Płonące dziewczyny - C.J. Tudor - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Płonące dziewczyny ebook i audiobook

C. J. Tudor

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Witajcie w miejscowości Chapel Croft.

W tej uroczej angielskiej wiosce w XVI wieku na stosie spalono grupę wieśniaków, w tym dwie nastolatki. Trzydzieści lat temu zaginęły tam dwie dziewczyny, a przed dwoma miesiącami samobójstwo popełnił proboszcz miejscowej parafii.

Jack Brooks – pastorka Kościoła anglikańskiego, oraz samotna matka piętnastoletniej córki – przybywa do wioski, aby objąć parafię po zmarłym poprzedniku. Wśród jego rzeczy znajduje m.in. zestaw do egzorcyzmów i notkę z cytatem z Pisma Świętego. „Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajnego, co by się nie stało wiadome”.

Im lepiej Jack i jej córka Flo poznają wieś i jej mieszkańców, tym głębiej zostają wciągnięte w podziały, tajemnice i podejrzenia. A kiedy Flo nawiedzają wizje w starej kaplicy, staje się jasne, że w Chapel Croft są duchy, które nie mogą znaleźć spokoju.

Jednak odkrycie prawdy może być niezwykle trudne. W Chapel Croft każdy ma coś do ukrycia i nikt nie ufa obcym.

C.J. Tudor ponownie udowadnia, że jest jedną z najlepszych autorek thrillerów kryminalnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 2 min

Lektor: Marcin Hycnar

Oceny
4,4 (806 ocen)
438
258
82
24
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ArturRivabella

Z braku laku…

Jedna wielka sztampa ukryta pod maską słabo wykorzystanej myśli progresywnej w postaci Pastorki. Gdyby główna bohaterka nie poprawiała co chwila swojej koloratki mogłaby być równie dobrze dziennikarką lub wścibską sąsiadką. W tle upchane nikomu niepotrzebni bohaterowie którzy nie maja żadnej barwy. Mnóstwo wątków bez większego sensu, upchane na sile tylko po to żeby zgadzała się ilość stron w książce. Myśle, że Pani Tudor miała kryzys twórczy a deadline jest deadline. Myśle ze sama autorka nie może czytać tej książki.
53
zamnacla

Dobrze spędzony czas

Nie jestem fanką kryminałów, ale w ten się wyjątkowo wciągnęłam. Książkę przeczytałam w jedną noc, co nie było najmądrzejszą decyzją, bo lektura jest niepokojąca i momentami straszna. Brakowało mi trochę głębi w niektórych postaciach. Ciekawe obsadzenie w środowisku wiejsko-kościelnym. Jestem na 86% pewna, że sięgnę po resztę książek tej autorki.
10
Sikorka612

Nie oderwiesz się od lektury

W tej książce jest wszystko co potrzeba. Mrok, strach i tajemnice. Bardzo mi się podobała.
00
dagmarakrynicka1987

Całkiem niezła

Jakaś taka dziwna, początek nudny ale później lekko się rozkręca. Wcześniejsze książki autorki są ciekawsze
00
Ohacisujep

Dobrze spędzony czas

dobra
00

Popularność




Prolog

„Jakim męż­czy­zną jestem?”

Ostat­nio czę­sto zada­wał sobie to pyta­nie.

„Służę Bogu. Jestem kapła­nem. Speł­niam wolę Pana”.

Ale czy to wystar­cza?

Patrzył na nie­wielki pobie­lany dom. Dach kryty strze­chą, jasno­fio­le­towy powoj­nik na ścia­nach ską­pa­nych w bled­ną­cym świe­tle słońca póź­nego lata. Na drze­wach ćwier­kały ptaki. Wśród krza­ków leni­wie bzy­kały psz­czoły.

„Gniazdo nie­pra­wo­ści. W naj­bar­dziej nie­win­nym oto­cze­niu”.

Ruszył powoli krótką ścieżką. Żołą­dek ści­skał mu strach. Przy­po­mi­nało to ból fizyczny, skręt kiszek. Uniósł rękę, lecz drzwi się otwo­rzyły, nim zastu­kał.

– Och, Bogu dzięki, że ojciec przy­szedł!

Matka stała w drzwiach, ugi­na­jąc się na nogach. Rzad­kie brą­zowe włosy przy­le­pione do czaszki. Prze­krwione oczy, szara, pomarsz­czona skóra.

„Oto, co się dzieje, gdy pojawi się Sza­tan”.

Wszedł do środka. W domu śmier­działo. Kwa­śny zapach brudu. Jak do tego doszło? Popa­trzył na schody. Ciem­ność na szczy­cie wyda­wała się gęsta od zła. Poło­żył rękę na porę­czy. Nogi odma­wiały mu posłu­szeń­stwa. Zaci­snął powieki i oddy­chał głę­boko.

„Służę Bogu”.

– Pokaż mi.

Zaczął wcho­dzić po scho­dach. Na pię­trze znaj­do­wało się troje drzwi. Z jed­nych wyj­rzał chło­piec w popla­mio­nym T-shir­cie i szor­tach; miał mar­twy wyraz twa­rzy. Zamknął drzwi na widok postaci w czar­nym stroju.

Otwo­rzył sąsied­nie drzwi. Poczuł cie­pło i smród. Przy­ło­żył rękę do ust i pró­bo­wał nie zwy­mio­to­wać.

Łóżko było zapla­mione krwią i eks­kre­men­tami. Do słup­ków w naroż­ni­kach przy­wią­zano sznury, ale wisiały luźno. Na mate­racu leżała otwarta skó­rzana walizka. W środku znaj­do­wały się akce­so­ria przy­mo­co­wane moc­nymi skó­rza­nymi paskami: duży kru­cy­fiks, Biblia, woda świę­cona, kawałki muślinu.

Dwóch przed­mio­tów bra­ko­wało. Leżały na pod­ło­dze. Skal­pel i długi ząb­ko­wany nóż. Były lep­kie od krwi. Ciało ota­czała ciem­no­czer­wona kałuża.

Prze­łknął ślinę. Zaschło mu w ustach.

– Wielki Boże, co tu się stało?!

– Mówi­łam ojcu, mówi­łam, że dia­beł…

– Dość!

Zauwa­żył przed­miot leżący na noc­nym sto­liku. Pod­szedł. Małe czarne pudełko. Patrzył na nie przez chwilę, po czym odwró­cił się w stronę matki sto­ją­cej w drzwiach. Zała­mała ręce i spoj­rzała na niego bła­gal­nie.

– Co teraz zro­bimy?!

„My”. On też ponosi odpo­wie­dzial­ność. Popa­trzył na zakrwa­wione, oka­le­czone ciało leżące na pod­ło­dze.

„Jakim męż­czy­zną jestem?”

– Przy­nieś ścierki i środki czysz­czące. Natych­miast.

„WELDON HERALD”, CZWAR­TEK,

24 MAJA 1990

ZAGI­NIĘ­CIE NASTO­LA­TEK

Poli­cja wysto­so­wała apel o pomoc w poszu­ki­wa­niu dwóch nasto­la­tek zagi­nio­nych w Sus­sex: Merry Lane i Joy Har­ris. Obie mają po pięt­na­ście lat i ist­nieje podej­rze­nie, że mogły razem uciec z domu. Joy widziano po raz ostatni 12 maja wie­czo­rem na przy­stanku auto­bu­so­wym w Hen­field. Tydzień póź­niej, 19 maja, Merry znik­nęła ze swo­jego domu w Cha­pel Croft, pozo­sta­wia­jąc list poże­gnalny.

Poli­cja nie podej­rzewa, że dziew­częta padły ofiarą prze­stęp­stwa, ale nie­po­koi się o ich los i ape­luje, by skon­tak­to­wały się z bli­skimi.

„Nie zosta­nie­cie uka­rane. Rodzice się o was mar­twią. Chcą wie­dzieć, czy jeste­ście bez­pieczne. Może­cie w każ­dej chwili wró­cić do domu”.

Joy, drob­nej budowy, sto sześć­dzie­siąt osiem cen­ty­me­trów wzro­stu, ma dłu­gie jasne włosy i deli­katne rysy twa­rzy. Była ubrana w różowy T-shirt, deka­ty­zo­wane dżinsy i buty spor­towe marki Dun­lop Green Flash.

Merry, szczu­pła, sto sie­dem­dzie­siąt trzy cen­ty­me­try wzro­stu, ma krót­kie ciemne włosy. Nosiła luźny szary swe­ter, dżinsy i czarne trampki.

Osoby, które widziały poszu­ki­wane nasto­latki, są pro­szone o kon­takt z poste­run­kiem poli­cji w Weldon pod numer 01323 456723 albo o tele­fon na linię orga­ni­za­cji Cri­me­stop­pers, 0800 555 111.

Rozdział 1

Sytu­acja jest wysoce nie­for­tunna. – Biskup John Dur­kin uśmie­cha się dobro­dusz­nie.

Jestem pra­wie pewna, że biskup John Dur­kin pra­wie wszystko robi dobro­dusz­nie, nawet kupę.

Jest naj­młod­szym bisku­pem w histo­rii die­ce­zji obej­mu­ją­cej pół­nocną część hrab­stwa Not­tin­gham, uta­len­to­wa­nym mówcą i auto­rem kilku cenio­nych arty­ku­łów z dzie­dziny teo­lo­gii. Była­bym zdu­miona, gdyby się oka­zało, że ni­gdy nie pró­bo­wał cho­dzić po powierzchni jeziora.

Jest także palan­tem.

Wiem o tym ja, jego kole­dzy, cała kuria. Myślę, że w sekre­cie nawet on sam o tym wie.

Nie­stety, nikt mu tego nie powie. Z pew­no­ścią nie ja. Nie dzi­siaj. Nie w chwili, gdy trzyma w swo­ich gład­kich, wypie­lę­gno­wa­nych dło­niach moją przy­szłość, pracę i dom.

– Takie nie­przy­jemne wyda­rze­nie może zachwiać wiarą para­fian – odzywa się.

– Nie zachwiało ich wiarą. Są roz­gnie­wani i zasmu­ceni. Nie pozwolę, żeby to wyda­rze­nie znisz­czyło wszystko, cośmy osią­gnęli. Nie zosta­wię tych ludzi, kiedy mnie naj­bar­dziej potrze­bują.

– Czy rze­czy­wi­ście potrze­bują? W nabo­żeń­stwach uczest­ni­czy coraz mniej wier­nych. Odwo­łano zaję­cia. Sły­sza­łem, że grupy dzie­cięce zamie­rzają się prze­nieść do innej para­fii.

