Ostatnia batalia - C.J. Tudor - ebook + książka

Ostatnia batalia ebook

C. J. Tudor

4,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy zima wkracza do Deadhart, budzą się stare koszmary…

W małym miasteczku na Alasce znaleziono ciało chłopca pozbawione krwi.

Brutalne morderstwo przerażająco przypomina zbrodnię sprzed dwudziestu pięciu lat.

Na miejsce przybywa detektyw Barbara Atkins, by wspomóc śledztwo prowadzone przez szeryfa Jensena Tuckera — tego samego, który przed laty zajmował się pierwszym dochodzeniem.

Mieszkańcy Deadhart nie mają wątpliwości, kto stoi za zbrodnią: winny ma być jeden z członków kolonii wampirów, żyjących w opuszczonej osadzie górniczej ukrytej w górach.

Społeczność żąda eksterminacji kolonii.

Dowody okazują się nieprzekonujące, a świadkowie kłamią. Gdy detektywi zagłębiają się w mroczną historię Deadhart, odkrywają szereg sekretów, które miały pozostać zapomniane.

Śnieg pada coraz gęściej, noce stają się dłuższe, a kolejne dziecko znika bez śladu.

Barbara i Jensen odnajdują szczątki. Czasu jest coraz mniej.

Czy tropią bezwzględnego mordercę, czy krwiożerczego potwora?

I który z nich okaże się bardziej niebezpieczny?

POCHWAŁY DLA C. J. TUDOR

„Jeśli lubicie moje książki, ta wam się spodoba”.

STEPHEN KING

„Przerażający, mrożący krew w żyłach dreszczowiec mistrzyni makabry. C. J. Tudor to lektura obowiązkowa dla każdego”.

CHRIS WHITAKER

„Najbardziej szalony thriller roku, czyli trzy thrillery w jednym. Zapnijcie pasy”.

LINWOOD BARCLAY

„Wyjątkowy thriller. Pisarka u szczytu swoich możliwości”.

CLAIRE DOUGLAS

„C. J. Tudor jest niesamowita. Nie mogę się doczekać, co jeszcze napisze”.

HARLAN COBEN

„Niektórzy pisarze mają to coś, a inni nie mają. C. J. Tudor ma tego mnóstwo”.

LEE CHILD

„Powieść trzymająca w napięciu, mrożąca krew w żyłach i nastrojowa”.

J.P. DELANEY

„Jej książki sprawiają, że czytelnik nie może się od nich oderwać, a jednocześnie chciałby je zakopać głęboko pod ziemią, by zniknęły na zawsze. Zajmująca, niepokojąca lektura”.

„SUNDAY EXPRESS”

C.J. Tudor już w młodości pokochała książki, zwłaszcza mroczne i makabryczne. Kiedy jej rówieśnicy czytali Judy Blume, ona pochłaniała powieści Stephena Kinga i Jamesa Herberta. Na przestrzeni lat imała się różnych zajęć. Pracowała jako dziennikarka, scenarzystka radiowa, prezenterka telewizyjna i copywriterka, wyprowadzała psy na spacer, czytała listy dialogowe w filmach.

Jest autorką bestsellerów – powieści Kredziarz, Zniknięcie Annie Thorne, Inni ludzie, Płonące dziewczyny i Debit. Prawa do ich ekranizacji zostały zakupione przez telewizję, a Płonące dziewczyny stały się podstawą serialu telewizyjnego z udziałem Samanthy Morton i Ruperta Gravesa. C. J. Tudor jest również autorką zbioru opowiadań Spojrzenie w mrok. Jedenaście odcieni makabry.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 358

Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mag-tur

Dobrze spędzony czas

”- Wiesz, jak nazywano rozstrzygającą bitwę między wampirami a ludźmi? Ostatnia batalia. Walka o ludzkie dusze”. Do małego miasteczka Deadhart na Alasce zostaje oddelegowana Barbara Atkins. Detektyw i specjalistka od wampirów. Jej zadaniem jest wydać orzeczenie czy cała kolonia, która niedawno powróciła w okolice miasteczka do którego ona właśnie przyjechała ma zostać odstrzelona. Czy są ku temu przesłanki. Społeczeństwo wywiera presję z uwagi na fakt, że ta sama kolonia przed 25-ciu laty spowodowała śmierć jednego młodego chłopaka. Teraz drugi. Co musi się jeszcze złego wydarzyć aby zlikwidować ich bezkarnie? Na pewno sporo, bo przywódczyni klanu nie przyznaje, że wina za śmierć chłopaka spada na klan. Jednak wszystkie fakty na to wskazują. Jak to wytłumaczyć? Moje pierwsze wrażenie było: serio? wampiry? Nowy „Zmierzch”? Nic bardziej mylnego. To kryminał w najczystszej postaci, chociaż jak spojrzałam zakwalifikowany jako horror. Ja, aż tak bardzo się nie bałam za to próbowałam (be...
00



Dedykacja

Dla mamy. Kocham cię.

Fragmenty

Wam­piry były demo­ni­zo­wane i ter­ro­ry­zo­wane przez osad­ni­ków podob­nie jak wiele rdzen­nych ple­mion żyją­cych na tym obsza­rze. Pozo­stało tylko kilka kolo­nii na odlu­dziu i wkrótce mogą przejść do legendy.

Frag­ment Praw­dzi­wej histo­rii wam­pi­rów pro­fe­sora Ben­ja­mina Flet­chera

Wam­piry bar­dzo rzadko ata­kują ludzi. Więk­szość z nich od stu­leci żywi się krwią zwie­rzęcą, co nie jest bar­dziej bar­ba­rzyń­skie niż zwy­czaje prze­cięt­nych zja­da­czy mięsa.

dok­tor Ste­ven Bar­ker, dyrek­tor Depar­ta­mentu Antro­po­lo­gii Kry­mi­na­li­stycz­nej Wam­pi­rów (DFVA)

Wam­piry zostają uznane za gatu­nek chro­niony, zagro­żony wygi­nię­ciem. Odstrzały wyma­gają zezwo­le­nia władz pań­stwo­wych i mogą zostać zarzą­dzone wyłącz­nie w inte­re­sie bez­pie­czeń­stwa publicz­nego. Sta­no­wią osta­teczny śro­dek, gdy nie ma innych, bar­dziej huma­ni­tar­nych spo­so­bów ochrony spo­łecz­no­ści ludz­kiej. Prze­cho­wy­wa­nie szcząt­ków wam­pi­rów jako tro­feów myśliw­skich zostaje uznane za nie­le­galne.

Ustawa o ochro­nie wam­pi­rów z 1983 roku Nic nas nie powstrzyma przed uni­ce­stwie­niem potom­stwa Sza­tana. Dzia­łamy w imię Boga. Wam­piry to obrzy­dli­stwo. Nie spo­czniemy, póki ostatni z nich nie trafi do otchłani pie­kiel­nych.

Wie­lebna Col­leen Grey, Kościół Świę­tego Krzyża

1

Błędem byłoby powie­dzieć, że Beau Gra­in­ger miał nie­cie­kawe życie.

Żył spo­koj­nie, bez eks­cy­tu­ją­cych wyda­rzeń albo dra­ma­tów (naj­czę­ściej), ale także bez gory­czy czy uraz. Zawsze miesz­kał w nie­wiel­kim mie­ście na Ala­sce, w któ­rym przy­szedł na świat, i nie widział powodu, by się prze­pro­wa­dzać. Po jakimś cza­sie więk­szość miejsc staje się zna­joma, podob­nie jak ludzie.

Kochał dwie kobiety i poślu­bił jedną z nich. Wycho­wali trójkę dzieci i widzieli, jak zaczy­nają doro­słe życie. Czwarte zmarło jako nie­mowlę, nim po raz pierw­szy ode­tchnęło. Zabawne, ale Beau myślał o nim naj­czę­ściej. Zawsze marzymy o tym, czego nie możemy mieć. Taka jest natura ludzka.

Przed dzie­się­ciu laty żona Beau, Patri­cia, zacho­ro­wała na demen­cję. W tej chwili nie żyła już pra­wie od trzech lat. Kiedy zmarła, Beau pocho­wał nie­zna­jomą.

Teraz, w sie­dem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym roku życia, miał kilku dobrych przy­ja­ciół i żało­wał nie­wielu rze­czy. Czło­wiek roz­po­czy­na­jący ostatni etap swo­jej drogi nie może liczyć na wię­cej. Oprócz szyb­kiej, bez­bo­le­snej śmierci. Beau był zado­wo­lony. Na tyle zado­wo­lony, na ile można być zado­wo­lonym. Ale nawet taki męż­czy­zna jak Beau, nie­skłonny do intro­spek­cji albo sen­ty­men­ta­li­zmu, mie­wał dni, kiedy myślał za dużo.

Dziś był jeden z takich dni.

Bolały go stawy, co zda­rzało się cza­sami przy złej pogo­dzie. Kawa miała gorzki smak i nie pomógł nawet kie­li­szek whi­sky. Tele­wi­zja była nudna i nie mógł się sku­pić na lek­tu­rze. Nie potra­fił się uspo­koić.

Prze­cha­dzał się po salo­nie. Małym, przy­tul­nym, z wytar­tymi skó­rza­nymi fote­lami i dużym komin­kiem. Wisiały nad nim jego tro­fea.

Był myśli­wym. Kochał przy­rodę, lecz uwiel­biał rów­nież dresz­czyk emo­cji zwią­zany z zabi­ja­niem. Dobry myśliwy musi mieć mnó­stwo cier­pli­wo­ści. Beau jej nie bra­ko­wało. Obser­wo­wał, cze­kał na ide­alny moment do zada­nia ciosu. Jeśli ktoś chce naprawdę poznać bestię, musi spoj­rzeć jej w oczy w chwili śmierci.

Pod­szedł bli­żej do głów. Były ich trzy, zamon­to­wane na solid­nych drew­nia­nych pod­staw­kach wyko­na­nych przez Cala Bag­shawa (nie­spełna rok wcze­śniej zmar­łego na raka gar­dła).

Popa­trzył w szkli­ste oczy, dotknął pal­cem bla­dej, suchej skóry, musnął ostre, białe zęby.

– Ugryź­cie mnie – szep­nął i zachi­cho­tał. Nagle poczuł na szyi lodo­waty chłód.

„Okej, Beau. Ale pamię­taj, że pierw­sze ugry­zie­nie jest naj­głęb­sze”.

Cof­nął się, a potem powie­dział sobie, że nie powi­nien być sta­rym głup­cem. Odwró­cił się w stronę okna. Na hory­zon­cie zebrały się czarne chmury. Biały śnieg przy­po­mi­nał ogromne zamar­z­nięte morze. Zbli­żała się zamieć, w powie­trzu uno­sił się dziwny, brzydki zapach. Beau czuł go już wcze­śniej, podob­nie jak lodo­waty dreszcz.

Wró­cili.

To się znowu zacznie.

2

Taksów­karz oka­zał się gadułą.

Świet­nie.

Bar­bara domy­ślała się, że o tej porze roku nie ma zbyt wielu klien­tów, więc łak­nie towa­rzy­stwa. Miesz­kał samot­nie. Praw­do­po­dob­nie od zawsze. Gęsta broda, koszula popla­miona jedze­niem, a do tego zapach świad­czący, że ma wszystko w nosie. Nie suge­ro­wała, że potrze­buje kobiety, by się nim zajęła. Nie, w żad­nym wypadku. Ale każdy potrze­buje kogoś, dla kogo mógłby się sta­rać. Bez tego można dość szybko przy­zwy­czaić się do wła­snego smrodu. Dobrze o tym wie­działa.

Według licen­cji miał na imię Alan.

– Pro­szę mnie nazy­wać Al – powie­dział z uśmie­chem. – Wie pani, jak w pio­sence You Can Call Me Al.

Ski­nęła głową i rów­nież się uśmiech­nęła.

– Dobrze.

Nie zno­siła tej pio­senki. Nie podo­bał jej się rów­nież srebrny krzy­żyk i róża­niec, które You Can Call Me Al powie­sił na lusterku wstecz­nym. Ale każdy ma prawo do swo­ich przy­zwy­cza­jeń.

Przez kilka następ­nych kilo­me­trów uni­kała odpo­wie­dzi na oczy­wi­ste pyta­nia. „Pierw­szy raz w tej oko­licy?” „Tak”. „Turystka?” „Tak”. Kłam­stwo, ale zaczął opi­sy­wać główne atrak­cje Deadhart. Lista była dość krótka, lecz roz­wo­dził się nad tym tema­tem przez pięć­dzie­siąt kilo­me­trów.

Dokoła widać było tylko lód i śnieg. Kra­jo­brazy Ala­ski zapie­rają dech w pier­siach, pomy­ślała Bar­bara. Jeśli ktoś lubi śnieg, lasy, góry, mnó­stwo śniegu, mnó­stwo lasów, mnó­stwo gór. Są ładne, jasne, ale jeśli ktoś w nich zabłą­dzi, w ciągu kilku minut zmie­nisz się w zamar­z­nięte zwłoki. Nie takie ładne.

Stłu­miła ziew­nię­cie. Wcze­sny lot z Nowego Jorku do Ancho­rage, dener­wu­jący lot tak­sówką powietrzną, a teraz pół­to­rej godziny jazdy zaśnie­żoną auto­stradą AK-3. Boże, dla­czego się na to zgo­dziła?

– Jest pani naszym naj­lep­szym detek­ty­wem – powie­dział Dec­ker.

– A Edwards?

– Ma rodzinę, w prze­ci­wień­stwie do pani.

– Więc muszę jechać na Ala­skę, bo jestem samotna i bez­dzietna?

Dec­ker pochy­lił się do przodu i poło­żył na bla­cie biurka dło­nie o krót­kich, gru­bych pal­cach. Wyglą­dał jak brat Tuck z fil­mów o Robin Hoodzie. Był niskim, krę­pym męż­czy­zną z łysą głową oto­czoną wia­nusz­kiem wło­sów i twa­rzą, która wyglą­dała, jakby za chwilę miał doznać zawału serca. Został sze­fem Bar­bary ponad dzie­sięć lat wcze­śniej i w dal­szym ciągu nie była pewna, czy zna jej imię.

– Chce pani, żebym panią pochwa­lił, Atkins? Powie­dział, że jest pani lep­sza od Edwardsa? Że jest pani naszą główną spe­cja­listką w tej dzie­dzi­nie?

– To byłoby miłe, sir.

Dec­ker spoj­rzał na nią ze zło­ścią.

– Zare­zer­wo­wa­li­śmy miej­sce w samo­lo­cie. Pro­szę nie zapo­mnieć zabrać czo­snek.

Odwró­cił się w stronę kom­pu­tera, dając do zro­zu­mie­nia, że roz­mowa dobie­gła końca.

Bar­bara wstała.

– Dosko­nały dow­cip, sir. Mam go im podać na kola­cję?

– Cie­szę się, że doce­nia pani dobre żarty.

Uśmiech­nęła się.

– Z całym sza­cun­kiem, sir, cza­sami jest pan praw­dzi­wym dup­kiem.

Póź­niej wyszła, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Kiedy się nad tym zasta­na­wiała, stwier­dziła, że została wysłana na Ala­skę z powodu swo­jego pogod­nego, miłego cha­rak­teru.

– Deadhart nie odwie­dza wielu tury­stów. – Al patrzył na nią w lusterku wstecz­nym. – Cza­sami poja­wiają się Goci, foto­gra­fują się na tle nazwy mia­sta. Ale więk­szość nie zostaje tu długo. Wra­cają do Tal­ke­etny. Ale pani pla­nuje pew­nie dłuż­szy pobyt?

Domy­ślił się, kim jestem, pomy­ślała Bar­bara. Ni­gdy nie wolno lek­ce­wa­żyć tak­sów­ka­rzy, nawet w takiej dziu­rze. Wozili mnó­stwo ludzi. Potra­fią czy­tać w myślach.

– Trudno powie­dzieć – powie­działa. – To zależy od sytu­acji.

Al ski­nął głową, odchrząk­nął.

– Pomy­śla­łem po pro­stu… że przy­je­chała pani z powodu chło­paka.

Bar­bara stę­żała. Lokalny wydział poli­cji otrzy­mał pole­ce­nie, by przez pierw­sze czter­dzie­ści osiem godzin cze­kać na jej przy­jazd i ocenę, nie ujaw­nia­jąc infor­ma­cji o śmierci ofiary. Nie należy wywo­ły­wać zamie­sza­nia.

– Jakiego chło­paka? – spy­tała ostroż­nie.

Ich oczy spo­tkały się w lusterku. Dyn­dał na nim srebrny krzy­żyk.

– Tego, który został zamor­do­wany – odpo­wie­dział Al.

Okej. A zatem plotka już się roze­szła. Skoro Al roz­ma­wia o tym z pasa­że­rami, ozna­cza to, że wszy­scy już wie­dzą. Bar­bara powinna usta­lić, co wyszło na jaw. Zasta­na­wiała się, czy byłaby w sta­nie powstrzy­mać plotki. Naj­le­piej mówić szcze­rze. Albo przy­naj­mniej spra­wiać takie wra­że­nie.

– Tra­fił pan – wes­tchnęła. – Jestem tu z powodu chło­paka. Co pan sły­szał?

Uśmiech­nęła się lekko do Ala. Był sprytny. Prze­chy­trzył ją. Teraz dawała mu oka­zję, by zdra­dził, co jesz­cze wie.

– Pro­szę posłu­chać. – Zni­żył lekko głos, choć byli sami w tak­sówce. – Wiem, że chce pani zacho­wać to w tajem­nicy. Nie jestem plot­ka­rzem, okej?

– Dzię­kuję panu.

– Wspo­mnia­łem o tym tylko dla­tego, że moja sio­stra Carol mieszka w Deadhart.

– Rozu­miem.

– Opo­wie­działa mi o chłopcu i wspo­mniała, że ma przy­le­cieć jakaś poli­cjantka, spe­cja­listka.

– Tak.

– To oczy­wi­ste, że nie mieszka pani w Deadhart, nie wożę tam wielu pasa­że­rów. Poza tym, bez urazy, wygląda pani jak poli­cjantka.

Rze­czy­wi­ście? Bar­bara zda­wała sobie sprawę, że nie jest kró­lową pięk­no­ści. Niska, tęga, z gru­bymi nogami i nosem, który wyczu­wał dobry stek z odle­gło­ści pięć­dzie­się­ciu kro­ków. Miała w sobie coś solid­nego. Ludzie czę­sto ją tak opi­sy­wali. Dobra, stara, solidna Bar­bara. Kiedy skoń­czyła pięć­dzie­siąt lat, z każ­dym dniem sta­wała się coraz bar­dziej solidna. Wiek to nie tylko mądrość, lecz także nie­straw­ność i ela­styczne majtki.

– No cóż, to prawda. Tra­fił pan w dzie­siątkę, ale była­bym wdzięczna, gdyby nikomu pan o tym nie wspo­mi­nał.

– Och, w żad­nym wypadku. Zamie­rza pani zostać na długo?

Jechali pod górę. Po jej pra­wej stro­nie wzno­siły się strome wzgó­rza poro­śnięte ciem­nymi świer­kami i cien­kimi brzo­zami. Po lewej zie­mia opa­dała. Bar­bara widziała błysk wody w oddali. Rzeka Susitna. Prze­łknęła ślinę. Nie lubiła wzgórz ani wody.

– To chyba zależy od tego, co odkryję – powie­działa.

Zer­k­nęła w lusterko i zoba­czyła, że Al marsz­czy brwi.

– Bez urazy, ale to chyba zupeł­nie jasne, co się stało.

– Naprawdę? – Nie zdo­łała się powstrzy­mać, w jej gło­sie zabrzmiała lekka iry­ta­cja.

– Tak, pro­szę pani. Rozu­miem, dla­czego pani przy­je­chała. Musi pani zała­twić for­mal­no­ści, zamknąć sprawę. Ale każdy w mie­ście wie, że chło­paka zabił ktoś z kolo­nii. Nie twier­dzę, że zro­bili to celowo. Po pro­stu nie mogą się powstrzy­mać, ale to nie zmie­nia fak­tów. Młody chło­pak nie żyje.

Zmu­siła się do uśmie­chu.

– Cóż, nie jestem osobą, która odfaj­ko­wuje punkty w for­mu­la­rzu, Al. Chcę po pro­stu zna­leźć sprawcę.

Mówił dalej, jakby jej nie sły­szał.

– Niech pani posłu­cha. Nie jestem uprze­dzony, nie nie­na­wi­dzę ich. Żyj i pozwól żyć innym, to moja zasada. Wam­piry to zwie­rzęta. Kocham swo­jego psa, ale gdyby ugryzł dziecko, zastrze­lił­bym go bez waha­nia. Gdy tylko posma­kują krwi, wra­cają i chcą zdo­być jesz­cze wię­cej. Zawsze jest tak samo.

– Zabiłby pan też szcze­nięta tego psa i całe stado? – spy­tała Bar­bara.

– Tak, gdy­bym nie wie­dział, który pies ugryzł dziecko.

Na lusterku koły­sał się krzy­żyk. Droga stała się stroma i nie­bez­pieczna. Bar­bara nagle wyczuła, że pod kołami tak­sówki znaj­duje się zlo­do­wa­ciały śnieg. Auto miało cięż­kie opony zimowe, przy­po­mi­nało raczej tere­nówkę, ale i tak z tru­dem dawało sobie radę. Jeden poślizg i sto­czą się do lodo­wa­tej rzeki. Nie chciała dener­wo­wać Ala, więc nie zaczęła z nim dys­ku­to­wać i ski­nęła głową.

– Cóż, jestem pewna, że ma pan rację. Chcia­ła­bym pana o coś zapy­tać. Spę­dzę tu cały tydzień. Jeśli się okaże, że zostało tro­chę czasu do zabi­cia, co pana zda­niem powin­nam robić?

Uśmiech­nął się i znów zamilkł. Bar­bara doszła do wnio­sku, że woli, gdy odgrywa rolę prze­wod­nika. Usia­dła wygod­niej w fotelu, droga zaczęła biec w dół. Samo­chód jechał auto­stradą, a potem skrę­cił w węż­szą drogę. Po obu stro­nach rosły ciemne lasy. Zaczęło się ściem­niać. Spoj­rzała na zega­rek. Kwa­drans po trze­ciej. O tej porze roku na Ala­sce czę­sto jest ciemno. Na pół­nocy wkrótce zacznie się noc polarna: na ponad dwa mie­siące zapad­nie cał­ko­wity mrok. Nawet tutaj, w cen­tral­nej czę­ści stanu, Bar­bara mogła się spo­dzie­wać zale­d­wie pię­cio­go­dzin­nego dnia. Dla­tego osie­dliły się tu wam­piry. Latem zapa­dały w stan hiber­na­cji. Słońce by ich nie zabiło, ale nie czuły się dobrze. W regio­nie cen­tral­nym ciem­ność trwała dość długo, lecz latem nie­które kolo­nie prze­no­siły się na obszary mniej nasło­necz­nione.

Świa­tła tak­sówki oświe­tliły pro­wi­zo­ryczny drew­niany znak przy dro­dze: „Witamy w Deadhart. Liczba miesz­kań­ców – 673”. Pod spodem jakiś dow­cip­niś dopi­sał: „ŻYWYCH”.

Cie­kawe. Popu­la­cja, rzecz jasna, spa­dła teraz do sze­ściu­set sie­dem­dzie­się­ciu dwóch osób, pomy­ślała Bar­bara.

Samo­chód minął kolejny sze­roki zakręt, drzewa się prze­rze­dziły i w zasięgu wzroku poja­wiło się mia­sto.

– Co to za…

Cho­ciaż był dopiero począ­tek listo­pada, Deadhart wyglą­dało jak w cza­sie Bożego Naro­dze­nia. Świa­tła, mnó­stwo świa­teł. Każdy budy­nek wzdłuż nie­wiel­kiej głów­nej ulicy był ozdo­biony festo­nami migo­cą­cych lam­pek cho­in­ko­wych. W oknach pło­nęły gwiazdy i krzyże. Drzewa ozdo­biono kolo­ro­wymi żarów­kami. Nie­któ­rzy miesz­kańcy wydali dużo pie­nię­dzy, zain­sta­lo­wali oświe­tlone reni­fery i miga­jące napisy „Weso­łych Świąt!”. Co dziwne, znaj­do­wały się one obok ozdób na Hal­lo­ween, a także tra­dy­cyj­nych poroży jeleni i cza­szek zwie­rząt. Na dachu sklepu wie­lo­bran­żo­wego stał ogromny roz­świe­tlony Miko­łaj, który machał ręką w górę i w dół. Nie­które lampki były prze­pa­lone, więc wyda­wało się, że pociera sobie geni­ta­lia.

Bar­bara zamru­gała.

– Wygląda na to, że w Deadhart panuje świą­teczny nastrój.

– Świa­tło spra­wia, że ludzie czują się bez­pieczni – powie­dział Al.

– Wie­dzą, że sztuczne świa­tło nie odstra­sza wam­pi­rów, prawda?

– To prawda, ale przy­naj­mniej pozwala widzieć, kto albo co się zbliża.

– Chyba tak.

– Gdzie mam panią wysa­dzić? – spy­tał Al. – Przy hotelu czy komen­dzie poli­cji?

– Hm, może mnie pan zawieźć pro­sto na poli­cję…

Urwała. Al gwał­tow­nie zaha­mo­wał. Bar­bara przy­gry­zła sobie język, rzu­cona do przodu i przy­trzy­mana przez pas bez­pie­czeń­stwa.

– O kurwa! – zaklął Al. Roz­legł się odgłos ude­rze­nia. Bar­bara unio­sła wzrok. Przez przed­nią szybę patrzył na nich chło­pak; miał bladą twarz, sze­roko otwarte oczy, przy­warł rękami do maski tak­sówki.

Nagle zerwał się na równe nogi, prze­szedł na czwo­ra­kach po dachu samo­chodu i zesko­czył z bagaż­nika. Al szybko otwo­rzył drzwi i krzyk­nął za nim:

– Jeśli uszko­dzi­łeś mi auto, gów­nia­rzu, popa­mię­tasz!

Chło­pak znik­nął mię­dzy budyn­kami. Al pokrę­cił głową.

– Prze­klęci smar­ka­cze.

Bar­bara wysia­dła tyl­nymi drzwiami.

– Zra­ni­li­śmy go?

– Widziała pani, jak zesko­czył z samo­chodu. Myśli pani, że byłby w sta­nie to zro­bić, gdy­by­śmy go zra­nili?

Jed­nak Bar­bara miała wra­że­nie, że sły­szała głu­chy odgłos. Przy­kuc­nęła i rozej­rzała się. W roz­mię­kłym śniegu lśniła kro­pla jaskra­wo­czer­wo­nej cie­czy. Krew. Wycią­gnęła dłoń i jej palce dotknęły cze­goś ostrego. Nie­rów­nego odłamka szkła. Bar­bara ostroż­nie go pod­nio­sła i spoj­rzała z powro­tem na tak­sówkę. Żad­nych uszko­dzeń. Ale na ziemi znaj­do­wały się szkło i krew.

– Przy­się­gam, że go nie ude­rzy­li­śmy. – Al wysiadł i sta­nął obok drzwi. Wyda­wał się zde­ner­wo­wany.

Bar­bara się wypro­sto­wała. Jej krę­go­słup wydał cichy chrzęst.

– Zna pan tego chło­paka?

Pokrę­cił głową.

– Pro­szę posłu­chać. Tutej­sze dzie­ciaki nie są złe, ale po pro­stu się nudzą. Cza­sami robią głup­stwa. Nar­ko­tyki. Alko­hol. – Wzru­szył ramio­nami. – Dzieci zawsze pozo­staną dziećmi – dodał.

Bar­bara uśmiech­nęła się pojed­naw­czo.

– Wszy­scy byli­śmy kie­dyś mło­dzi, prawda?

– Jasne. – Al się uspo­koił. Znowu usiadł za kie­row­nicą.

Uśmiech Bar­bary przy­bladł. W zamy­śle­niu spo­glą­dała w stronę, gdzie uciekł chło­pak. „Dzieci zawsze pozo­staną dziećmi”. Może Al ma rację? Ale chło­pak nie wyglą­dał na pija­nego albo naćpa­nego.

Raczej śmier­tel­nie prze­ra­żo­nego.

3

Al zatrzy­mał się przed bia­łym drew­nia­nym budyn­kiem mię­dzy apteką aRoadho­use Grill (ihotelem).

Bar­bara zmarsz­czyła brwi.

– Popro­si­łam o pod­wie­zie­nie na komendę.

– To jest wła­śnie nasza komenda, pro­szę pani.

Bar­bara wyj­rzała przez okno tak­sówki i zauwa­żyła trudno czy­telny kar­to­nowy szyld z napi­sem: „Bur­mistrz Deadhart i Depar­ta­ment Poli­cji”.

– Zamó­wili nowy szyld – wyja­śnił Al. – Ten jest tylko tym­cza­sowy.

– Co się stało ze sta­rym?

– Ukra­dli go jacyś smar­ka­cze.

– Rozu­miem.

Al się uśmiech­nął.

– Wezmę pani bagaże.

Kiedy wyj­mo­wał walizkę, Bar­bara wysia­dła z tak­sówki. Przy­pływ adre­na­liny wywo­łany groźbą wypadku znik­nął i czuła chłód. Było tu zim­niej niż w Ancho­rage. Bra­ko­wało wyso­kich budyn­ków zapew­nia­ją­cych osłonę przed lodo­wa­tym, pół­noc­nym wia­trem, który nad­la­ty­wał znad rzeki i ciął skórę niczym milion żyle­tek. Niósł ten sam zna­jomy, nie­przy­jemny zapach. Świerk, stę­chła woda i ryby. Może odro­bina trawki? Na Ala­sce było to dozwo­lone. Nie widziała żad­nego otwar­tego okna, ale może ktoś pali w jed­nym z domów?

Zaczęła tupać nogami i kla­skać dłońmi odzia­nymi w ręka­wiczki. Nagle poczuła głód.

Al przy­niósł jej torbę.

– Sto czter­dzie­ści dola­rów, pro­szę pani.

Sto czter­dzie­ści, naprawdę? – pomy­ślała. W tak­sówce nie było licz­nika, a była pewna, że kobieta, u któ­rej zamó­wiła tak­sówkę, powie­działa, że kurs będzie kosz­to­wał sto dwa­dzie­ścia dola­rów. Ale miała za sobą długi dzień i nie była w nastroju do kłótni. Teraz, po przy­by­ciu do Deadhart, ogar­nęła ją zwy­kła nie­cier­pli­wość. Powinna się zabrać do roboty. Wyko­nać zada­nie, a potem się stąd wynieść. Może Al ma rację? Może musi po pro­stu wyko­nać ruty­nowe czyn­no­ści, a potem wybie­rze się na wycieczkę po oko­licy? Przy­szło jej to wcze­śniej do głowy, lecz uwa­żała ten sce­na­riusz za mało praw­do­po­dobny. Ni­gdy nie lubiła bier­no­ści. Oczy są zawod­nym narzę­dziem, mogą kła­mać. Aby naprawdę zro­zu­mieć jakieś miej­sce, trzeba w nim zamiesz­kać, poczuć jego zapach, kli­mat. Pobru­dzić sobie ręce.

Wyjęła bank­noty z port­fela i wrę­czyła Alowi trzy pięć­dzie­się­cio­do­la­rówki. Miejmy nadzieję, że to wystar­czy, żeby nie plot­ko­wał o jej przy­jeź­dzie.

Kiw­nął głową.

– Dzię­kuję pani. Pro­szę do mnie zadzwo­nić, gdy będzie pani chciała wyje­chać. Niech pani obser­wuje pogodę. Jeśli zacznie się zamieć, tak­sówka powietrzna będzie uzie­miona. Zimą pociąg prze­jeż­dża przez Tal­ke­etnę tylko raz w mie­siącu, a główna droga szybko staje się nie­prze­jezdna. Może się oka­zać, że utknie tu pani na jakiś czas.

Cudow­nie. Bar­bara się rozej­rzała. Mimo świa­teł czuła przy­tła­cza­jącą obec­ność mroku. Jasne oświe­tle­nie głów­nej ulicy wyda­wało się pod­kre­ślać, że wokół roz­ciąga się pust­ko­wie. Surowe, dzi­kie lasy. Dzi­kie lasy. „Natura pożera nie­ostroż­nych” – mawiał ojciec, zwy­kle po piwie albo sze­ściu piwach. „Musisz być pewna, że jesteś myśli­wym, nie ofiarą”.

– Wezmę to pod uwagę – odpo­wie­działa. – Mogę dostać fak­turę?

– Jasne. – Al wyjął z kie­szeni plik kar­tek i podał jej. – Są in blanco – powie­dział i mru­gnął.

– Dzięki. – Uśmiech­nęła się, cho­ciaż wie­działa, że wpi­sze praw­dziwą kwotę. Była abso­lut­nie uczciwa. Taką miała naturę. Tu, na Ala­sce, naj­waż­niej­sza jest natura.

Poże­gnała się z Alem i patrzyła, jak odjeż­dża, z pew­no­ścią do nie­wiel­kiego domku, w któ­rym zje gotowy posi­łek, a póź­niej obej­rzy film porno i spu­ści się przed snem. A może nie? Może Al lubi goto­wa­nie, muzykę, książki? Może nawet nie ma tele­wi­zora? Może. Zga­dy­wa­nie, kim są ludzie, jest nie­bez­pieczne, ale cza­sami trudno się oprzeć intu­icji. Byłaby zdzi­wiona, gdyby Al nie ona­ni­zo­wał się wie­czo­rami przed tele­wi­zo­rem.

Odwró­ciła się i spoj­rzała na budy­nek komendy poli­cji. Wokół ram okien­nych wisiały lampki cho­in­kowe w kształ­cie wierz­ga­ją­cych reni­fe­rów prze­pla­tane minia­tu­ro­wymi dyniami. Całe mia­sto przy­po­mi­nało dzi­waczny obraz z filmu Mia­steczko Hal­lo­ween.

Przy­po­mniała sobie, że nie­wiel­kie mia­sta mie­wają swoje zwy­czaje. Trzeba się z tym pogo­dzić. Pod­nio­sła torbę i pode­szła do drzwi. Były zamknięte, więc naci­snęła dzwo­nek z boku. Nic. Spró­bo­wała ponow­nie, trzy­ma­jąc palec na guziku.

Z domo­fonu dobiegł ogłu­sza­jący trzask i stłu­miony kobiecy głos:

– O cho­lera! – Chwilę póź­niej: – Biuro bur­mi­strza Deadhart i depar­ta­ment poli­cji. Czym mogę słu­żyć?

– Eee… dzień dobry. Nazy­wam się detek­tyw Bar­bara Atkins. Pra­cuję w Depar­ta­men­cie Antro­po­lo­gii Kry­mi­na­li­stycz­nej Wam­pi­rów.

– Och, dok­torka od wam­pi­rów. Pro­szę zacze­kać. Wpusz­czę panią. Niech pani wej­dzie.

„Dok­torka od wam­pi­rów”. Bar­bara prze­wró­ciła oczami. Zapo­wia­dał się ciężki tydzień. Drzwi zabrzę­czały. Pchnęła je i weszła na krótki kory­tarz. Pokój po pra­wej prze­ro­biono na dwie nie­wiel­kie cele, w grun­cie rze­czy klatki z pry­czami.

Po lewej stro­nie znaj­do­wały się kolejne drzwi pro­wa­dzące do pomiesz­cze­nia, które – jak przy­pusz­czała – było biu­rem bur­mi­strza i sie­dzibą depar­ta­mentu poli­cji. Zauwa­żyła trzy biurka i kilka dużych segre­ga­to­rów na doku­menty. W pokoju pano­wała cia­snota.

Pośrodku stała niska, krępa kobieta. Wyglą­dała na rodo­witą miesz­kankę Ala­ski, z gęstymi, ciem­nymi wło­sami i fry­zurą na boba. Jakieś czter­dzie­ści pięć lat, oku­lary, kolo­rowa bluzka i dżinsy. Bar­bara domy­śliła się, że nie jest to sze­ryf Pete Nicholls. Kobieta wycią­gnęła rękę na jej widok.

– Witam, detek­tyw Atkins! – umil­kła i zmarsz­czyła brwi. – Mam panią nazy­wać detek­tywem czy dok­to­rem?

Bar­bara uśmiech­nęła się i uści­snęła drobną dłoń kobiety.

– Wystar­czy Bar­bara.

Była zarówno detek­ty­wem, jak i dok­to­rem. Dok­to­rem antro­po­lo­gii kry­mi­na­li­stycz­nej wam­pi­rów i detek­ty­wem wydziału zabójstw.

Kobieta uśmiech­nęła się sze­rzej.

– Mów do mnie Rita.

– Miło cię poznać, Rito.

Bar­bara poczuła do niej instynk­towną sym­pa­tię. Rita miała jasne, bez­po­śred­nie spoj­rze­nie i szczery uśmiech.

– Pra­cu­jesz z sze­ry­fem Nichol­l­sem? – spy­tała.

Na twa­rzy kobiety prze­mknął wyraz roz­ba­wie­nia.

– W pew­nym sen­sie. Poma­gam. Cze­kamy na nowego funk­cjo­na­riu­sza, który wkrótce przy­je­dzie. Do tego czasu Pete ma tylko mnie.

– Czyżby ktoś wzy­wał mojego imie­nia nada­remno?

Bar­bara się odwró­ciła. Z tyłu pokoju, gdzie znaj­do­wały się drzwi do nie­wiel­kiej kuchni, stał wysoki, chudy męż­czy­zna trzy­ma­jący fili­żankę kawy. Miał na sobie kra­cia­stą koszulę z pod­wi­nię­tymi ręka­wami i ciemne dżinsy. Krótko przy­cięte prze­rze­dzone włosy i schludny wąsik. Bar­bara domy­śliła się, że jest mniej wię­cej w jej wieku, ale w lep­szej for­mie. Instynk­tow­nie wcią­gnęła brzuch.

– Sze­ryf Nicholls?

Pod­szedł i wycią­gnął gładką, lekko pie­go­watą rękę.

– We wła­snej oso­bie. A pani to na pewno detek­tyw Atkins, ceniona spe­cja­listka od antro­po­lo­gii kry­mi­na­li­stycz­nej wam­pi­rów.

Uści­snęła mu dłoń.

– Ale może mnie pan nazy­wać dok­torką od wam­pi­rów… – Mru­gnęła do Rity.

Nicholls spoj­rzał na drugą kobietę.

– Pro­szę, powiedz, że tego nie powie­dzia­łaś.

Rita zasło­niła usta dło­nią, uda­jąc prze­ra­że­nie.

– Nic się nie stało. – Bar­bara się uśmiech­nęła. – Czę­sto to sły­szę. Wła­ści­wie to jedno z mil­szych prze­zwisk, jakie mi nadano.

Nicholls uśmiech­nął się z lek­kim przy­mu­sem.

– Cóż, praw­do­po­dob­nie bywa­łem nazy­wany o wiele gorzej. – Pod­szedł do biurka i posta­wił kawę. – Zapa­rzyć pani fili­żankę? Tro­chę się pani roz­grzeje.

– Byłoby świet­nie – odpo­wie­działa Bar­bara.

– Zaraz przy­go­tuję kawę – ode­zwała się Rita. – Jaką lubisz, Bar­baro?

– Z mle­kiem i dwiema łyżecz­kami cukru.

– Już się robi.

– To wielki zaszczyt, że bur­mistrz Wil­liams parzy pani kawę – powie­dział Nicholls do Bar­bary.

Bar­bara spoj­rzała na Ritę.

– Jesteś bur­mi­strzy­nią?

Rita mach­nęła ręką.

– Brzmi to dum­nie, ale w rze­czy­wi­sto­ści to przy­ziemna praca. Głów­nie papier­kowa robota, spraw­dza­nie, czy doku­menty są w porządku. Dba­nie o aktu­al­ność pozwo­leń na broń i higienę żyw­no­ści. Cza­sami poma­gam sze­ry­fowi i parzę nie­złą kawę.

Nicholls uniósł brwi.

– Dla­czego ni­gdy nie parzysz dla mnie?

– Jestem bur­mi­strzy­nią, kochany. – Rita ode­szła, chi­cho­cąc pod nosem.

Nicholls pokrę­cił głową.

– Kom­pletna wariatka, ale mia­sto ją kocha.

– Rozu­miem dla­czego – powie­działa Bar­bara. – Wydaje się, że trudno jej nie lubić.

Usia­dła wygod­nie na fotelu i roz­pięła suwak obszer­nej kurtki. W biu­rze było cie­plej, ale nie gorąco.

Nicholls przyj­rzał jej się uważ­nie. Wymie­niła z nim tylko jed­nego krót­kiego mejla i nie wie­działa, czego się spo­dzie­wać. Sze­ryf praw­do­po­dob­nie myślał to samo.

– Podróż była miła? – spy­tał.

– Zno­śna, sze­ry­fie – umil­kła. – Tak­sów­karz sły­szał o chłopcu…

– Mar­cu­sie Ander­so­nie – prze­rwał Nicholls. – Miał na imię Mar­cus.

Bar­bara ski­nęła głową.

– Oczy­wi­ście. Prze­pra­szam, sze­ry­fie. Cho­dzi o to, że tak­sów­karz wie­dział. Podobno ma sio­strę w mie­ście.

Nicholls cmok­nął.

– To pew­nie Al Hay­nes. Jego sio­stra ma na imię Carol. Pra­cuje w skle­pie z narzę­dziami. Tak, jest znana z plot­kar­stwa. Ale cóż, to nie­wiel­kie mia­sto. Ludzie gadają. Wła­śnie dla­tego mam nadzieję, że szybko to pani zała­twi.

Bar­bara poru­szyła się w fotelu.

– Zro­bię, co w mojej mocy, sze­ry­fie.

Wes­tchnął.

– Nie mie­li­śmy takiego zabój­stwa od dwu­dzie­stu pię­ciu lat…

Tym razem prze­rwała Bar­bara.

– Z całym sza­cun­kiem, sze­ry­fie, moje zada­nie polega na tym, by usta­lić, jaki to rodzaj zabój­stwa.

Nicholls powoli ski­nął głową.

– To prawda. Ale pro­szę mi pozwo­lić naświe­tlić tło. To spo­kojne mia­sto. Jasne, mamy nor­malne pro­blemy: alko­hol, nar­ko­tyki. Nie­które dzie­ciaki od czasu do czasu wpa­dają w kło­poty. Ale nie mie­li­śmy mor­der­stwa od śmierci syna Dane­sów… – Bar­bara zauwa­żyła, że sze­ryf zaci­snął zęby.

– To było ponad rok temu, po powro­cie kolo­nii, prawda?

– Tak. Będę z panią szczery, od tam­tej pory całe mia­sto żyje w napię­ciu. Ludzie mar­twią się, zasta­na­wiają, czemu wró­cili. Dla­czego teraz? Zde­ner­wo­wa­nie nara­sta. Wielu ludzi nie ma ochoty cze­kać, aż pani zarzą­dzi odstrzał.

Bar­bara zało­ży­łaby się o wła­sny pie­go­waty tyłek, że to prawda. Mia­sta takie jak Deadhart zawsze uwa­żają, że prawo doty­czy innych, ale ich samych nie obo­wią­zuje.

– Odstrzał to bar­dzo poważna decy­zja. Dla­tego zda­rza się tak rzadko. Mówimy o zgo­dzie na zabi­cie całej kolo­nii, męż­czyzn, kobiet, dzieci…

– A ja mówię o bez­pie­czeń­stwie całego mia­sta, męż­czyzn, kobiet, dzieci. – Wargi Nichol­lsa drgnęły. – Prawo prze­wi­duje, że można zarzą­dzić odstrzał, gdy kolo­nia sta­nowi zagro­że­nie dla życia ludz­kiego…

– Znam prze­pisy.

– Zgi­nął młody chło­pak – cią­gnął. – Jego rodzice są zała­mani. Ludzie chcą spra­wie­dli­wej kary, nie­za­leż­nie od tego, kto ją wymie­rzy.

Bar­bara się naje­żyła.

– Cóż, jestem pewna, że uświa­do­mił pan miesz­kań­com, że wła­dze są obec­nie o wiele mniej wyro­zu­miałe w kwe­stii nie­upraw­nio­nych odstrza­łów… zwłasz­cza jeśli biorą w nich udział nie­letni. Nie możemy pozwo­lić, żeby ludzie brali prawo w swoje ręce.

Nie zaszko­dzi dać Nichol­l­sowi do zro­zu­mie­nia, że odro­biła pracę domową. Wie­działa wszystko o mor­der­stwie Todda Danesa… i o jego następ­stwach.

Sze­ryf kiw­nął głową.

– Po pro­stu przed­sta­wiam pani sytu­ację.

Bar­bara uwa­żała, że ma cał­kiem nie­złe poję­cie o sytu­acji, lecz ugry­zła się w język.

– Nie był pan sze­ry­fem w chwili zabój­stwa Todda Danesa? – spy­tała, posta­na­wia­jąc zmie­nić tak­tykę.

– Nie. Był nim Jen­sen Tuc­ker. Potem zastą­pił go Ben Gra­ves, ale sześć lat temu prze­szedł na eme­ry­turę. Wtedy obją­łem sta­no­wi­sko.

– Gdzie pan słu­żył wcze­śniej?

– W Seat­tle.

Bar­bara unio­sła brwi.

– Bar­dzo daleka podróż, pro­szę wyba­czyć ten komen­tarz.

– Potrze­bo­wa­łem zmiany.

Cze­kała, ale nie roz­wi­nął tematu.

– A pani? – spy­tał.

– Ja?

– Jak zaczęła pani pra­co­wać w tej… dzie­dzi­nie?

Na szczę­ście nie musiała odpo­wia­dać. Ura­to­wało ją przy­by­cie Rity.

– W porządku, kochani. Spe­cjal­ność pani bur­mistrz dla pani detek­tyw. – Rita uśmiech­nęła się i posta­wiła na biurku kubek kawy. Bar­bara poczuła słodki, aro­ma­tyczny zapach.

– Do licha… Naprawdę ład­nie pach­nie.

– Ni­gdy nie kła­mię… cóż, w każ­dym razie nie o kawie. – Rita znowu gło­śno się roze­śmiała. Potem przyj­rzała im się uważ­nie. – Domy­ślam się, że chce­cie poroz­ma­wiać o spra­wach zawo­do­wych, więc koń­czę na dzi­siaj. Reszta może pocze­kać do jutra.

– Nie musisz wycho­dzić – powie­dział Nicholls. – Jestem pewien, że detek­tyw Atkins chcia­łaby odwie­dzić swój pokój i umyć się… Oczy­wi­ście po kawie.

– Tak naprawdę wola­ła­bym poroz­ma­wiać – wtrą­ciła Bar­bara. – Mówił pan, że chce szybko zakoń­czyć śledz­two.

Nicholls lekko się uśmiech­nął.

– To prawda.

Rita się roz­pro­mie­niła.

– Przy­pusz­czam, że świet­nie się doga­da­cie.

Bar­bara się­gnęła po kubek.

– Och, sze­ryf i ja dobrze się rozu­miemy, prawda?

Nicholls miał kamienne spoj­rze­nie.

– Tak.

Dziew­czyna sie­działa w swoim pokoju. Cze­kała. Słu­chała. Była głodna; ostat­nio czę­sto się to zda­rzało. Przy­zwy­cza­iła się igno­ro­wać nie­ustanne ssa­nie w żołądku. Pory­waczka dawała jej mało poży­wie­nia.

Drzwi były zamknięte. Było tylko jedno małe, zakra­to­wane okienko ze szkłem poma­lo­wa­nym na czarno. Dziew­czy­nie to nie prze­szka­dzało. Było to konieczne. Pory­waczka powie­siła nad oknem różową roletę z tań­czą­cymi jed­no­roż­cami, żeby pomiesz­cze­nie nie wyglą­dało jak cela.

Zapew­niła jej wiele roz­ry­wek: radio, stary gra­mo­fon, tele­wi­zję kablową i magne­to­wid. Dziew­czyna miała regał pełen ksią­żek w mięk­kich opra­wach i rower tre­nin­gowy do ćwi­czeń. A nawet wła­sną łazienkę z dużym prysz­ni­cem.

Pory­waczka nie była potwo­rem. Kochała ją. Powta­rzała to codzien­nie.

Cho­dziło tylko o jej dobro. Nale­żało ją chro­nić. Rozu­miała to, prawda?

Tak, rozu­miała.

Nie, nie rozu­miała.

Pode­szła do regału z książ­kami. Jej gust czy­tel­ni­czy zmie­niał się przez lata – naj­pierw kla­syka, potem kry­mi­nał, science fic­tion, hor­ror, lite­ra­tura, poezja. Poznała więk­szość gatun­ków lite­rac­kich, a nawet pró­bo­wała sił w pisa­niu. Ale trudno jej było prze­ka­zać swoje emo­cje na papie­rze. Wyda­wało się, że zna za mało słów, by opi­sać to, co czuje. Teraz bar­dziej inte­re­so­wała ją lite­ra­tura naukowa. Książki o reli­gii, filo­zo­fii, dzieła ana­li­zu­jące duszę, psy­chikę. Pory­waczka zachę­cała ją do takich lek­tur. Mówiła, że to dobre przy­go­to­wa­nie do dnia, gdy wróci do świata. Dziew­czyna nauczyła się także kilku języ­ków, w tym łaciny. Umysł nie ma dna. Ni­gdy nie można go wypeł­nić.

Znowu usia­dła na łóżku.

Nie inte­re­so­wały jej dziś książki, pro­gramy tele­wi­zyjne ani gry.

Nie cho­dziło tylko o kłu­jący ból w żołądku.

Poja­wiło się coś nowego, a jed­nak sta­rego. Pra­wie zapo­mnia­nego.

Poczu­cie, że nie jest sama.

Cichy szept w umy­śle.

Zapach, mro­wie­nie w kościach.

Ktoś się zbli­żał.

I podob­nie jak ona, był głodny.

4

– Dla­czego nie powie mi pani tego, co już paniwie?

Nicholls otwo­rzył szu­fladę i poło­żył na biurku kilka postrzę­pio­nych teczek. Nowo­cze­sne archi­wum poli­cyjne. Cóż, Bar­bara też była sta­ro­świecka. Miała smart­fon i lap­topa, ale sta­rego i kosz­mar­nie powol­nego. Uży­wała komórki tylko do roz­mów i ese­me­sów.

Usia­dła wygod­nie, trzy­ma­jąc w rękach kubek.

– Szcze­rze mówiąc, chcia­ła­bym to usły­szeć pro­sto z pań­skich ust.

Nicholls otwo­rzył jedną z teczek. Bar­bara popi­jała kawę. Pozwo­liła mu pano­wać nad sytu­acją i wyczu­wała, że Nicholls to lubi. Nie miała nic prze­ciwko temu. Na razie.

– Mar­cus Ander­son, pięt­na­ście lat, wyszedł z domu w pią­tek dzie­sią­tego listo­pada. Nie wró­cił na noc. Jego rodzice nie mar­twili się zbyt­nio, ponie­waż powie­dział, że może zostać w domu przy­ja­ciela, Ste­phena Gar­retta. Kiedy następ­nego ranka się nie poja­wił, jego matka zaczęła się tro­chę nie­po­koić. Wysłała mu ese­mesa. Brak odpo­wie­dzi. Następ­nie zadzwo­niła do matki Ste­phena, która powie­działa, że Mar­cus u nich nie noco­wał. Ste­phen oświad­czył, że ostatni raz widział Mar­cusa około dzie­wią­tej wie­czo­rem. Był z innym chłop­cem, Jaco­bem Bel­lem, w sta­rej cha­cie myśliw­skiej w lesie. Zagląda tam wiele dzie­cia­ków. Piją, palą i… cóż, domy­śla się pani.

– Rozu­miem. – Bar­bara umil­kła. – I tam go pan zna­lazł?

Nicholls ski­nął głową i wyjął kilka zdjęć. Miej­sce zbrodni.

Przyj­rzała się foto­gra­fiom. Chło­pak był chudy, kości­sty. Była to pierw­sza rzecz, jaką zauwa­żyła. Naj­wy­raź­niej zaczął szybko rosnąć i reszta ciała nie nadą­żała. W tym wieku muszą mnó­stwo jeść, by utrzy­mać wagę. Leżał z roz­rzu­co­nymi rękami i nogami na brud­nej drew­nia­nej pod­ło­dze chaty, ubrany tylko w dżinsy i bluzę od dresu. Spod dżin­sów wysta­wały białe łydki i postrzę­pione skar­petki. Jeden but się zsu­nął. Bar­bara prze­łknęła ślinę. Nale­ża­łoby obcią­gnąć nogawkę, by ogrzać chło­paka, ale od dawna był mar­twy.

Przyj­rzała się jego szyi, poszar­pa­nej skó­rze i chrząst­kom. Twarz i górną część bluzy pokry­wała krew, lecz było jej sto­sun­kowo nie­wiele jak na taką ranę gar­dła. Krew powinna być wszę­dzie. Na ubra­niu, na deskach pod­łogi. Ale znik­nęła. Co suge­ro­wało, że została usu­nięta albo wypita.

Raport był praw­dziwy. Na pierw­szy rzut oka wyglą­dało to na mor­der­stwo doko­nane przez kolo­nię.

„Popatrz jesz­cze raz, Bar­baro” – usły­szała głos Susan. „Myślisz, że się przyj­rza­łaś, ale to nie­prawda. Po pro­stu zer­k­nę­łaś. Teraz przyj­rzyj się dokład­nie”.

Zało­żyła oku­lary i zaczęła po kolei oglą­dać foto­gra­fie. Tym razem sku­piła uwagę na oto­cze­niu Mar­cusa. Kilka przed­mio­tów na pod­ło­dze zostało ozna­czo­nych nume­rami jako dowody rze­czowe. Pół tuzina nie­do­pał­ków, trzy puszki piwa, tele­fon komór­kowy leżący obok ręki chło­paka i coś jesz­cze.

– Co to takiego? – spy­tała, wska­zu­jąc nie­wielki różowy przed­miot.

Nicholls się­gnął do szu­flady, która wyda­wała się zastę­po­wać szafkę na dowody rze­czowe, i wyjął prze­zro­czy­stą torebkę foliową.

Bar­bara wzięła ją i zaj­rzała do środka. Mały, poszar­pany kawa­łek różo­wego pla­stiku. Zmarsz­czyła brwi. Nie potra­fiła okre­ślić, co to takiego. Wyglą­dał jak ode­rwany frag­ment jakie­goś przed­miotu.

– Jakieś hipo­tezy? – spy­tał Nicholls.

– Cóż, ode­rwany kawa­łek pla­stiku.

– Tak. Zabez­pie­czy­łem go, ale nie jestem pewien, czy ma jakieś zna­cze­nie. Mógł tam leżeć od dłuż­szego czasu.

– Może, choć wydaje się czy­sty. Reszta chaty jest brudna. Ale zga­dzam się z panem: to może być przy­pa­dek.

Mimo to takie dro­bia­zgi czę­sto mie­wają zna­cze­nie. Bar­bara wyjęła notes i napi­sała: „Różowy pla­stik?”.

– Zapa­rzę sobie następną kawę – powie­dział Nicholls. – Pro­szę zadzwo­nić, gdyby mnie pani potrze­bo­wała.

– Dobrze.

Znowu spoj­rzała na zdję­cia. Wokół ciała Mar­cusa nie było krwi, ale sprawca musiał zostać zalany krwią. Tęt­nica szyjna to gej­zer. Musiałby zmie­nić ubra­nie. Zro­biła jesz­cze kilka nota­tek. Pomy­ślała, że jest jesz­cze jeden pro­blem zwią­zany z ubra­niem.

Popa­trzyła na Mar­cusa. Nie­bie­ska bluza od dresu, dżinsy, skar­petki i buty. Ale żad­nej kurtki. Nasto­latki prze­sia­dy­wały w nocy w sta­rym domku myśliw­skim. Tem­pe­ra­tura musiała wyno­sić co naj­mniej minus pięć stopni. Żad­nej kurtki. Więc gdzie się podziała?

Do pokoju wró­cił Nicholls.

– Zna­leź­li­ście jego kurtkę? – spy­tała.

– Co?

– Kurtkę Mar­cusa. Nie ma jej na sobie na zdję­ciach.

Nicholls odsta­wił kawę.

– Nie. Nie zna­leź­li­śmy kurtki.

– Ach…

– Ach?

Spoj­rzała na niego.

– No cóż, musiał mieć kurtkę. Pyta­li­ście jego rodzi­ców, przy­ja­ciół?

Nicholls wyda­wał się ziry­to­wany.

– Oczy­wi­ście. Tak, miał kurtkę. Firmy North Face. Szarą, zupeł­nie nową.

– Więc gdzie ona jest? – naci­skała Bar­bara.

– Przy­pusz­czam, że sprawca musiał ją zabrać. Może na pamiątkę?

Bar­bara zmarsz­czyła brwi. Coś się w tym wszyst­kim nie zga­dzało. Jeśli zabój­stwa doko­nała kolo­nia, zostało popeł­nione z wście­kło­ści, pożą­da­nia, głodu. Wam­piry nie zabie­rają pamią­tek. Zdo­byli wszystko, czego potrze­bo­wali.

– Niech pan opo­wie o pozo­sta­łych chłop­cach – popro­siła.

Nicholls zaci­snął zęby.

– Oni tego nie zro­bili.

Zaprze­cze­nie było zbyt szyb­kie. Bar­bara uśmiech­nęła się uprzej­mie i się­gnęła po kawę.

– Nie powie­dzia­łam, że zro­bili, sze­ry­fie. Chcia­ła­bym po pro­stu cze­goś się o nich dowie­dzieć.

Spoj­rzał na nią nie­pew­nie i znowu wes­tchnął.

– Ste­phen to typowy nasto­la­tek. Inte­li­gentny, ale łatwo się nudzi. Jego rodzice pro­wa­dzą firmę tury­styczną. Matka, Jess, dora­stała w Deadhart. Dan, ojciec, prze­pro­wa­dził się z Kanady. Zabiera tury­stów na wycieczki po parku naro­do­wym. Cza­sami Ste­phen mu towa­rzy­szy.

– Więc Ste­phen dobrze zna ten rejon?

– Chyba tak. Mie­wał drobne kło­poty, ale który nasto­la­tek ich nie ma? To, co zwy­kle: pijań­stwo, a kie­dyś wdał się w bójkę z innym dzie­cia­kiem. Ale nie jest mor­dercą.

Ja to oce­nię, pomy­ślała Bar­bara. Z jej doświad­cze­nia wyni­kało, że jeśli kogoś przy­ła­pano na jed­nym wykro­cze­niu, ma na kon­cie pół tuzina innych, o któ­rych nikt nie wie. Choć w każ­dej gru­pie jest kozioł ofiarny. Chło­pak, który zadał ostatni cios, gdy przy­je­chała poli­cja, albo zaczął rzy­gać. Musi poroz­ma­wiać ze Ste­phe­nem, by się zorien­to­wać, kim jest.

– A drugi przy­ja­ciel, Jacob Bell? – spy­tała.

Nicholls odchrząk­nął.

– Prze­pro­wa­dził się do mia­sta z ojcem jakieś dzie­więć mie­sięcy temu.

– Bez matki?

– Rodzice się roz­wie­dli.

– Dla­czego wła­śnie do Deadhart?

– Jego ojciec, Nathan Bell, wycho­wał się w tej oko­licy.

Bell. Bar­bara pomy­ślała, że nazwi­sko brzmi zna­jomo.

– To jeden z przy­ja­ciół Todda Danesa?

– Tak. Ale nie przy­wią­zy­wał­bym do tego zbyt wiel­kiej wagi. To małe mia­steczko, a zabójca Todda się przy­znał. Nie ma wąt­pli­wo­ści, co stało się z Tod­dem.

Tak, pomy­ślała Bar­bara. Śmierć Todda została wyja­śniona, lecz były wąt­pli­wo­ści, co się stało póź­niej.

– Pro­szę posłu­chać – cią­gnął Nicholls. – Szcze­rze mówiąc, nie prze­pa­dam za Natha­nem Bel­lem. Za dużo pije, nie obcho­dzi go, czy Jacob cho­dzi do szkoły albo ma czy­ste ubra­nia, ale to nie wina Jacoba.

Bar­bara ski­nęła głową, lecz zano­to­wała w pamięci uwagę sze­ryfa.

– Nikt nie wybiera sobie rodzi­ców, prawda?

– Tak.

– A co z rodzi­cami Mar­cusa?

– Porządni ludzie. Pro­wa­dzą sklep. Są teraz u krew­nych w Tal­ke­et­nie. Mar­cus był jedy­na­kiem.

– Muszę z nimi poroz­ma­wiać.

– Wiem. Powinni wró­cić za dzień lub dwa.

Bar­bara kiw­nęła głową. Roz­mowa nie spra­wiała jej przy­jem­no­ści, ale była konieczna. Przy­szło jej do głowy coś innego.

– Rodzice Todda Danesa cią­gle miesz­kają w Deadhart?

Nicholls zaprze­czył.

– Sły­sza­łem, że wkrótce po mor­der­stwie prze­pro­wa­dzili się do Fair­banks z jego młod­szą sio­strą. Chcieli zacząć wszystko od nowa. – Spoj­rzał zna­cząco na Bar­barę. – Jeśli naprawdę można zacząć życie od nowa z pro­chami syna w walizce.

Jasne i pro­ste, pomy­ślała Bar­bara.

– Okej – powie­działa ener­gicz­nie. – A zatem Ste­phen i Jacob ostat­nio widzieli Mar­cusa około dwu­dzie­stej pierw­szej?

– Tak. Mar­cus wra­cał z nimi do domu, gdy przy­po­mniał sobie, że zosta­wił w cha­cie komórkę, i posta­no­wił po nią wró­cić.

– Nie poszli z nim?

– To chło­paki. Nie trzy­mają się razem tak jak dziew­czyny.

– Cóż, dziew­czyny nie musia­łyby trzy­mać się razem, gdyby nie chło­paki, sze­ry­fie. – Bar­bara mówiła dalej, nim zdą­żył odpo­wie­dzieć. – Więc mamy tylko ich zezna­nie, że Mar­cus żył, kiedy go zosta­wili?

Nicholls prze­wró­cił oczami.

– Sądzi pani, że nie bra­li­śmy pod uwagę innych moż­li­wo­ści? Bójka, awan­tura po pijaku. Gdyby tak było, z całym sza­cun­kiem… nie byłoby pani tutaj.

– Wolno spy­tać, dla­czego jest pan taki pewny, sze­ry­fie?

Nicholls znowu się­gnął do szu­flady i wyjął następną torebkę z prze­zro­czy­stego pla­stiku. Bar­bara widziała, że znaj­duje się w niej tele­fon komór­kowy.

– Tele­fon Mar­cusa?

Sze­ryf uśmiech­nął się z zado­wo­le­niem. Celowo zacho­wał to na koniec, pomy­ślała. Sta­rał się spra­wić jej przy­jem­ność, gdy zada­wała pyta­nia.

Pchnął tele­fon po bla­cie w jej stronę.

– Dowód na to, że zabój­stwa doko­nała kolo­nia.

5

Film był ciemny iziar­ni­sty. Trwał nie­spełna minutę, choć wyda­wało się, że dłu­żej. Zaczął się od widoku brud­nej pod­łogi chaty. Mar­cus musiał chwy­cić komórkę w chwili ataku. Może ostat­nia próba zare­je­stro­wa­nia tego, co się stało? Jakimś cudem udało mu się obró­cić tele­fon i Bar­bara zoba­czyła postać sto­jącą na czwo­ra­kach i przy­gnia­ta­jącą go do ziemi.

Nie dawało się okre­ślić, czy to męż­czy­zna, czy kobieta. Było zbyt ciemno, a postać miała na sobie czarny strój. Dżinsy, bluzę z kap­tu­rem. Nie wyda­wała się duża, ale wam­piry są silne.

Mar­cus sza­mo­tał się i wal­czył. Postać unio­sła głowę. Bar­bara zauwa­żyła ostre, białe kły, które dotknęły szyi chło­paka. Krzyk­nął. Poczuła, że zabiło jej serce. Musiał wypu­ścić komórkę, bo teraz widziała tylko pod­łogę i część ściany. Znowu krzyk­nął. Sta­tyczny obraz trwał jesz­cze kilka sekund. Póź­niej nagle znik­nął.

Dowód. Tak to nazwał Nicholls (a jej szef, ten skur­wy­syn Dec­ker, jej o tym nie wspo­mniał).

Ale nie była wcale pewna.

Przede wszyst­kim kto zatrzy­mał nagry­wa­nie? Mar­cus, w chwili ago­nii? Zabójca? W takim razie dla­czego nie zabrał tele­fonu?

Coś się nie zga­dzało. Coś nie paso­wało.

– Muszę to jesz­cze raz dokład­nie prze­ana­li­zo­wać – powie­działa.

– Niech się pani nie śpie­szy – odparł z zado­wo­le­niem. – Jutro może pani obej­rzeć zwłoki. Mam nadzieję, że to pani wystar­czy.

Może tak, może nie.

Bar­bara nie mogła zabrać tele­fonu, więc przed wyj­ściem z gabi­netu Nichol­lsa wgrała film do lap­topa. Póź­niej poje­chała do Roadho­use Grill and Hotel.

Podej­rze­wała, że hotel sta­nowi doda­tek do restau­ra­cji, i potwier­dzał to wygląd pokoju. Nie wyda­wał się zły. Naj­lep­szym okre­śle­niem byłoby „dzi­waczny”. Sko­śny sufit spra­wiał, że nale­żało się schy­lić, by wejść do zapad­nię­tego dwu­oso­bo­wego łóżka. Miał wspólną łazienkę z sąsied­nim poko­jem, jed­nym z dwóch w tak zwa­nym hotelu, a stary prysz­nic gul­go­tał jak indor. Ale prze­ście­ra­dła oka­zały się czy­ste i wypra­so­wane, a pat­chwor­kowa koł­dra przy­po­mi­nała Bar­ba­rze bab­cię. Gospo­da­rze zosta­wili nawet tro­chę kawy i mleka.

Młoda dziew­czyna, która zapro­wa­dziła ją do pokoju, dała jej bre­lok z dwoma klu­czami. „Jeden jest do pokoju, a drugi do drzwi wej­ścio­wych. Roadho­use Grill jest czynny od dzie­sią­tej. Nie poda­jemy śnia­dań, ale kawiar­nia po dru­giej stro­nie ulicy działa od ósmej”.

Bar­bara noco­wała w gor­szych miej­scach. Znacz­nie gor­szych.

Restau­ra­cja była dokład­nie taka, jak się spo­dzie­wała. Odwie­dzała takie same w kil­ku­na­stu róż­nych sta­nach w całej Ame­ryce. Bar po pra­wej, stoły na środku i boksy po lewej. Na ścia­nach wisiały zabyt­kowe strzelby myśliw­skie, głowy zwie­rząt oraz stare zdję­cia mia­sta i jego miesz­kań­ców. Za barem znaj­do­wały się inne pamiątki. Duże krzyże, osi­nowe kołki i pudełko dłu­gich, pożół­kłych kłów. Dys­try­bu­tory piwa miały uchwyty wyko­nane z kości ramie­nia. Domy­ślała się, że to zabytki. Nie były nie­le­galne. Po pro­stu nie­smaczne.

Ale nie były to kosmo­po­li­tyczny Nowy Jork ani libe­ralna Kali­for­nia, gdzie cza­sami wie­szano na ścia­nach pamiąt­kowe stryczki albo kap­tury Ku Klux Klanu, co ucho­dziło za żart. Mia­sta takie jak Deadhart miały swoją spe­cy­fikę. Nie­któ­rzy mogliby je nazwać zaco­fa­nymi; z upo­rem trzy­mały się tra­dy­cji. W końcu się zmie­nią, dosto­sują do współ­cze­sno­ści, ale miesz­kańcy gar­dzili postę­pem.

Dobrze przy­naj­mniej, że menu w Roadho­use Grill nie było zbyt odra­ża­jące (choć poda­wano tro­chę za dużo mięsa dzi­ków i reni­fe­rów). Potrawy wyno­szone z kuchni miały ape­tyczny zapach. Bar­bara ukryła się w odosob­nio­nym bok­sie w rogu, po czym zamó­wiła che­ese­bur­gera, frytki i duże piwo od tej samej mło­dej dziew­czyny, która poka­zała jej pokój. Miała około dzie­więt­na­stu lat, fio­le­towe włosy ogo­lone z jed­nej strony i była ubrana w koszulkę z logo zespołu Pearl Jam oraz podarte dżinsy („postęp”). Naj­pierw przy­nio­sła piwo, a Bar­bara wypiła łyk i puściła film w lap­to­pie.

Nicholls nie zapro­po­no­wał, że zje z nią kola­cję; Bar­bara domy­ślała się, że nie cho­dziło tylko o to, że chce pozwo­lić jej się „zado­mo­wić”. Była out­si­derką, nowi­cjuszką. Nie chciał nawią­zy­wać z nią zbyt bli­skich rela­cji. Obec­ność Bar­bary w Deadhart była nie­miłą koniecz­no­ścią. Przy­naj­mniej w tej kwe­stii się zga­dzali.

Bar był w poło­wie pełny. Miej­scowi. Nie był to sezon tury­styczny ani mia­sto tury­styczne. Nie takie jak Tal­ke­etna czy Fair­banks. Bar­bara spo­strze­gła star­szą parę w innym bok­sie, rodzinę z dwójką dzieci przy więk­szym okrą­głym stole i zwra­ca­jącą uwagę kobietę z siwymi wło­sami sie­dzącą naprze­ciwko nasto­latki ubra­nej w tra­dy­cyjną nie­bie­ską sukienkę; zaj­mo­wały miej­sca przy sto­liku dla dwóch osób. Na stoł­kach przy barze sie­działo kilku star­szych męż­czyzn. Wszy­scy unie­śli głowy, gdy weszła. Nie­któ­rzy ukrad­kiem, inni jaw­nie. Bar­bara nie wyróż­niała się zbyt­nio w tłu­mie, co było korzystne w jej pracy, ale tu rów­nie dobrze mogłaby wbiec i zatań­czyć kan­kana w try­ko­cie obszy­tym ceki­nami, z boa z piór. Jeden z gości sie­dzą­cych przy barze mruk­nął coś pod nosem, kiedy prze­cho­dziła. Była pewna, że nie był to kom­ple­ment.

Ski­nęła uprzej­mie głową.

– Dobry wie­czór.

Skrzy­wił się, uniósł drinka, wypił go, po czym trza­snął szkla­neczką w bar. Kla­syczny pokaz tok­sycz­nej męsko­ści, pomy­ślała Bar­bara. Nie zdzi­wiła się zbyt­nio, gdy wstał i tro­chę nie­pew­nie pod­szedł do jej sto­lika. W jakiś spo­sób na to cze­kała. Zamknęła lap­topa, wypro­sto­wała się i uśmiech­nęła.

– W czym mogę panu pomóc?

Męż­czy­zna zbli­żał się do osiem­dzie­siątki, był wysoki jak na swój wiek, żyla­sty. Domy­śliła się, że pod kra­cia­stą koszulą i wia­trówką wciąż znaj­dują się jędrne mię­śnie. Twarz pokry­wały głę­bo­kie zmarszczki, a oczy miały odcień wod­ni­stego błę­kitu (może cier­piał na zaćmę?). Siwe, prze­rze­dzone włosy były krótko przy­cięte jak u żoł­nie­rza.

– To pani jest dok­torką od kłów? – spy­tał.

Bar­bara nie prze­stała się uśmie­chać („przy­pnij uśmiech pinezką”, jak mawiała jej matka) i wycią­gnęła rękę.

– Bar­bara Atkins. Miło pana poznać.

Spoj­rzał na jej dłoń, jakby była pokryta gów­nem.

– Bez urazy, ale mar­nuje pani czas.

A więc to tak. Bar­bara opu­ściła rękę.

– Naprawdę?

– Wszy­scy wiemy, kto albo co zabiło chło­paka Ander­so­nów, i potra­fimy sobie z tym pora­dzić.

– Jak?

– Ostat­nim razem, kiedy jedno z tych stwo­rzeń zabiło dziecko, wytro­pi­li­śmy je i prze­pę­dzi­li­śmy. Ni­gdy potem nie mie­li­śmy żad­nych pro­ble­mów.

Bar­bara ski­nęła głową.

– Czy­ta­łam o tym. Nie­le­galny odstrzał. Zabito trzech człon­ków kolo­nii. Mie­li­ście szczę­ście, że nikt nie został oskar­żony.

Męż­czy­zna prych­nął. Bar­bara poczuła zapach whi­sky.

– Nie karze się ludzi za tępie­nie robac­twa – wark­nął.

– Jeden z tych roba­ków był nie­peł­no­letni.

Prze­wró­cił oczami.

– To nie są praw­dziwe dzieci. Nie­które wyglą­dają jak dzieci, ale nimi nie są.

To nie­prawda, pomy­ślała Bar­bara. Prze­mie­nia­nie dzieci już dawno zostało zaka­zane przez kolo­nie. A wam­piry mogą się roz­mna­żać. Więk­szość dzieci w kolo­niach to potom­stwo wam­pi­rów. Rosną i sta­rzeją się wol­niej, ale cią­gle są dziećmi.

– Ura­to­wa­li­śmy te stwo­rze­nia przed wiecz­nym potę­pie­niem – cią­gnął męż­czy­zna. – Speł­ni­li­śmy swój obo­wią­zek.

– Naprawdę? Oszpe­ca­nie ciał rów­nież było waszym obo­wiąz­kiem?

Błysk w zamglo­nych oczach. Zaci­snął zęby.

– Wszystko w porządku? – roz­legł się nowy głos.

Bar­bara unio­sła wzrok. Do boksu pode­szła siwo­włosa kobieta o ude­rza­ją­cym wyglą­dzie. Zauwa­żyła ją już wcze­śniej.

W prze­ci­wień­stwie do reszty klien­tów, któ­rzy nosili kra­cia­ste koszule i dżinsy typowe dla miesz­kań­ców małych mia­ste­czek, miała na sobie długą, szarą sukienkę, raj­stopy i czarne buty na gru­bych pode­szwach. Na szyi wisiał ozdobny srebrny krzyż.

– Po pro­stu gawę­dzimy – odpo­wie­działa Bar­bara.

Kobieta się uśmiech­nęła.

– Cóż, miło to sły­szeć. – Zer­k­nęła na męż­czy­znę. – Może lepiej byłoby, gdy­byś wró­cił do domu, Beau? Nie chcesz chyba, żeby Jess znowu musiała po cie­bie przy­jeż­dżać.

Męż­czy­zna wyglą­dał, jakby miał zamiar się sprze­ci­wić, lecz potem wes­tchnął i nagle opu­ściła go agre­sja. Ski­nął głową w stronę Bar­bary.

– Nie chcia­łem pani zde­ner­wo­wać.

– Nie zde­ner­wo­wał mnie pan. Pro­szę na sie­bie uwa­żać.

Beau wró­cił do swo­jego stołka przy barze, wziął kurtkę i ruszył w stronę wyj­ścia. Kobieta bez pyta­nia zajęła miej­sce naprze­ciwko Bar­bary. Kiedy to zro­biła, Bar­bara poczuła, że goście się uspo­ko­ili. Znowu zaczęli roz­ma­wiać, poru­szać się. Krót­kie przed­sta­wie­nie się skoń­czyło. Pra­wie jakby zostało przez kogoś wyre­ży­se­ro­wane.

Bar­bara uśmiech­nęła się do kobiety sie­dzą­cej po dru­giej stro­nie stołu.

– Nazy­wam się…

– Dok­tor Bar­bara Atkins, antro­po­log sądowy, spe­cja­listka od wam­pi­rów – dokoń­czyła kobieta. – Wiem o tym.

– Domy­ślam się, że wie­ści szybko się tu roz­cho­dzą.

– To chyba jedyna rzecz, która odbywa się szybko w Deadhart. – Kobieta wycią­gnęła rękę. Miała dłu­gie, zadbane paznok­cie. Nie paso­wały do miesz­kanki małego mia­sta. – Nazy­wam się Col­leen Grey. Jestem pastorką.

Pastorka. Cóż, to wyja­śniało obec­ność krzyża. Bar­bara uści­snęła rękę kobiety, zda­jąc sobie sprawę, że sama ma obgry­zione paznok­cie i nie­równe skórki.

– Miło mi panią poznać – umil­kła na chwilę. – Nie wie­dzia­łam, że w Deadhart jest kościół.

– Chyba można mnie nazwać pio­nierką. Sama zbu­do­wa­łam tu kaplicę.

Nie sama, nie z takimi paznok­ciami, pomy­ślała Bar­bara. Col­leen zauwa­żyła jej scep­tyczne spoj­rze­nie i dodała:

– Oczy­wi­ście pomo­gła mi miej­scowa spo­łecz­ność. Świą­ty­nia nie jest duża i dość pro­sta, ale mia­sto jej potrze­bo­wało. Podob­nie jak mnie.

Col­leen Grey z pew­no­ścią nie bra­ko­wało pew­no­ści sie­bie. Duchow­nym ewan­ge­li­kań­skim rzadko jej bra­kuje.

– Od dawna pani tu mieszka? – spy­tała Bar­bara.

– Już pra­wie trzy lata.

– Więc w prak­tyce jest pani przy­by­szem.

Col­leen się roze­śmiała.

– To prawda. – Spoj­rzała na Bar­barę prze­ni­kli­wymi sza­ro­nie­bie­skimi oczami. – Mówi pani tak, jakby znała pani małe mia­steczka.

Bar­bara zawa­hała się, a potem powie­działa:

– Wycho­wa­łam się w miej­sco­wo­ści podob­nej do Deadhart.

Col­leen ski­nęła głową.

– Mia­łam wra­że­nie, że wyczu­wam w pani akcen­cie ślad Środ­ko­wego Zachodu. Nie­wielki, ale trudno się go pozbyć.

– Zga­dła pani – odparła Bar­bara, się­ga­jąc po piwo. Wypiła nieco więk­szy łyk.

– Gdzie teraz pani mieszka? – spy­tała Col­leen.

– W Nowym Jorku, na Bro­okly­nie.

– Ach, Nowy Jork… Mieszka pani sama czy…

„Czy…” W sło­wie tym kryło się mnó­stwo dwu­znacz­no­ści. Przez chwilę ktoś był, ale Bar­bara nie zamie­rzała opo­wia­dać tej kobie­cie o Susan. Uśmiech­nęła się.

– Lubię wła­sne towa­rzy­stwo. – Spoj­rzała w stronę baru. – Chyba zna pani dżen­tel­mena, który do mnie pod­szedł?

Col­leen ski­nęła głową.

– Pro­szę nie oce­niać Beau zbyt surowo. Ste­phen Gar­rett to jego wnuk.

Bar­bara unio­sła brwi.

– Przy­ja­ciel Mar­cusa?

– Powinna pani zro­zu­mieć, dla­czego jest zde­ner­wo­wany. Jego wnuk też mógł zgi­nąć, prawda? – Pastorka przy­ci­snęła dłoń do krzyża. – Ludzie po pro­stu chcą spra­wie­dli­wo­ści.

– Więc sto­imy po tej samej stro­nie.

– Bar­dzo się cie­szę, że to sły­szę, pani detek­tyw. Nie­któ­rzy miesz­kańcy mia­sta chcieli od razu wziąć sprawy w swoje ręce, ale sze­ryf Nicholls i ja prze­ko­na­li­śmy ich, żeby pocze­kali.

– Naprawdę? – Bar­bara nic o tym nie wie­działa, lecz nie była zdzi­wiona.

– Postą­piła pani bar­dzo przy­zwo­icie.

Col­leen się roz­pro­mie­niła. Jej zęby, krzywe i lekko pożół­kłe, nie paso­wały do ele­ganc­kiego wyglądu.

– Znała pani Mar­cusa Ander­sona? – spy­tała Bar­bara.

– Nie­zbyt dobrze. Ale był dobrym chło­pa­kiem.

– Sze­ryf Nicholls mówił, że chłopcy cza­sami spo­ty­kali się w cha­cie, żeby pić i ćpać. To prawda?

– Dobry dzie­ciak, ale nie ideał. Nasto­latki eks­pe­ry­men­tują. To część doj­rze­wa­nia.

Bar­bara spoj­rzała w stronę, gdzie sie­działa nasto­latka w nie­bie­skiej sukience, z rękami zło­żo­nymi na kola­nach, w mil­cze­niu wpa­tru­jąc się w prze­strzeń. Tro­chę dziwne. Zazwy­czaj dziew­czyny w jej wieku bez prze­rwy gapią się w komórki.

– Ma pani na myśli swoją córkę? – spy­tała.

– Córkę? – Col­leen zmarsz­czyła brwi. Potem obró­ciła głowę, podą­ża­jąc za wzro­kiem Bar­bary. – Och, Grace? – Uśmiech­nęła się. – Nie jest moją córką, tylko asy­stentką.

– Och, prze­pra­szam… wygląda bar­dzo młodo.

– Ma osiem­na­ście lat. Jej matka zmarła. Wzię­łam ją pod swoje skrzy­dła. Pomaga mi pro­wa­dzić kościół.

Bar­bara znowu spoj­rzała na dziew­czynę.

– Znała Mar­cusa? – spy­tała.

Coś w twa­rzy Col­leen się zmie­niło.

– Grace nie zadaje się z chło­pa­kami – odpo­wie­działa krótko. – Jest bar­dzo pobożna.

Tak się tylko pani wydaje, pomy­ślała Bar­bara. Z jej doświad­czeń wyni­kało, że mło­dzi ludzie pro­wa­dzą podwójne życie. Rodzice lub opie­ku­no­wie wie­dzą o jed­nym, a nie mają poję­cia o dru­gim.

Do sto­lika pode­szła kel­nerka o fio­le­to­wych wło­sach, nio­sąc tacę z jedze­niem.

– Che­ese­bur­ger i frytki?

Bar­ba­rze zabur­czało w brzu­chu.

– To dla mnie, dzię­kuję.

Col­leen zgrab­nie wstała.

– Zosta­wię panią, by mogła pani spo­koj­nie zjeść kola­cję. – Zatrzy­mała się. – Powinna pani wpaść tu na wie­czorny grill, jeśli zosta­nie pani dosta­tecz­nie długo.

Znowu się uśmiech­nęła i ode­szła od stołu.

Bar­bara zro­zu­miała alu­zję. Nie zosta­nie w Deadhart wystar­cza­jąco długo. Jej zada­niem było napi­sa­nie raportu, by lokalne wła­dze mogły zarzą­dzić odstrzał.

Kel­nerka posta­wiła talerz na stole.

– Powinna pani na nią uwa­żać – powie­działa swo­bod­nie.

– Na pastorkę Grey? Dziew­czyna unio­sła brwi.

– To taka sama pastorka jak… – Scho­wała ser­wetkę do far­tu­cha i ode­szła.

Bar­bara polała frytki keczu­pem i w zamy­śle­niu wło­żyła jedną do ust. Chciała jak naj­szyb­ciej opu­ścić to mia­sto. Zaczy­nało wywo­ły­wać zbyt wiele wspo­mnień. „Mia­łam wra­że­nie, że wyczu­wam w pani akcen­cie ślad Środ­ko­wego Zachodu”. Akcent nie jest jedyną rze­czą, któ­rej trudno się pozbyć.

Ale cią­gle męczyło ją dziwne prze­czu­cie. Lubiła robić wszystko dobrze. Jeśli masz wyko­nać jakąś pracę, zrób to porząd­nie. Żad­nych dróg na skróty. Zawsze pojawi się czkawka.

„Pas, szelki i meta­lowa kurtka, Bar­baro”.

Kolejne powie­dzonko Susan. Bar­bara pod­nio­sła bur­gera do ust i zamarła.

Wła­śnie o to cho­dziło.

Prze­czu­cie.

„Kurtka”.

Odło­żyła bur­gera i wytarła palce w ser­wetkę. Póź­niej otwo­rzyła lap­topa. Znowu puściła ziar­ni­sty film. Mar­cus leżał na pod­ło­dze. Bluza i dżinsy, brak kurtki. Nie miał na sobie kurtki, gdy go zaata­ko­wano.

Tele­fon wyśli­zguje mu się z ręki, uka­zu­jąc widok brud­nej pod­łogi i ściany chaty. Bar­bara zatrzy­mała film i powięk­szyła obraz. Tam. Nie­wy­raźna szara plama.

Obraz był zama­zany, ale wie­działa, na co patrzy, było to oczy­wi­ste.

Kurtka wisząca na ścia­nie.

„Szara. Marki North Face. Zupeł­nie nowa”.

Kurtka Mar­cusa. Musiał ją zdjąć i powie­sić.

Ale dla­czego? Czy wró­cił do chaty po coś wię­cej niż tele­fon? Może umó­wił się z kimś na seks? Ale po co zdjął kurtkę? Było tam lodo­wato.

Chyba że wie­dział, że położy się na pod­ło­dze chaty. I nie chciał pobru­dzić kurtki.

Bo była zupeł­nie nowa.

– Do licha… – szep­nęła.

Nagra­nie nie było żad­nym dowo­dem. Zostało zain­sce­ni­zo­wane.

6

Tucker sie­dział na weran­dzie chaty ipatrzył nalas.

Było ciemno i prze­ni­kli­wie zimno, ale mu to nie prze­szka­dzało. Ni­gdy się tym nie przej­mo­wał. Nawet jako dziecko nie bał się ciem­no­ści. Jego ojczym pra­co­wał w nocy. Gdy o dwu­dzie­stej zamy­kały się za nim drzwi, Tuc­ker i jego matka oddy­chali z ulgą. Dom sta­wał się spo­koj­niej­szy. Pano­wała w nim cisza, która miała trwać aż do otwar­cia drzwi wej­ścio­wych o dzie­wią­tej następ­nego ranka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki