było tam napi­sane i zmarsz­czy­łem brwi. Rodzice na impre­zie dla dzieci? To nie był dobry pomysł. Mówiąc deli­kat­nie.

– Co kupu­jesz Gru­bemu na uro­dziny? – zapy­tał Hoppo.

Sie­dzie­li­śmy na placu zabaw z nogami zwie­szo­nymi z dra­bi­nek i liza­li­śmy lizaki lodowe o smaku coli. Na ziemi obok nas drze­mał w cie­niu Mur­phy – stary czarny labra­dor Hoppo.

Zbli­żał się koniec lipca. Pra­wie dwa mie­siące minęły od tego okrop­nego dnia w weso­łym mia­steczku, a do uro­dzin Gava został tydzień. Życie powoli wra­cało do normy i bar­dzo się z tego cie­szy­łem. Nie prze­pa­da­łem za nie­po­trzeb­nymi wra­że­niami i dra­ma­tycz­nymi nie­spo­dzian­kami. Już wtedy, w wieku dwu­na­stu lat, byłem wiel­bi­cie­lem porządku i prze­wi­dy­wal­no­ści. W mojej szu­fla­dzie ze skar­pet­kami pano­wał ide­alny ład, a książki i kasety mia­łem usta­wione na pół­kach alfa­be­tycz­nie.

Może było tak dla­tego, że poza moim poko­jem pano­wał u nas chaos. Po pierw­sze, nasz dom ni­gdy nie został wykoń­czony – był to kolejny przy­kład na to, jak bar­dzo mój ojciec i mama róż­nili się od innych zna­nych mi rodzi­ców. Z wyjąt­kiem Hoppa, który miesz­kał ze swoją mamą w sta­rym sze­re­gowcu, więk­szość dzie­cia­ków z naszej szkoły miesz­kała w ład­nych, nowo­cze­snych domach ze sta­ran­nie utrzy­ma­nymi, iden­tycz­nymi ogród­kami.

My miesz­ka­li­śmy w brzyd­kim wik­to­riań­skim domu, wiecz­nie zasło­nię­tym przez jakieś rusz­to­wa­nie. Na jego tyłach roz­cią­gał się duży, zaro­śnięty ogród, przez który ni­gdy nie byłem w sta­nie do końca prze­brnąć, a na górze były co naj­mniej dwa pokoje z prze­świ­tu­ją­cym przez sufit nie­bem.

Rodzice kupili dom w sta­nie „do wykoń­cze­nia” osiem lat temu, kiedy byłem jesz­cze mały, i wszystko wska­zy­wało na to, że tego wykań­cza­nia zostało jesz­cze sporo. Główne pokoje wyglą­dały nie­źle, ale ściany w holu przy wej­ściu i w kuchni świe­ciły gołym gip­sem i na żad­nej z pod­łóg nie leżała wykła­dzina.

Na górze na­dal korzy­sta­li­śmy ze sta­rej łazienki, która skła­dała się z pre­hi­sto­rycz­nej ema­lio­wa­nej wanny z zamel­do­wa­nym w niej na stałe pają­kiem, nie­szczel­nej umy­walki i sta­ro­żyt­nego sedesu ze spłuczką na łań­cu­chu. Oczy­wi­ście nie było w niej prysz­nica.

Jako dwu­na­sto­la­tek byłem tym wszyst­kim śmier­tel­nie zaże­no­wany. Nie mie­li­śmy nawet elek­trycz­nego kominka. Tata musiał rąbać drewno na dwo­rze, przy­no­sić je do domu i roz­pa­lać ogień. Jak­by­śmy żyli w śre­dnio­wie­czu.

– Kiedy dokoń­czymy budowę domu? – pyta­łem co jakiś czas.

– Budowa domu wymaga czasu i pie­nię­dzy – odpo­wia­dał tata.

– A my nie mamy pie­nię­dzy? Prze­cież mama jest leka­rzem. Gruby Gav twier­dzi, że leka­rze zara­biają dużo forsy.

Tata wes­tchnął.

– Eddie, już o tym roz­ma­wia­li­śmy. Gru… Gavin nie jest wyrocz­nią. Poza tym pamię­taj, że moja praca nie jest tak dobrze płatna jak inne. Nie dostaję też regu­lar­nej pen­sji.

Nie­raz byłem bli­sko wykrzyk­nię­cia: „To może znajdź sobie nor­malną pracę!”. Ale to by go tylko zde­ner­wo­wało, a tego nie chcia­łem.

Wiem, że tata czę­sto miał wyrzuty sumie­nia, że nie zara­biał tyle co mama. Pomię­dzy arty­ku­łami dla cza­so­pism pró­bo­wał pisać książkę. „Wszystko się zmieni, jak będę słyn­nym pisa­rzem”, mówił czę­sto i pusz­czał do mnie oko. Uda­wał, że żar­tuje, ale myślę, że naprawdę wie­rzył, iż pew­nego dnia jego marze­nie się ziści.

Ale ni­gdy nie udało mu się zostać pisa­rzem. Wiem, że wysy­łał ręko­pisy do agen­tów i że jeden z nich przez chwilę się nim inte­re­so­wał, ale jakoś nic z tego nie wyni­kło. Może gdyby nie zacho­ro­wał, kie­dyś docze­kałby się uzna­nia. Jed­nak kiedy zaczęła go tra­wić cho­roba, w pierw­szej kolej­no­ści zabrała mu to, co kochał naj­bar­dziej: słowa.

Pra­co­wa­łem z zapa­łem nad swoim liza­kiem lodo­wym.

– Nawet się nie zasta­na­wia­łem, co mu kupić – powie­dzia­łem.

Kłam­stwo. Myśla­łem o tym czę­sto i od dawna. Pro­blem z Gru­bym Gavem pole­gał na tym, że miał pra­wie wszystko i trudno było kupić pre­zent, który by mu się spodo­bał.

– A ty? – spy­ta­łem.

Hoppo wzru­szył ramio­nami.

– Też nie wiem.

Zmie­ni­łem temat.

– Twoja mama przy­cho­dzi na imprezę?

Skrzy­wił się.

– Nie wiem. Pew­nie będzie pra­co­wała.

Mama Hoppa była sprzą­taczką. Czę­sto można ją było zoba­czyć, jak jedzie swoim robi­nem3, z bagaż­ni­kiem wypcha­nym mopami i wia­drami.

Mic­key Metal nazy­wał ją Cyganką, oczy­wi­ście za ple­cami Hoppa. Nie podo­bało mi się to, ale fak­tycz­nie, w swo­ich bez­kształt­nych spód­ni­cach i z potar­ga­nymi siwymi wło­sami wyglą­dała tro­chę jak Cyganka.

Nie wia­domo, gdzie się podzie­wał jej mąż, ale zdaje się, że odszedł od nich, kiedy Hoppo był jesz­cze mały; nie wiem tego na pewno, bo ni­gdy nie mówił o ojcu. Miał jesz­cze star­szego brata, który chyba zacią­gnął się do woj­ska. Kiedy teraz o tym myślę, to docho­dzę do wnio­sku, że nasza paczka była tak dobrze zgrana, bo żaden z nas nie miał „nor­mal­nej” rodziny.

– A twoi rodzice przy­cho­dzą? – spy­tał Hoppo.

– Chyba tak. Mam nadzieję, że nie zepsują nam zabawy.

Hoppo wzru­szył ramio­nami.

– Będzie spoko. Ma być magik.

– Wiem.

Uśmiech­nę­li­śmy się i Hoppo powie­dział:

– Możemy teraz przejść się po skle­pach i poszu­kać cze­goś dla Gava.

Zawa­ha­łem się. Lubi­łem spę­dzać czas z Hop­pem, bo przy nim nie musia­łem przez cały czas silić się na żarty i uwa­żać na men­talne kuk­sańce. Mogłem się wylu­zo­wać.

Hoppo nie był naj­by­strzej­szym dziec­kiem, ale za to zawsze wie­dział, jak się zacho­wać. Nie zale­żało mu na tym, żeby wszy­scy go lubili, jak Gru­bemu Gavowi, i nie uda­wał kogoś innego tylko po to, żeby odna­leźć się w gru­pie, jak robił Mic­key Metal. Sza­no­wa­łem go za to.

I dla­tego było mi tro­chę głu­pio, kiedy odpar­łem:

– Nie mogę. Muszę wra­cać i pomóc tacie przy remon­cie.

To była moja stan­dar­dowa wymówka. Nikt nie mógł zaprze­czyć, że nasz dom wyma­gał remontu.

Hoppo przy­tak­nął, dokoń­czył swo­jego lizaka i rzu­cił papie­rek na zie­mię.

– Dobra, to przejdę się z Mur­phym.

– Okej. Na razie.

– Na razie.

Hoppo zesko­czył z dra­binki i poszedł w swoją stronę. Luźna grzywka koły­sała mu się na czole, a Mur­phy czła­pał u jego boku. Wyrzu­ci­łem swój papie­rek po lizaku do kosza i ruszy­łem w prze­ciw­nym kie­runku, a jak już byłem pewien, że mnie nie zoba­czy, zawró­ci­łem i posze­dłem z powro­tem do mia­sta.

Nie chcia­łem okła­my­wać Hoppa, ale pew­nymi tajem­ni­cami nie powinno się dzie­lić nawet z naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. Tak, dzieci też mie­wają swoje tajem­nice. Bywa, że wię­cej niż doro­śli.

Zda­wa­łem sobie sprawę, że w naszej paczce ja jestem typem kujona. Pil­nie się uczy­łem i może byłem nieco sztywny. W dodatku lubi­łem kolek­cjo­no­wać różne przed­mioty – znaczki, monety, reso­raki. Zresztą nie tylko. Zbie­ra­łem też muszle, pta­sie czaszki z lasu, zgu­bione klu­cze. Aż dziwne, jak czę­sto zda­rzało mi się zna­leźć te ostat­nie. Podo­bała mi się myśl, że mógł­bym zakra­dać się do cudzych domów, mimo że nie wie­dzia­łem, czyje klu­cze znaj­duję i do któ­rych zam­ków pasują.

Bar­dzo dba­łem o swoją kolek­cję. Trzy­ma­łem ją ukrytą w bez­piecz­nym miej­scu. Pew­nie krę­ciło mnie poczu­cie kon­troli. Jako dziecko nie mia­łem zbyt­niego wpływu na prze­bieg swo­jego życia, ale tylko ja wie­dzia­łem, co się kryje w moich pudeł­kach, i tylko ja mogłem coś do nich wkła­dać albo coś z nich wyj­mo­wać.

Od wypadku w weso­łym mia­steczku zbie­ra­łem coraz wię­cej. Znaj­do­wa­łem różne rze­czy na ziemi albo zabie­ra­łem coś, co inni gdzieś zosta­wili. Dzi­wiło mnie, z jaką bez­tro­ską ludzie pod­cho­dzą cza­sem do swo­ich przed­mio­tów, jakby nie rozu­mieli, że w każ­dej chwili mogą je na zawsze stra­cić.

Zda­rzało się też, że widzia­łem coś, co abso­lut­nie musia­łem mieć, a wtedy po pro­stu bra­łem to bez pła­ce­nia.

Ander­bury nie było dużym mia­stem, ale latem robiło się w nim tłoczno od tury­stów, głów­nie z Ame­ryki. Zapeł­niali wąskie chod­niki i łazili w swo­ich kwie­ci­stych sukien­kach i luź­nych szor­tach, wodząc pal­cami po mapach i poka­zu­jąc na budynki.

Oprócz kate­dry mie­li­śmy też rynek z dużym skle­pem towa­ro­wym, całą masą malut­kich her­ba­ciarni i jed­nym ele­ganc­kim hote­lem. Główną ulicę zdo­mi­no­wały nudy typu super­mar­ket, apteka czy księ­gar­nia, ale był tam też ogromny sklep 1001 Dro­bia­zgów.

Było to ulu­bione miej­sce wszyst­kich dzie­cia­ków z Ander­bury. Sprze­da­wali tam wszystko, co tylko można było sobie wyma­rzyć. Mieli całe półki zaba­wek, od dużych i dro­gich, po pla­sti­kowe badzie­wia, któ­rych można było kupić cały koszyk i zosta­wały jesz­cze drobne na sło­dy­cze przy kasie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

You can­not be serious! – Nie mówisz poważ­nie! Słynne zda­nie wypo­wie­dziane przez zna­nego z wybu­cho­wego tem­pe­ra­mentu ame­ry­kań­skiego teni­si­stę Johna McEn­roe do sędziego głów­nego meczu, który, jego zda­niem, skrzyw­dził go swoją decy­zją. [wróć]

school is out for sum­mer – szkoła w waka­cje jest zamknięta. Zda­nie to pocho­dzi z pio­senki School’s Out zespołu Alice Cooper. [wróć]

Robin – trój­ko­łowy samo­chód pro­du­ko­wany przez bry­tyj­ską firmę Reliant. [wróć]