– To z powodu poli­cjan­tów krę­cą­cych się w pobliżu i żół­tych taśm. Ta spo­łecz­ność nie prze­pada za poli­cją.

– Rozu­miem, że…

Niczego nie rozu­mie. Dur­kin prze­bywa na tere­nie dziel­nicy robot­ni­czej tylko wtedy, gdy jego oso­bi­sty szo­fer przy­pad­kiem skręci w złą stronę, wio­ząc go do sali gim­na­stycz­nej.

– Jestem pewna, że to się wkrótce zmieni. Odzy­skam ich zaufa­nie.

Nie dodaję, że bar­dzo mi na tym zależy. Popeł­ni­łam błąd i muszę go napra­wić.

– Potrafi pani czy­nić cuda? – Nim odpo­wia­dam, Dur­kin cią­gnie gładko: – Pro­szę posłu­chać, Jack. Wiem, że bar­dzo się pani sta­rała, ale wpa­dła pani w kło­poty.

Sie­dzę sztywno na krze­śle, wal­cząc z pokusą sple­ce­nia rąk na piersi jak nadą­sana nasto­latka.

– Myśla­łam, że mamy obo­wią­zek nawią­zy­wać bli­skie związki z para­fia­nami.

– Nasz pod­sta­wowy obo­wią­zek to dbać o dobre imię Kościoła. Żyjemy w trud­nych cza­sach. Kościół prze­żywa kry­zys. Coraz mniej ludzi uczest­ni­czy w nabo­żeń­stwach. Toczymy trudną walkę nawet bez nega­tyw­nego roz­głosu w mediach.

Dur­kin tylko tym się przej­muje. Mediami. Naj­waż­niej­szy jest PR. Kościół i tak nie ma naj­lep­szej prasy, a ja wszystko schrza­ni­łam. Chcia­łam rato­wać małą dziew­czynkę, a zamiast tego ska­za­łam ją na śmierć.

– Więc wasza eks­ce­len­cja chce, żebym podała się do dymi­sji?

– W żad­nym wypadku. Byłoby wielką stratą, gdyby odszedł od nas ktoś pani kali­bru. – Łączy czubki pal­ców obu rąk. Naprawdę to robi. – Źle by to wyglą­dało. Byłoby przy­zna­niem się do winy. Musimy sta­ran­nie roz­wa­żyć następny krok.

Nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści. Zwłasz­cza że to Dur­kin wpadł na pomysł, by mnie prze­nieść do Not­tin­gham. Jestem jego pro­te­go­waną. Dobrze sobie radzi­łam, zmie­ni­łam pod­nisz­czony kościół w ubo­giej dziel­nicy w ośro­dek życia miej­sco­wej spo­łecz­no­ści.

Aż do sprawy Ruby.

– Więc co wasza eks­ce­len­cja suge­ruje?

– Zmianę para­fii. Na jakiś czas. Poje­dzie pani do miej­sco­wo­ści znaj­du­ją­cej się mniej na widoku. Nie­wielki kościół w Sus­sex jest chwi­lowo pozba­wiony kapłana. Cha­pel Croft. Potrzebny jest tym­cza­sowy pastor do chwili nomi­na­cji następcy.

Patrzę na niego. Mam wra­że­nie, że zie­mia usuwa mi się spod nóg.

– Bar­dzo mi przy­kro, ale to wyklu­czone. W przy­szłym roku córka zdaje maturę. Nie mogę jej zawieźć na drugi koniec kraju.

– Uzgod­ni­łem już prze­nie­sie­nie z bisku­pem Gor­do­nem z die­ce­zji Weldon.

– Co takiego?! Jak to?! Biskup Gor­don szu­kał kogoś na to sta­no­wi­sko?! Na pewno musi ist­nieć bar­dziej odpo­wiedni miej­scowy kan­dy­dat…

Kiwa dło­nią, zby­wa­jąc moje pro­te­sty.

– Po pro­stu gawę­dzi­li­śmy. W trak­cie roz­mowy padło pani nazwi­sko. Wspo­mniał o waka­cie w Cha­pel Croft. Kom­pletny przy­pa­dek. – Przy­cho­dzi mi do głowy, że Dur­kin potrafi lepiej pocią­gać za sznurki niż ojciec Pino­kia. – Pro­szę wziąć pod uwagę pozy­tywne aspekty tej nomi­na­cji – cią­gnie. – Piękna oko­lica, świeże powie­trze, pola. Nie­wielka, bez­pieczna wio­ska. Będzie­cie zachwy­cone.

– Myślę, że wiem, co jest dobre dla mnie i Flo. Odpo­wiedź brzmi: nie.

– W takim razie muszę być bru­talny. – Spo­gląda mi w oczy. – To nie jest prośba.

Dur­kin nie bez powodu jest naj­młod­szym bisku­pem die­ce­zjal­nym. Nie ma to nic wspól­nego z dobro­dusz­no­ścią.

Zaci­skam pię­ści na kola­nach.

– Rozu­miem.

– Dosko­nale. Zaczyna pani pracę w przy­szłym tygo­dniu. Pro­szę pamię­tać, aby zabrać kalo­sze.

Rozdział 2

Chry­ste!

– Znowu wzy­wasz imię Pana Boga nada­remno.

– Wiem, ale… – Flo kręci głową. – Co za zadu­pie!

Trudno nie przy­znać jej racji. Zatrzy­muję samo­chód i patrzę na kaplicę. W pobliżu stoi nasz nowy, nie­wielki dom. Można by go nawet uznać za ładny, gdyby nie to, że jest nie­po­ko­jąco prze­krzy­wiony, jakby za chwilę miał się roz­paść cegła po cegle.

Kaplica jest mała, kwa­dra­towa i brud­no­szara. Nie ma strze­li­stego dachu, krzyża ani witraży. Od frontu znaj­dują się cztery pro­sto­kątne okna, dwa na górze, dwa na dole. Mię­dzy gór­nymi oknami umiesz­czono zegar. Wokół bie­gnie ozdobny napis: „Wyko­rzy­stujmy czas, gdyż dni są złe”1.

Ładne. Nie­stety, ostat­nia litera w sło­wie „czas” się zatarła, więc napis brzmi: „Wyko­rzy­stujmy cza”.

Wysia­dam z samo­chodu. Parne powie­trze spra­wia, że ubra­nie natych­miast klei mi się do skóry. Wokół są tylko puste pola. Wio­ska składa się z około dwu­dzie­stu pię­ciu domów, pubu, sklepu i klubu. Sły­chać tylko ptaki i oka­zjo­nalne brzę­cze­nie psz­czoły. Ogar­nia mnie zde­ner­wo­wa­nie.

– Okej – mówię, sta­ra­jąc się nadać swo­jemu gło­sowi opty­mi­styczne brzmie­nie i nie ujaw­niać trwogi, którą czuję. – Wejdźmy do kaplicy i rozej­rzyjmy się.

– Nie obej­rzymy nowego miesz­ka­nia? – pyta Flo.

– Naj­pierw dom Boga. Potem dom jego dzieci.

Prze­wraca oczami, dając do zro­zu­mie­nia, że jestem męczącą idiotką. Nasto­let­nie dziew­częta potra­fią wiele wyra­zić za pomocą ruchów gałek ocznych. I tak dobrze, że w ogóle ją rozu­miem: po ukoń­cze­niu przez córkę pięt­na­stego roku życia próby nawią­za­nia komu­ni­ka­cji wer­bal­nej cza­sem przy­po­mi­nają próbę prze­bi­cia głową cegla­nego muru.

– Poza tym nasze meble cią­gle tkwią w kor­kach na auto­stra­dzie M25 – dodaję. – W kościele są przy­naj­mniej ławki.

Zamyka drzwi auta i wle­cze się za mną z ponurą miną. Zer­kam na nią: ciemne włosy ostrzy­żone na boba, kol­czyk w nosie (ciężko wywal­czony i zdej­mo­wany przed pój­ściem do szkoły) i duży apa­rat foto­gra­ficzny marki Nikon nie­mal stale wiszący na szyi. Czę­sto myślę, że moja córka byłaby ide­alną kan­dy­datką do zastą­pie­nia Winony Ryder w remake’u Soku z żuka.

Od drogi do kaplicy bie­gnie długa ścieżka. Przed bramą stoi odra­pana meta­lowa skrzynka na listy. Powie­dziano mi, że jeśli nikogo nie zastanę po przy­jeź­dzie, znajdę w niej klu­cze. Otwie­ram wieko, wkła­dam rękę do środka i – bingo! Wyj­muję dwa klu­cze Yale, z pew­no­ścią do chaty, i ciężki żela­zny klucz jak do bramy z Tol­kiena. Domy­ślam się, że to klucz do kaplicy.

– Cóż, przy­naj­mniej możemy wejść – mówię.

– Tak – odpo­wiada Flo z kamienną miną.

Igno­ruję ją i otwie­ram bramę. Ścieżka jest stroma i nie­równa. Po obu stro­nach widać nagrobki ster­czące z wyso­kiej trawy. Po lewej stoi wysoki pomnik. Ponury, szary obe­lisk. U pod­stawy leży coś, co przy­po­mina wią­zankę zwię­dłych kwia­tów. Jed­nak z bli­ska widać, że to nie kwiaty, tylko małe laleczki sple­cione z gałą­zek.

– Co to takiego? – pyta Flo, się­ga­jąc po apa­rat.

– Pło­nące dziew­czyny – odpo­wia­dam machi­nal­nie. Flo kuca i pstryka kilka zdjęć. – To tra­dy­cja Cha­pel Croft – dodaję. – Czy­ta­łam o niej w inter­ne­cie. Ludzie robią te figurki na cześć męczen­ni­ków z Sus­sex.

– Kogo?

– W okre­sie prze­śla­do­wań pro­te­stan­tów za pano­wa­nia kró­lo­wej Marii Tudor spa­lono na sto­sie grupę wie­śnia­ków. Przed kaplicą zgi­nęły dwie dziew­czyny.

Wstaje i krzywi się.

– I ludzie robią na ich pamiątkę te dzi­waczne figurki?

– Palą je w rocz­nicę ich śmierci.

– Coś jak z Blair Witch.

– Wła­śnie taka jest wieś. – Po raz ostatni zer­kam lek­ce­wa­żąco na laleczki. – Pełna dzi­wacz­nych zwy­cza­jów.

Flo wyj­muje komórkę i robi jesz­cze kilka zdjęć, praw­do­po­dob­nie by je wysłać przy­ja­cio­łom z Not­tin­gham („Popa­trz­cie, co robią te zwa­rio­wane wsio­chy”), po czym idzie za mną.

Docie­ramy do drzwi kaplicy. Wkła­dam do zamka żela­zny klucz. Cho­dzi ciężko i muszę go mocno naci­snąć, by się prze­krę­cił. Drzwi otwie­rają się ze skrzy­pie­niem, tro­chę jak z hor­roru. Otwie­ram je sze­rzej.

Na dwo­rze świeci sierp­niowe słońce, ale w kaplicy jest ciemno. Oczy przy­zwy­cza­jają się do mroku dopiero po chwili. Przez brudne okna wpa­dają pro­mie­nie słońca, oświe­tla­jąc dro­binki kurzu uno­szące się w powie­trzu.

Kaplica jest dziw­nie roz­pla­no­wana: nie­wielka nawa i sześć rzę­dów ławek naprze­ciwko ołta­rza. Po obu stro­nach drew­niane schody pro­wa­dzące na gale­rię, gdzie rów­nież stoją ławki. Przy­po­mina nie­wielki teatr albo arenę walk gla­dia­to­rów. Zasta­na­wiam się, jakim cudem prze­szła kon­trolę prze­ciw­po­ża­rową.

Wnę­trze pach­nie stę­chli­zną i sta­ro­ścią, co wydaje się dziwne, bo jesz­cze kilka tygo­dni temu kaplica była regu­lar­nie uży­wana. Podob­nie jak inne kościoły jest jed­no­cze­śnie duszna i zimna.

Na końcu nawy znaj­duje się nie­wielki obszar odgro­dzony żół­tymi barier­kami. Na jed­nej z nich wisi tabliczka z odręcz­nym napi­sem: „Uwaga! Nie­równa posadzka. Oblu­zo­wane płyty”.

– Zmie­niam zda­nie – mówi Flo. – Nie zadu­pie, ale prze­ra­ża­jące zadu­pie.

– Mogło być gorzej.

– Czyli?

– Kor­niki, grzyb, robaki?

– Zacze­kam na zewnątrz. – Odwraca się i wycho­dzi.

Nie idę za nią. Naj­le­piej odcze­kać. Nie mogę jej pocie­szyć. Zmu­si­łam ją do opusz­cze­nia mia­sta, które lubi, szkoły, w któ­rej dobrze się czuła, i przy­wio­złam do wsi, która ma do zaofe­ro­wa­nia tylko pola i woń kro­wiego łajna. Prze­ko­na­nie jej będzie wyma­gało tro­chę pracy.

Patrzę na drew­niany ołtarz.

– Boże, co ja tutaj robię?

– Mógł­bym pani w czymś pomóc?

Odwra­cam się.

Stoi przede mną męż­czy­zna. Szczu­pły i bar­dzo blady; kre­dową barwę cery pod­kre­ślają lśniące czarne włosy zacze­sane do tyłu we wdowi szpic. Mimo cie­pła ma na sobie ciemny gar­ni­tur i szarą koszulę bez koł­nie­rzyka. Wygląda jak wam­pir wybie­ra­jący się do klubu jaz­zo­wego.

– Prze­pra­szam, jesz­cze ni­gdy nie otrzy­ma­łam bez­po­śred­niej odpo­wie­dzi na podobne pyta­nie. – Uśmie­cham się i wycią­gam rękę. – Nazy­wam się Jack.

W dal­szym ciągu patrzy na mnie podejrz­li­wie.

– Jestem świec­kim admi­ni­stra­to­rem para­fii. Jak się pani tu dostała?

Zdaję sobie sprawę, że nie wło­ży­łam kolo­ratki, a jemu praw­do­po­dob­nie powie­dziano tylko, że przy­je­dzie pastor Bro­oks. Oczy­wi­ście mógłby wyszu­kać mnie w inter­ne­cie, ale wygląda jak zaby­tek z epoki gęsich piór i inkau­stu.

– Prze­pra­szam. Jack Bro­oks? Pastor Bro­oks? – Otwiera sze­rzej oczy. Lekko się rumieni. Wiem, że forma mojego imie­nia jest myląca. Przy­znaję, że spra­wia mi to przy­jem­ność. – O Boże… Pro­szę mi wyba­czyć. Po pro­stu…

– Nie tego się pan spo­dzie­wał?

– Nie.

– Kogoś wyż­szego, szczu­plej­szego, przy­stoj­niej­szego?

Nagle sły­szę krzyk:

– MAMO! – Odwra­cam się. W drzwiach stoi Flo. Jest blada, wytrzesz­cza oczy. W mojej gło­wie dźwię­czą dzwonki alar­mowe. – Tam jest dziew­czynka! Ona… chyba jest ranna! Musisz przyjść, natych­miast!

Rozdział 3

Dziew­czynka ma nie wię­cej niż trzy­na­ście lat. Jest ubrana w sukienkę, która kie­dyś mogła być biała. Bose stopy… jest cała zalana krwią.

Włosy są pokryte rdzawą cie­czą, twarz czer­wo­nymi smu­gami, a sukienka ciem­no­kasz­ta­no­wymi pla­mami. Idzie ścieżką w naszą stronę, zosta­wia­jąc małe, krwawe ślady.

Patrzę na nią, roz­pacz­li­wie zasta­na­wia­jąc się, co się stało. Wpa­dła pod samo­chód?! Widzę na dro­dze jedno auto. Skąd tyle krwi?! Jak to moż­liwe, że jest w sta­nie cho­dzić?!

Zbli­żam się do niej ostroż­nie i kucam.

– Cześć, kocha­nie! Jesteś ranna? – Patrzy na mnie. Ma inten­syw­nie błę­kitne oczy, w któ­rych maluje się prze­ra­że­nie. Kręci głową. Nie jest ranna. Więc skąd tyle krwi? – To dobrze. Możesz mi powie­dzieć, co się stało?

– Zabił ją.

Dzień jest upalny, ale czuję chłodny dreszcz.

– Kogo?

– Pippę.

– Zadzwoń na poli­cję, Flo – mówię ostroż­nie.

Córka wyj­muje komórkę i spo­gląda na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Nie ma sygnału.

Cho­lera! Ogar­nia mnie déjà vu. Czuję mdło­ści. Krew, mała dziew­czynka… Tylko nie to, nie po raz drugi.

Odwra­cam się w stronę wam­pira wybie­ra­ją­cego się do klubu jaz­zo­wego. Cią­gle stoi przy drzwiach.

– Nie dosły­sza­łam pań­skiego imie­nia.

– Aaron.

– W kaplicy jest tele­fon sta­cjo­narny?

– Tak, w zakry­stii.

– Mógłby pan zadzwo­nić na poli­cję?

Waha się.

– Znam tę dziew­czynkę. To córka Har­pe­rów.

– Jak ma na imię?

– Poppy.

– Okej. – Uśmie­cham się uspo­ka­ja­jąco do małej. – Wezwiemy pomoc, Poppy.

Aaron w dal­szym ciągu się nie rusza. Szok, może nie­zde­cy­do­wa­nie? Tak czy ina­czej, nie zro­bił tego, o co pro­si­łam.

– Niech pan zadzwoni na poli­cję! – rzu­cam ostro.

Wcho­dzi do kaplicy. Nagle sły­szę war­kot pędzą­cego samo­chodu. Uno­szę oczy i widzę range rovera, który wyjeż­dża zza zakrętu i zatrzy­muje się z piskiem opon przed bramą. Kie­rowca otwiera drzwi.

– Poppy! – Z samo­chodu wyska­kuje bar­czy­sty męż­czy­zna i bie­gnie ścieżką w naszą stronę. – O Boże, Poppy, wszę­dzie cię szu­ka­łem! Ucie­kłaś?!

Pro­stuję się.

– To pana córka?

– Tak. Nazy­wam się Simon Har­per. – Mówi to z dumą, jakby był powszech­nie znaną posta­cią. – Kim pani jest, do licha?!

Gryzę się w język.

– Pastor Bro­oks, nowa gospo­dyni para­fii. Może mi pan powie­dzieć, co się tu wła­ści­wie dzieje? Pań­ska córka jest zalana krwią.

Marsz­czy brwi. Jest kilka lat star­szy ode mnie. Masywny, ale nie gruby. Bru­tal­ność wypi­sana na twa­rzy. Mam wra­że­nie, że nie jest przy­zwy­cza­jony do ostrych pytań, zwłasz­cza ze strony kobiet.

– Nic się nie stało.

– W cza­sie tek­sa­skiej masa­kry piłą mecha­niczną też nic się nie stało – wtrąca Flo.

Simon Har­per zerka na nią z iry­ta­cją, po czym znowu odwraca się w moją stronę.

– Mogę panią zapew­nić, pani pastor, że to po pro­stu nie­po­ro­zu­mie­nie. Poppy, podejdź do mnie. – Wyciąga rękę. Poppy chowa się za moimi ple­cami.

– Pana córka powie­działa, że ktoś został zabity.

– Co takiego?!

– Pippa.

– Och, na litość boską! – Har­per prze­wraca oczami. – To śmieszne.

– Może pozwólmy poli­cji zde­cy­do­wać, czy to naprawdę takie śmieszne.

– Peppa, a nie Pippa… Peppa to świ­nia.

– Słu­cham?

– To świń­ska krew.

Patrzę na niego. Czuję strużki potu spły­wa­jące po ple­cach. Sły­chać war­kot. Drogą powoli jedzie trak­tor. Simon Har­per wzdy­cha ciężko.

– Czy mogli­by­śmy wejść do domu i umyć Poppy? Nie mogę jej zabrać samo­cho­dem w takim sta­nie.

Zer­kam na stary dom.

– Pro­szę za mną.

Po raz pierw­szy wcho­dzę do nowego domu. Nie spo­dzie­wa­łam się, że zoba­czę go w takich oko­licz­no­ściach. Flo przy­nosi z ogrodu dwa pla­sti­kowe fote­liki i sadzamy Poppy na jed­nym z nich. Znaj­duję pod zle­wem dość czy­sto wyglą­da­jącą ście­reczkę i pół butelki mydła w pły­nie.

Zauwa­żam także latarkę i pająka wiel­ko­ści pię­ści.

– Zaj­rzę do auta – mówi Flo. – Zdaje się, że jest tam kilka nawil­ża­nych chu­s­te­czek i moja bluza od dresu, którą Poppy mogłaby wło­żyć.

– Świetny pomysł.

Wybiega z domu. „Dobra z niej dziew­czyna – myślę – mimo fochów”.

Zwil­żam ście­reczkę pod kra­nem i kucam obok Poppy. Zmy­wam jej z twa­rzy krew.

„Świń­ska krew. Jak mała dziew­czynka mogła się polać świń­ską krwią?!”

– Wiem, że wygląda to nie­ład­nie, ale zaraz wszystko wytłu­ma­czę – odzywa się Simon Har­per. Pró­buje mówić pojed­naw­czym tonem.

– Niczego nie oce­niam. To naj­waż­niej­sza zasada mojej pro­fe­sji.

Świa­do­mie kła­mię. Ście­ram krew z czoła i uszu Poppy. Zaczyna przy­po­mi­nać dziew­czynkę, a nie ucie­ki­nierkę z powie­ści Ste­phena Kinga.

– Chciałby pan coś wytłu­ma­czyć?

– Jestem wła­ści­cie­lem farmy. Farmy Har­pe­rów. Należy do naszej rodziny od wielu poko­leń. Mamy wła­sną rzeź­nię. Wiem, że są ludzie, któ­rzy tego nie pochwa­lają…

Nie wstaję.

– Moim zda­niem warto wie­dzieć, skąd pocho­dzi to, co jemy. Więk­szość dzieci z mojej poprzed­niej para­fii uwa­żała, że mięso rośnie samo z sie­bie w McDo­nal­dzie.

– Oczy­wi­ście… cóż, no wła­śnie. Sta­ramy się tak wycho­wy­wać córki, by rozu­miały, na czym polega praca na far­mie, nie trak­to­wały zwie­rząt zbyt sen­ty­men­tal­nie. Rosie, star­sza, ni­gdy nie miała z tym kło­po­tów, ale Poppy jest bar­dziej… wraż­liwa. – Wyczu­wam, że wraż­li­wość to eufe­mizm. Wygła­dzam włosy Poppy. Patrzy na mnie lśnią­cymi błę­kit­nymi oczami. W jej wzroku jest coś pustego. – Mówi­łem Emmie… to moja żona… że nie powinna pozwa­lać dziew­czyn­kom nada­wać im imion.

– Komu?

– Świ­niom. Poppy była zachwy­cona… ale potem oczy­wi­ście się do nich przy­wią­zała, zwłasz­cza do jed­nej.

– Peppy?

– Tak.

– Dziś rano zaczę­li­śmy świ­nio­bi­cie.

– Ach, rozu­miem…

– Poppy miała iść z Rosie na plac zabaw, ale… musiały zmie­nić plany. Wró­ciły wcze­śniej, a potem zoba­czy­łem Poppy sto­jącą…

Prze­rywa z oszo­ło­mioną miną. Wyobra­żam sobie dziecko wbie­ga­jące do rzeźni i widzące kosz­marną scenę.

– Dalej nie rozu­miem, jak się popla­miła krwią.

– Musiała się pośli­zgnąć i upaść na posadzkę. Póź­niej ucie­kła, zna pani dal­szy ciąg… – Spo­gląda na mnie. – Nawet nie ma pani poję­cia, jak mi przy­kro, ale pro­wa­dzimy gospo­dar­stwo rolne. Tak wygląda nasza praca.

Czuję lek­kie współ­czu­cie. Płu­czę ście­reczkę i usu­wam resztkę krwi z twa­rzy Poppy. Póź­niej wyj­muję z kie­szeni dżin­sów gumkę i wiążę jej wil­gotne włosy w kucyk.

Uśmie­cham się.

– Wie­dzia­łam, że w końcu zoba­czę śliczną dziew­czynkę.

Cią­gle nic. Tro­chę wytrąca mnie to z rów­no­wagi. Ale cza­sem tak działa trauma. Widy­wa­łam to już wcze­śniej. Praca pastorki w ubo­giej dziel­nicy mia­sta to nie tylko pie­cze­nie ciast i wyprze­daże gara­żowe. Czę­sto spo­tyka się ludzi mają­cych kło­poty, sta­rych i mło­dych. Jed­nak dzieci bywają mal­tre­to­wane nie tylko w mia­stach. To też wiem.

Odwra­cam się w stronę Simona.

– Poppy ma jakieś zwie­rzęta?

– Trzy­mamy kilka psów paster­skich, ale miesz­kają w budach.

– Może byłoby dobrze, gdyby Poppy miała wła­sne zwie­rzę. Nie­wiel­kie, na przy­kład cho­mika, któ­rym mogłaby się opie­ko­wać?

Przez chwilę myślę, że Simon przyj­mie moją pro­po­zy­cję. Póź­niej jego twarz znowu staje się nie­prze­nik­niona.

– Dzię­kuję, pani pastor, ale myślę, że wiem, jak postę­po­wać z córką.

O mało nie odpo­wia­dam, że ostat­nie wyda­rze­nia temu prze­czą. Flo wcho­dzi do kuchni z nawil­ża­nymi chu­s­tecz­kami i bluzą od dresu z podo­bi­zną Jacka Szkie­le­tona2.

– Może być?

Kiwam głową, czu­jąc ogar­nia­jące mnie znu­że­nie.

– Świet­nie.

Sto­imy przy drzwiach i patrzymy, jak Simon Har­per i Poppy wsia­dają do range rovera. Bluza od dresu Flo sięga Poppy do kolan. Odjeż­dżają.

Obej­muję Flo ramie­niem.

– Wła­śnie tak wygląda spo­kojna wieś.

– Rze­czy­wi­ście. Może mimo wszystko będzie zabaw­nie?

Śmieję się, a potem zauwa­żam wid­mową postać w czar­nym stroju idącą w stronę domu z dużym pudłem w rękach. Co robił tak długo w kaplicy?

– Przy­pusz­czam, że poli­cja już jedzie? – pytam.

– O nie. Zauwa­ży­łem Simona Har­pera i uzna­łem, że nie ma potrzeby dzwo­nić. – „Naprawdę, nie ma potrzeby?” Wydaje się, że Simon Har­per to bar­dzo wpły­wowa osoba w Cha­pel Croft. W wielu małych miej­sco­wo­ściach ist­nieje rodzina cie­sząca się powszech­nym sza­cun­kiem. Z powodu tra­dy­cji, stra­chu albo jed­nego i dru­giego. – Przy­po­mnia­łem sobie, że powi­nie­nem dać to pani pastor po przy­jeź­dzie – dodaje Aaron.

Wyciąga pudło w moją stronę. Na środku wypi­sano dru­ko­wa­nymi lite­rami moje nazwi­sko.

– Co to takiego?

– Nie wiem. Wczo­raj zosta­wiono to przed kaplicą.

– Kto zosta­wił?

– Nie zauwa­ży­łem. Pomy­śla­łem, że to miły poda­ru­nek.

– Może od poprzed­niego pastora? – suge­ruje Flo.

– Nie sądzę – odpo­wia­dam. – Nie żyje. – Zer­kam na Aarona, zda­jąc sobie sprawę, że moje słowa mogły zabrzmieć bez­dusz­nie. – Było mi bar­dzo przy­kro, gdy dowie­dzia­łam się o śmierci pastora Flet­chera. To musiał być szok.

– O tak.

– Zacho­ro­wał?

– Zacho­ro­wał? – Patrzy na mnie dziw­nie. – Nie powie­dzieli pani?

– Sły­sza­łam, że zmarł nie­spo­dzie­wa­nie.

– Ow­szem. Popeł­nił samo­bój­stwo.

Rozdział 4

Ksiądz biskup powi­nien był mi powie­dzieć!

Głos Dur­kina w słu­chawce jest ledwo sły­szalny.

– Deli­katna… acja… lepiej nie… szcze­góły…

– Nic mnie to nie obcho­dzi! Powin­nam była wie­dzieć.

– Ja nie… oso­bi­ście… przy­kro mi.

– Kto jesz­cze wie?

– Nie­wiele osób… zna­lazł go admi­ni­stra­tor… rada para­fialna.

Czyli praw­do­po­dob­nie wie cała wieś. Dur­kin znowu glę­dzi. Wychy­lam się dalej z okna sypialni na pię­trze. To jedyne miej­sce, gdzie łapię sygnał. Poja­wia się magiczna trze­cia kre­ska zasięgu.

– Wie­lebny Flet­cher… pro­blemy psy­chiczne… Na szczę­ście podał się wcze­śniej do dymi­sji, więc ofi­cjal­nie nie peł­nił funk­cji pastora…

Innymi słowy, nie jest to pro­blem Kościoła. Brak empa­tii Dur­kina ma w sobie coś pato­lo­gicz­nego. Czę­sto myślę, że jego talenty można by lepiej wyko­rzy­stać w poli­tyce niż w Kościele, ale cóż, może nie ma wiel­kiej róż­nicy. I duchowni, i poli­tycy prze­ma­wiają do ludzi świę­cie prze­ko­na­nych, że to, w co wie­rzą, jest słuszne.

– Powin­nam była wie­dzieć. To wpływa na moją pracę. Na to, jak miesz­kańcy postrze­gają Kościół i obec­nego pastora.

– Oczy­wi­ście. Przy­kro mi. Doszło do nie­do­pa­trze­nia. – Jestem pewna, że kła­mie. Po pro­stu nie chciał mi dać kolej­nego pre­tek­stu do odmowy. – To wszystko, Jack?

– Nie, jest jesz­cze jedna sprawa. – To nie powinno mieć zna­cze­nia. Skoro po śmierci prze­no­simy się w zaświaty, oko­licz­no­ści są nie­ważne. A jed­nak są ważne. – Jak to zro­bił?

Dłu­gie mil­cze­nie. Znam Dur­kina od dawna i wiem, że zasta­na­wia się, czy nie skła­mać. Po chwili wzdy­cha.

– Powie­sił się w kaplicy.

Flo klę­czy na pod­ło­dze salo­niku i wyj­muje rze­czy z pudeł. Na szczę­ście nie ma ich dużo. Kiedy przy­je­chała fur­go­netka firmy trans­por­to­wej, dwóch wyta­tu­owa­nych mło­dych ludzi wypa­ko­wało nasz docze­sny doby­tek w dwa­dzie­ścia minut. Nie­wielki doro­bek jak na połowę życia.

Sia­dam na wytar­tej kana­pie, ledwo miesz­czą­cej się w cia­snym salo­niku. Dom jest mały, krzywy, sufity są niskie. Nie można otwo­rzyć żad­nego okna, co spra­wia, że w środku jest nie­zno­śnie gorąco; muszę nie­ustan­nie pamię­tać, by pochy­lać głowę w drzwiach mię­dzy salo­ni­kiem a kuch­nią (a wcale nie jestem wysoka).

Łazienka jest poma­lo­wana na oliw­ko­wo­zie­lony kolor i lekko zagrzy­biona. W domu są dwa urzą­dze­nia do ogrze­wa­nia: kocioł opa­lany ole­jem i sta­ro­żytny żela­zny pie­cyk. Praw­do­po­dob­nie trzeba je spraw­dzić, bo w zimie możemy umrzeć wsku­tek zatru­cia cza­dem.

Są jed­nak pozy­tywne strony. Miesz­ka­nie jest dar­mowe: nie muszę pła­cić czyn­szu. Możemy się jakoś urzą­dzić. Ale jesz­cze nie w tej chwili. Teraz mam ochotę coś zjeść, obej­rzeć tele­wi­zję i iść spać.

Flo unosi głowę.

– Mam nadzieję, że dzi­siej­sze wyda­rze­nia nie zmie­niły two­jej opi­nii, że to potworne zadu­pie.

– Nie, ale dziś wie­czo­rem jestem za bar­dzo zmę­czona i głodna, żeby się tym przej­mo­wać. Przy­pusz­czam, że w pobliżu nie ma żad­nego barku z jedze­niem na wynos?

– W sąsied­nim mia­steczku jest Domino’s Pizza – mówi Flo. – Wyszu­ka­łam ją po dro­dze w Google.

– Alle­luja! Cywi­li­za­cja! Zoba­czymy, co pusz­czają w Net­flik­sie?

– Zdaje się, że Bri­tish Tele­com jesz­cze nie pod­łą­czył sze­ro­ko­pa­smo­wego inter­netu? – odpo­wiada.

„Cho­lera, rze­czy­wi­ście nie pod­łą­czył”.

– Więc chyba jeste­śmy ska­zane na nor­malną tele­wi­zję – odzy­wam się.

– Nie­stety nie.

– Słu­cham? Dla­czego? – pytam ze zdzi­wie­niem.

Flo wstaje, siada obok mnie na kana­pie i obej­muje mnie ramie­niem.

– Co jest nie tak z tym obraz­kiem, Micha­elu? – pyta. Uśmie­cham się na alu­zję do Stra­co­nych chłop­ców. Przy­naj­mniej cze­goś się ode mnie nauczyła. – Na dachu nie ma anteny tele­wi­zyj­nej. Wiesz, co ozna­cza brak anteny tele­wi­zyj­nej?

– O Boże… – Odrzu­cam głowę do tyłu. – Naprawdę?!

– Tak.

– W co myśmy się wpa­ko­wały?

– Miejmy nadzieję, że to nie druga Santa Carla3.

– Jakoś sobie pora­dzę z wam­pi­rami. Mam przy­naj­mniej krzyż.

– Jest jesz­cze tajem­ni­cze pudło.

Pudło. Byłam wście­kła na Dur­kina, który nie raczył mnie poin­for­mo­wać o oko­licz­no­ściach śmierci Flet­chera, i pra­wie zupeł­nie zapo­mnia­łam o pudle. Roz­glą­dam się.

– Nie pamię­tam, gdzie je poło­ży­łam.

– W kuchni.

Flo wstaje, wraca z pudłem i sta­wia je obok mnie. Spo­glą­dam na nie z powąt­pie­wa­niem.

„Wie­lebna Jack Bro­oks”.

– A zatem? – Flo trzyma w ręku nożyczki.

Biorę je i prze­ci­nam taśmę kle­jącą. W środku jest coś zapa­ko­wa­nego w bibułkę. Na wierz­chu leży nie­wielka kar­teczka. Wyj­muję ją.

Nie ma bowiem nic ukry­tego, co by nie wyszło na jaw, ani nic taj­nego, co by nie stało się wia­dome. Dla­tego, co mówi­cie w ciem­no­ści, będzie sły­szane w świe­tle dzien­nym, a co w komo­rach na ucho szep­ta­li­ście, będzie roz­gła­szane na dachach.

Ewan­ge­lia św. Łuka­sza, XII, 2–34

Zer­kam na Flo, która pyta­jąco unosi brwi.

– Tro­chę melo­dra­ma­tyczne.

Odkła­dam kartkę i roz­wi­jam bibułkę. Owi­nięto nią odra­paną, brą­zową teczkę ze skóry.

Patrzę na nią. Czuję gęsią skórkę na ramio­nach.

– Zamie­rzasz ją otwo­rzyć? – pyta Flo.

Nie­stety nie potra­fię zna­leźć roz­sąd­nego pre­tek­stu, by tego nie robić. Wyj­muję teczkę i kładę na kana­pie. Coś grze­cho­cze w środku. Otwie­ram zatrza­ski.

„Nie ma bowiem nic ukry­tego, co by nie wyszło na jaw, ani nic taj­nego, co by nie stało się wia­dome”.

Wnę­trze jest wyście­łane czer­wo­nym jedwa­biem, zawar­tość umo­co­wana paskami: Biblia w skó­rza­nej opra­wie, duży kru­cy­fiks, woda świę­cona, kawałki muślinu i duży ząb­ko­wany nóż.

– Co to takiego? – pyta Flo.

Prze­ły­kam ślinę, czu­jąc lek­kie mdło­ści.

– Zestaw do egzor­cy­zmów.

– O la la! – Marsz­czy brwi. – Nie wie­dzia­łam, że uży­wa­cie noży do egzor­cy­zmów.

– Zwy­kle nie uży­wamy.

Wycią­gam dłoń i doty­kam wytar­tej kościa­nej ręko­je­ści. Wydaje się chłodna i gładka. Wyj­muję nóż z teczki. Jest ciężki, ząb­ko­wane kra­wę­dzie są ostre i pokryte brą­zo­wymi plam­kami.

Flo pochyla się do przodu.

– Mamo, czy to…

– Tak.

Wydaje się, że to lejt­mo­tyw dzi­siej­szego dnia.

Krew.

Rozdział 5

Świa­tło księ­życa. Trudno sobie wyobra­zić, że można żyć ina­czej, a jed­nak to prawda.

Wyciąga dłoń, chwyta świa­tło, pozwala mu spły­nąć na trawę. „Trawa”. To też coś nowego. W wię­zie­niu nie było trawy. Niczego mięk­kiego. Nawet pościel była sztywna i szorstka. Świa­tło księ­życa sączyło się przez wąskie okna, czę­ściowo zasła­niały je oko­liczne budynki. A póź­niej roz­trza­ski­wało się na beto­nie albo stali.

Tutaj świa­tło roz­lewa się swo­bod­nie, nic go nie krę­puje. Park wydaje się ską­pany – wła­śnie tak, ską­pany! – w sre­brzy­stym bla­sku pada­ją­cym na trawę. I co z tego, że jest rzadka i wydep­tana, pokryta śmie­ciami, butel­kami po cydrze i nie­do­pał­kami? Ma wra­że­nie, że zna­lazł się w raju. Jakimś pie­przo­nym Ede­nie. Nocuje na ławce na roz­ło­żo­nych kar­to­no­wych pudłach, w śpi­wo­rze ukra­dzio­nym pija­kowi. Zło­dzieje i żebracy nie mają honoru. Ławka wydaje się wspa­nia­łym łożem z kolu­mien­kami, jedwabną pościelą i pucho­wymi podusz­kami.

Jest wolny. Po czter­na­stu latach. Tym razem nie wróci za kraty. Jest czy­sty, odbył tera­pię. Uwol­nił się od nałogu, grzecz­nie się zacho­wy­wał.

„Ni­gdy nie jest za późno – mówili psy­cho­lo­dzy. – Cią­gle możesz roz­po­cząć nowe życie. Uwol­nić się od prze­szło­ści”.

Oczy­wi­ście to kłam­stwo. Ni­gdy nie da się zapo­mnieć o prze­szło­ści. Wle­cze się za czło­wie­kiem jak wierny, stary pies, nie chce odejść. A cza­sami gry­zie w tyłek.

Śmieje się cicho. To by się jej podo­bało. Zawsze mówiła, że ma poczu­cie humoru. Może, ale potrafi także bić i kopać. Nie mógł powstrzy­mać gniewu. Kom­plet­nie go zamro­czyło. Nie potra­fił wykrztu­sić słowa, miał przed oczami czer­woną mgłę. Dzwo­niło mu w uszach i czuł ści­ska­nie w gar­dle.

„Musisz pano­wać nad gnie­wem, bo ina­czej zwy­cięża zło” – mówiła.

W nocy, w celi, wyobra­żał ją sobie obok sie­bie. Gła­dziła go po wło­sach, szep­tała, uspo­ka­jała. Poma­gała znieść wię­zie­nie i głód nar­ko­ty­ków. Roz­gląda się w ciem­no­ści, szu­ka­jąc jej wzro­kiem. Nie, jest sam. Ale już nie­długo.

Pod­ciąga śpi­wór pod brodę, kła­dzie głowę na ławce. Noc jest cie­pła. Jest szczę­śliwy, że śpi na wol­nym powie­trzu. Może patrzeć na księ­życ i gwiazdy, myśleć o jutrze.

Jak brzmiała ta pio­senka o jutrze? Tylko jeden dzień czy jakoś tak…

„Szkoda, że nie jeste­śmy sie­ro­tami jak Annie – mówiła. – Wtedy mogli­by­śmy uciec”.

Przy­tu­lała się do niego. Chude ramiona i roz­czo­chrane włosy pach­nące cia­stecz­kami.

Uśmie­cha się. „Jutro, jutro cię znajdę”.

Rozdział 6

Poranne nabo­żeń­stwo nie­dzielne to główny popis sce­niczny duchow­nego w całym tygo­dniu. Jeżeli chce przy­cią­gnąć tłumy – czyli prze­szło dzie­sięć osób – ma na to szansę tylko w nie­dzielę.

W moim daw­nym kościele w Not­tin­gham, gdzie więk­szość para­fian była czar­no­skóra, w nie­dziele wszy­scy ubie­rali się jak na wielką uro­czy­stość: kape­lu­sze, gar­ni­tury, małe dziew­czynki z war­ko­czy­kami i dużymi kokar­dami we wło­sach. Tak samo wyglą­dała Ruby.

Dzięki temu dzień nabie­rał wyjąt­ko­wego cha­rak­teru. Ja też czu­łam się wyjąt­kowo. Zwłasz­cza że wie­dzia­łam, że jeśli się dobrze przyj­rzeć, stroje para­fian są czę­sto tro­chę pod­nisz­czone albo za cia­sne w talii. Pocho­dzili z naj­uboż­szej dziel­nicy mia­sta, a jed­nak się sta­rali. Byli dumni, że przy­cho­dzą do kościoła w nie­dzielny ranek w przy­zwo­itych ubra­niach.

W nie­któ­rych innych kościo­łach, w któ­rych pra­co­wa­łam, w nie­dzielne ranki widy­wało się włó­czę­gów śpią­cych na ław­kach. Mimo to duchowny musi się sta­rać dobrze wyko­ny­wać swoją pracę.

Może to oczy­wi­ście uznać za nieco znie­chę­ca­jące, ale zawsze sobie powta­rzam, że jeśli moje kaza­nia poma­gają choćby jed­nej oso­bie, odno­szę wiel­kie zwy­cię­stwo. Kościół nie jest dla ludzi wie­rzą­cych, tylko dla tych, któ­rzy nie mają w co wie­rzyć. Samot­nych, zagu­bio­nych, bez­dom­nych. Sta­nowi azyl. Wła­śnie tym stał się dla mnie, gdy nie mia­łam dokąd iść, do kogo się zwró­cić. Ktoś mi pomógł. Ni­gdy nie zapo­mnia­łam oka­za­nej mi dobroci. Teraz pró­buję za nią odpła­cić.

Nie wiem, czego ocze­ki­wać po para­fia­nach z Cha­pel Croft. Małe wio­ski są czę­sto przy­wią­zane do tra­dy­cji. Kościół odgrywa ważną rolę. Z dru­giej strony para­fia­nie bywają starsi. To zabawne, jak wielu ludzi odnaj­duje wiarę, gdy musi zamó­wić pierw­szą pro­tezę zębową.

Nie będę dziś odpra­wiać nabo­żeń­stwa. Ofi­cjal­nie obejmę sta­no­wi­sko dopiero za dwa tygo­dnie. Dziś rano pierw­sze skrzypce gra wie­lebny Rush­ton z War­blers Green. Wymie­ni­li­śmy już kilka mejli. Wydaje się miły, zaan­ga­żo­wany i prze­pra­co­wany. Jak więk­szość duchow­nych na wsi. Obsłu­guje trzy para­fie, więc przy­jazd do Cha­pel Croft to dla niego wyzwa­nie. Sko­men­to­wał to nastę­pu­jąco:

„Bóg jest wszech­obecny, ale ja muszę się dopiero nauczyć prze­by­wać w czte­rech miej­scach jed­no­cze­śnie”.

Czę­ściowo wyja­śnia to, dla­czego mia­no­wano mnie w tak pil­nym try­bie. Ale nie­zu­peł­nie.

Dziwna prze­syłka tro­chę wytrą­ciła mnie z rów­no­wagi. W nocy źle spa­łam. Nie­ustan­nie wyry­wała mnie ze snu cisza. Nie sły­sza­łam uspo­ka­ja­ją­cego wycia syren w oddali ani pija­ków krzy­czą­cych pod oknem. Stale przy­po­mi­na­łam sobie wyda­rze­nia dnia; Poppy z twa­rzą zalaną krwią. Ząb­ko­wany nóż. Na twarz Poppy nakła­dała się twarz Ruby. Wszystko łączyła krew.

„Dla­czego się zgo­dzi­łam tu przy­je­chać? Na co liczę?”

Tuż po siód­mej wresz­cie wstaję z łóżka. Za oknem kuka kukułka. Praw­dziwa cho­lerna kukułka. Parzę kawę, czuję pokusę wyję­cia puszki z tyto­niem i bibuł­kami z miej­sca, gdzie ją ukry­łam, pod ścierką w szu­fla­dzie w kuchni.

Flo zadrę­cza mnie, żebym rzu­ciła pale­nie. Pró­buję i nic z tego nie wycho­dzi: „Duch wpraw­dzie jest ochotny, ale ciało mdłe”5. Pota­jem­nie zwi­jam skręta przy stole, wkła­dam stary dres i buty spor­towe, a póź­niej wypa­lam papie­rosa przed domem, usi­łu­jąc zapo­mnieć o posęp­nym nastroju. Jest już cie­pło, choć niebo się zachmu­rzyło. Nowy dzień. Nowe wyzwa­nia. Zawsze dzię­kuję Bogu za jedną rzecz. Nie mamy gwa­ran­cji, że doży­jemy jutra. Każdy dzień to dar, więc trzeba go mądrze wyko­rzy­stać.

Oczy­wi­ście, jak więk­szość duchow­nych, nie zawsze prze­strze­gam przy­ka­zań, które gło­szę.

Dopa­lam papie­rosa, idę na górę i biorę kąpiel w let­niej wodzie. Póź­niej suszę włosy i dopro­wa­dzam się do jakiego takiego wyglądu. Nie mam zbyt wielu siwych wło­sów ani zmarsz­czek, ale moja twarz jest tro­chę pod­puch­nięta. Przy­pusz­czam, że wyglą­dam jak prze­ciętna zmę­czona matka w wieku około czter­dzie­stu pię­ciu lat. Wer­dykt – trzeba się z tym pogo­dzić.

Scho­dzę na dół. Dziwne, ale Flo już wstała; leży na kana­pie w salo­niku z fili­żanką her­baty i książką. Wygląda na to, że to naj­now­szy Ste­phen King.

– Jak wyglą­dam?

– Na wykoń­czoną.

– Dzięki. A poza tym?

Wło­ży­łam dżinsy, czarną koszulę i kolo­ratkę, by ludzie wie­dzieli, kim jestem, choć chwi­lowo nie peł­nię ofi­cjal­nej funk­cji.

– Nie jestem pewna, czy dobrze ci w czerni.

– Neo­nowa sukienka i kaba­retki przy­da­dzą się na lep­szą oka­zję.

– Jaką?

– Może Wigi­lię?

– Przy­zwy­cza­jaj ich powoli.

– Taki mam plan.

Uśmie­cha się.

– Wyglą­dasz świet­nie, mamo.

– Dzię­kuję. – Waham się. – A ty?

– Co ja?

– Nic ci nie jest?

– Wszystko w porządku.

– Naprawdę?

– Możemy to sobie daro­wać, mamo? Nie, nie jestem na cie­bie wście­kła. Tak, jestem wście­kła, że wyje­cha­li­śmy z Not­tin­gham. Ale tylko na pewien czas, prawda? Tak jak mówisz: trzeba się z tym pogo­dzić.

– Cza­sami jesteś zbyt doro­sła jak na swój wiek. Moim zda­niem to ci szko­dzi.

– Któ­raś z nas musi być doro­sła.

Mam ochotę do niej podejść i ją przy­tu­lić, ale znowu zato­piła nos w książce.

– Przyj­dziesz na poranne nabo­żeń­stwo?

– Muszę?

– To zależy od cie­bie.

– Mia­łam ochotę obej­rzeć cmen­tarz. Zro­bić tro­chę zdjęć.

– Okej. Dobrze się baw.

Usi­łuję ukryć roz­cza­ro­wa­nie. Rozu­miem, że nie chce słu­chać suchego, nud­nego nabo­żeń­stwa w małej, zatę­chłej kaplicy. Ma pięt­na­ście lat. Uwa­żam, że nie należy zmu­szać dzieci, by wie­rzyły w to samo co my.

Moja matka pró­bo­wała mnie zmu­szać. Kiedy byłam mała, zmu­szała mnie do uczest­nic­twa w nabo­żeń­stwach. Wier­ci­łam się w naj­lep­szej, spra­nej sukience, nie mogłam wytrzy­mać. Ławki były twarde, kaplica zimna; pła­ka­łam na widok pastora w czar­nych sza­tach. Póź­niej reli­gia stała się jedną z obse­sji mamy, wraz z ginem i gło­sami roz­le­ga­ją­cymi się w jej gło­wie. Ucie­kłam, gdy tylko nada­rzyła się oka­zja.

Wiara powinna być świa­do­mym wybo­rem, a nie pra­niem mózgu, kiedy dziecko jest za małe, by ją rozu­mieć albo kwe­stio­no­wać. Wiara nie jest czymś, co prze­ka­zuje się jako tra­dy­cję rodzinną. Nie jest nama­calna ani abso­lutna. Nawet dla duchow­nego. To coś, nad czym trzeba pra­co­wać, jak nad mał­żeń­stwem albo dziećmi.

Zda­rzają się chwile zwąt­pie­nia. To natu­ralne. Dzieją się złe rze­czy. Rze­czy, które spra­wiają, że zaczy­namy się zasta­na­wiać, czy Bóg naprawdę ist­nieje, a jeśli ist­nieje, dla­czego jest takim sukin­sy­nem. Ale złe rze­czy nie zda­rzają się z powodu Boga; taka jest prawda. Nie sie­dzi w nie­biań­skiej ste­rowni, zasta­na­wia­jąc się, jak „spraw­dzić naszą wiarę”, niczym wszech­po­tężny Ed Har­ris w Tru­man Show.

Złe rze­czy się zda­rzają, ponie­waż życie to ciąg przy­pad­ko­wych, nie­prze­wi­dy­wal­nych zda­rzeń. Po dro­dze popeł­niamy błędy, ale Bóg nam wyba­cza. Mam przy­naj­mniej taką nadzieję.

Zdej­muję bluzę z opar­cia krze­sła w kuchni i wsu­wam głowę do salo­niku.

– W porządku. Lepiej już pójdę.

– Mamo?

– Tak?

– Co zamie­rzasz zro­bić z tą walizką?

Naprawdę nie wiem. Nie chcę się przy­znać, jak bar­dzo mną wstrzą­snęła. Na pewno nie przed Flo. „Skąd się wzięła? Kto ją zosta­wił? I dla­czego?”

– Jesz­cze nie wiem. Może poroz­ma­wiam o niej z Aaro­nem?

Robi zabawną minę.

– Prze­cho­dzą mnie ciarki na jego widok.

Chcę powie­dzieć, żeby nie oce­niała go surowo, ale tak naprawdę mnie też prze­cho­dzą ciarki. Nie wiem dla­czego. Duchowni czę­sto spo­ty­kają dzi­wa­ków i samot­ni­ków, ale Aaron ma w sobie coś szcze­gól­nego. Coś, co wywo­łuje uczu­cia, o któ­rych wola­ła­bym zapo­mnieć.

– Poroz­ma­wiajmy o tym póź­niej, dobrze?

Wsu­wam ramiona w rękawy bluzy.

– Dobrze. Mamo?

– Co takiego?

– Lepiej włóż inną bluzę. Ta pach­nie papie­ro­sami.

Rozdział 7

Kiedy wcho­dzę, Aaron roz­ma­wia w tyl­nej czę­ści kaplicy z tęgim, kędzie­rza­wym pasto­rem. Jest wpół do dzie­sią­tej i pierwsi wierni jesz­cze się nie poja­wili.

Z jakie­goś powodu, może dla­tego, że natych­miast się odwra­cają, mam wra­że­nie, że mówili o mnie. Może to para­noja, może nie. Dla­czego nie mie­liby o mnie roz­ma­wiać? Jestem nowa. Czuję się nie­zręcz­nie. Uśmie­cham się z wysił­kiem.

– Witam. Nie prze­szka­dzam?

Kędzie­rzawy pastor się roz­pro­mie­nia.

– Wie­lebna Bro­oks! Jestem pastor Rush­ton, Brian. W końcu się pozna­li­śmy! – Wyciąga pulchną dłoń. Jest niskim gru­bym męż­czy­zną z cęt­ko­waną fio­le­tową twa­rzą świad­czącą o tym, że lubi dobrze zjeść i wypić. Oczy ma jasne i ruchliwe, nieco psotne. Gdyby nie kolo­ratka, wzię­ła­bym go za wła­ści­ciela pubu albo Bra­ciszka Tucka. – Bar­dzo się cie­szymy, że wresz­cie przy­je­cha­łaś, zwłasz­cza ja.

Ści­skam mu rękę.

– Dzię­kuję.

– Już się tro­chę zaakli­ma­ty­zo­wa­łaś? A może jesz­cze za wcze­śnie, by o to pytać?

– Idzie mi nie­źle, choć przy­sto­so­wa­nie zawsze zaj­muje tro­chę czasu. Wie ksiądz, jak to jest.

– Ni­gdy nie zmie­nia­łem para­fii. Miesz­kam w War­blers Green od chwili, gdy zosta­łem wika­rym, pra­wie trzy­dzie­ści lat temu. Okropny ze mnie leń, zdaję sobie z tego sprawę. Ale uwiel­biam tę para­fię, a poza tym – pochyla się kon­spi­ra­cyj­nie w moją stronę – w pobliżu jest nie­zły pub.

Wybu­cha niskim, rubasz­nym, zaraź­li­wym śmie­chem.

– Trudno księ­dza za to winić.

– To chyba duża zmiana w porów­na­niu z Not­tin­gham?

– Z pew­no­ścią.

– Spró­buj się przy­zwy­czaić do Cha­pel Croft. Jeste­śmy ubo­gimi wie­śnia­kami, wcale nie takimi złymi, jeśli nas lepiej poznać. Ostat­nio nie spa­li­li­śmy nikogo na sto­sie. Cóż, przy­naj­mniej od prze­si­le­nia zimo­wego.

Znowu wybu­cha śmie­chem, a jego twarz staje się jesz­cze bar­dziej czer­wona. Wyciąga chu­s­teczkę i ociera czoło.

Aaron odchrzą­kuje.

– Temat dzi­siej­szego kaza­nia to nowi przy­ja­ciele i nowy począ­tek – mówi ponu­rym, mono­ton­nym gło­sem, który nie brzmi zbyt przy­jaź­nie. – Wie­lebny Rush­ton uznał go za odpo­wiedni.

– Nie musisz niczego mówić ani robić – dodaje Rush­ton. – Zaj­miemy się tym póź­niej. Ale dobrze, że przy­szłaś. – Mruga do mnie. – Roze­szły się wia­do­mo­ści o twoim przy­by­ciu. Wszy­scy chcą zoba­czyć nową pastorkę.

Sztyw­nieję.

– Dosko­nale.

– Cóż, lepiej się przy­go­tujmy. – Rush­ton chowa chu­s­teczkę do kie­szeni i splata ręce. – Wkrótce przy­bę­dzie publicz­ność!

Aaron rusza w stronę ołta­rza. Sia­dam na ławce z przodu.

– Och… – Rush­ton odwraca się w moją stronę w spo­sób, który wydaje się tro­chę zbyt non­sza­lancki. – Aaron wspo­mniał, że pozna­łaś wczo­raj Simona Har­pera i jego córkę.

Więc to o tym roz­ma­wiali.

– Ow­szem. Pozna­li­śmy się w dość nie­zwy­kłych oko­licz­no­ściach.

Mil­czy przez chwilę, po czym odpo­wiada, sta­ran­nie dobie­ra­jąc słowa:

– Rodzina Har­pe­rów mieszka tu od wielu poko­leń. Ich przod­kami byli męczen­nicy z Sus­sex… Sły­sza­łaś o męczen­ni­kach?

– Pro­te­stanci spa­leni na sto­sie za pano­wa­nia Krwa­wej Marii.

Roz­pro­mie­nia się.

– Bar­dzo dobrze.

– Czy­ta­łam o tym w inter­ne­cie.

– Ach, w oko­licy czę­sto się o tym opo­wiada. Przod­ko­wie Simona Har­pera spło­nęli na sto­sie jako męczen­nicy. Na cmen­ta­rzu jest ich pomnik.

– Widzia­ły­śmy go. Ktoś poło­żył pod nim pło­nące dziew­czyny.

Unosi krza­cza­ste brwi.

– Pło­nące dziew­czyny? Rze­czy­wi­ście, odro­bi­łaś lek­cję. Nie­któ­rzy uwa­żają to za dość maka­bryczny zwy­czaj, ale tu, w Sus­sex, jeste­śmy bar­dzo dumni z naszych męczen­nic! – Znowu się śmieje, po czym jego twarz poważ­nieje. – Tak czy ina­czej, Har­pe­ro­wie to coś w rodzaju fila­rów miej­sco­wej spo­łecz­no­ści. Cie­szą się wiel­kim sza­cun­kiem. Para­fia wiele im zawdzię­cza, podob­nie jak Kościół.

– Dla­czego?

– Daro­wi­zny, zbiórki publiczne. Ich firma zatrud­nia wielu miej­sco­wych.

„Pie­nią­dze” – myślę. Wszystko zawsze spro­wa­dza się do pie­nię­dzy.

– Zasta­na­wia­łam się, czy ich nie odwie­dzić – mówię. – Spraw­dzić, czy Poppy dobrze się czuje.

– Cóż, nawią­za­nie przy­ja­znych sto­sun­ków z Har­pe­rami na pewno nie zaszko­dzi. – Spo­gląda na mnie prze­bie­gle. – Jeśli chcesz o coś zapy­tać, o cokol­wiek, z przy­jem­no­ścią pomogę.

Myślę o skó­rza­nej walizce leżą­cej na stole w kuchni. O dziw­nej kartce. Czy Rush­ton coś o tym wie? Może. Ale nie jest to naj­lep­sza pora, by o tym wspo­mi­nać.

– Dzię­kuję. – Uśmie­cham się. – Jeśli coś mi przyj­dzie do głowy, natych­miast się do księ­dza zwrócę.

Nabo­żeń­stwo mija szybko. Kaplica jest pra­wie w poło­wie wypeł­niona. Praw­do­po­dob­nie ludzie przy­szli z cie­ka­wo­ści, ale nie jestem przy­zwy­cza­jona do takiego widoku. Nawet w moim poprzed­nim kościele, do któ­rego jak na miej­skie stan­dardy przy­cho­dziło sporo ludzi, mia­łam szczę­ście, gdy była zajęta jedna czwarta ławek. W Cha­pel Croft nie wszy­scy uczest­nicy nabo­żeń­stwa to osoby star­sze. Zauwa­żam ciem­no­wło­sego męż­czy­znę w wieku czter­dzie­stu kilku lat sie­dzą­cego na końcu jed­nego z rzę­dów ławek i kilka rodzin, ale nie Har­pe­rów, więc ich wspar­cie z pew­no­ścią ogra­ni­cza się do pie­nię­dzy.

W cza­sie nabo­żeń­stwa czuję na sobie spoj­rze­nia zebra­nych. Mówię sobie, że to zro­zu­miałe. Jestem nowa. Jestem kobietą. Widzą kolo­ratkę, nie mnie.

Rush­ton mówi cie­płym, żywym tonem. Jest dow­cipny we wła­ści­wych miej­scach i nie prze­sa­dza z cyto­wa­niem Biblii. Może wyda się to dziwne, ale ludzie nie przy­cho­dzą do kościoła słu­chać Biblii. Przede wszyst­kim napi­sano ją tysiące lat temu. Jest tro­chę oschła. Dobrzy pasto­rzy mówią o Biblii w taki spo­sób, że staje się odbi­ciem życia i trosk para­fian. Rush­ton świet­nie to potrafi. Gdy­bym nie czuła na sobie tylu spoj­rzeń, robi­ła­bym notatki.

Cho­ciaż pra­cuję jako pastorka już od pięt­na­stu lat, mam wra­że­nie, że cią­gle się uczę. Może jestem świa­doma, że kobietę znacz­nie trud­niej trak­to­wać poważ­nie? A może podob­nie czują się cza­sami wszy­scy doro­śli? Jak­by­śmy tylko bawili się w doro­słych, ale w głębi duszy wciąż byli dziećmi cho­dzą­cymi w za dużych ubra­niach i marzą­cymi o tym, by ktoś powie­dział, że potwory nie ist­nieją.

Kaza­nie Rush­tona jest krót­kie. Wkrótce wierni zaczy­nają się roz­cho­dzić. Rush­ton stoi przy drzwiach, ści­ska im ręce i wymie­nia grzecz­no­ściowe uwagi. Trzy­mam się z dala, nie chcąc prze­szka­dzać. Kilka osób pyta, jak się akli­ma­ty­zuję. Inni mówią, że miło jest zoba­czyć w kościele nową twarz. Kilku osten­ta­cyj­nie mnie igno­ruje. Nie prze­szka­dza mi to. W końcu mija mnie ostat­nia siwa, puszy­sta głowa i wzdy­cham z ulgą. Pierw­szy występ publiczny dobiegł końca. Rush­ton wyj­muje klu­czyki do samo­chodu.

– W porządku, muszę być w War­blers Green o jede­na­stej trzy­dzie­ści, więc zoba­czymy się jutro.

– Jutro?

– Spo­tka­nie w spra­wach para­fial­nych. O dzie­wią­tej rano, tu, w kaplicy. Trzeba się zająć nud­nymi admi­ni­stra­cyj­nymi spra­wami.

– Och, oczy­wi­ście.

Musia­łam zapo­mnieć. A może nikt o tym nie wspo­mniał? Prze­nie­sie­nie odbyło się bar­dzo szybko, wręcz podej­rza­nie szybko, jakby Dur­kin nie mógł się docze­kać, aż się mnie pozbę­dzie.

– Może warto się też spo­tkać w mniej ofi­cjal­nym oto­cze­niu, na przy­kład przy kawie albo, jesz­cze lepiej, kuflu piwa? – pyta Rush­ton.

– Bar­dzo chęt­nie.

– Dosko­nale. Mam twój numer. Skon­tak­tuję się z tobą przez What­sApp. – Chwyta moją rękę i ener­gicz­nie nią potrząsa. – Jestem pewien, że świet­nie się zaakli­ma­ty­zu­jesz.

Uśmie­cham się.

– Już się czuję jak u sie­bie w domu.

Idzie do jasno­żół­tego fiata. Kiwam mu ręką na poże­gna­nie i wra­cam do kaplicy. Aaron zebrał ksią­żeczki do nabo­żeń­stwa i znik­nął w zakry­stii. Nie wiem, jakie jest wykształ­ce­nie Aarona, ale na pewno potrafi poja­wiać się i zni­kać jak duch.

Przez chwilę stoję i spo­glą­dam na kaplicę. Po wyj­ściu wier­nych zawsze poja­wia się spe­cy­ficzne uczu­cie: mam ochotę wes­tchnąć z ulgą, bo wiem, że czeka mnie zasłu­żony odpo­czy­nek. Kon­takt z ludźmi nie pozo­staje bez echa.

Jed­nak kaplica nie jest pusta. Nie­zu­peł­nie. Ktoś sie­dzi w ławce z przodu. Myśla­łam, że wszy­scy wyszli; zasta­na­wiam się, dla­czego Aaron pozwo­lił komuś zostać. Oczy­wi­ście Bóg nikogo nie odtrąca, ale nie­wiele kościo­łów stać na to, by były otwarte przez cały dzień. W ubo­giej dziel­nicy miej­skiej otwarty kościół przy­cią­gałby pija­ków, nar­ko­ma­nów i pro­sty­tutki. Tu praw­do­po­dob­nie poja­wi­łyby się lisy, nie­to­pe­rze i kró­liki.

Idę powoli nawą w stronę postaci. Jest tylko cie­niem w sła­bym świe­tle.

– Prze­pra­szam?

Postać się nie poru­sza. Jest niska, przy­po­mina dziecko, ale prze­cież nikt nie zosta­wiłby dziecka w kaplicy, prawda?

– Nic ci nie jest?

Postać cią­gle się nie odwraca. I nagle zdaję sobie sprawę, że czuję jakiś zapach. Słaby, ale nie do pomy­le­nia. Dym. Spa­le­ni­zna.

– Pani pastor?

Wzdry­gam się i gwał­tow­nie odwra­cam, mru­żąc oczy z powodu jasnego świa­tła wpa­da­ją­cego przez drzwi kaplicy. Widzę Aarona. Znowu zma­te­ria­li­zo­wał się jak duch.

– Jez… mógłby pan prze­stać to robić?

– Co robić?

– Prze­pra­szam, nie­ważne. Co to za dziecko?

– Jakie dziecko?

Patrzę na postać sie­dzącą w pierw­szej ławce. Mru­gam i nie mogę wykrztu­sić słowa. Ławka jest pusta; wisi na niej czarna kurtka zosta­wiona przez jed­nego z para­fian. Kap­tur można pomy­lić z ludzką głową.

Kształt ust Aarona dziw­nie się zmie­nia. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że się uśmie­cha.

– To chyba kurtka pani Hart­man. Zawsze o niej zapo­mina. Odwiozę ją póź­niej.

Pod­cho­dzi, bie­rze kurtkę i prze­wie­sza sobie przez ramię. Czuję, że się rumie­nię.

– Rozu­miem. Dzię­kuję. Prze­pra­szam… – Milknę. Mówię od rze­czy. Powin­nam odzy­skać auto­ry­tet. – Mogła­bym sama odwieźć kurtkę pani Hart­man.

Marsz­czy brwi.

– Mieszka daleko, przy Peabody Lane, koło farmy Har­pe­rów.

Nad­sta­wiam uszu. Po chwili wycią­gam rękę.

– To żaden pro­blem.

Rozdział 8

Joan Hart­man mieszka w sta­rej pobie­la­nej cha­cie przy wąskiej wiej­skiej dro­dze, na któ­rej z tru­dem mie­ści się samo­chód. Na szczę­ście mija mnie tylko stadko bażan­tów, które zer­kają na auto jasno­po­ma­rań­czo­wymi śle­piami, po czym kryją się w krza­kach.

– Skrzy­dła! – mru­czę. – Bóg dał wam skrzy­dła!

Zatrzy­muję się przed domem i wysia­dam z płasz­czem Joan w ręku. Wej­ście znaj­duje się z boku; otwie­ram furtkę i idę ścieżką, przy któ­rej rosną łubiny i pra­wo­ślazy. Kiedy odwie­dzam star­szych para­fian, zwy­kle muszę trzy razy mocno zapu­kać, nim podejdą do drzwi. Ku mojemu zdzi­wie­niu otwie­rają się, gdy tylko uno­szę rękę.

Joan Hart­man spo­gląda na mnie oczami pokry­tymi biel­mem. Ma pół­tora metra wzro­stu, mlecz­no­białe włosy, jest ubrana w fio­le­tową sukienkę i opiera się na lasce.

– Dzień dobry! – mówię, doszedł­szy do wnio­sku, że praw­do­po­dob­nie trzeba odświe­żyć jej pamięć. – Nazy­wam się…

– Wiem – prze­rywa. – Mia­łam nadzieję, że przyj­dziesz.

Odwraca się i wcho­dzi do wnę­trza chaty. Wydaje się to zapro­sze­niem. Idę za nią i zamy­kam drzwi.

W środku panuje pół­mrok i miły chłód. Nie­wiel­kie okna mają okrą­głe szybki w oło­wia­nych ram­kach, ściany są zbu­do­wane z dużych kamieni. Drzwi fron­towe pro­wa­dzą pro­sto do kuchni, która jest tak niska, że pra­wie muskam głową drew­niane belki. Pod­łogę pokry­wają nie­re­gu­larne kamienne płytki, widzę starą kuch­nię węglową i obo­jęt­nego kota śpią­cego w wystrzę­pio­nym koszu.

Joan czła­pie przez kuch­nię do salo­niku; znaj­duje się on kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów niżej, przy drzwiach jest sto­pień. Salo­nik jest niski i długi, zaj­muje całą sze­ro­kość chaty, są w nim drzwi bal­ko­nowe pro­wa­dzące do ogrodu. Jedną ze ścian zapeł­nia olbrzy­mia szafa z książ­kami; widzę cia­sno usta­wione, pod­nisz­czone grzbiety. Pozo­stałe meble to zapad­nięta kanapa, fotel i duży sto­lik do kawy. Stoi na nim butelka sherry i dwa kie­liszki. Dwa.

„Mia­łam nadzieję, że przy­je­dziesz”.

Sta­ruszka siada na krze­śle. Stoję nie­zgrab­nie, w dal­szym ciągu trzy­ma­jąc w ręku kurtkę.

– Prze­pra­szam, że zawra­cam pani głowę, ale zosta­wiła ją pani w kaplicy.

– Dzię­kuję, moja droga. Połóż ją gdzieś. Mogła­byś nalać mi sherry? Też się poczę­stuj.

– Bar­dzo dzię­kuję, ale przy­je­cha­łam samo­cho­dem.

Nale­wam Joan dużą por­cję sherry i podaję jej kie­li­szek.

– Usiądź – mówi, wska­zu­jąc zapad­niętą kanapę.

Patrzę na wgnie­cione obi­cie z weluru. Jestem pra­wie pewna, że jeśli usiądę, ni­gdy nie wstanę. Mimo to zaj­muję miej­sce; kolana pod­jeż­dżają mi pod brodę.

Joan popija sherry.

– Jak ci się u nas podoba?

– Och, bar­dzo. Wszy­scy są mili.

– Przy­je­cha­łaś z Not­tin­gham?

– Tak.

– To chyba spora zmiana?

Mimo zaćmy w jej oczach maluje się cie­ka­wość. Zmie­niam zda­nie na temat sherry. Pochy­lam się z tru­dem i nale­wam sobie odro­binę.

– Jestem pewna, że się przy­zwy­czaję.

– Powie­dzieli ci o wie­leb­nym Flet­che­rze?

– Tak. To bar­dzo smutne.

– Był moim przy­ja­cie­lem.

– Przy­kro mi.

Kiwa głową.

– Jak ci się podoba kaplica?

Waham się.

– Jest zupeł­nie inna niż mój poprzedni kościół.

– Ma długą histo­rię.

– Jak więk­szość sta­rych świą­tyń.

– Sły­sza­łaś o męczen­ni­kach z Sus­sex?

– Czy­ta­łam o nich.

– W Cha­pel Croft spa­lono na sto­sie sze­ścioro pro­te­stan­tów, męż­czyzn i kobiet – cią­gnie nie­zra­żona. – Dwie dziew­czyny, Abi­gail i Mag­gie, scho­wały się w kaplicy, ale ktoś je wydał. Zostały schwy­tane, pod­dane tor­tu­rom, a potem zabite.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Para­fraza Listu św. Pawła do Efe­zjan, V, 16, zob. Biblia, to jest Pismo Święte Sta­rego i Nowego Testa­mentu, nowy prze­kład z języ­ków hebraj­skiego i grec­kiego opra­co­wany przez Komi­sję Prze­kładu Pisma Świę­tego, Bry­tyj­skie i Zagra­niczne Towa­rzy­stwo Biblijne, wyd. XV, War­szawa 1985, s. 1265 (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]

Boha­ter filmu Mia­steczko Hal­lo­ween (1993). [wróć]

Alu­zja do filmu Stra­ceni chłopcy (1995), czar­nej kome­dii o wam­pi­rach roz­gry­wa­ją­cej się w miej­sco­wo­ści Santa Carla w Kali­for­nii. [wróć]

Ewan­ge­lia św. Łuka­sza, XII, 2–3, Biblia, to jest Pismo Święte Sta­rego i Nowego Testa­mentu, op.cit., s. 1114. [wróć]

Ewan­ge­lia św. Mate­usza, XXVI, 41, Biblia, to jest Pismo Święte Sta­rego i Nowego Testa­mentu, op.cit., s. 1063. [wróć]