Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Kiedy zima wkracza do Deadhart, budzą się stare koszmary…
W małym miasteczku na Alasce znaleziono ciało chłopca pozbawione krwi.
Brutalne morderstwo przerażająco przypomina zbrodnię sprzed dwudziestu pięciu lat.
Na miejsce przybywa detektyw Barbara Atkins, by wspomóc śledztwo prowadzone przez szeryfa Jensena Tuckera — tego samego, który przed laty zajmował się pierwszym dochodzeniem.
Mieszkańcy Deadhart nie mają wątpliwości, kto stoi za zbrodnią: winny ma być jeden z członków kolonii wampirów, żyjących w opuszczonej osadzie górniczej ukrytej w górach.
Społeczność żąda eksterminacji kolonii.
Dowody okazują się nieprzekonujące, a świadkowie kłamią. Gdy detektywi zagłębiają się w mroczną historię Deadhart, odkrywają szereg sekretów, które miały pozostać zapomniane.
Śnieg pada coraz gęściej, noce stają się dłuższe, a kolejne dziecko znika bez śladu.
Barbara i Jensen odnajdują szczątki. Czasu jest coraz mniej.
Czy tropią bezwzględnego mordercę, czy krwiożerczego potwora?
I który z nich okaże się bardziej niebezpieczny?
POCHWAŁY DLA C. J. TUDOR
„Jeśli lubicie moje książki, ta wam się spodoba”.
STEPHEN KING
„Przerażający, mrożący krew w żyłach dreszczowiec mistrzyni makabry. C. J. Tudor to lektura obowiązkowa dla każdego”.
CHRIS WHITAKER
„Najbardziej szalony thriller roku, czyli trzy thrillery w jednym. Zapnijcie pasy”.
LINWOOD BARCLAY
„Wyjątkowy thriller. Pisarka u szczytu swoich możliwości”.
CLAIRE DOUGLAS
„C. J. Tudor jest niesamowita. Nie mogę się doczekać, co jeszcze napisze”.
HARLAN COBEN
„Niektórzy pisarze mają to coś, a inni nie mają. C. J. Tudor ma tego mnóstwo”.
LEE CHILD
„Powieść trzymająca w napięciu, mrożąca krew w żyłach i nastrojowa”.
J.P. DELANEY
„Jej książki sprawiają, że czytelnik nie może się od nich oderwać, a jednocześnie chciałby je zakopać głęboko pod ziemią, by zniknęły na zawsze. Zajmująca, niepokojąca lektura”.
„SUNDAY EXPRESS”
C.J. Tudor już w młodości pokochała książki, zwłaszcza mroczne i makabryczne. Kiedy jej rówieśnicy czytali Judy Blume, ona pochłaniała powieści Stephena Kinga i Jamesa Herberta. Na przestrzeni lat imała się różnych zajęć. Pracowała jako dziennikarka, scenarzystka radiowa, prezenterka telewizyjna i copywriterka, wyprowadzała psy na spacer, czytała listy dialogowe w filmach.
Jest autorką bestsellerów – powieści Kredziarz, Zniknięcie Annie Thorne, Inni ludzie, Płonące dziewczyny i Debit. Prawa do ich ekranizacji zostały zakupione przez telewizję, a Płonące dziewczyny stały się podstawą serialu telewizyjnego z udziałem Samanthy Morton i Ruperta Gravesa. C. J. Tudor jest również autorką zbioru opowiadań Spojrzenie w mrok. Jedenaście odcieni makabry.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Dla mamy. Kocham cię.
Wampiry były demonizowane i terroryzowane przez osadników podobnie jak wiele rdzennych plemion żyjących na tym obszarze. Pozostało tylko kilka kolonii na odludziu i wkrótce mogą przejść do legendy.
Fragment Prawdziwej historii wampirów profesora Benjamina Fletchera
Wampiry bardzo rzadko atakują ludzi. Większość z nich od stuleci żywi się krwią zwierzęcą, co nie jest bardziej barbarzyńskie niż zwyczaje przeciętnych zjadaczy mięsa.
doktor Steven Barker, dyrektor Departamentu Antropologii Kryminalistycznej Wampirów (DFVA)
Wampiry zostają uznane za gatunek chroniony, zagrożony wyginięciem. Odstrzały wymagają zezwolenia władz państwowych i mogą zostać zarządzone wyłącznie w interesie bezpieczeństwa publicznego. Stanowią ostateczny środek, gdy nie ma innych, bardziej humanitarnych sposobów ochrony społeczności ludzkiej. Przechowywanie szczątków wampirów jako trofeów myśliwskich zostaje uznane za nielegalne.
Ustawa o ochronie wampirów z 1983 roku Nic nas nie powstrzyma przed unicestwieniem potomstwa Szatana. Działamy w imię Boga. Wampiry to obrzydlistwo. Nie spoczniemy, póki ostatni z nich nie trafi do otchłani piekielnych.
Wielebna Colleen Grey, Kościół Świętego Krzyża
Błędem byłoby powiedzieć, że Beau Grainger miał nieciekawe życie.
Żył spokojnie, bez ekscytujących wydarzeń albo dramatów (najczęściej), ale także bez goryczy czy uraz. Zawsze mieszkał w niewielkim mieście na Alasce, w którym przyszedł na świat, i nie widział powodu, by się przeprowadzać. Po jakimś czasie większość miejsc staje się znajoma, podobnie jak ludzie.
Kochał dwie kobiety i poślubił jedną z nich. Wychowali trójkę dzieci i widzieli, jak zaczynają dorosłe życie. Czwarte zmarło jako niemowlę, nim po raz pierwszy odetchnęło. Zabawne, ale Beau myślał o nim najczęściej. Zawsze marzymy o tym, czego nie możemy mieć. Taka jest natura ludzka.
Przed dziesięciu laty żona Beau, Patricia, zachorowała na demencję. W tej chwili nie żyła już prawie od trzech lat. Kiedy zmarła, Beau pochował nieznajomą.
Teraz, w siedemdziesiątym dziewiątym roku życia, miał kilku dobrych przyjaciół i żałował niewielu rzeczy. Człowiek rozpoczynający ostatni etap swojej drogi nie może liczyć na więcej. Oprócz szybkiej, bezbolesnej śmierci. Beau był zadowolony. Na tyle zadowolony, na ile można być zadowolonym. Ale nawet taki mężczyzna jak Beau, nieskłonny do introspekcji albo sentymentalizmu, miewał dni, kiedy myślał za dużo.
Dziś był jeden z takich dni.
Bolały go stawy, co zdarzało się czasami przy złej pogodzie. Kawa miała gorzki smak i nie pomógł nawet kieliszek whisky. Telewizja była nudna i nie mógł się skupić na lekturze. Nie potrafił się uspokoić.
Przechadzał się po salonie. Małym, przytulnym, z wytartymi skórzanymi fotelami i dużym kominkiem. Wisiały nad nim jego trofea.
Był myśliwym. Kochał przyrodę, lecz uwielbiał również dreszczyk emocji związany z zabijaniem. Dobry myśliwy musi mieć mnóstwo cierpliwości. Beau jej nie brakowało. Obserwował, czekał na idealny moment do zadania ciosu. Jeśli ktoś chce naprawdę poznać bestię, musi spojrzeć jej w oczy w chwili śmierci.
Podszedł bliżej do głów. Były ich trzy, zamontowane na solidnych drewnianych podstawkach wykonanych przez Cala Bagshawa (niespełna rok wcześniej zmarłego na raka gardła).
Popatrzył w szkliste oczy, dotknął palcem bladej, suchej skóry, musnął ostre, białe zęby.
– Ugryźcie mnie – szepnął i zachichotał. Nagle poczuł na szyi lodowaty chłód.
„Okej, Beau. Ale pamiętaj, że pierwsze ugryzienie jest najgłębsze”.
Cofnął się, a potem powiedział sobie, że nie powinien być starym głupcem. Odwrócił się w stronę okna. Na horyzoncie zebrały się czarne chmury. Biały śnieg przypominał ogromne zamarznięte morze. Zbliżała się zamieć, w powietrzu unosił się dziwny, brzydki zapach. Beau czuł go już wcześniej, podobnie jak lodowaty dreszcz.
Wrócili.
To się znowu zacznie.
Taksówkarz okazał się gadułą.
Świetnie.
Barbara domyślała się, że o tej porze roku nie ma zbyt wielu klientów, więc łaknie towarzystwa. Mieszkał samotnie. Prawdopodobnie od zawsze. Gęsta broda, koszula poplamiona jedzeniem, a do tego zapach świadczący, że ma wszystko w nosie. Nie sugerowała, że potrzebuje kobiety, by się nim zajęła. Nie, w żadnym wypadku. Ale każdy potrzebuje kogoś, dla kogo mógłby się starać. Bez tego można dość szybko przyzwyczaić się do własnego smrodu. Dobrze o tym wiedziała.
Według licencji miał na imię Alan.
– Proszę mnie nazywać Al – powiedział z uśmiechem. – Wie pani, jak w piosence You Can Call Me Al.
Skinęła głową i również się uśmiechnęła.
– Dobrze.
Nie znosiła tej piosenki. Nie podobał jej się również srebrny krzyżyk i różaniec, które You Can Call Me Al powiesił na lusterku wstecznym. Ale każdy ma prawo do swoich przyzwyczajeń.
Przez kilka następnych kilometrów unikała odpowiedzi na oczywiste pytania. „Pierwszy raz w tej okolicy?” „Tak”. „Turystka?” „Tak”. Kłamstwo, ale zaczął opisywać główne atrakcje Deadhart. Lista była dość krótka, lecz rozwodził się nad tym tematem przez pięćdziesiąt kilometrów.
Dokoła widać było tylko lód i śnieg. Krajobrazy Alaski zapierają dech w piersiach, pomyślała Barbara. Jeśli ktoś lubi śnieg, lasy, góry, mnóstwo śniegu, mnóstwo lasów, mnóstwo gór. Są ładne, jasne, ale jeśli ktoś w nich zabłądzi, w ciągu kilku minut zmienisz się w zamarznięte zwłoki. Nie takie ładne.
Stłumiła ziewnięcie. Wczesny lot z Nowego Jorku do Anchorage, denerwujący lot taksówką powietrzną, a teraz półtorej godziny jazdy zaśnieżoną autostradą AK-3. Boże, dlaczego się na to zgodziła?
– Jest pani naszym najlepszym detektywem – powiedział Decker.
– A Edwards?
– Ma rodzinę, w przeciwieństwie do pani.
– Więc muszę jechać na Alaskę, bo jestem samotna i bezdzietna?
Decker pochylił się do przodu i położył na blacie biurka dłonie o krótkich, grubych palcach. Wyglądał jak brat Tuck z filmów o Robin Hoodzie. Był niskim, krępym mężczyzną z łysą głową otoczoną wianuszkiem włosów i twarzą, która wyglądała, jakby za chwilę miał doznać zawału serca. Został szefem Barbary ponad dziesięć lat wcześniej i w dalszym ciągu nie była pewna, czy zna jej imię.
– Chce pani, żebym panią pochwalił, Atkins? Powiedział, że jest pani lepsza od Edwardsa? Że jest pani naszą główną specjalistką w tej dziedzinie?
– To byłoby miłe, sir.
Decker spojrzał na nią ze złością.
– Zarezerwowaliśmy miejsce w samolocie. Proszę nie zapomnieć zabrać czosnek.
Odwrócił się w stronę komputera, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca.
Barbara wstała.
– Doskonały dowcip, sir. Mam go im podać na kolację?
– Cieszę się, że docenia pani dobre żarty.
Uśmiechnęła się.
– Z całym szacunkiem, sir, czasami jest pan prawdziwym dupkiem.
Później wyszła, nie oglądając się za siebie. Kiedy się nad tym zastanawiała, stwierdziła, że została wysłana na Alaskę z powodu swojego pogodnego, miłego charakteru.
– Deadhart nie odwiedza wielu turystów. – Al patrzył na nią w lusterku wstecznym. – Czasami pojawiają się Goci, fotografują się na tle nazwy miasta. Ale większość nie zostaje tu długo. Wracają do Talkeetny. Ale pani planuje pewnie dłuższy pobyt?
Domyślił się, kim jestem, pomyślała Barbara. Nigdy nie wolno lekceważyć taksówkarzy, nawet w takiej dziurze. Wozili mnóstwo ludzi. Potrafią czytać w myślach.
– Trudno powiedzieć – powiedziała. – To zależy od sytuacji.
Al skinął głową, odchrząknął.
– Pomyślałem po prostu… że przyjechała pani z powodu chłopaka.
Barbara stężała. Lokalny wydział policji otrzymał polecenie, by przez pierwsze czterdzieści osiem godzin czekać na jej przyjazd i ocenę, nie ujawniając informacji o śmierci ofiary. Nie należy wywoływać zamieszania.
– Jakiego chłopaka? – spytała ostrożnie.
Ich oczy spotkały się w lusterku. Dyndał na nim srebrny krzyżyk.
– Tego, który został zamordowany – odpowiedział Al.
Okej. A zatem plotka już się rozeszła. Skoro Al rozmawia o tym z pasażerami, oznacza to, że wszyscy już wiedzą. Barbara powinna ustalić, co wyszło na jaw. Zastanawiała się, czy byłaby w stanie powstrzymać plotki. Najlepiej mówić szczerze. Albo przynajmniej sprawiać takie wrażenie.
– Trafił pan – westchnęła. – Jestem tu z powodu chłopaka. Co pan słyszał?
Uśmiechnęła się lekko do Ala. Był sprytny. Przechytrzył ją. Teraz dawała mu okazję, by zdradził, co jeszcze wie.
– Proszę posłuchać. – Zniżył lekko głos, choć byli sami w taksówce. – Wiem, że chce pani zachować to w tajemnicy. Nie jestem plotkarzem, okej?
– Dziękuję panu.
– Wspomniałem o tym tylko dlatego, że moja siostra Carol mieszka w Deadhart.
– Rozumiem.
– Opowiedziała mi o chłopcu i wspomniała, że ma przylecieć jakaś policjantka, specjalistka.
– Tak.
– To oczywiste, że nie mieszka pani w Deadhart, nie wożę tam wielu pasażerów. Poza tym, bez urazy, wygląda pani jak policjantka.
Rzeczywiście? Barbara zdawała sobie sprawę, że nie jest królową piękności. Niska, tęga, z grubymi nogami i nosem, który wyczuwał dobry stek z odległości pięćdziesięciu kroków. Miała w sobie coś solidnego. Ludzie często ją tak opisywali. Dobra, stara, solidna Barbara. Kiedy skończyła pięćdziesiąt lat, z każdym dniem stawała się coraz bardziej solidna. Wiek to nie tylko mądrość, lecz także niestrawność i elastyczne majtki.
– No cóż, to prawda. Trafił pan w dziesiątkę, ale byłabym wdzięczna, gdyby nikomu pan o tym nie wspominał.
– Och, w żadnym wypadku. Zamierza pani zostać na długo?
Jechali pod górę. Po jej prawej stronie wznosiły się strome wzgórza porośnięte ciemnymi świerkami i cienkimi brzozami. Po lewej ziemia opadała. Barbara widziała błysk wody w oddali. Rzeka Susitna. Przełknęła ślinę. Nie lubiła wzgórz ani wody.
– To chyba zależy od tego, co odkryję – powiedziała.
Zerknęła w lusterko i zobaczyła, że Al marszczy brwi.
– Bez urazy, ale to chyba zupełnie jasne, co się stało.
– Naprawdę? – Nie zdołała się powstrzymać, w jej głosie zabrzmiała lekka irytacja.
– Tak, proszę pani. Rozumiem, dlaczego pani przyjechała. Musi pani załatwić formalności, zamknąć sprawę. Ale każdy w mieście wie, że chłopaka zabił ktoś z kolonii. Nie twierdzę, że zrobili to celowo. Po prostu nie mogą się powstrzymać, ale to nie zmienia faktów. Młody chłopak nie żyje.
Zmusiła się do uśmiechu.
– Cóż, nie jestem osobą, która odfajkowuje punkty w formularzu, Al. Chcę po prostu znaleźć sprawcę.
Mówił dalej, jakby jej nie słyszał.
– Niech pani posłucha. Nie jestem uprzedzony, nie nienawidzę ich. Żyj i pozwól żyć innym, to moja zasada. Wampiry to zwierzęta. Kocham swojego psa, ale gdyby ugryzł dziecko, zastrzeliłbym go bez wahania. Gdy tylko posmakują krwi, wracają i chcą zdobyć jeszcze więcej. Zawsze jest tak samo.
– Zabiłby pan też szczenięta tego psa i całe stado? – spytała Barbara.
– Tak, gdybym nie wiedział, który pies ugryzł dziecko.
Na lusterku kołysał się krzyżyk. Droga stała się stroma i niebezpieczna. Barbara nagle wyczuła, że pod kołami taksówki znajduje się zlodowaciały śnieg. Auto miało ciężkie opony zimowe, przypominało raczej terenówkę, ale i tak z trudem dawało sobie radę. Jeden poślizg i stoczą się do lodowatej rzeki. Nie chciała denerwować Ala, więc nie zaczęła z nim dyskutować i skinęła głową.
– Cóż, jestem pewna, że ma pan rację. Chciałabym pana o coś zapytać. Spędzę tu cały tydzień. Jeśli się okaże, że zostało trochę czasu do zabicia, co pana zdaniem powinnam robić?
Uśmiechnął się i znów zamilkł. Barbara doszła do wniosku, że woli, gdy odgrywa rolę przewodnika. Usiadła wygodniej w fotelu, droga zaczęła biec w dół. Samochód jechał autostradą, a potem skręcił w węższą drogę. Po obu stronach rosły ciemne lasy. Zaczęło się ściemniać. Spojrzała na zegarek. Kwadrans po trzeciej. O tej porze roku na Alasce często jest ciemno. Na północy wkrótce zacznie się noc polarna: na ponad dwa miesiące zapadnie całkowity mrok. Nawet tutaj, w centralnej części stanu, Barbara mogła się spodziewać zaledwie pięciogodzinnego dnia. Dlatego osiedliły się tu wampiry. Latem zapadały w stan hibernacji. Słońce by ich nie zabiło, ale nie czuły się dobrze. W regionie centralnym ciemność trwała dość długo, lecz latem niektóre kolonie przenosiły się na obszary mniej nasłonecznione.
Światła taksówki oświetliły prowizoryczny drewniany znak przy drodze: „Witamy w Deadhart. Liczba mieszkańców – 673”. Pod spodem jakiś dowcipniś dopisał: „ŻYWYCH”.
Ciekawe. Populacja, rzecz jasna, spadła teraz do sześciuset siedemdziesięciu dwóch osób, pomyślała Barbara.
Samochód minął kolejny szeroki zakręt, drzewa się przerzedziły i w zasięgu wzroku pojawiło się miasto.
– Co to za…
Chociaż był dopiero początek listopada, Deadhart wyglądało jak w czasie Bożego Narodzenia. Światła, mnóstwo świateł. Każdy budynek wzdłuż niewielkiej głównej ulicy był ozdobiony festonami migocących lampek choinkowych. W oknach płonęły gwiazdy i krzyże. Drzewa ozdobiono kolorowymi żarówkami. Niektórzy mieszkańcy wydali dużo pieniędzy, zainstalowali oświetlone renifery i migające napisy „Wesołych Świąt!”. Co dziwne, znajdowały się one obok ozdób na Halloween, a także tradycyjnych poroży jeleni i czaszek zwierząt. Na dachu sklepu wielobranżowego stał ogromny rozświetlony Mikołaj, który machał ręką w górę i w dół. Niektóre lampki były przepalone, więc wydawało się, że pociera sobie genitalia.
Barbara zamrugała.
– Wygląda na to, że w Deadhart panuje świąteczny nastrój.
– Światło sprawia, że ludzie czują się bezpieczni – powiedział Al.
– Wiedzą, że sztuczne światło nie odstrasza wampirów, prawda?
– To prawda, ale przynajmniej pozwala widzieć, kto albo co się zbliża.
– Chyba tak.
– Gdzie mam panią wysadzić? – spytał Al. – Przy hotelu czy komendzie policji?
– Hm, może mnie pan zawieźć prosto na policję…
Urwała. Al gwałtownie zahamował. Barbara przygryzła sobie język, rzucona do przodu i przytrzymana przez pas bezpieczeństwa.
– O kurwa! – zaklął Al. Rozległ się odgłos uderzenia. Barbara uniosła wzrok. Przez przednią szybę patrzył na nich chłopak; miał bladą twarz, szeroko otwarte oczy, przywarł rękami do maski taksówki.
Nagle zerwał się na równe nogi, przeszedł na czworakach po dachu samochodu i zeskoczył z bagażnika. Al szybko otworzył drzwi i krzyknął za nim:
– Jeśli uszkodziłeś mi auto, gówniarzu, popamiętasz!
Chłopak zniknął między budynkami. Al pokręcił głową.
– Przeklęci smarkacze.
Barbara wysiadła tylnymi drzwiami.
– Zraniliśmy go?
– Widziała pani, jak zeskoczył z samochodu. Myśli pani, że byłby w stanie to zrobić, gdybyśmy go zranili?
Jednak Barbara miała wrażenie, że słyszała głuchy odgłos. Przykucnęła i rozejrzała się. W rozmiękłym śniegu lśniła kropla jaskrawoczerwonej cieczy. Krew. Wyciągnęła dłoń i jej palce dotknęły czegoś ostrego. Nierównego odłamka szkła. Barbara ostrożnie go podniosła i spojrzała z powrotem na taksówkę. Żadnych uszkodzeń. Ale na ziemi znajdowały się szkło i krew.
– Przysięgam, że go nie uderzyliśmy. – Al wysiadł i stanął obok drzwi. Wydawał się zdenerwowany.
Barbara się wyprostowała. Jej kręgosłup wydał cichy chrzęst.
– Zna pan tego chłopaka?
Pokręcił głową.
– Proszę posłuchać. Tutejsze dzieciaki nie są złe, ale po prostu się nudzą. Czasami robią głupstwa. Narkotyki. Alkohol. – Wzruszył ramionami. – Dzieci zawsze pozostaną dziećmi – dodał.
Barbara uśmiechnęła się pojednawczo.
– Wszyscy byliśmy kiedyś młodzi, prawda?
– Jasne. – Al się uspokoił. Znowu usiadł za kierownicą.
Uśmiech Barbary przybladł. W zamyśleniu spoglądała w stronę, gdzie uciekł chłopak. „Dzieci zawsze pozostaną dziećmi”. Może Al ma rację? Ale chłopak nie wyglądał na pijanego albo naćpanego.
Raczej śmiertelnie przerażonego.
Al zatrzymał się przed białym drewnianym budynkiem między apteką aRoadhouse Grill (ihotelem).
Barbara zmarszczyła brwi.
– Poprosiłam o podwiezienie na komendę.
– To jest właśnie nasza komenda, proszę pani.
Barbara wyjrzała przez okno taksówki i zauważyła trudno czytelny kartonowy szyld z napisem: „Burmistrz Deadhart i Departament Policji”.
– Zamówili nowy szyld – wyjaśnił Al. – Ten jest tylko tymczasowy.
– Co się stało ze starym?
– Ukradli go jacyś smarkacze.
– Rozumiem.
Al się uśmiechnął.
– Wezmę pani bagaże.
Kiedy wyjmował walizkę, Barbara wysiadła z taksówki. Przypływ adrenaliny wywołany groźbą wypadku zniknął i czuła chłód. Było tu zimniej niż w Anchorage. Brakowało wysokich budynków zapewniających osłonę przed lodowatym, północnym wiatrem, który nadlatywał znad rzeki i ciął skórę niczym milion żyletek. Niósł ten sam znajomy, nieprzyjemny zapach. Świerk, stęchła woda i ryby. Może odrobina trawki? Na Alasce było to dozwolone. Nie widziała żadnego otwartego okna, ale może ktoś pali w jednym z domów?
Zaczęła tupać nogami i klaskać dłońmi odzianymi w rękawiczki. Nagle poczuła głód.
Al przyniósł jej torbę.
– Sto czterdzieści dolarów, proszę pani.
Sto czterdzieści, naprawdę? – pomyślała. W taksówce nie było licznika, a była pewna, że kobieta, u której zamówiła taksówkę, powiedziała, że kurs będzie kosztował sto dwadzieścia dolarów. Ale miała za sobą długi dzień i nie była w nastroju do kłótni. Teraz, po przybyciu do Deadhart, ogarnęła ją zwykła niecierpliwość. Powinna się zabrać do roboty. Wykonać zadanie, a potem się stąd wynieść. Może Al ma rację? Może musi po prostu wykonać rutynowe czynności, a potem wybierze się na wycieczkę po okolicy? Przyszło jej to wcześniej do głowy, lecz uważała ten scenariusz za mało prawdopodobny. Nigdy nie lubiła bierności. Oczy są zawodnym narzędziem, mogą kłamać. Aby naprawdę zrozumieć jakieś miejsce, trzeba w nim zamieszkać, poczuć jego zapach, klimat. Pobrudzić sobie ręce.
Wyjęła banknoty z portfela i wręczyła Alowi trzy pięćdziesięciodolarówki. Miejmy nadzieję, że to wystarczy, żeby nie plotkował o jej przyjeździe.
Kiwnął głową.
– Dziękuję pani. Proszę do mnie zadzwonić, gdy będzie pani chciała wyjechać. Niech pani obserwuje pogodę. Jeśli zacznie się zamieć, taksówka powietrzna będzie uziemiona. Zimą pociąg przejeżdża przez Talkeetnę tylko raz w miesiącu, a główna droga szybko staje się nieprzejezdna. Może się okazać, że utknie tu pani na jakiś czas.
Cudownie. Barbara się rozejrzała. Mimo świateł czuła przytłaczającą obecność mroku. Jasne oświetlenie głównej ulicy wydawało się podkreślać, że wokół rozciąga się pustkowie. Surowe, dzikie lasy. Dzikie lasy. „Natura pożera nieostrożnych” – mawiał ojciec, zwykle po piwie albo sześciu piwach. „Musisz być pewna, że jesteś myśliwym, nie ofiarą”.
– Wezmę to pod uwagę – odpowiedziała. – Mogę dostać fakturę?
– Jasne. – Al wyjął z kieszeni plik kartek i podał jej. – Są in blanco – powiedział i mrugnął.
– Dzięki. – Uśmiechnęła się, chociaż wiedziała, że wpisze prawdziwą kwotę. Była absolutnie uczciwa. Taką miała naturę. Tu, na Alasce, najważniejsza jest natura.
Pożegnała się z Alem i patrzyła, jak odjeżdża, z pewnością do niewielkiego domku, w którym zje gotowy posiłek, a później obejrzy film porno i spuści się przed snem. A może nie? Może Al lubi gotowanie, muzykę, książki? Może nawet nie ma telewizora? Może. Zgadywanie, kim są ludzie, jest niebezpieczne, ale czasami trudno się oprzeć intuicji. Byłaby zdziwiona, gdyby Al nie onanizował się wieczorami przed telewizorem.
Odwróciła się i spojrzała na budynek komendy policji. Wokół ram okiennych wisiały lampki choinkowe w kształcie wierzgających reniferów przeplatane miniaturowymi dyniami. Całe miasto przypominało dziwaczny obraz z filmu Miasteczko Halloween.
Przypomniała sobie, że niewielkie miasta miewają swoje zwyczaje. Trzeba się z tym pogodzić. Podniosła torbę i podeszła do drzwi. Były zamknięte, więc nacisnęła dzwonek z boku. Nic. Spróbowała ponownie, trzymając palec na guziku.
Z domofonu dobiegł ogłuszający trzask i stłumiony kobiecy głos:
– O cholera! – Chwilę później: – Biuro burmistrza Deadhart i departament policji. Czym mogę służyć?
– Eee… dzień dobry. Nazywam się detektyw Barbara Atkins. Pracuję w Departamencie Antropologii Kryminalistycznej Wampirów.
– Och, doktorka od wampirów. Proszę zaczekać. Wpuszczę panią. Niech pani wejdzie.
„Doktorka od wampirów”. Barbara przewróciła oczami. Zapowiadał się ciężki tydzień. Drzwi zabrzęczały. Pchnęła je i weszła na krótki korytarz. Pokój po prawej przerobiono na dwie niewielkie cele, w gruncie rzeczy klatki z pryczami.
Po lewej stronie znajdowały się kolejne drzwi prowadzące do pomieszczenia, które – jak przypuszczała – było biurem burmistrza i siedzibą departamentu policji. Zauważyła trzy biurka i kilka dużych segregatorów na dokumenty. W pokoju panowała ciasnota.
Pośrodku stała niska, krępa kobieta. Wyglądała na rodowitą mieszkankę Alaski, z gęstymi, ciemnymi włosami i fryzurą na boba. Jakieś czterdzieści pięć lat, okulary, kolorowa bluzka i dżinsy. Barbara domyśliła się, że nie jest to szeryf Pete Nicholls. Kobieta wyciągnęła rękę na jej widok.
– Witam, detektyw Atkins! – umilkła i zmarszczyła brwi. – Mam panią nazywać detektywem czy doktorem?
Barbara uśmiechnęła się i uścisnęła drobną dłoń kobiety.
– Wystarczy Barbara.
Była zarówno detektywem, jak i doktorem. Doktorem antropologii kryminalistycznej wampirów i detektywem wydziału zabójstw.
Kobieta uśmiechnęła się szerzej.
– Mów do mnie Rita.
– Miło cię poznać, Rito.
Barbara poczuła do niej instynktowną sympatię. Rita miała jasne, bezpośrednie spojrzenie i szczery uśmiech.
– Pracujesz z szeryfem Nichollsem? – spytała.
Na twarzy kobiety przemknął wyraz rozbawienia.
– W pewnym sensie. Pomagam. Czekamy na nowego funkcjonariusza, który wkrótce przyjedzie. Do tego czasu Pete ma tylko mnie.
– Czyżby ktoś wzywał mojego imienia nadaremno?
Barbara się odwróciła. Z tyłu pokoju, gdzie znajdowały się drzwi do niewielkiej kuchni, stał wysoki, chudy mężczyzna trzymający filiżankę kawy. Miał na sobie kraciastą koszulę z podwiniętymi rękawami i ciemne dżinsy. Krótko przycięte przerzedzone włosy i schludny wąsik. Barbara domyśliła się, że jest mniej więcej w jej wieku, ale w lepszej formie. Instynktownie wciągnęła brzuch.
– Szeryf Nicholls?
Podszedł i wyciągnął gładką, lekko piegowatą rękę.
– We własnej osobie. A pani to na pewno detektyw Atkins, ceniona specjalistka od antropologii kryminalistycznej wampirów.
Uścisnęła mu dłoń.
– Ale może mnie pan nazywać doktorką od wampirów… – Mrugnęła do Rity.
Nicholls spojrzał na drugą kobietę.
– Proszę, powiedz, że tego nie powiedziałaś.
Rita zasłoniła usta dłonią, udając przerażenie.
– Nic się nie stało. – Barbara się uśmiechnęła. – Często to słyszę. Właściwie to jedno z milszych przezwisk, jakie mi nadano.
Nicholls uśmiechnął się z lekkim przymusem.
– Cóż, prawdopodobnie bywałem nazywany o wiele gorzej. – Podszedł do biurka i postawił kawę. – Zaparzyć pani filiżankę? Trochę się pani rozgrzeje.
– Byłoby świetnie – odpowiedziała Barbara.
– Zaraz przygotuję kawę – odezwała się Rita. – Jaką lubisz, Barbaro?
– Z mlekiem i dwiema łyżeczkami cukru.
– Już się robi.
– To wielki zaszczyt, że burmistrz Williams parzy pani kawę – powiedział Nicholls do Barbary.
Barbara spojrzała na Ritę.
– Jesteś burmistrzynią?
Rita machnęła ręką.
– Brzmi to dumnie, ale w rzeczywistości to przyziemna praca. Głównie papierkowa robota, sprawdzanie, czy dokumenty są w porządku. Dbanie o aktualność pozwoleń na broń i higienę żywności. Czasami pomagam szeryfowi i parzę niezłą kawę.
Nicholls uniósł brwi.
– Dlaczego nigdy nie parzysz dla mnie?
– Jestem burmistrzynią, kochany. – Rita odeszła, chichocąc pod nosem.
Nicholls pokręcił głową.
– Kompletna wariatka, ale miasto ją kocha.
– Rozumiem dlaczego – powiedziała Barbara. – Wydaje się, że trudno jej nie lubić.
Usiadła wygodnie na fotelu i rozpięła suwak obszernej kurtki. W biurze było cieplej, ale nie gorąco.
Nicholls przyjrzał jej się uważnie. Wymieniła z nim tylko jednego krótkiego mejla i nie wiedziała, czego się spodziewać. Szeryf prawdopodobnie myślał to samo.
– Podróż była miła? – spytał.
– Znośna, szeryfie – umilkła. – Taksówkarz słyszał o chłopcu…
– Marcusie Andersonie – przerwał Nicholls. – Miał na imię Marcus.
Barbara skinęła głową.
– Oczywiście. Przepraszam, szeryfie. Chodzi o to, że taksówkarz wiedział. Podobno ma siostrę w mieście.
Nicholls cmoknął.
– To pewnie Al Haynes. Jego siostra ma na imię Carol. Pracuje w sklepie z narzędziami. Tak, jest znana z plotkarstwa. Ale cóż, to niewielkie miasto. Ludzie gadają. Właśnie dlatego mam nadzieję, że szybko to pani załatwi.
Barbara poruszyła się w fotelu.
– Zrobię, co w mojej mocy, szeryfie.
Westchnął.
– Nie mieliśmy takiego zabójstwa od dwudziestu pięciu lat…
Tym razem przerwała Barbara.
– Z całym szacunkiem, szeryfie, moje zadanie polega na tym, by ustalić, jaki to rodzaj zabójstwa.
Nicholls powoli skinął głową.
– To prawda. Ale proszę mi pozwolić naświetlić tło. To spokojne miasto. Jasne, mamy normalne problemy: alkohol, narkotyki. Niektóre dzieciaki od czasu do czasu wpadają w kłopoty. Ale nie mieliśmy morderstwa od śmierci syna Danesów… – Barbara zauważyła, że szeryf zacisnął zęby.
– To było ponad rok temu, po powrocie kolonii, prawda?
– Tak. Będę z panią szczery, od tamtej pory całe miasto żyje w napięciu. Ludzie martwią się, zastanawiają, czemu wrócili. Dlaczego teraz? Zdenerwowanie narasta. Wielu ludzi nie ma ochoty czekać, aż pani zarządzi odstrzał.
Barbara założyłaby się o własny piegowaty tyłek, że to prawda. Miasta takie jak Deadhart zawsze uważają, że prawo dotyczy innych, ale ich samych nie obowiązuje.
– Odstrzał to bardzo poważna decyzja. Dlatego zdarza się tak rzadko. Mówimy o zgodzie na zabicie całej kolonii, mężczyzn, kobiet, dzieci…
– A ja mówię o bezpieczeństwie całego miasta, mężczyzn, kobiet, dzieci. – Wargi Nichollsa drgnęły. – Prawo przewiduje, że można zarządzić odstrzał, gdy kolonia stanowi zagrożenie dla życia ludzkiego…
– Znam przepisy.
– Zginął młody chłopak – ciągnął. – Jego rodzice są załamani. Ludzie chcą sprawiedliwej kary, niezależnie od tego, kto ją wymierzy.
Barbara się najeżyła.
– Cóż, jestem pewna, że uświadomił pan mieszkańcom, że władze są obecnie o wiele mniej wyrozumiałe w kwestii nieuprawnionych odstrzałów… zwłaszcza jeśli biorą w nich udział nieletni. Nie możemy pozwolić, żeby ludzie brali prawo w swoje ręce.
Nie zaszkodzi dać Nichollsowi do zrozumienia, że odrobiła pracę domową. Wiedziała wszystko o morderstwie Todda Danesa… i o jego następstwach.
Szeryf kiwnął głową.
– Po prostu przedstawiam pani sytuację.
Barbara uważała, że ma całkiem niezłe pojęcie o sytuacji, lecz ugryzła się w język.
– Nie był pan szeryfem w chwili zabójstwa Todda Danesa? – spytała, postanawiając zmienić taktykę.
– Nie. Był nim Jensen Tucker. Potem zastąpił go Ben Graves, ale sześć lat temu przeszedł na emeryturę. Wtedy objąłem stanowisko.
– Gdzie pan służył wcześniej?
– W Seattle.
Barbara uniosła brwi.
– Bardzo daleka podróż, proszę wybaczyć ten komentarz.
– Potrzebowałem zmiany.
Czekała, ale nie rozwinął tematu.
– A pani? – spytał.
– Ja?
– Jak zaczęła pani pracować w tej… dziedzinie?
Na szczęście nie musiała odpowiadać. Uratowało ją przybycie Rity.
– W porządku, kochani. Specjalność pani burmistrz dla pani detektyw. – Rita uśmiechnęła się i postawiła na biurku kubek kawy. Barbara poczuła słodki, aromatyczny zapach.
– Do licha… Naprawdę ładnie pachnie.
– Nigdy nie kłamię… cóż, w każdym razie nie o kawie. – Rita znowu głośno się roześmiała. Potem przyjrzała im się uważnie. – Domyślam się, że chcecie porozmawiać o sprawach zawodowych, więc kończę na dzisiaj. Reszta może poczekać do jutra.
– Nie musisz wychodzić – powiedział Nicholls. – Jestem pewien, że detektyw Atkins chciałaby odwiedzić swój pokój i umyć się… Oczywiście po kawie.
– Tak naprawdę wolałabym porozmawiać – wtrąciła Barbara. – Mówił pan, że chce szybko zakończyć śledztwo.
Nicholls lekko się uśmiechnął.
– To prawda.
Rita się rozpromieniła.
– Przypuszczam, że świetnie się dogadacie.
Barbara sięgnęła po kubek.
– Och, szeryf i ja dobrze się rozumiemy, prawda?
Nicholls miał kamienne spojrzenie.
– Tak.
Dziewczyna siedziała w swoim pokoju. Czekała. Słuchała. Była głodna; ostatnio często się to zdarzało. Przyzwyczaiła się ignorować nieustanne ssanie w żołądku. Porywaczka dawała jej mało pożywienia.
Drzwi były zamknięte. Było tylko jedno małe, zakratowane okienko ze szkłem pomalowanym na czarno. Dziewczynie to nie przeszkadzało. Było to konieczne. Porywaczka powiesiła nad oknem różową roletę z tańczącymi jednorożcami, żeby pomieszczenie nie wyglądało jak cela.
Zapewniła jej wiele rozrywek: radio, stary gramofon, telewizję kablową i magnetowid. Dziewczyna miała regał pełen książek w miękkich oprawach i rower treningowy do ćwiczeń. A nawet własną łazienkę z dużym prysznicem.
Porywaczka nie była potworem. Kochała ją. Powtarzała to codziennie.
Chodziło tylko o jej dobro. Należało ją chronić. Rozumiała to, prawda?
Tak, rozumiała.
Nie, nie rozumiała.
Podeszła do regału z książkami. Jej gust czytelniczy zmieniał się przez lata – najpierw klasyka, potem kryminał, science fiction, horror, literatura, poezja. Poznała większość gatunków literackich, a nawet próbowała sił w pisaniu. Ale trudno jej było przekazać swoje emocje na papierze. Wydawało się, że zna za mało słów, by opisać to, co czuje. Teraz bardziej interesowała ją literatura naukowa. Książki o religii, filozofii, dzieła analizujące duszę, psychikę. Porywaczka zachęcała ją do takich lektur. Mówiła, że to dobre przygotowanie do dnia, gdy wróci do świata. Dziewczyna nauczyła się także kilku języków, w tym łaciny. Umysł nie ma dna. Nigdy nie można go wypełnić.
Znowu usiadła na łóżku.
Nie interesowały jej dziś książki, programy telewizyjne ani gry.
Nie chodziło tylko o kłujący ból w żołądku.
Pojawiło się coś nowego, a jednak starego. Prawie zapomnianego.
Poczucie, że nie jest sama.
Cichy szept w umyśle.
Zapach, mrowienie w kościach.
Ktoś się zbliżał.
I podobnie jak ona, był głodny.
– Dlaczego nie powie mi pani tego, co już paniwie?
Nicholls otworzył szufladę i położył na biurku kilka postrzępionych teczek. Nowoczesne archiwum policyjne. Cóż, Barbara też była staroświecka. Miała smartfon i laptopa, ale starego i koszmarnie powolnego. Używała komórki tylko do rozmów i esemesów.
Usiadła wygodnie, trzymając w rękach kubek.
– Szczerze mówiąc, chciałabym to usłyszeć prosto z pańskich ust.
Nicholls otworzył jedną z teczek. Barbara popijała kawę. Pozwoliła mu panować nad sytuacją i wyczuwała, że Nicholls to lubi. Nie miała nic przeciwko temu. Na razie.
– Marcus Anderson, piętnaście lat, wyszedł z domu w piątek dziesiątego listopada. Nie wrócił na noc. Jego rodzice nie martwili się zbytnio, ponieważ powiedział, że może zostać w domu przyjaciela, Stephena Garretta. Kiedy następnego ranka się nie pojawił, jego matka zaczęła się trochę niepokoić. Wysłała mu esemesa. Brak odpowiedzi. Następnie zadzwoniła do matki Stephena, która powiedziała, że Marcus u nich nie nocował. Stephen oświadczył, że ostatni raz widział Marcusa około dziewiątej wieczorem. Był z innym chłopcem, Jacobem Bellem, w starej chacie myśliwskiej w lesie. Zagląda tam wiele dzieciaków. Piją, palą i… cóż, domyśla się pani.
– Rozumiem. – Barbara umilkła. – I tam go pan znalazł?
Nicholls skinął głową i wyjął kilka zdjęć. Miejsce zbrodni.
Przyjrzała się fotografiom. Chłopak był chudy, kościsty. Była to pierwsza rzecz, jaką zauważyła. Najwyraźniej zaczął szybko rosnąć i reszta ciała nie nadążała. W tym wieku muszą mnóstwo jeść, by utrzymać wagę. Leżał z rozrzuconymi rękami i nogami na brudnej drewnianej podłodze chaty, ubrany tylko w dżinsy i bluzę od dresu. Spod dżinsów wystawały białe łydki i postrzępione skarpetki. Jeden but się zsunął. Barbara przełknęła ślinę. Należałoby obciągnąć nogawkę, by ogrzać chłopaka, ale od dawna był martwy.
Przyjrzała się jego szyi, poszarpanej skórze i chrząstkom. Twarz i górną część bluzy pokrywała krew, lecz było jej stosunkowo niewiele jak na taką ranę gardła. Krew powinna być wszędzie. Na ubraniu, na deskach podłogi. Ale zniknęła. Co sugerowało, że została usunięta albo wypita.
Raport był prawdziwy. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na morderstwo dokonane przez kolonię.
„Popatrz jeszcze raz, Barbaro” – usłyszała głos Susan. „Myślisz, że się przyjrzałaś, ale to nieprawda. Po prostu zerknęłaś. Teraz przyjrzyj się dokładnie”.
Założyła okulary i zaczęła po kolei oglądać fotografie. Tym razem skupiła uwagę na otoczeniu Marcusa. Kilka przedmiotów na podłodze zostało oznaczonych numerami jako dowody rzeczowe. Pół tuzina niedopałków, trzy puszki piwa, telefon komórkowy leżący obok ręki chłopaka i coś jeszcze.
– Co to takiego? – spytała, wskazując niewielki różowy przedmiot.
Nicholls sięgnął do szuflady, która wydawała się zastępować szafkę na dowody rzeczowe, i wyjął przezroczystą torebkę foliową.
Barbara wzięła ją i zajrzała do środka. Mały, poszarpany kawałek różowego plastiku. Zmarszczyła brwi. Nie potrafiła określić, co to takiego. Wyglądał jak oderwany fragment jakiegoś przedmiotu.
– Jakieś hipotezy? – spytał Nicholls.
– Cóż, oderwany kawałek plastiku.
– Tak. Zabezpieczyłem go, ale nie jestem pewien, czy ma jakieś znaczenie. Mógł tam leżeć od dłuższego czasu.
– Może, choć wydaje się czysty. Reszta chaty jest brudna. Ale zgadzam się z panem: to może być przypadek.
Mimo to takie drobiazgi często miewają znaczenie. Barbara wyjęła notes i napisała: „Różowy plastik?”.
– Zaparzę sobie następną kawę – powiedział Nicholls. – Proszę zadzwonić, gdyby mnie pani potrzebowała.
– Dobrze.
Znowu spojrzała na zdjęcia. Wokół ciała Marcusa nie było krwi, ale sprawca musiał zostać zalany krwią. Tętnica szyjna to gejzer. Musiałby zmienić ubranie. Zrobiła jeszcze kilka notatek. Pomyślała, że jest jeszcze jeden problem związany z ubraniem.
Popatrzyła na Marcusa. Niebieska bluza od dresu, dżinsy, skarpetki i buty. Ale żadnej kurtki. Nastolatki przesiadywały w nocy w starym domku myśliwskim. Temperatura musiała wynosić co najmniej minus pięć stopni. Żadnej kurtki. Więc gdzie się podziała?
Do pokoju wrócił Nicholls.
– Znaleźliście jego kurtkę? – spytała.
– Co?
– Kurtkę Marcusa. Nie ma jej na sobie na zdjęciach.
Nicholls odstawił kawę.
– Nie. Nie znaleźliśmy kurtki.
– Ach…
– Ach?
Spojrzała na niego.
– No cóż, musiał mieć kurtkę. Pytaliście jego rodziców, przyjaciół?
Nicholls wydawał się zirytowany.
– Oczywiście. Tak, miał kurtkę. Firmy North Face. Szarą, zupełnie nową.
– Więc gdzie ona jest? – naciskała Barbara.
– Przypuszczam, że sprawca musiał ją zabrać. Może na pamiątkę?
Barbara zmarszczyła brwi. Coś się w tym wszystkim nie zgadzało. Jeśli zabójstwa dokonała kolonia, zostało popełnione z wściekłości, pożądania, głodu. Wampiry nie zabierają pamiątek. Zdobyli wszystko, czego potrzebowali.
– Niech pan opowie o pozostałych chłopcach – poprosiła.
Nicholls zacisnął zęby.
– Oni tego nie zrobili.
Zaprzeczenie było zbyt szybkie. Barbara uśmiechnęła się uprzejmie i sięgnęła po kawę.
– Nie powiedziałam, że zrobili, szeryfie. Chciałabym po prostu czegoś się o nich dowiedzieć.
Spojrzał na nią niepewnie i znowu westchnął.
– Stephen to typowy nastolatek. Inteligentny, ale łatwo się nudzi. Jego rodzice prowadzą firmę turystyczną. Matka, Jess, dorastała w Deadhart. Dan, ojciec, przeprowadził się z Kanady. Zabiera turystów na wycieczki po parku narodowym. Czasami Stephen mu towarzyszy.
– Więc Stephen dobrze zna ten rejon?
– Chyba tak. Miewał drobne kłopoty, ale który nastolatek ich nie ma? To, co zwykle: pijaństwo, a kiedyś wdał się w bójkę z innym dzieciakiem. Ale nie jest mordercą.
Ja to ocenię, pomyślała Barbara. Z jej doświadczenia wynikało, że jeśli kogoś przyłapano na jednym wykroczeniu, ma na koncie pół tuzina innych, o których nikt nie wie. Choć w każdej grupie jest kozioł ofiarny. Chłopak, który zadał ostatni cios, gdy przyjechała policja, albo zaczął rzygać. Musi porozmawiać ze Stephenem, by się zorientować, kim jest.
– A drugi przyjaciel, Jacob Bell? – spytała.
Nicholls odchrząknął.
– Przeprowadził się do miasta z ojcem jakieś dziewięć miesięcy temu.
– Bez matki?
– Rodzice się rozwiedli.
– Dlaczego właśnie do Deadhart?
– Jego ojciec, Nathan Bell, wychował się w tej okolicy.
Bell. Barbara pomyślała, że nazwisko brzmi znajomo.
– To jeden z przyjaciół Todda Danesa?
– Tak. Ale nie przywiązywałbym do tego zbyt wielkiej wagi. To małe miasteczko, a zabójca Todda się przyznał. Nie ma wątpliwości, co stało się z Toddem.
Tak, pomyślała Barbara. Śmierć Todda została wyjaśniona, lecz były wątpliwości, co się stało później.
– Proszę posłuchać – ciągnął Nicholls. – Szczerze mówiąc, nie przepadam za Nathanem Bellem. Za dużo pije, nie obchodzi go, czy Jacob chodzi do szkoły albo ma czyste ubrania, ale to nie wina Jacoba.
Barbara skinęła głową, lecz zanotowała w pamięci uwagę szeryfa.
– Nikt nie wybiera sobie rodziców, prawda?
– Tak.
– A co z rodzicami Marcusa?
– Porządni ludzie. Prowadzą sklep. Są teraz u krewnych w Talkeetnie. Marcus był jedynakiem.
– Muszę z nimi porozmawiać.
– Wiem. Powinni wrócić za dzień lub dwa.
Barbara kiwnęła głową. Rozmowa nie sprawiała jej przyjemności, ale była konieczna. Przyszło jej do głowy coś innego.
– Rodzice Todda Danesa ciągle mieszkają w Deadhart?
Nicholls zaprzeczył.
– Słyszałem, że wkrótce po morderstwie przeprowadzili się do Fairbanks z jego młodszą siostrą. Chcieli zacząć wszystko od nowa. – Spojrzał znacząco na Barbarę. – Jeśli naprawdę można zacząć życie od nowa z prochami syna w walizce.
Jasne i proste, pomyślała Barbara.
– Okej – powiedziała energicznie. – A zatem Stephen i Jacob ostatnio widzieli Marcusa około dwudziestej pierwszej?
– Tak. Marcus wracał z nimi do domu, gdy przypomniał sobie, że zostawił w chacie komórkę, i postanowił po nią wrócić.
– Nie poszli z nim?
– To chłopaki. Nie trzymają się razem tak jak dziewczyny.
– Cóż, dziewczyny nie musiałyby trzymać się razem, gdyby nie chłopaki, szeryfie. – Barbara mówiła dalej, nim zdążył odpowiedzieć. – Więc mamy tylko ich zeznanie, że Marcus żył, kiedy go zostawili?
Nicholls przewrócił oczami.
– Sądzi pani, że nie braliśmy pod uwagę innych możliwości? Bójka, awantura po pijaku. Gdyby tak było, z całym szacunkiem… nie byłoby pani tutaj.
– Wolno spytać, dlaczego jest pan taki pewny, szeryfie?
Nicholls znowu sięgnął do szuflady i wyjął następną torebkę z przezroczystego plastiku. Barbara widziała, że znajduje się w niej telefon komórkowy.
– Telefon Marcusa?
Szeryf uśmiechnął się z zadowoleniem. Celowo zachował to na koniec, pomyślała. Starał się sprawić jej przyjemność, gdy zadawała pytania.
Pchnął telefon po blacie w jej stronę.
– Dowód na to, że zabójstwa dokonała kolonia.
Film był ciemny iziarnisty. Trwał niespełna minutę, choć wydawało się, że dłużej. Zaczął się od widoku brudnej podłogi chaty. Marcus musiał chwycić komórkę w chwili ataku. Może ostatnia próba zarejestrowania tego, co się stało? Jakimś cudem udało mu się obrócić telefon i Barbara zobaczyła postać stojącą na czworakach i przygniatającą go do ziemi.
Nie dawało się określić, czy to mężczyzna, czy kobieta. Było zbyt ciemno, a postać miała na sobie czarny strój. Dżinsy, bluzę z kapturem. Nie wydawała się duża, ale wampiry są silne.
Marcus szamotał się i walczył. Postać uniosła głowę. Barbara zauważyła ostre, białe kły, które dotknęły szyi chłopaka. Krzyknął. Poczuła, że zabiło jej serce. Musiał wypuścić komórkę, bo teraz widziała tylko podłogę i część ściany. Znowu krzyknął. Statyczny obraz trwał jeszcze kilka sekund. Później nagle zniknął.
Dowód. Tak to nazwał Nicholls (a jej szef, ten skurwysyn Decker, jej o tym nie wspomniał).
Ale nie była wcale pewna.
Przede wszystkim kto zatrzymał nagrywanie? Marcus, w chwili agonii? Zabójca? W takim razie dlaczego nie zabrał telefonu?
Coś się nie zgadzało. Coś nie pasowało.
– Muszę to jeszcze raz dokładnie przeanalizować – powiedziała.
– Niech się pani nie śpieszy – odparł z zadowoleniem. – Jutro może pani obejrzeć zwłoki. Mam nadzieję, że to pani wystarczy.
Może tak, może nie.
Barbara nie mogła zabrać telefonu, więc przed wyjściem z gabinetu Nichollsa wgrała film do laptopa. Później pojechała do Roadhouse Grill and Hotel.
Podejrzewała, że hotel stanowi dodatek do restauracji, i potwierdzał to wygląd pokoju. Nie wydawał się zły. Najlepszym określeniem byłoby „dziwaczny”. Skośny sufit sprawiał, że należało się schylić, by wejść do zapadniętego dwuosobowego łóżka. Miał wspólną łazienkę z sąsiednim pokojem, jednym z dwóch w tak zwanym hotelu, a stary prysznic gulgotał jak indor. Ale prześcieradła okazały się czyste i wyprasowane, a patchworkowa kołdra przypominała Barbarze babcię. Gospodarze zostawili nawet trochę kawy i mleka.
Młoda dziewczyna, która zaprowadziła ją do pokoju, dała jej brelok z dwoma kluczami. „Jeden jest do pokoju, a drugi do drzwi wejściowych. Roadhouse Grill jest czynny od dziesiątej. Nie podajemy śniadań, ale kawiarnia po drugiej stronie ulicy działa od ósmej”.
Barbara nocowała w gorszych miejscach. Znacznie gorszych.
Restauracja była dokładnie taka, jak się spodziewała. Odwiedzała takie same w kilkunastu różnych stanach w całej Ameryce. Bar po prawej, stoły na środku i boksy po lewej. Na ścianach wisiały zabytkowe strzelby myśliwskie, głowy zwierząt oraz stare zdjęcia miasta i jego mieszkańców. Za barem znajdowały się inne pamiątki. Duże krzyże, osinowe kołki i pudełko długich, pożółkłych kłów. Dystrybutory piwa miały uchwyty wykonane z kości ramienia. Domyślała się, że to zabytki. Nie były nielegalne. Po prostu niesmaczne.
Ale nie były to kosmopolityczny Nowy Jork ani liberalna Kalifornia, gdzie czasami wieszano na ścianach pamiątkowe stryczki albo kaptury Ku Klux Klanu, co uchodziło za żart. Miasta takie jak Deadhart miały swoją specyfikę. Niektórzy mogliby je nazwać zacofanymi; z uporem trzymały się tradycji. W końcu się zmienią, dostosują do współczesności, ale mieszkańcy gardzili postępem.
Dobrze przynajmniej, że menu w Roadhouse Grill nie było zbyt odrażające (choć podawano trochę za dużo mięsa dzików i reniferów). Potrawy wynoszone z kuchni miały apetyczny zapach. Barbara ukryła się w odosobnionym boksie w rogu, po czym zamówiła cheeseburgera, frytki i duże piwo od tej samej młodej dziewczyny, która pokazała jej pokój. Miała około dziewiętnastu lat, fioletowe włosy ogolone z jednej strony i była ubrana w koszulkę z logo zespołu Pearl Jam oraz podarte dżinsy („postęp”). Najpierw przyniosła piwo, a Barbara wypiła łyk i puściła film w laptopie.
Nicholls nie zaproponował, że zje z nią kolację; Barbara domyślała się, że nie chodziło tylko o to, że chce pozwolić jej się „zadomowić”. Była outsiderką, nowicjuszką. Nie chciał nawiązywać z nią zbyt bliskich relacji. Obecność Barbary w Deadhart była niemiłą koniecznością. Przynajmniej w tej kwestii się zgadzali.
Bar był w połowie pełny. Miejscowi. Nie był to sezon turystyczny ani miasto turystyczne. Nie takie jak Talkeetna czy Fairbanks. Barbara spostrzegła starszą parę w innym boksie, rodzinę z dwójką dzieci przy większym okrągłym stole i zwracającą uwagę kobietę z siwymi włosami siedzącą naprzeciwko nastolatki ubranej w tradycyjną niebieską sukienkę; zajmowały miejsca przy stoliku dla dwóch osób. Na stołkach przy barze siedziało kilku starszych mężczyzn. Wszyscy unieśli głowy, gdy weszła. Niektórzy ukradkiem, inni jawnie. Barbara nie wyróżniała się zbytnio w tłumie, co było korzystne w jej pracy, ale tu równie dobrze mogłaby wbiec i zatańczyć kankana w trykocie obszytym cekinami, z boa z piór. Jeden z gości siedzących przy barze mruknął coś pod nosem, kiedy przechodziła. Była pewna, że nie był to komplement.
Skinęła uprzejmie głową.
– Dobry wieczór.
Skrzywił się, uniósł drinka, wypił go, po czym trzasnął szklaneczką w bar. Klasyczny pokaz toksycznej męskości, pomyślała Barbara. Nie zdziwiła się zbytnio, gdy wstał i trochę niepewnie podszedł do jej stolika. W jakiś sposób na to czekała. Zamknęła laptopa, wyprostowała się i uśmiechnęła.
– W czym mogę panu pomóc?
Mężczyzna zbliżał się do osiemdziesiątki, był wysoki jak na swój wiek, żylasty. Domyśliła się, że pod kraciastą koszulą i wiatrówką wciąż znajdują się jędrne mięśnie. Twarz pokrywały głębokie zmarszczki, a oczy miały odcień wodnistego błękitu (może cierpiał na zaćmę?). Siwe, przerzedzone włosy były krótko przycięte jak u żołnierza.
– To pani jest doktorką od kłów? – spytał.
Barbara nie przestała się uśmiechać („przypnij uśmiech pinezką”, jak mawiała jej matka) i wyciągnęła rękę.
– Barbara Atkins. Miło pana poznać.
Spojrzał na jej dłoń, jakby była pokryta gównem.
– Bez urazy, ale marnuje pani czas.
A więc to tak. Barbara opuściła rękę.
– Naprawdę?
– Wszyscy wiemy, kto albo co zabiło chłopaka Andersonów, i potrafimy sobie z tym poradzić.
– Jak?
– Ostatnim razem, kiedy jedno z tych stworzeń zabiło dziecko, wytropiliśmy je i przepędziliśmy. Nigdy potem nie mieliśmy żadnych problemów.
Barbara skinęła głową.
– Czytałam o tym. Nielegalny odstrzał. Zabito trzech członków kolonii. Mieliście szczęście, że nikt nie został oskarżony.
Mężczyzna prychnął. Barbara poczuła zapach whisky.
– Nie karze się ludzi za tępienie robactwa – warknął.
– Jeden z tych robaków był niepełnoletni.
Przewrócił oczami.
– To nie są prawdziwe dzieci. Niektóre wyglądają jak dzieci, ale nimi nie są.
To nieprawda, pomyślała Barbara. Przemienianie dzieci już dawno zostało zakazane przez kolonie. A wampiry mogą się rozmnażać. Większość dzieci w koloniach to potomstwo wampirów. Rosną i starzeją się wolniej, ale ciągle są dziećmi.
– Uratowaliśmy te stworzenia przed wiecznym potępieniem – ciągnął mężczyzna. – Spełniliśmy swój obowiązek.
– Naprawdę? Oszpecanie ciał również było waszym obowiązkiem?
Błysk w zamglonych oczach. Zacisnął zęby.
– Wszystko w porządku? – rozległ się nowy głos.
Barbara uniosła wzrok. Do boksu podeszła siwowłosa kobieta o uderzającym wyglądzie. Zauważyła ją już wcześniej.
W przeciwieństwie do reszty klientów, którzy nosili kraciaste koszule i dżinsy typowe dla mieszkańców małych miasteczek, miała na sobie długą, szarą sukienkę, rajstopy i czarne buty na grubych podeszwach. Na szyi wisiał ozdobny srebrny krzyż.
– Po prostu gawędzimy – odpowiedziała Barbara.
Kobieta się uśmiechnęła.
– Cóż, miło to słyszeć. – Zerknęła na mężczyznę. – Może lepiej byłoby, gdybyś wrócił do domu, Beau? Nie chcesz chyba, żeby Jess znowu musiała po ciebie przyjeżdżać.
Mężczyzna wyglądał, jakby miał zamiar się sprzeciwić, lecz potem westchnął i nagle opuściła go agresja. Skinął głową w stronę Barbary.
– Nie chciałem pani zdenerwować.
– Nie zdenerwował mnie pan. Proszę na siebie uważać.
Beau wrócił do swojego stołka przy barze, wziął kurtkę i ruszył w stronę wyjścia. Kobieta bez pytania zajęła miejsce naprzeciwko Barbary. Kiedy to zrobiła, Barbara poczuła, że goście się uspokoili. Znowu zaczęli rozmawiać, poruszać się. Krótkie przedstawienie się skończyło. Prawie jakby zostało przez kogoś wyreżyserowane.
Barbara uśmiechnęła się do kobiety siedzącej po drugiej stronie stołu.
– Nazywam się…
– Doktor Barbara Atkins, antropolog sądowy, specjalistka od wampirów – dokończyła kobieta. – Wiem o tym.
– Domyślam się, że wieści szybko się tu rozchodzą.
– To chyba jedyna rzecz, która odbywa się szybko w Deadhart. – Kobieta wyciągnęła rękę. Miała długie, zadbane paznokcie. Nie pasowały do mieszkanki małego miasta. – Nazywam się Colleen Grey. Jestem pastorką.
Pastorka. Cóż, to wyjaśniało obecność krzyża. Barbara uścisnęła rękę kobiety, zdając sobie sprawę, że sama ma obgryzione paznokcie i nierówne skórki.
– Miło mi panią poznać – umilkła na chwilę. – Nie wiedziałam, że w Deadhart jest kościół.
– Chyba można mnie nazwać pionierką. Sama zbudowałam tu kaplicę.
Nie sama, nie z takimi paznokciami, pomyślała Barbara. Colleen zauważyła jej sceptyczne spojrzenie i dodała:
– Oczywiście pomogła mi miejscowa społeczność. Świątynia nie jest duża i dość prosta, ale miasto jej potrzebowało. Podobnie jak mnie.
Colleen Grey z pewnością nie brakowało pewności siebie. Duchownym ewangelikańskim rzadko jej brakuje.
– Od dawna pani tu mieszka? – spytała Barbara.
– Już prawie trzy lata.
– Więc w praktyce jest pani przybyszem.
Colleen się roześmiała.
– To prawda. – Spojrzała na Barbarę przenikliwymi szaroniebieskimi oczami. – Mówi pani tak, jakby znała pani małe miasteczka.
Barbara zawahała się, a potem powiedziała:
– Wychowałam się w miejscowości podobnej do Deadhart.
Colleen skinęła głową.
– Miałam wrażenie, że wyczuwam w pani akcencie ślad Środkowego Zachodu. Niewielki, ale trudno się go pozbyć.
– Zgadła pani – odparła Barbara, sięgając po piwo. Wypiła nieco większy łyk.
– Gdzie teraz pani mieszka? – spytała Colleen.
– W Nowym Jorku, na Brooklynie.
– Ach, Nowy Jork… Mieszka pani sama czy…
„Czy…” W słowie tym kryło się mnóstwo dwuznaczności. Przez chwilę ktoś był, ale Barbara nie zamierzała opowiadać tej kobiecie o Susan. Uśmiechnęła się.
– Lubię własne towarzystwo. – Spojrzała w stronę baru. – Chyba zna pani dżentelmena, który do mnie podszedł?
Colleen skinęła głową.
– Proszę nie oceniać Beau zbyt surowo. Stephen Garrett to jego wnuk.
Barbara uniosła brwi.
– Przyjaciel Marcusa?
– Powinna pani zrozumieć, dlaczego jest zdenerwowany. Jego wnuk też mógł zginąć, prawda? – Pastorka przycisnęła dłoń do krzyża. – Ludzie po prostu chcą sprawiedliwości.
– Więc stoimy po tej samej stronie.
– Bardzo się cieszę, że to słyszę, pani detektyw. Niektórzy mieszkańcy miasta chcieli od razu wziąć sprawy w swoje ręce, ale szeryf Nicholls i ja przekonaliśmy ich, żeby poczekali.
– Naprawdę? – Barbara nic o tym nie wiedziała, lecz nie była zdziwiona.
– Postąpiła pani bardzo przyzwoicie.
Colleen się rozpromieniła. Jej zęby, krzywe i lekko pożółkłe, nie pasowały do eleganckiego wyglądu.
– Znała pani Marcusa Andersona? – spytała Barbara.
– Niezbyt dobrze. Ale był dobrym chłopakiem.
– Szeryf Nicholls mówił, że chłopcy czasami spotykali się w chacie, żeby pić i ćpać. To prawda?
– Dobry dzieciak, ale nie ideał. Nastolatki eksperymentują. To część dojrzewania.
Barbara spojrzała w stronę, gdzie siedziała nastolatka w niebieskiej sukience, z rękami złożonymi na kolanach, w milczeniu wpatrując się w przestrzeń. Trochę dziwne. Zazwyczaj dziewczyny w jej wieku bez przerwy gapią się w komórki.
– Ma pani na myśli swoją córkę? – spytała.
– Córkę? – Colleen zmarszczyła brwi. Potem obróciła głowę, podążając za wzrokiem Barbary. – Och, Grace? – Uśmiechnęła się. – Nie jest moją córką, tylko asystentką.
– Och, przepraszam… wygląda bardzo młodo.
– Ma osiemnaście lat. Jej matka zmarła. Wzięłam ją pod swoje skrzydła. Pomaga mi prowadzić kościół.
Barbara znowu spojrzała na dziewczynę.
– Znała Marcusa? – spytała.
Coś w twarzy Colleen się zmieniło.
– Grace nie zadaje się z chłopakami – odpowiedziała krótko. – Jest bardzo pobożna.
Tak się tylko pani wydaje, pomyślała Barbara. Z jej doświadczeń wynikało, że młodzi ludzie prowadzą podwójne życie. Rodzice lub opiekunowie wiedzą o jednym, a nie mają pojęcia o drugim.
Do stolika podeszła kelnerka o fioletowych włosach, niosąc tacę z jedzeniem.
– Cheeseburger i frytki?
Barbarze zaburczało w brzuchu.
– To dla mnie, dziękuję.
Colleen zgrabnie wstała.
– Zostawię panią, by mogła pani spokojnie zjeść kolację. – Zatrzymała się. – Powinna pani wpaść tu na wieczorny grill, jeśli zostanie pani dostatecznie długo.
Znowu się uśmiechnęła i odeszła od stołu.
Barbara zrozumiała aluzję. Nie zostanie w Deadhart wystarczająco długo. Jej zadaniem było napisanie raportu, by lokalne władze mogły zarządzić odstrzał.
Kelnerka postawiła talerz na stole.
– Powinna pani na nią uważać – powiedziała swobodnie.
– Na pastorkę Grey? Dziewczyna uniosła brwi.
– To taka sama pastorka jak… – Schowała serwetkę do fartucha i odeszła.
Barbara polała frytki keczupem i w zamyśleniu włożyła jedną do ust. Chciała jak najszybciej opuścić to miasto. Zaczynało wywoływać zbyt wiele wspomnień. „Miałam wrażenie, że wyczuwam w pani akcencie ślad Środkowego Zachodu”. Akcent nie jest jedyną rzeczą, której trudno się pozbyć.
Ale ciągle męczyło ją dziwne przeczucie. Lubiła robić wszystko dobrze. Jeśli masz wykonać jakąś pracę, zrób to porządnie. Żadnych dróg na skróty. Zawsze pojawi się czkawka.
„Pas, szelki i metalowa kurtka, Barbaro”.
Kolejne powiedzonko Susan. Barbara podniosła burgera do ust i zamarła.
Właśnie o to chodziło.
Przeczucie.
„Kurtka”.
Odłożyła burgera i wytarła palce w serwetkę. Później otworzyła laptopa. Znowu puściła ziarnisty film. Marcus leżał na podłodze. Bluza i dżinsy, brak kurtki. Nie miał na sobie kurtki, gdy go zaatakowano.
Telefon wyślizguje mu się z ręki, ukazując widok brudnej podłogi i ściany chaty. Barbara zatrzymała film i powiększyła obraz. Tam. Niewyraźna szara plama.
Obraz był zamazany, ale wiedziała, na co patrzy, było to oczywiste.
Kurtka wisząca na ścianie.
„Szara. Marki North Face. Zupełnie nowa”.
Kurtka Marcusa. Musiał ją zdjąć i powiesić.
Ale dlaczego? Czy wrócił do chaty po coś więcej niż telefon? Może umówił się z kimś na seks? Ale po co zdjął kurtkę? Było tam lodowato.
Chyba że wiedział, że położy się na podłodze chaty. I nie chciał pobrudzić kurtki.
Bo była zupełnie nowa.
– Do licha… – szepnęła.
Nagranie nie było żadnym dowodem. Zostało zainscenizowane.
Tucker siedział na werandzie chaty ipatrzył nalas.
Było ciemno i przenikliwie zimno, ale mu to nie przeszkadzało. Nigdy się tym nie przejmował. Nawet jako dziecko nie bał się ciemności. Jego ojczym pracował w nocy. Gdy o dwudziestej zamykały się za nim drzwi, Tucker i jego matka oddychali z ulgą. Dom stawał się spokojniejszy. Panowała w nim cisza, która miała trwać aż do otwarcia drzwi wejściowych o dziewiątej następnego ranka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki