Debit - C.J. Tudor - ebook

Debit ebook

C. J. Tudor

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Hannah budzi się wśród okaleczonych ciał, metalu i potłuczonego szkła. Została ewakuowana w czasie zamieci wraz z innymi studentami Akademii, po czym autokar wypadł z szosy i utknął w zaspie śnieżnej. Nieliczni ocalali muszą ze sobą współpracować, by się wydostać i nie zdradzić mrocznych sekretów.

Meg budzi delikatne kołysanie. Jest uwięziona z pięcioma nieznajomymi w wagoniku kolejki linowej, który zatrzymał się wysoko nad ośnieżonymi górami. Nie pamięta, jak się tam znalazła. Zmierzają do tajemniczego miejsca nazywanego Azylem. Kiedy temperatura spada i narasta napięcie, Meg rozumie, że nie wszyscy dotrą tam żywi.

Carter wygląda przez okno schroniska narciarskiego na odludziu. Podczas zamieci psuje się generator i sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna. Jeśli w końcu wysiądzie prąd, kruche więzi międzyludzkie zostaną wystawione na ostateczną próbę.

Zagrożenia, przed którym stoją Hannah, Meg i Carter, stanowią część tej samej układanki. A w tle czai się coś znacznie groźniejszego – siła, która może zniszczyć ludzkość…

„Przerażający, mrożący krew w żyłach thriller mistrzyni makabry”.

CHRIS WHITAKER

C.J. Tudor jest fantastyczna. Nie mogę się doczekać jej następnych powieści”.

Harlan Coben

„Niektórzy pisarze mają talent, inni nie. C.J. Tudor ma go od zawsze”.

Lee Child

„Jej powieści mają niezwykłą cechę. Czytelnik nie jest w stanie odłożyć książki, a jednocześnie chciałby ją zakopać głęboko w ziemi, by nigdy nie została odnaleziona. Fascynuje i zapada w pamięć”.

„Sunday Express”

C.J. Tudor już w młodości pokochała książki, zwłaszcza mroczne i makabryczne. Kiedy jej rówieśnicy czytali Judy Blume, ona pochłaniała powieści Stephena Kinga i Jamesa Herberta.

Na przestrzeni lat imała się różnych zajęć. Pracowała jako dziennikarka, scenarzystka radiowa, prezenterka telewizyjna i copywriterka, wyprowadzała psy na spacer, czytała listy dialogowe w filmach. W tej chwili jest pisarką.

Pierwsza powieść C.J. Tudor, Kredziarz, bestseller „Sunday Timesa”, ukazała się w przeszło czterdziestu krajach.

Twitter @CJTudor

Facebook @CJTudorOfficial

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 344

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ZIEMIA JEST PEŁNA MARTWYCH DOBRYCH LUDZI

HANNAH

W czy­imś zegarku pisz­czał budzik. Ktoś wymio­to­wał. Gło­śno, nie­da­leko. Kilka osób leżało pod dziw­nymi kątami na prze­wró­co­nych fote­lach auto­karu. Z otwar­tych oczu i ust kapała krew.

Han­nah obser­wo­wała to spo­koj­nym, bez­na­mięt­nym wzro­kiem. Matka powie­dzia­łaby, że odzywa się w niej natura ojca. Zawsze potra­fiła patrzeć na wszystko z dystansu. Cza­sami brak empa­tii utrud­niał życie. Innym razem, jak teraz, oka­zy­wał się korzystny.

Roz­pięła pas bez­pie­czeń­stwa i wstała z fotela. Pas praw­do­po­dob­nie ura­to­wał jej życie, gdy auto­kar wypadł z szosy. Dwu­krot­nie prze­ko­zioł­ko­wał po stro­mym stoku, co było przy­czyną naj­więk­szej liczby ofiar, a następ­nie powoli się zatrzy­mał, zako­pany w zaspie.

Bolało ją całe ciało. Miała siniaki i zadra­pa­nia, ale chyba żad­nych zła­mań. Nie krwa­wiła. Oczy­wi­ście mogła mieć uszko­dzone narządy wewnętrzne. Nie dało się tego stwier­dzić. Ale teraz, w tej chwili, czuła się nie­źle. Na tyle dobrze, jak to moż­liwe.

Inni pasa­że­ro­wie też się poru­szali. Han­nah sły­szała jęki, płacz. Wycie wichury uci­chło, na razie. Rozej­rzała się po auto­ka­rze, oce­nia­jąc sytu­ację. Jechało nim dwu­na­stu stu­den­tów. Tak naprawdę nie potrze­bo­wali tak dużego auto­karu; zała­twiła go Aka­de­mia. Han­nah podej­rze­wała, że mniej wię­cej połowa stu­den­tów nie żyje – głów­nie ci, któ­rym nie chciało się zapiąć pasów.

Kiedy dotarło do niej zna­cze­nie tego, co widzi, zro­zu­miała, że to nie wszystko. Poja­wił się pro­blem, nad któ­rym się wcze­śniej nie zasta­na­wiała. Na zewnątrz sza­lała burza śnieżna; prze­chy­lony auto­kar był do połowy zako­pany w zaspie. „O co cho­dzi?” Jej myśli prze­rwał krzyk:

– Hej! HEJ! Czy ktoś mógłby nam pomóc? Moja sio­stra jest uwię­ziona!

Han­nah się obró­ciła. W tyl­nej czę­ści auto­karu tęgi młody czło­wiek z szopą ciem­nych wło­sów pochy­lał się nad zra­nioną dziew­czyną. Trzy­mał jej głowę na kola­nach.

Han­nah się zawa­hała. Powie­działa sobie, że po pro­stu usi­łuje zebrać myśli, przy­go­to­wuje się. Nie miała nadziei, że ktoś inny zgłosi się na ochot­nika, by nie musiała tego robić. Nie lubiła bli­skiego kon­taktu fizycz­nego ani emo­cjo­nal­nego. Ale nikt nie był w sta­nie pomóc, a ponie­waż dys­po­no­wała wie­dzą medyczną, był to jej obo­wią­zek. Nie­zgrab­nie ruszyła do przodu wąskim przej­ściem, prze­cho­dząc nad cia­łami.

Dotarła do mło­dego czło­wieka i jego sio­stry. Natych­miast zro­zu­miała, że dziew­czyna nie prze­żyje. Nie miało to nic wspól­nego z tym, czego Han­nah nauczyła się w szkole w trak­cie zajęć medycz­nych. Była to pro­sta, intu­icyjna reak­cja. Nie miała wąt­pli­wo­ści, że brat też to rozu­mie, ale cze­piał się nadziei, jak inni ludzie w podob­nych sytu­acjach, bo tylko to mu zostało.

Dziew­czyna była ładna, z bladą cerą i gęstymi, fali­stymi, ciem­nymi wło­sami. Han­nah zawsze pra­gnęła mieć takie włosy, a nie deli­katne, mysie kosmyki, z któ­rymi nie dawało się nic zro­bić oprócz zwią­zy­wa­nia ich w nie­po­rządny kucyk. Zda­wała sobie sprawę, że nie powinna zazdro­ścić umie­ra­ją­cej dziew­czy­nie, ale ludzka natura jest nie­prze­wi­dy­walna.

Ranna miała szkli­sty wzrok, ciężki, chra­pliwy oddech. Han­nah widziała, że jej prawa noga jest uwię­ziona mię­dzy dwoma fote­lami, które zde­rzyły się w chwili wypadku. Masa poskrę­ca­nego metalu i zmiaż­dżo­nych kości; noga praw­do­po­dob­nie była zła­mana w wielu miej­scach. Ale praw­dziwy pro­blem sta­no­wiła utrata krwi, a poza tym nie­równy oddech dziew­czyny suge­ro­wał, że ma rów­nież obra­że­nia wewnętrzne mogące dopro­wa­dzić do śmierci. Bry­tyj­ska księżna Diana zmarła wsku­tek nie­wiel­kiego uszko­dze­nia żyły w płu­cach, o któ­rym nikt nie wie­dział: powoli się wykrwa­wiła.

– Musimy uwol­nić jej nogę – powie­dział chło­pak. – Pomo­żesz mi unieść fotel?

Han­nah popa­trzyła na sie­dze­nie. Mogłaby odpo­wie­dzieć, że w niczym nie pomogą ran­nej. Mogłaby powie­dzieć chło­pa­kowi, że może co naj­wy­żej towa­rzy­szyć sio­strze, nim nadej­dzie śmierć. Ale przy­po­mniała sobie słowa ojca: „W eks­tre­mal­nych sytu­acjach ważne jest poczu­cie, że ktoś coś robi, nawet jeśli nie wpływa to na rezul­tat”.

Pokrę­ciła głową.

– Nie powin­ni­śmy natych­miast uno­sić fotela.

– Dla­czego?

– Może powstrzy­my­wać krwa­wie­nie z nogi.

– Co w takim razie?

– Masz pasek?

– Eee, tak.

– Zdej­mij go, a ja zro­bię z niego opa­skę uci­skową. Obwiążę jej udo. Potem spró­bu­jemy unieść fotel, dobrze?

– Okej. – Wyda­wał się oszo­ło­miony, ale się­gnął pod kurtkę i zdjął pasek. Brzuch wyle­wał mu się z dżin­sów. Jego sio­stra unio­sła wzrok, poru­szyła ustami, lecz nie zdo­łała wydo­być głosu. Sku­piała wszyst­kie siły na walce z bólem, oddy­cha­niu ożyw­czym tle­nem.

– Jesteś bar­dzo młoda jak na lekarkę – powie­dział chło­pak, wrę­cza­jąc Han­nah pasek.

– Stu­diuję medy­cynę.

– Ach, rozu­miem. – Kiw­nął głową. – Dziew­czyna od Granta.

Aka­de­mia nie spe­cja­li­zo­wała się w medy­cy­nie. Naj­bar­dziej inte­re­so­wali ją bogaci rodzice, któ­rych było stać na zafun­do­wa­nie potom­stwu kosz­mar­nie dro­giej edu­ka­cji w col­lege’u. Ale przed kilku laty Depar­ta­ment umie­ścił w Aka­de­mii sie­dzibę nowego cen­trum badań medycz­nych. Wznie­siono nowe skrzy­dło budynku; sze­fem pla­cówki został pro­fe­sor Grant, jeden z naj­wy­bit­niej­szych wiru­so­lo­gów. W izo­lo­wa­nym kam­pu­sie na szczy­cie góry stu­dio­wali spe­cjal­nie wybrani uta­len­to­wani stu­denci z całego świata.

– Umieść pasek tutaj – instru­owała Han­nah. – Zaci­śnij go bar­dzo mocno. Okej, dobrze.

Dziew­czyna jęk­nęła cicho, lecz był to dobry znak. Jeśli jest na tyle świa­doma, by odczu­wać ból, nie stra­ciła przy­tom­no­ści.

– Wszystko będzie dobrze – szep­nął chło­pak do dziew­czyny. Wsu­nął za ucho kosmyk wło­sów. – Nie martw się.

– W porządku – powie­działa Han­nah. – Spró­bujmy unieść fotel.

Chło­pak deli­kat­nie poło­żył sio­strę i pod­szedł do Han­nah, by dźwi­gnąć fotel. Ponie­śli fia­sko. Fotel skrzy­piał, tro­chę się uniósł, lecz nie­wy­star­cza­jąco. Potrze­bo­wali jesz­cze jed­nej osoby. Dwie powinny dźwi­gnąć sie­dze­nie, a w tym cza­sie trze­cia wycią­gnę­łaby nogę spo­mię­dzy poskrę­ca­nego metalu.

Han­nah sły­szała w auto­ka­rze nowe głosy, zauwa­żyła ruch. Pasa­że­ro­wie odzy­ski­wali przy­tom­ność, spraw­dzali, czy ich towa­rzy­sze cią­gle żyją.

Odwró­ciła się i krzyk­nęła:

– Hej, potrze­bu­jemy kogoś do pomocy! Czy ktoś mógłby przyjść?

– Jeste­śmy zajęci – odpo­wie­dział jakiś mądrala.

Po chwili wstał szczu­pły, wysoki chło­pak i pod­szedł do nich. Był blady, miał krót­kie jasne włosy popla­mione krwią. Rana wyglą­dała źle, ale Han­nah wie­działa, że nawet nie­wiel­kie rany głowy sil­nie krwa­wią.

– To wy woła­li­ście? – Mówił kul­tu­ral­nym gło­sem z lek­kim nie­miec­kim akcen­tem.

– Potrze­bu­jemy pomocy, by unieść fotel i uwol­nić jej nogę – odpo­wie­działa Han­nah.

Jasno­włosy chło­pak spoj­rzał na leżącą dziew­czynę, potem na Han­nah. Widziała, że chłodno ją oce­nia. Pokrę­ciła lekko głową, on zaś przy­tak­nął, rozu­mie­jąc.

– W porządku. Bierzmy się do roboty!

Han­nah pozwo­liła dwóm męż­czy­znom unieść fotel, a sama zajęła się wycią­ga­niem nogi. Wyma­gało to kilku prób, lecz wresz­cie się udało.

Brat umie­ścił sio­strę w nieco wygod­niej­szej pozy­cji, zdjął kurtkę i pod­ło­żył jej pod głowę. Pod kurtką miał na sobie obszerną bluzę z napi­sem: „Prze­pra­szam na chwilę. Muszę to prze­my­śleć”. „Dziwne, na jakie drob­nostki zwra­camy uwagę” – pomy­ślała Han­nah.

Poczuła, że ktoś dotyka jej ręki, i z powro­tem odwró­ciła się w stronę jasno­wło­sego chło­paka. „Typ aryj­ski – uznała – Dobrze by wyglą­dał w skó­rza­nych spoden­kach i kape­lu­szu z piór­kiem”.

– Ile osób zgi­nęło, jak sądzisz? – spy­tał.

– Cztery albo pięć. Pozo­stałe mogą być ranne.

Zer­k­nął na dziew­czynę i kiw­nął głową.

– Pamię­tasz, co się stało?

Han­nah usi­ło­wała sobie przy­po­mnieć. Sie­działa w auto­ka­rze i drze­mała. Na zewnątrz padał gęsty śnieg. Ryk klak­sonu. Pisk hamul­ców i nagle zje­chali z drogi, toczyli się, toczyli… Póź­niej ciem­ność. To sza­leń­stwo, że wybrali się w podróż w cza­sie burzy śnież­nej, ale Aka­de­mia chciała szybko prze­trans­por­to­wać stu­den­tów do Azylu. Zapew­nić im bez­pie­czeń­stwo.

– Nie­zbyt dobrze – przy­znała.

Znowu rozej­rzała się po auto­ka­rze. Popa­trzyła na zwłoki, pasa­że­rów sie­dzą­cych dokoła, jęczą­cych, pła­czą­cych. Usi­ło­wała sobie przy­po­mnieć, co prze­oczyła wcze­śniej.

Auto­kar leżał na lewym boku. Kiedy Han­nah patrzyła w górę, w stronę szo­ferki, okna po lewej były nie­tknięte, skie­ro­wane w stronę ciem­nie­ją­cego nieba. Padał śnieg, na szkle osia­dały wiel­kie płatki. Do naj­więk­szych znisz­czeń doszło po pra­wej stro­nie: pogięty metal, roz­bite szkło. Bok auto­karu tkwił w gru­bej zaspie, co ozna­czało…

„Drzwi – pomy­ślała. – Drzwi znaj­dują się pod śnie­giem. Nie możemy się wydo­stać”.

– Jeste­śmy w pułapce – powie­działa.

Jasno­włosy chło­pak ski­nął głową. Doszedł do tego samego wnio­sku.

– Gdy­by­śmy zdo­łali się wydo­stać, nie prze­trwa­li­by­śmy długo w tych warun­kach.

– Co z wyj­ściem awa­ryj­nym? – spy­tała Han­nah.

– Już pró­bo­wa­łem je otwo­rzyć… wydaje się zablo­ko­wane.

– Co takiego?!

Ujął ją za łokieć i poszli do przodu. Po lewej stro­nie trzy schodki pro­wa­dziły do toa­lety i klapy znaj­du­ją­cej się obok. Wisiała nad nią tabliczka z napi­sem: W RAZIE NIE­BEZ­PIE­CZEŃ­STWA POCIĄ­GNĄĆ ZA CZER­WONY UCHWYT I OTWO­RZYĆ KLAPĘ. Jasno­włosy wyko­nał pole­ce­nie i pchnął klapę. Nie ustą­piła.

Odstą­pił na bok i ski­nął dło­nią, by Han­nah też spró­bo­wała. Zro­biła to, kilka razy, z nara­sta­jącą fru­stra­cją. Wyj­ście było zablo­ko­wane.

– Kurwa! – zaklęła. – Jak to się stało?

– Kto wie? Może w cza­sie wypadku?

– Zacze­kaj… – Han­nah coś sobie przy­po­mniała. – Czy w auto­ka­rze nie powinno być młotka do wybi­ja­nia szyb?

– Zga­dza się. To kolejna zagadka.

Zmarsz­czyła brwi.

– Co masz na myśli?

Cof­nął się i wska­zał pojem­nik zamon­to­wany tuż nad oknami po lewej stro­nie. Miej­sce, gdzie powi­nien znaj­do­wać się mło­tek, było puste.

– Powi­nien też być drugi, do wybi­ja­nia świe­tli­ków. – Wska­zał dach. – Także został usu­nięty.

Han­nah poczuła, że kręci jej się w gło­wie.

– Ale dla­czego?!

Jasno­włosy uśmiech­nął się ponuro.

– Kto wie? Może jakiś Arsch­ge­ige ukradł młotki dla żartu? A może nikt nie spraw­dził auto­karu przed odjaz­dem… – Umilkł zna­cząco.

– Musimy wezwać pomoc – powie­działa Han­nah, usi­łu­jąc powstrzy­mać panikę. Nagle coś sobie przy­po­mniała. – Nasze komórki.

Kiedy stu­denci wsia­dali do auto­karu, skon­fi­sko­wano im wszyst­kie tele­fony i umiesz­czono z baga­żami. Po dro­dze nie wolno było się z nikim komu­ni­ko­wać. Nikt nie powi­nien wie­dzieć, dokąd jadą.

Popa­trzyła na jasno­wło­sego męż­czy­znę. Nikt nie potra­fił prze­wi­dzieć, kiedy nadej­dzie pomoc. Czy ktoś zauważy ich znik­nię­cie? A jeśli nawet, kto wyru­szy na ratu­nek w cza­sie zamieci?

Znowu wyj­rzała przez okno, popa­trzyła na niebo. Padał śnieg. Słabe szare świa­tło sta­wało się coraz ciem­niej­sze.

Zna­leźli się w pułapce. Z umar­łymi. Oni też zginą, jeśli szybko nie nadej­dzie pomoc.

MEG

Koły­sa­nie. Na początku łagodne. Koły­sanka. „Lulaj, maleńka…” Póź­niej moc­niej­sze. Gwał­towne. Głowa Meg ude­rzyła w szybę, jej ciało się obró­ciło. Spa­dła na pod­łogę. Ude­rze­nie było mocne.

– O cho­lera!

Zabiło jej serce. Otwo­rzyła oczy.

– Co się dzieje, kurwa?!

Potarła obo­lały łokieć i rozej­rzała się. Miała wra­że­nie, że ma pia­sek pod powie­kami.

„Spa­dłaś z łóżka. Tylko gdzie?”

Usia­dła. Nie z łóżka. Z drew­nia­nej ławki ota­cza­ją­cej owalne pomiesz­cze­nie. Na zewnątrz szare niebo, wiru­jące płatki śniegu. Ze wszyst­kich stron szkło. Ogar­nęły ją mdło­ści. Poko­nała je.

Zauwa­żyła kilka innych osób leżą­cych na drew­nia­nych ław­kach. Pię­cioro. Ubra­nych w iden­tyczne nie­bie­skie kom­bi­ne­zony. Tak jak ona, zdała sobie sprawę. Znaj­do­wali się w nie­wiel­kiej roz­ko­ły­sa­nej kabi­nie. Tar­ga­nej przez wiatr, z szy­bami pokry­tymi śnie­giem.

„To nie pokój. Pokoje się nie koły­szą”.

Wstała z wysił­kiem. Ugięły się pod nią nogi. Znowu poczuła mdło­ści. „Muszę się opa­no­wać” – pomy­ślała. Nie dostrze­gła miej­sca, by zwy­mio­to­wać. Pode­szła nie­pew­nie do bocz­nej ściany pomiesz­cze­nia, które nie było poko­jem. Spo­glą­dała przez szybę, przy­ci­ska­jąc do niej ręce i nos niczym dziecko patrzące na pierw­szy śnieg na Boże Naro­dze­nie.

W dole – daleko w dole – las przy­sy­pany śnie­giem. W górze tumany wiru­ją­cych płat­ków na ogrom­nym sza­rym nie­bie.

– Kurwa.

Znowu koły­sa­nie. Ryk wia­tru stłu­miony przez szkło ota­cza­jące kabinę, niczym głodne zwie­rzę uwię­zione za kra­tami. W szkło ude­rzały nowe fale śniegu, jesz­cze bar­dziej utrud­nia­jąc widze­nie. Ale Meg widziała już dosyć.

Z tyłu roz­legł się jęk. Budziło się kolejne ciało w nie­bie­skim stroju, pro­sto­wało się jak nie­zgrabna gąsie­nica. Usia­dło – z powodu kap­tura trudno było powie­dzieć, czy to dziew­czyna, czy chło­pak. Inni też się poru­szali. Meg prze­bie­gła przez głowę sza­lona myśl, że kiedy obrócą ku niej twa­rze, będą zgni­łymi żywymi tru­pami.

Męż­czy­zna – około trzy­dzie­sto­pię­cio­letni, z gęstą brodą – spo­glą­dał na nią męt­nym wzro­kiem. Zdjął kap­tur i pogła­dził się po gło­wie pokry­tej kró­ciutką czarną szcze­ciną.

– Co się, kurwa, dzieje? – Rozej­rzał się. – Gdzie ja jestem?

– W wago­niku kolejki lino­wej.

– Gdzie?!

– W wago­niku kolejki lino­wej. Jeż­dżą­cym na linie.

Popa­trzył na nią agre­syw­nie.

– Wiem, czym jest kolejka linowa. Chciał­bym wie­dzieć, skąd się tu wzią­łem, do cho­lery.

Meg spoj­rzała na niego spo­koj­nie.

– Nie wiem. Nie pamięta pan, jak pan wsia­dał?

– Nie. A ty?

– Ja też nie.

– Ostat­nią rze­czą, którą pamię­tam… – Zro­bił wiel­kie oczy. – Czy… czy jedziesz do Azylu?

Azyl. Celowo wie­lo­znaczna nazwa koja­rząca się z ośrod­kiem wypo­czyn­ko­wym. Ale nie wywo­ły­wała w Meg przy­jem­nych emo­cji. Wręcz prze­ciw­nie, wywo­ły­wała lodo­wate dresz­cze bie­gnące po ple­cach. „Azyl”.

Nie odpo­wie­działa. Znowu wyj­rzała na zewnątrz.

– W tej chwili ni­gdzie nie jedziemy.

Oboje patrzyli na szarą pustkę, do szkła przy­le­piały się nowe płaty śniegu. Burza śnieżna. Gwał­towna.

– Utknę­li­śmy.

– Utknę­li­śmy? Powie­dzia­łaś, że utknę­li­śmy?

Meg się odwró­ciła. Stała za nią kobieta mniej wię­cej w jej wieku. Rude włosy. Ścią­gnięte rysy. Panika w gło­sie. Może stwa­rzać pro­blemy.

Meg nie odpo­wie­działa natych­miast. Spoj­rzała na pozo­stałe osoby w wago­niku. Ktoś cią­gle spał z kap­tu­rem na twa­rzy. Nie­któ­rzy ludzie potra­fią spać w każ­dych oko­licz­no­ściach. Pozo­stała dwójka – niski, tęgi jego­mość z roz­wi­chrzo­nymi ciem­nymi wło­sami i star­szy siwo­włosy męż­czy­zna w oku­la­rach – wsta­wała, prze­cią­gała się i roz­glą­dała. Spra­wiali wra­że­nie oszo­ło­mio­nych, ale spo­koj­nych. Dobrze.

– Wydaje się, że to po pro­stu awa­ria zasi­la­nia – powie­działa Meg do kobiety.

– Awa­ria zasi­la­nia? Och, cudow­nie. Wspa­niale.

– Jestem pewien, że wago­nik nie­długo znowu ruszy – powie­dział bro­dacz. Opu­ściła go agre­sja. Uśmiech­nął się lekko do kobiety. – Nic nam nie grozi.

Kłam­stwo. Nawet gdyby wago­nik zaczął się poru­szać, nawet gdyby dotarli do celu, gro­ziło im bar­dzo wiele rze­czy. Ale kłam­stwa pozwa­lają łatwiej radzić sobie z pro­ble­mami. Kobieta uśmiech­nęła się do nie­zna­jo­mego. Dodał jej otu­chy, wyko­nał zada­nie.

– Powie­dzia­łaś, że jeste­śmy w wago­niku kolejki lino­wej? – spy­tał star­szy męż­czy­zna. – Nie pamię­tam, żeby­śmy wsia­dali do kolejki.

– Czy ktoś coś pamięta? – spy­tała Meg. Rozej­rzała się.

Zer­k­nęli na sie­bie.

– Byli­śmy w swo­ich poko­jach.

– Przy­nie­śli śnia­da­nie.

– Sma­ko­wało kosz­mar­nie.

– Potem… musia­łem znowu zasnąć…

Kolejne zdez­o­rien­to­wane spoj­rze­nia.

– Nikt nie pamięta, co było dalej? – spy­tała Meg. – Pamię­ta­cie dopiero, że się tu obu­dzi­li­ście?

Przy­tak­nęli.

Bro­daty męż­czy­zna ode­tchnął powoli.

– Odu­rzyli nas.

– Nie bądź śmieszny – rzu­ciła rudo­włosa kobieta. – Dla­czego mie­liby to zro­bić?

– Cóż, oczy­wi­ście dla­tego, żeby­śmy nie wie­dzieli, gdzie jedziemy albo jak się tu dosta­li­śmy – wtrą­cił niski męż­czy­zna.

– Po pro­stu… nie wie­rzę, że mogliby to zro­bić.

„Zabawne” – pomy­ślała Meg. Nawet teraz, po tym, co się wyda­rzyło, ludzie usi­ło­wali wie­rzyć, że wła­dze mają jakieś zasady. Cóż, czło­wiek nie widzi oka cyklonu, gdy się w nim znaj­dzie.

– W porządku – rzekł bro­dacz. – Skoro tu utknę­li­śmy i mamy mnó­stwo czasu, dla­czego się nie przed­sta­wimy? Nazy­wam się Sean.

– Meg – powie­działa Meg.

– Sarah – ode­zwała się rudo­włosa kobieta.

– Karl – dodał niski męż­czy­zna, lekko poru­sza­jąc ręką.

– Max. – Star­szy męż­czy­zna się uśmiech­nął. – Miło was poznać.

– Domy­ślam się, że wszy­scy jeste­śmy tutaj z tego samego powodu? – rzu­cił Sean.

– Nie powin­ni­śmy o tym mówić – zauwa­żyła Sarah.

– Cóż, myślę, że można bar­dzo łatwo zało­żyć…

– Zakła­da­nie cze­go­kol­wiek robi z nas głup­ków.

Meg popa­trzyła na Sarah.

– Tak mawiał mój szef.

– Naprawdę?

– Tak. Wyjąt­kowo mnie iry­to­wał.

Sarah zaci­snęła wargi.

– Czym zaj­mo­wa­li­ście się wcze­śniej? – wtrą­cił Max.

– Byłam nauczy­cielką – odpo­wie­działa Sarah.

„Co za nie­spo­dzianka…” – pomy­ślała Meg.

– Ja adwo­ka­tem – rzekł Max. Uniósł dło­nie. – Może­cie mnie pozwać do sądu, jeśli kła­mię.

– Ja zaj­mo­wa­łem się sprze­dażą nadmu­chi­wa­nych zjeż­dżalni dla dzieci – ode­zwał się Karl.

Popa­trzyli na niego i wybuch­nęli śmie­chem. Napię­cie na chwilę zostało roz­ła­do­wane.

– Hej! – Karl wyda­wał się ura­żony, lecz tylko tro­chę. – Dmu­chane zamki to docho­dowy inte­res. Przy­naj­mniej kie­dyś taki był.

– A ty? – Meg spy­tała Seana.

– Ja? Och, tu i tam. Pra­co­wa­łem w róż­nych miej­scach.

Wago­ni­kiem zako­ły­sał podmuch wia­tru.

– O Boże! – Sarah chwy­ciła się za szyję. Nosiła mały srebrny krzy­żyk. Meg zasta­na­wiała się, ile jesz­cze powo­dów znaj­dzie, by jej nie lubić.

– Więc jeste­śmy dość eklek­tyczną grupą – zauwa­żył Max.

– Rozu­miem, że wszy­scy jedziemy do Azylu? – ode­zwał się Max, uno­sząc krza­cza­ste brwi.

Po kolei ski­nęli gło­wami.

– Ochot­nicy?

Kolejne kiw­nię­cia. Do miejsc podob­nych do Azylu uda­wały się tylko dwa rodzaje ludzi. Ochot­nicy i ci, co nie mieli wyboru.

– Czy to dobry moment, by dys­ku­to­wać o naszych moty­wach? – spy­tał Max. – Poroz­ma­wiajmy o tym po przy­jeź­dzie, dobrze?

– Jeśli tam dotrzemy – odpo­wie­działa Sarah, patrząc ner­wowo na sta­lowe liny w górze.

Sean spo­glą­dał na postać śpiącą w rogu kabiny.

– Myśli­cie, że powin­ni­śmy obu­dzić Śpiącą Kró­lewnę?

Meg zmarsz­czyła brwi. Wstała i pode­szła do leżą­cego męż­czy­zny. Deli­kat­nie potrzą­snęła jego ręką. Sto­czył się z ławki i z łosko­tem upadł na pod­łogę.

Sarah krzyk­nęła za ple­cami Meg, która nagle zro­zu­miała dwie rze­czy.

Znała tego czło­wieka.

Nie spał. Był mar­twy.

CARTER

– Nad­cho­dzi burza śnieżna.

Car­ter jęk­nął i sto­czył się z kanapy. Znał ten głos.

Caren. „Pisana przez duże C”. Tak powie­działa, gdy się poznali. Jakby miało to jakieś zna­cze­nie. Jakby zamie­rzał posłać jej pie­przoną kartkę na Gwiazdkę.

– Wiesz co, Car­ter? Kac nie uwolni cię od jazdy po żar­cie.

Mówiła weso­łym tonem. Jak zawsze. Z tru­dem otwo­rzył jedno oko i popa­trzył na nią. Tak. Leg­ginsy do jog­gingu, kami­zelka, włosy zwią­zane w nie­sforny kucyk. Praw­do­po­dob­nie wybie­rała się na siłow­nię.

Zamknął oczy i zato­pił twarz w poduszce pach­ną­cej stę­chli­zną, ale Caren nie dawała mu spo­koju.

– Musimy się zaopa­trzyć, na wypa­dek gdyby zamieć znowu zasy­pała drogę.

Odgłos otwie­ra­nej i zamy­ka­nej lodówki, stu­kot noża na desce do kro­je­nia, war­kot mik­sera. Póź­niej brzęk, gdy posta­wiła szklankę na sto­liku do kawy obok Car­tera.

– Wypij. To pomoże.

Zer­k­nął spod poduszki. Na sto­liku stała szkla­neczka czer­wo­nego płynu.

– Krwawa Mary?

Unio­sła brew i ode­szła. Z tru­dem usiadł, się­gnął po drinka i wypił łyk.

– Jezu!

Ogień w ustach. Pale­nie. „Chry­ste, boli!” Zerwał się i pobiegł do umy­walki. Wypluł palący płyn, odkrę­cił kran i zaczął pić zimną wodę. W końcu spry­skał twarz i wypro­sto­wał się, ocie­ka­jąc.

Odwró­cił się. Caren go obser­wo­wała. Stała w drzwiach z rękami sple­cio­nymi na piersi i uśmie­chała się iro­nicz­nie.

– Mówi­łaś, że to pomoże.

Wzru­szyła ramio­nami.

– W końcu wsta­łeś, prawda?

Po prysz­nicu i gole­niu poczuł się pra­wie jak czło­wiek. Lustro mówiło coś innego.

Miesz­kańcy Azylu przy­zwy­cza­ili się do wyglądu Car­tera. Nie cofali się już z prze­ra­że­niem na jego widok. Zapo­mnieli o hor­ro­rze.

Odmro­że­nia znisz­czyły prawą stronę twa­rzy. Poli­czek, więk­szość czoła i pod­bródka były czarne i mar­twe. Śro­dek był zio­ną­cym otwo­rem. Miał wykrzy­wione usta pozba­wione mię­śni. W cza­sie jedze­nia lub picia czę­sto cie­kło mu z ust. Zostało tylko jedno oko. Błę­kitne, prze­ni­kliwe. Pamiątka po czło­wieku, któ­rym nie­gdyś był.

Nie żało­wał daw­nego wyglądu. Ni­gdy nie był przy­stojny. W dzie­ciń­stwie i póź­niej miał nad­wagę; jego rysy zawsze były tro­chę zbyt ostre. Ale cza­sami śniło mu się, że znowu ma nor­malną twarz; kiedy uświa­da­miał sobie, jak wygląda, poduszka była mokra od łez. Nie był płacz­liwy ani próżny. Ale każdy chce mieć nos.

Zszedł na dół, po czym zastał Nate’a, Milesa i Julię sie­dzą­cych w prze­stron­nej czę­ści miesz­kal­nej i piją­cych kawę. Na sto­liku stała plan­sza do Mono­poly (nie­wąt­pli­wie Miles znowu wygry­wał), a Julia zwi­jała jointa – co roz­wście­czy Caren po powro­cie z tre­ningu.

Jack­son i Wel­land, ostatni człon­ko­wie grupy, byli nie­obecni. Jack­son praw­do­po­dob­nie medy­to­wał albo prak­ty­ko­wał jogę. Wel­land zapewne ugrzązł w zaspie. Jeśli nie spo­tkało go coś gor­szego.

W Azylu prze­by­wali różni ludzie, zgro­ma­dzeni w jed­nym miej­scu wsku­tek przy­padku albo koniecz­no­ści. Potra­fili żyć i pra­co­wać razem, nie zabi­ja­jąc się nawza­jem. Zazwy­czaj.

Na szczę­ście Azyl był duży, luk­su­sowo wypo­sa­żony. W czę­ści miesz­kal­nej na zapa­sto­wa­nych drew­nia­nych pod­ło­gach leżały grube, kosmate dywany. Były tam skó­rzane kanapy, ogromny pła­ski tele­wi­zor, odtwa­rzacz DVD, kon­sole do gier i zestaw ste­reo. W drew­nia­nym kre­den­sie leżały stosy płyt CD, pod­nisz­czone powie­ści, a także kolek­cja gier plan­szo­wych. Kuch­nia była nowo­cze­sna i ele­gancka, z ogromną ame­ry­kań­ską lodów­ko­zam­ra­żarką i wyspą z wypo­le­ro­wa­nego gra­nitu.

Miesz­kańcy Azylu żyli w kom­for­to­wych warun­kach. Dbano o nich. Zazwy­czaj.

Nate zer­k­nął na wcho­dzą­cego Car­tera.

– Wyglą­dasz jak gówno, stary.

– Zwy­kle wyglą­dam jesz­cze lepiej, ale wiem, że uzna­jesz to za zagro­że­nie.

Nate posłał mu całusa.

– Masz naprawdę cia­sny tyłek, stary.

– Nie wspo­mi­naj o tym. Wsty­dzę się.

Nate uśmiech­nął się sze­roko. Nawet na kacu wyglą­dał jak przy­stoj­niak, sur­fer: wspa­niałe mię­śnie, spło­wiałe od słońca włosy prze­wią­zane ban­daną. Car­ter powi­nien go nie­na­wi­dzić, mimo to w ciągu ostat­nich trzech lat stali się przy­ja­ciółmi.

– Kiedy poszli­ście spać? – spy­tała Julia. Wsu­nęła za ucho jeden z ciem­nych dre­dów i zapa­liła jointa.

Julia, kości­sta, wyta­tu­owana Kali­for­nijka, wycho­wała się w komu­nie i cią­gle wyglą­dała, jakby naj­le­piej czuła się w namio­cie albo jako uczest­niczka demon­stra­cji z trans­pa­ren­tem nie­sio­nym nad głową.

Car­ter zmarsz­czył brwi. To zabo­lało.

– Może dwie godziny po waszym odej­ściu.

Miles zmarsz­czył brwi. W ogóle nie wyda­wał się ska­co­wany. Pre­zen­to­wał się schlud­nie jak zawsze, w koszulce polo i dre­li­cho­wych spodniach, jakby wybie­rał się na prze­jażdżkę łodzią po Tami­zie.

– Ja tro­chę póź­niej – powie­dział kul­tu­ral­nym bry­tyj­skim akcen­tem. – Myślę, że w tym momen­cie mogłeś już spać, Car­ter.

– To moja spe­cjal­ność.

– Spa­nie? – spy­tał Miles.

– Nie­któ­rzy ludzie palą cygara w tył­kach, ja śpię.

– Naprawdę palą cygara w tył­kach? – zain­te­re­so­wała się Julia.

– Widzia­łem na wła­sne oczy.

Nate się zaśmiał.

– Dla­czego tak bar­dzo sobie doku­czamy, stary?

– Bo nie mamy nic innego do roboty? – zasu­ge­ro­wała Julia.

Wszy­scy się uśmiech­nęli i poki­wali gło­wami. Zda­wali sobie sprawę z tego, że uwaga jest słuszna.

W Azylu oczy­wi­ście było wiele rze­czy do roboty. Codzienne czyn­no­ści nie­zbędne do nor­mal­nego funk­cjo­no­wa­nia. Prace kon­ser­wa­cyjne wewnątrz i na zewnątrz, goto­wa­nie, sprzą­ta­nie, nad­zór nad maga­zy­nem. Wszy­scy mieli wyzna­czone zada­nia – zadbał o to Miles. Były też zaję­cia dodat­kowe: siłow­nia, basen, jazda na nar­tach. Ach, nale­żało rów­nież dostar­czać zapasy.

Car­ter pod­szedł do listy przy­pię­tej do dużej kor­ko­wej tablicy w kuchni. Jasne, znowu zoba­czył swoje nazwi­sko. Znowu. Czas w Azylu wyda­wał się biec ina­czej.

Nie­na­wi­dził wypraw po zapasy. Było to coś zupeł­nie innego niż szybki skok do skle­piku na rogu ulicy. Nale­żało zje­chać na nar­tach nie­bez­piecz­nymi sto­kami aż do wio­ski, a póź­niej długo wspi­nać się pod górę, cią­gnąc worek przy­wią­zany do nart.

Car­ter był chyba naj­gor­szym nar­cia­rzem w gru­pie. W odróż­nie­niu od pozo­sta­łych miesz­kań­ców Azylu jako dziecko ni­gdy nie jeź­dził w góry na ferie zimowe. Sporty zimowe ozna­czały dla niego tylko jedno: zjeż­dża­nie z sio­strą z pagórka na sta­rej masce samo­chodu.

Dotar­cie do wio­ski trwało bar­dzo długo, a póź­niej nastę­po­wała powolna wspi­naczka w dro­dze powrot­nej. Poza tym w lesie można było spo­tkać dzi­kie istoty…

Poczuł, że znowu męczy go migrena.

– Muszę jechać dzi­siaj? Mamy prze­cież mnó­stwo…

– Wyklu­czone. – Julia pokrę­ciła głową. – Znasz zasady.

Zasady. Tak, znał zasady.

– Julia ma rację – powie­dział Miles iry­tu­jąco roz­sąd­nym tonem. – Poza tym nad­cho­dzi burza śnieżna.

Car­ter spo­glą­dał przez ogromne prze­szklone okno zaj­mu­jące pra­wie całą ścianę Azylu. Roz­cią­gała się z niego fan­ta­styczna pano­rama: zbo­cza, ogromne sosnowe lasy docie­ra­jące do ska­li­stego grzbietu gór­skiego.

Po jakimś cza­sie prze­sta­wało się ją zauwa­żać. Zaczy­nała przy­po­mi­nać tapetę na ścia­nie.

Miles miał rację. Zaczął padać śnieg, a w dali poja­wiły się groźne chmury. Oznaka, że zbliża się zamieć. W zależ­no­ści od jej siły mogli zostać uwię­zieni w ośrodku na całe dnie, a nawet tygo­dnie.

– Trzeba to zro­bić dzi­siaj, stary – zauwa­żył Nate. – Burza będzie straszna.

W tym samym momen­cie trza­snęły drzwi wej­ściowe, po czym do czę­ści miesz­kal­nej wpadł po spi­ral­nych scho­dach podmuch wia­tru ze śnie­giem. Na scho­dach roz­le­gło się tupa­nie.

– Pogoda naprawdę się psuje.

Wel­land. Tęgi, pokryty trą­dzi­kiem Wel­land. Miał dwa­dzie­ścia pięć lat i był naj­młod­szym człon­kiem grupy, ale miał naj­więk­sze doświad­cze­nie w pro­wa­dze­niu Azylu. Dla­tego, cho­ciaż był tylko żało­snym gów­nia­rzem, tęgim dup­kiem skłon­nym do intryg, byli zmu­szeni go tole­ro­wać.

Z Wel­lan­dem przy­był jed­nak mil­szy gość – Dexter. Prze­biegł przez pokój i wsko­czył na ramiona Car­tera, liżąc go po twa­rzy i dło­niach wil­got­nym, pach­ną­cym jęzo­rem.

– Cześć, stary! Byłeś na spa­ce­rze? – Car­ter wtu­lił twarz w zimną, krę­coną sierść teriera i szep­nął: – Nasi­ka­łeś Wel­lan­dowi na nogę? Tak? Dobrze.

– Jak pra­cuje gene­ra­tor? – spy­tał Miles.

Wel­land potrzą­snął zmierz­wio­nymi ciem­nymi wło­sami i tup­nął.

– Nie­źle, ale mar­twi mnie opóź­nie­nie. Wyłą­cze­nia stają się coraz częst­sze.

Skłon­ność do maru­dze­nia była kolejną jego nie­przy­jemną cechą.

– Okej. Cóż, nie ma się czym mar­twić. Spraw­dzę…

– Nie mar­twię się, stary, po pro­stu mówię. Sześć sekund to sta­now­czo za dużo. Wiesz, co się dzieje, gdy wysiada prąd…

– Wiem – odpo­wie­dział Miles tonem, który zmro­ził atmos­ferę.

Wel­land poczer­wie­niał i pochy­lił się, by zdjąć buty.

– Chyba odmro­zi­łem nogi, kurwa – mruk­nął. – Marzę tylko o tym, żeby mi odpa­dły palce… – Uniósł wzrok i spoj­rzał na Car­tera. – Cho­lera, prze­pra­szam, stary.

Wcale nie było mu przy­kro.

Car­ter się uśmiech­nął i posta­wił Dextera na pod­ło­dze.

– Nic się nie stało.

A jed­nak się stało.

Nie miał czasu się nad tym zasta­na­wiać, ponie­waż nagle padło z niskim wyciem zasi­la­nie i włą­czył się alarm. Wyda­wało się, że Wel­land oka­zał się pro­ro­kiem zagłady.

– Mówi­łem, kurwa! – zawo­łał.

Miles uniósł rękę. Patrzył na zega­rek na nad­garstku. Liczył. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć…

Roz­le­gło się pik­nię­cie, gdy włą­czył się gene­ra­tor. Zasi­la­nie wró­ciło. Alarm nagle ucichł. Nate gwizd­nął.

– Długo to trwało.

– Sześć i dwa­dzie­ścia sześć set­nych sekundy – powie­dział Miles i opu­ścił rękę. – Drobny pro­blem.

– Jak drobny? – spy­tał Car­ter.

Miles zasta­na­wiał się przez chwilę.

– Prze­rwa musia­łaby trwać co naj­mniej osiem sekund, by zaczęły się kło­poty.

– Dla­czego osiem? – zapy­tał Nate.

– W wypadku awa­rii zasi­la­nia auto­ma­tyczne zamki się odblo­ko­wują – odparł Miles. – Ale nie nastę­puje to natych­miast. Resz­tek ener­gii star­cza na osiem sekund. W razie nie­spo­dzie­wa­nego wyłą­cze­nia prądu gene­ra­tor powi­nien ruszyć w ciągu czte­rech do pię­ciu sekund, by zamki były bez­pieczne.

Car­ter pomy­ślał, że pozo­stał wąski mar­gi­nes bez­pie­czeń­stwa. Zbyt wąski.

– Powi­nie­nem zer­k­nąć na zamki w piw­nicy – powie­dział Wel­land.

– Zasta­nów się nad zmianą usta­wień sys­temu. Jeśli opóź­nie­nie się wydłuża…

– Już powie­dzia­łem, że będziemy moni­to­ro­wać sytu­ację. – Miles popa­trzył na zebra­nych. – Czy to jasne?

Tym razem nawet Wel­land zro­zu­miał.

– Jasne – mruk­nął.

Wszy­scy kiw­nęli gło­wami.

– Dobrze.

– W porządku – ode­zwał się Nate i wstał. – Idę na siłow­nię wypo­cić wczo­raj­sze piwo. Ktoś idzie ze mną?

– Przy­da­łoby mi się pół godziny sauny. – Julia zacią­gnęła się join­tem, po czym roz­gnio­tła go w popiel­niczce. Wyszli we dwoje z pokoju i podą­żyli do wind.

Wel­land zaczął ścią­gać kom­bi­ne­zon śnieżny.

– Widzę, że czeka cię wypad po spra­wunki, Car­ter. To nie­zbyt przy­jemne.

– Tak, ale cóż, każdy musi to robić. – Car­ter pstryk­nął pal­cami. – Och, zacze­kaj, z wyjąt­kiem cie­bie. Ni­gdy tego nie robi­łeś.

– Nie umiem jeź­dzić na nar­tach.

– Naucz się.

– Mam astmę.

– Zabawne. Nie przy­pusz­cza­łem, że ktoś chory na astmę mógłby przejść testy, by tu pra­co­wać.

– Tak, ale przy­naj­mniej nie poja­wi­łem się znie­nacka jak…

– Może­cie prze­stać szcze­bio­tać jak para kochan­ków? – wark­nął Miles. – Car­ter, chcę z tobą poroz­ma­wiać, nim wyj­dziesz.

– Dla­czego?

Miles zer­k­nął na Wel­landa, który rzu­cił na pod­łogę mokry kom­bi­ne­zon i zaczął szu­kać jedze­nia w szaf­kach w kuchni.

Miles wstał i ruszył w stronę windy.

– Chodź ze mną.

Car­ter wes­tchnął.

– Okej.

Po dro­dze minął Wel­landa na tyle bli­sko, by szep­nąć:

– Wiem, że nie masz żad­nej pie­przo­nej astmy.

Drzwi windy się roz­su­nęły i weszli do środka. Miles przy­ci­snął kartę do litery B na panelu kon­tro­l­nym. Winda cicho ruszyła w dół.

Azyl miał cztery kon­dy­gna­cje znaj­du­jące się we wnę­trzu góry. Część miesz­kalna, kuch­nia i siłow­nia znaj­do­wały się na pierw­szym pię­trze. Dru­gie pię­tro zaj­mo­wały sypial­nie – dwie duże sale i dwa­na­ście poje­dyn­czych pokoi dla per­so­nelu. Na par­te­rze mie­ściły się ogromny hol, basen i sauna. Do tego warsz­taty i pomiesz­cze­nia maga­zy­nowe.

Do piw­nicy mógł wcho­dzić tylko Miles (i osoby, które uznał za wystar­cza­jąco godne zaufa­nia, by je tam zapro­wa­dzić).

Drzwi się otwo­rzyły. Wyszli i zna­leźli się w jasnym, bia­łym kory­ta­rzu. W piw­nicy zawsze pano­wał chłód, ale to nie dla­tego Car­ter dostał gęsiej skórki. Lampy były wypo­sa­żone w czuj­niki ruchu, zapa­lały się po kolei, gdy szli kory­ta­rzem, uka­zu­jąc rząd drzwi po lewej. Znaj­do­wały się tam dwa gabi­nety, obec­nie puste. Miles zatrzy­mał się przy trze­cich drzwiach, dotknął kartą panelu ste­ro­wa­nia, po czym weszli do środka.

Wzdłuż jed­nej ze ścian stały urzą­dze­nia z nie­rdzew­nej stali, pod drugą meta­lowe szafki.

– Co się dzieje? – spy­tał Car­ter, tak non­sza­lancko, jak potra­fił.

Miles obrzu­cił go chłod­nym wzro­kiem. Car­ter widy­wał trupy o cie­plej­szym spoj­rze­niu.

– Ktoś krad­nie zapasy.

– Co takiego?

Miles wycią­gnął szu­fladę jed­nej z sza­fek. W środku stały nie­zli­czone rzędy pude­łek: anty­bio­tyki i środki prze­ciw­bó­lowe.

– Moim zda­niem wszystko jest w porządku.

Miles wyjął jedno z pude­łe­czek z dol­nego rzędu. Otwo­rzył je i prze­wró­cił do góry nogami. Było puste.

– Uwa­żam, że mani­pu­lo­wano przy poło­wie opa­ko­wań.

– A co z… – Car­ter ski­nął głową w stronę lodówki.

– Nie zauwa­ży­łem, by cze­goś bra­ko­wało, więc posta­no­wi­łem spraw­dzić na chy­bił tra­fił część fio­lek.

– No i?

– Nie­które zawie­rają wodę.

– A nie praw­dziwą pla­zmę?

– Wodę.

Car­ter poczuł nara­sta­jące napię­cie.

– Jak to się stało? Prze­cież tylko ty masz prze­pustkę.

– O któ­rej wiemy.

Słusz­nie.

– Jest jesz­cze inny pro­blem – cią­gnął Miles.

– Inny pro­blem?

– Jack­son znik­nął.

Car­ter popa­trzył na niego.

– Co takiego? Jesteś pewien?

– Nie spę­dził ostat­niej nocy w swoim pokoju. Nie mogę go zna­leźć.

Car­ter się zasta­na­wiał. Jack­son był praw­do­po­dob­nie osobą, którą naj­mniej znał. Spo­kojny, zrów­no­wa­żony męż­czy­zna zbli­ża­jący się do czter­dziestki. Abs­ty­nent, wega­nin. Lubił jogę i medy­ta­cję. Mimo to Car­ter ni­gdy nie miał z nim zatar­gów. Ale cóż, trudno było się z nim kłó­cić. Przy­po­mi­nał widmo.

– Uwa­żasz, że to on jest zło­dzie­jem? Że wziął pla­zmę i uciekł?

– Może. Ale dokąd?

Miles miał rację. Była tylko wio­ska. Lot­ni­sko znaj­do­wało się o godzinę jazdy stąd i bie­gła do niego tylko jedna wąska, kręta droga. Gdzie Jack­son mógłby zdo­być pojazd? Pozo­sta­wała sta­cja kolejki lino­wej, ale tak naprawdę nie wcho­dziła w grę.

– Może wszystko prze­bie­gało ina­czej – powie­dział Car­ter. – Może po pro­stu… wybrał się na wycieczkę?

Miles spoj­rzał na Car­tera.

– Bez kom­bi­ne­zonu nar­ciar­skiego?

Znowu racja.

– Na razie zacho­wajmy to dla sie­bie – powie­dział Miles. – Jeśli Jack­so­nowi coś się przy­tra­fiło, źle to wpły­nie na morale, zwłasz­cza po nie­szczę­śli­wym wypadku Anyi.

Nie­szczę­śli­wym. Rze­czy­wi­ście. Car­ter prze­łknął ślinę.

– A jeśli go znaj­dziemy?

Miles się skrzy­wił. Car­ter poczuł ści­ska­nie w gar­dle.

– Wtedy będzie mar­twy.

HANNAH

Oca­lali zebrali się w tyl­nej czę­ści auto­karu.

Mar­twi leżeli przede wszyst­kim z przodu.

Han­nah obej­rzała wszyst­kich. Pię­cioro mło­dych męż­czyzn i kobiet, któ­rzy nie docze­kają następ­nych uro­dzin. Śmierć była nagła, gwał­towna. Taka czę­sto bywa jej natura. Zwłoki nie wyglą­dały ład­nie. Ni­gdy nie wyglą­dają ład­nie.

Pod pew­nym wzglę­dem było to szczę­śliwe zrzą­dze­nie losu, że więk­szość stu­den­tów w auto­ka­rze nie znała się wcze­śniej albo znała tylko z widze­nia. Oprócz chło­paka i jego sio­stry, któ­rzy sie­dzieli sku­leni z tyłu, nikt nie pła­kał z powodu śmierci part­nera albo naj­lep­szego przy­ja­ciela. Jed­nak nikt nie inte­re­so­wał się pozo­sta­łymi. Każdy dbał tylko o sie­bie. Może to być pro­blem. Oczy­wi­ście w tej chwili ist­niały znacz­nie poważ­niej­sze sprawy. Ale Han­nah nie była gotowa z nikim o nich roz­ma­wiać. Jesz­cze nie.

Poza wyta­tu­owa­nym Aryj­czy­kiem, umie­ra­jącą dziew­czyną i jej bra­tem oca­lały trzy inne osoby: atle­tycz­nie zbu­do­wany młody czło­wiek z ciem­nymi wło­sami i nijaką, choć przy­stojną twa­rzą, smu­kła krót­ko­włosa sza­tynka w oku­la­rach oraz chudy mło­dzian z kucy­kiem i kol­czy­kami w nosie, mówiący afek­to­wa­nym tonem. Roz­ma­wiali mię­dzy sobą.

– Jak się stąd wydo­sta­niemy?

– Widzia­łaś zamieć? Zamar­z­niemy na śmierć.

– Możemy umrzeć.

– Więc co mamy zro­bić?

– Nie mogę uwie­rzyć, że zabrali nam komórki.

– A ja nie mogę uwie­rzyć, że nikt nie prze­my­cił tele­fonu do auto­karu.

– Kiedy nas znajdą? Jak długo to potrwa?

– O Boże! Nie możemy tu tkwić całą noc z umar­łymi.

Han­nah miała ochotę powie­dzieć, że umarli to naj­mniej­szy z ich pro­ble­mów. Waż­niej­szy jest spa­dek tem­pe­ra­tury. W auto­ka­rze już było zimno. Wszy­scy mieli na sobie grube kurtki i dżinsy, ale nie kom­bi­ne­zony śnieżne chro­niące przed mro­zem. Jeśli spę­dzą tu całą noc, szybko zacznie się hipo­ter­mia.

Inny pro­blem to jedze­nie. Mieli gotowy pro­wiant przy­go­to­wany przez Aka­de­mię, a także wodę. Ale te zapasy miały star­czyć tylko na lunch. Potrze­bo­wali żyw­no­ści na dłuż­szy okres. Toa­leta znaj­do­wała się w dziw­nej, prze­krzy­wio­nej pozy­cji, lecz dawało się z niej korzy­stać, więc te potrzeby nie spra­wiały kło­potu. Na razie.

Śnieg pokry­wał auto­kar i szkło coraz grub­szą war­stwą. Kiedy cał­ko­wi­cie przy­sy­pie pojazd? Zamieć wresz­cie minie, co da im wię­cej moż­li­wo­ści. Albo nie.

– Okej, ucisz­cie się wszy­scy!

Wysoki jasno­włosy męż­czy­zna wstał i patrzył na stu­den­tów. Wszy­scy byli w podob­nym wieku – w Aka­de­mii uczyły się osoby w wieku od osiem­na­stu do dwu­dzie­stu trzech lat – lecz ema­no­wał z niego auto­ry­tet i grupa powoli się uci­szyła.

– Przede wszyst­kim pro­po­nuję, żeby­śmy się przed­sta­wili – powie­dział. – Upro­ści to komu­ni­ka­cję. Mam na imię Lucas.

– Josh – rzekł atle­tycz­nie zbu­do­wany młody czło­wiek.

– Ben – ode­zwał się stu­dent z kol­czy­kami w nosie.

– Cas­sie – powie­działa szczu­pła dziew­czyna.

– Ja nazy­wam się Han­nah – rze­kła Han­nah.

Zer­k­nęła do tyłu na mło­dego czło­wieka opie­ku­ją­cego się sio­strą. Uniósł wzrok.

– Daniel i Peggy.

– Bar­dzo dobrze. – Lucas ski­nął głową. – Sytu­acja wygląda nastę­pu­jąco. Nie możemy zadzwo­nić po pomoc. Nie możemy wyjść.

– Brzmi to bar­dzo opty­mi­stycz­nie, stary – mruk­nął Ben.

– Co z wyj­ściem awa­ryj­nym? – spy­tał Josh.

– Jest zablo­ko­wane – powie­działa Han­nah.

– Jesteś pewna?

– Sam spró­buj je otwo­rzyć.

Josh wstał i znik­nął w wyż­szej czę­ści auto­karu. Wró­cił po kilku sekun­dach.

– Tak, zakli­no­wane na amen.

– Kurwa mać! – zaklął Ben.

– I wygląda na to, że nie mamy narzę­dzi, by wybić okna – dodał Lucas.

– Dla­czego?

– Znik­nęły młotki awa­ryjne – rze­kła Han­nah.

– Chry­ste! – Ben prze­wró­cił oczami. – Nie wie­rzę, że wpa­ko­wali nas w takie gówno.

„Słuszne spo­strze­że­nie” – pomy­ślała Han­nah. Auto­kar był stary. Aka­de­mia od jakie­goś czasu nie moder­ni­zo­wała środ­ków trans­portu. Chyba nie uznano tego za prio­ry­tet. Więk­szość stu­den­tów przy­jeż­dżała samo­cho­dami albo przy­la­ty­wała heli­kop­te­rami.

– To tylko teo­re­tyczne roz­wa­ża­nia – zauwa­żył z naci­skiem Lucas. – Żaden z nas nie prze­żyłby długo w cza­sie burzy śnież­nej.

– Więc co suge­ru­jesz? – spy­tał Josh.

– Sie­dzieć na miej­scu i cze­kać na przy­by­cie pomocy.

– A jeśli się nie pojawi?

– Wtedy znowu prze­ana­li­zu­jemy sytu­ację. Możemy zna­leźć spo­sób wydo­sta­nia się stąd. Wybie­rzemy dwie naj­spraw­niej­sze osoby, by spró­bo­wały spro­wa­dzić pomoc. Nie ma sensu wysy­łać kogoś, kto i tak nie prze­żyje.

– Słusz­nie – rze­kła Han­nah. – Lepiej pocze­kajmy.

– Dla­czego mamy cię słu­chać? – spy­tała Cas­sie, obrzu­ca­jąc ją chłod­nym spoj­rze­niem.

Han­nah zauwa­żyła, że dziew­czyna nie kwe­stio­nuje auto­ry­tetu Lucasa.

– Szko­li­łam się w zarzą­dza­niu kry­zy­so­wym – odpo­wie­działa, sta­ra­jąc się mówić miłym, uspo­ka­ja­ją­cym gło­sem. Nie była to do końca prawda, ale szko­lił się w tym jej ojciec. – W tej sytu­acji naj­le­piej zostać na miej­scu, przy­naj­mniej do końca zamieci – cią­gnęła Han­nah. – Mamy jedze­nie, schro­nie­nie i, co naj­waż­niej­sze, sie­bie.

– Chcesz, żeby­śmy się przy­tu­lili? – spy­tała sar­ka­stycz­nie Cas­sie.

– Wła­śnie tak – odpo­wie­działa Han­nah. – Jeśli spę­dzimy tu noc, naj­więk­szym zagro­że­niem będzie mróz. Musimy się przy­tu­lić, żeby nie tra­cić cie­pła.

– Myślisz, że zosta­niemy tu tak długo? – spy­tał ze zmar­twioną miną Ben.

– Może. Wysła­nie ekipy ratow­ni­czej będzie moż­liwe dopiero po usta­niu zamieci.

– Wyślą ratow­ni­ków, prawda? – spy­tała Cas­sie, zwra­ca­jąc się do Lucasa.

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­dział z takim naci­skiem, że Han­nah pra­wie mu uwie­rzyła. – Skoro zadali sobie tyle trudu, by wysłać nas w bez­pieczne miej­sce, czy mogliby nas teraz zosta­wić?

Miało to sens, ale Hanna wie­działa, że Aka­de­mia chciała się pozbyć stu­den­tów, by nie odpo­wia­dać za kolejne zgony.

Ben uniósł rękę. Spra­wiło to Han­nah przy­jem­ność, bo ozna­czało, że grupa trak­tuje ją i Lucasa jak przy­wód­ców, co powinno upro­ścić sytu­ację.

– Tak? – ode­zwała się.

– Nie powin­ni­śmy na wszelki wypa­dek spraw­dzić, czy ktoś nie ma tele­fonu?

– Masz na myśli zmar­łych? – spy­tała Han­nah.

Miał zaże­no­waną minę.

– No cóż, tak. Poza tym już nie potrze­bują ubrań ani jedze­nia, prawda?

Han­nah zer­k­nęła na Lucasa. Była to dobra suge­stia.

– Powin­ni­śmy wyko­rzy­stać wszyst­kie dostępne rze­czy – powie­dział.

– Kto to zrobi? – spy­tał Josh.

– Ja – odpo­wie­działa Han­nah.

– Pójdę z tobą – zapro­po­no­wał Lucas.

Ski­nęła głową. Ruszyli do gór­nej czę­ści auto­busu.

– Tak naprawdę chcę z tobą poroz­ma­wiać – rzekł cicho.

– A ja z tobą.

– Okej.

– Zaczy­naj – powie­działa Han­nah.

– Zauwa­ży­łaś coś zwią­za­nego ze zmar­łymi? – spy­tał Lucas.

– Co masz na myśli?

– Wszy­scy to stu­denci, prawda?

– No cóż, tak.

– A wszy­scy, któ­rzy prze­żyli, też są stu­den­tami…

– Do czego zmie­rzasz?

– Gdzie jest kie­rowca?

Popa­trzyła na niego. Oczy­wi­ście. Powinna była to zauwa­żyć. Gdzie jest kie­rowca? „Jesteś nie­sta­ranna, Han­nah”. Rozej­rzała się, jakby kie­rowca mógł nagle wysko­czyć zza jed­nego z foteli. A kuku!

– To nie­moż­liwe – powie­działa.

– Pamię­tasz, jak wyglą­dał? – spy­tał Lucas.

Han­nah zmarsz­czyła brwi. Kiedy wsia­dała, widziała kie­rowcę palą­cego papie­rosa przed auto­ka­rem, lecz nie zwró­ciła na niego więk­szej uwagi. Miała wra­że­nie, że jest niski i szczu­pły, to wszystko.

– Nie za bar­dzo.

– Ale go tu nie widzisz?

– Nie.

– Są tylko dwie moż­li­wo­ści. Ist­nieje droga wyj­ścia…

– Albo?

– Uciekł wyj­ściem awa­ryj­nym, a póź­niej je zablo­ko­wał.

– Ale dla­czego?

– Wła­śnie, dla­czego? – Lucas się uśmiech­nął. – Co chcia­łaś mi powie­dzieć?

Han­nah prze­łknęła ślinę, tro­chę wytrą­cona z rów­no­wagi zmianą tematu.

– Nie żyje pię­ciu stu­den­tów.

– Tak?

– Czte­rech wsku­tek obra­żeń odnie­sio­nych w wypadku.

– A piąty?

Han­nah popro­wa­dziła go do przodu. Na jed­nym z foteli pół­le­żał młody czło­wiek o krę­co­nych wło­sach. W jego czaszce znaj­do­wało się duże wgłę­bie­nie.

– Praw­do­po­dob­nie zgi­nął w wyniku ude­rze­nia tępym narzę­dziem w głowę.

Lucas popa­trzył na nią pyta­jąco.

– Zgi­nął w wypadku.

– Tak, ale… był już żywym tru­pem. Popatrz na jego oczy.

Lucas się pochy­lił. Usły­szała, jak gwał­tow­nie wciąga powie­trze. Rogówki stu­denta miały czer­wo­nawy odcień. „Czer­wone oczy”.

Zbladł.

– Prze­cież wszy­scy zosta­li­śmy prze­te­sto­wani?

Testy rze­komo były nie­za­wodne.

– Coś musiało pójść nie tak – powie­działa.

– Ver­dammt. Myślisz, że…

– Nie ma żad­nej pew­no­ści, dopóki nie poja­wią się objawy.

– Kaza­łaś im się przy­tu­lić.

– Mogli­by­śmy umrzeć wsku­tek wyzię­bie­nia.

– Albo się zara­zić.

– Za późno, żeby się tym przej­mo­wać. Od wielu godzin oddy­chamy tym samym powie­trzem, doty­kamy tych samych przed­mio­tów. Albo mamy szczę­ście… albo go nie mamy.

Umil­kła, by zro­zu­miał zna­cze­nie jej słów.

– Więc jeśli nawet przy­będą ratow­nicy, część z nas umrze – powie­dział powoli Lucas.

Był bystry, ale cią­gle nie zro­zu­miał. Han­nah pokrę­ciła głową.

– Jeśli przy­jadą ratow­nicy i Depar­ta­ment zro­zu­mie, że jeste­śmy zain­fe­ko­wani… nikt z nas nie dotrze do Azylu.

MEG

Mar­twym męż­czy­zną był sier­żant Paul Par­ker. Pra­co­wała z nim w wydziale zabójstw. Póź­niej prze­nie­siono ich do Wydziału Kon­troli Zaka­żeń i Nie­po­ko­jów Spo­łecz­nych. Inni poli­cjanci opi­sy­wali jego dzia­łal­ność nastę­pu­jąco: „Strzela, polewa ben­zyną i pod­pala”.

„Musisz pamię­tać, Hill, że nie są tacy sami jak my. Wyświad­czamy im przy­sługę”.

Przy­sługę. Tak. Meg pamię­tała. Cza­sami marzyła o tym, by wyma­zać te wspo­mnie­nia z pamięci. Jak za pomocą lobo­to­mii. Zapo­mnie­nie też może być dobro­dziej­stwem.

Oczy­wi­ście było to teraz nie­istotne, ponie­waż na smy­czy wiszą­cej pod kom­bi­ne­zo­nem męż­czy­zny znaj­do­wała się pla­kietka z napi­sem: „Mark Wil­son – ochrona”.

– Kto to? – spy­tała Sarah. – Nic mu nie jest?

– Nazywa się Mark Wil­son. – Meg powtó­rzyła fał­szywe nazwi­sko. – Nie żyje.

Sarah zasło­niła usta dło­nią.

– O mój Boże…

– Jak to się stało? – spy­tał Sean.

Dobre pyta­nie. Dotknęła szyi zmar­łego. Nie po to, by wyczuć tętno. Wie­działa, czym jest śmierć. Chciała się zorien­to­wać, jaka jest tem­pe­ra­tura ciała. Było chłodne, lecz jesz­cze nie lodo­wate i sztywne. Unio­sła ramię męż­czy­zny. Cią­gle było luźne, dawało się zgi­nać. Jak dotąd nie poja­wiło się stę­że­nie pośmiertne, co ozna­czało, że umarł nie­dawno, praw­do­po­dob­nie w ciągu ostat­nich dwóch godzin.

– Może to reak­cja na lekar­stwa, które otrzy­ma­li­śmy? – spy­tał Max.

Była to dobra suge­stia. Nawet roz­sądna. Meg uklę­kła obok ciała. Teraz było to tylko ciało. Nie Paul, Mark czy jak­kol­wiek się nazy­wał. Obej­rzała twarz, usta, które cało­wała. Z powodu pożą­da­nia, samot­no­ści, roz­pa­czy, dla wygody. Nie czuła miło­ści. Nawet na początku. Bywają związki oparte na kruch­szych pod­sta­wach. Ale potrze­bo­wali wię­cej, aby prze­trwać.

Roz­chy­liła wargi i zaj­rzała do gar­dła, szu­ka­jąc śla­dów wymio­tów, oznak przedaw­ko­wa­nia. Nie zauwa­żyła wymio­cin, lecz widziała krew wokół zębów. Czuła rów­nież jej zapach. Zmarsz­czyła brwi. Póź­niej wycią­gnęła rękę i roz­pięła kom­bi­ne­zon. Nosił pod spodem białą koszulkę ter­mo­ak­tywną.

Kie­dyś była biała, lecz teraz przód był popla­miony na brą­zowo.

– O kurwa! – zawo­łał Karl. – To krew?!

– Tak.

Meg zaci­snęła zęby i unio­sła T-shirt. Skrzy­wiła się lekko, odry­wa­jąc zakrwa­wioną tka­ninę od ciała. Rana znaj­do­wała się tuż poni­żej mostka. Mię­dzy dru­gim a trze­cim żebrem. „Ude­rze­nie w wątrobę – pomy­ślała. – Pre­cy­zyjne, śmier­telne”.

– Został zabity nożem – powie­działa bez­na­mięt­nie i odwró­ciła się w stronę grupy.

Stali wokół niej. Mieli prze­stra­szone, zdez­o­rien­to­wane miny. Na widok mar­twego męż­czy­zny zapo­mnieli na chwilę o swo­jej sytu­acji, o tym, że utknęli w kolejce lino­wej. Meg zasta­na­wiała się, czy ktoś z nich widział mar­twe ciało z tak bli­skiej odle­gło­ści.

W ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat wyda­rzyło się wiele rze­czy, lecz nie­któ­rym ludziom oszczę­dzono praw­dzi­wego hor­roru. Oczy­wi­ście widzieli zwłoki w tele­wi­zji. A przy­naj­mniej to, co chciały poka­zać media. Jed­nak w wielu wiej­skich regio­nach ludzie unik­nęli naj­gor­szego. Podob­nie jak boga­cze miesz­ka­jący w pry­wat­nych strze­żo­nych osie­dlach na obrze­żach wiel­kich metro­po­lii. Jeśli ktoś miesz­kał poza mia­stem, mógł nie widzieć z bli­ska masa­kry.

– Dla­czego ktoś miałby to zro­bić? – spy­tała drżą­cym gło­sem Sarah, doty­ka­jąc krzy­żyka na piersi.

Meg wzru­szyła ramio­nami. Nie­ustanny stan histe­rii Sarah spra­wił, że chciała trak­to­wać ją bru­tal­nie.

– Kto wie? Wybrał naj­lep­sze miej­sce, by rana była śmier­telna, chyba że po pro­stu miał szczę­ście.

– Wygląda na to, że dobrze się znasz na ranach zada­nych nożem – zauwa­żył Sean.

– Słu­ży­łam kie­dyś w poli­cji – przy­znała.

– Kie­dyś? – spy­tał Karl.

– Tak.

Rozej­rzała się, cze­ka­jąc na następne pyta­nia. Nikt ich nie zadał. Wszy­scy mieli jakąś prze­szłość i nikt nie chciał o niej roz­ma­wiać.

– Możesz okre­ślić, od jak dawna nie żyje? – ode­zwał się Max. – Przy­pusz­czam, że zabito go, zanim wsie­dli­śmy.

– Może pod­rzu­cono mar­twe ciało? – zasu­ge­ro­wał Karl.

– Może nikt nie zda­wał sobie sprawy, że nie żyje – powie­dział Sean. – Wszy­scy myśle­li­śmy, że śpi, prawda?

Meg popa­trzyła na zwłoki. Może nikt niczego nie zauwa­żył, choć wyda­wało się to mało praw­do­po­dobne. Albo nikogo to nie obcho­dziło?

– Może – powie­działa. – Umarł nie­dawno. Moim zda­niem co naj­wy­żej przed kil­koma godzi­nami.

– Co z tego wynika? – spy­tała Sarah.

– Zabił go ktoś z nas – rzekł Karl, patrząc na Meg. – Tak sądzisz, prawda?

– Wszy­scy byli­śmy nie­przy­tomni – odpo­wie­działa Sarah.

– Rze­komo – wtrą­cił Max.

Sarah unio­sła dło­nie.

– To śmieszne. Nikt go nie dźgnął. Nikt z nas go nie zna.

Meg mil­czała. Sarah splo­tła ręce, jakby chciała powie­dzieć: „Znowu zaczy­na­cie”. Max podra­pał się po pod­bródku.

– Mógł zostać zabity przed umiesz­cze­niem nas w wago­niku, ale to nie wyklu­cza moż­li­wo­ści, że ktoś z nas jest sprawcą.

Sarah popa­trzyła na niego.

– Słu­cham?

– Max chce powie­dzieć, że nawet jeśli żaden z nas nie zabił go w kabi­nie, mógł to zro­bić wcze­śniej – wyja­śnił Sean.

– Och, na litość boską!

Max popa­trzył na Meg.

– Pamię­tajmy, że tak czy ina­czej jeste­śmy na sie­bie ska­zani. Chciał­bym mieć pew­ność, że nikt nie ma broni.

– Skon­fi­sko­wano nam wszyst­kie rze­czy oso­bi­ste – odpo­wie­dział Sam. Spoj­rzał na swój kom­bi­ne­zon i buty. – To nawet nie moje ubra­nie.

Meg zasta­na­wiała się przez chwilę, po czym roz­pięła kom­bi­ne­zon. Pod spodem miała biały ter­miczny T-shirt i szorty. Podob­nie jak Paul. Odzież nie nale­żała do niej. Prze­brano ją, gdy była nie­przy­tomna. Zdjęła buty i kom­bi­ne­zon, po czym natych­miast zady­go­tała.

– Co robisz? – spy­tał Sean.

– Udo­wad­niam, że nie mam nic do ukry­cia. – Rzu­ciła kom­bi­ne­zon w stronę Sarah. – Prze­szu­kaj kie­sze­nie.

Wyda­wało się, że Sarah zamie­rza opo­no­wać, ale w końcu się nie ode­zwała. Obma­cała kie­sze­nie kom­bi­ne­zonu.

– Nic tu nie ma.

– Świet­nie.

Oddała kom­bi­ne­zon Meg, która z ulgą go zało­żyła.

– Okej, kto następny? – spy­tała.

Max roz­piął kom­bi­ne­zon. Sean poszedł za jego przy­kła­dem. Sarah prze­wró­ciła oczami, lecz dotknęła suwaka. Wymie­nili się kom­bi­ne­zonami, obszu­kali je i zaj­rzeli do kie­szeni.

Ostatni był Karl. Rozej­rzał się na boki, jakby wie­rzył, że w ostat­niej chwili ktoś zwolni go z nie­przy­jem­nego obo­wiązku. W końcu pokrę­cił głową i nie­chęt­nie dotknął suwaka. Kiedy zdjął kom­bi­ne­zon, Sarah gło­śno jęk­nęła. Ręce i nogi Karla były pokryte brzyd­kimi czar­nymi tatu­ażami. Wyda­wały się pry­mi­tywne i Meg domy­śliła się, że zostały wyko­nane w wię­zie­niu: swa­styki, czaszki, liczba 1488, aryj­ski krąg, pięść i napis: „Krew i honor”. Poni­żej szyi nie było ani skrawka nie­tknię­tej skóry. Wszy­scy wie­dzieli, co ozna­czają te tatu­aże. Były sym­bo­lami nie­na­wi­ści, supre­ma­cji bia­łej rasy.

Karl patrzył wyzy­wa­jąco w oczy Meg, lecz widziała w nich wstyd. Czuła, jak pozo­stali na nią patrzą. Była czar­no­skóra. To jej pro­blem, nie ich.

Uśmiech­nęła się blado do Karla.

– Wiesz, że zro­bili błąd orto­gra­ficzny w sło­wie „honor”?

Spu­ścił wzrok.

– Tak, wiem.

Ski­nęła głową.

– Daj mi kom­bi­ne­zon.

Zdjął go i podał jej. Meg wzięła kom­bi­ne­zon. Coś upa­dło z brzę­kiem na pod­łogę kabiny.

Nie­wielki zakrwa­wiony nóż.

CARTER

Stał na szczy­cie stoku, tuż przed gra­nicą Azylu. Na haku koły­sał się i szczę­kał stary szyld, na który już nikt nie zwra­cał uwagi.

Znowu spraw­dził, czy ma wszystko, co potrzebne, i przy­go­to­wał się. Przy ład­nej pogo­dzie zjazd do wio­ski zaj­mo­wał dobremu nar­cia­rzowi dwa­dzie­ścia minut. Nie był dobrym nar­cia­rzem, a dziś – sądząc po gęst­nie­ją­cych chmu­rach, wie­trze i śniegu wiru­ją­cym wokół gogli – nie zapo­wia­dała się ładna pogoda.

Poza tym był las. Nie dało się go omi­nąć. W poło­wie drogi po obu stro­nach rosły sosny. Gęste, zło­wiesz­cze. Pełne istot, które patrzyły, szep­tały… i gwiz­dały.

Car­ter nie­na­wi­dził lasów. Od zawsze. Winił za to ojca. Kiedy Car­ter był dziec­kiem, ojciec opo­wie­dział mu histo­rie o zna­jo­mych dzie­ciach, które zna­la­zły w lesie poćwiar­to­waną dziew­czynkę. Koń­czyny ukryto pod sto­sami liści. Wytro­piono czło­wieka, który ją zabił, lecz ni­gdy nie zna­le­ziono głowy.

Car­ter nie był pewien, czy to prawda, czy zmy­śle­nie. Ojciec opo­wia­dał mnó­stwo bzdur, zwłasz­cza po pijaku. Ale ta histo­ria utkwiła mu w pamięci. Cza­sami śniły mu się kosz­mary o mar­twej dziew­czynce, gło­wie idą­cej ku niemu na paję­czych nogach jak prze­raź­liwy mutant z obcej pla­nety. Naj­gor­szy kosz­mar dok­tora Moreau. W ciem­nym, mrocz­nym lesie ni­gdy nie dzieje się nic dobrego. Dosko­nale zda­wał sobie z tego sprawę.

Popra­wił gogle nar­ciar­skie i głę­boko zaczerp­nął tchu. „Pie­przyć to wszystko…” Ode­pchnął się kij­kami. Jechał nie­zbyt ele­gancko, nie­zbyt szybko. Jak dzie­ciak uczący się nar­ciar­stwa na oślej łączce. Nie­na­wi­dził poczu­cia, że traci kon­trolę nad wła­snym cia­łem, ulega gra­wi­ta­cji i zjeż­dża po śli­skim, kry­sta­licz­nym lodzie. Wolałby samo­chód, choćby rower, a nie dwie deski i pie­przone kijki.

Wyobra­ził sobie Caren obser­wu­jącą go z ogrom­nego szkla­nego okna, śmie­jącą się z jego nie­pew­nych, kośla­wych ruchów. Zauwa­żył, że Caren czę­sto go obser­wuje. Nie przy­szedł mu do głowy zwa­rio­wany pomysł, że Caren w sekre­cie się w nim pod­ko­chuje. Musia­łaby uwiel­biać gro­te­skę. Miał wra­że­nie, że patrzy przez niego na wylot. Jakby był nagi jak cesarz pozba­wiony odzie­nia.

Pró­bo­wał zapo­mnieć o Caren pisa­nej przez duże C i sku­pić się na tym, by nie zła­mać karku. Cały się spo­cił. Wiatr oble­piał mu twarz śnie­giem; musiał zary­zy­ko­wać upa­dek, uno­sząc rękę i ocie­ra­jąc gogle. Przy­tła­czał go cię­żar czar­nego nieba. Powi­nien szybko wyko­nać zada­nie. Nie mógł ryzy­ko­wać, że utknie w śnie­życy.

Dotarł do pła­skiego odcinka stoku i zdo­łał się zatrzy­mać. W dole polana się zwę­żała, sosny zbli­żały się do sie­bie. Usi­ło­wał powstrzy­mać nie­po­kój, po czym znowu poje­chał w dół naj­szyb­ciej, jak potra­fił. Patrzył pro­sto przed sie­bie, uni­ka­jąc spo­glą­da­nia na ciemny las. Było wcze­śnie, ale z powodu śnie­życy zapadł przed­wcze­sny zmrok. Wędrówka pod górę mogła być nie­bez­pieczna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki