Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
W ptasim gnieździe zostaje znaleziona część ludzkiego szkieletu, co wywołuje niemałe zamieszanie. Trzydzieści lat wcześniej bliźniacy Brodin w tajemniczy sposób zniknęli z miejskiego placu zabaw. Czy kość może pochodzić od jednego z chłopców? Dlaczego akurat teraz wychodzi to na jaw?
Na ulicy przy której mieszkali chłopcy znów zaczynają się spekulacje. Kiedy na miejsce wraca dawno nieobecny mężczyzna, w sąsiedztwie rozprzestrzenia się nieprzyjemna energia. Coś się dzieje.
Były agent FBI John Adderley – obecnie funkcjonariusz policji w Karlstad – ma się zająć nowo rozpoczętym śledztwem. Jest jednak rozdarty. Prowadzenie śledztwa w sprawie morderstwa i jednoczesna opieka nad dziewięcioletnią siostrzenicą wystawiają go na zupełnie nową próbę.
Duet Mohlin & Nyström powracają z trzecią książką o Johnie Adderleyu. To historia, która zarówno głęboko porusza, jak i wywołuje dreszcze napięcia. Kreacje bohaterów i umiejętnie utkana fabuła sprawiają, że od książki nie można się oderwać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 498
– Przecież mówiłem, że macie przestać!
Słysząc wściekły męski głos, John odwrócił wzrok od boiska. Na polanie pnącej się pod górę do lasu dwóch małych blondasków uśmiechało się szeroko do mężczyzny w jaskrawożółtej czapce z daszkiem – jak się domyślał, ich ojca. Trzymali w dłoniach kamienie i niezrażeni próbowali trafić w gniazdo na jednej z brzóz. John pokręcił głową. Gdyby on w taki sposób ignorował swojego ojca, ten by go spoliczkował i dał mu szlaban.
John przestał zwracać uwagę na niewychowane dzieciaki i z powrotem skupił się na meczu. Grająca u siebie drużyna Grums IK mierzyła się z dziewczętami z karlstadzkiej drużyny QBIK. Spotkanie w dalszym ciągu było bezbramkowe.
Nicole dostała piłkę i ruszyła z nią na połowę przeciwniczek. Między nią a bramkarką były tylko dwie obrończynie z Grums. Odbiła w prawo i oddała niezły strzał, ale piłka przeleciała tuż nad poprzeczką. Rozczarowana Nicole padła na kolana i schowała twarz w dłoniach.
– Dobra próba, Nicole! Następnym razem będzie gol! – krzyknął ze swojej ławki trener.
Nicole obrzuciła spojrzeniem stojącego przy bocznej linii Johna. Kiwnął jej głową na zachętę, a ona się podniosła. Kiedy biegła po trawie, jej chude nogi przypominały wirujące pałeczki perkusyjne.
John lubił patrzeć na swoją bratanicę grającą w piłkę. Coś się wtedy działo w jej oczach. Nagle była w nich pewność siebie, zmieniająca ją w kogoś innego. Albo właśnie w prawdziwą Nicole, pomyślał. Taką, jaka była naprawdę. Zdrową, radosną dziewięciolatkę z apetytem na życie.
Od śmierci jej ojca minęło osiem miesięcy, a żal i tęsknota za nim w dalszym ciągu były ogromne. Wszędzie, tylko nie tu. Na boisku zdawało się nie istnieć nic oprócz piłki i bramki, do której ma zostać posłana.
John poprawił okulary przeciwsłoneczne, które lekko mu się zsunęły z nosa. Po ponad dwudziestu latach w Stanach Zjednoczonych zapomniał, jak bezwzględne w półroczu letnim potrafi być nordyckie słońce. Jego promienie wczesnym rankiem każdego dnia wpadały do mieszkania przez panoramiczne okna, przerywając mu sen. Firma, która obiecała założyć zasłony zaciemniające, już dwa razy przekładała termin. Jeśli się nie pojawią w przyszłym tygodniu, zamierzał zagrozić, że naśle na nich biuro zwalczania przestępczości gospodarczej.
– Przepraszam, jest pan policjantem, prawda?
John spojrzał na kobietę, która do niego podeszła. Była to mama jednej z dziewczynek z drużyny.
– Tak, zgadza się – odparł.
– Myślę, że powinien pan się czemuś przyjrzeć.
Nie czekając na odpowiedź, kobieta ruszyła pod górę. John poszedł za nią, omijając puste koce piknikowe. Był zajęty meczem i nie zauważył, że rodziny zawodniczek zostawiły termosy z kawą i stanęły w okręgu na skraju lasu.
– Co się stało? – zapytał, kiedy podeszli do grupy.
Jak zwykle pośród wszystkich ludzi w dresach czuł się zbyt elegancki w garniturze. Był zwykły czwartek pod koniec maja, nie wybiła jeszcze nawet siedemnasta, a jednak wyglądało na to, że wszyscy zdążyli się przebrać po powrocie z pracy.
– Ptasie gniazdo – wyjaśniła kobieta, wskazując wysoką brzozę. – Spadło.
Jeden człowiek w ścianie z pleców odwrócił się do niego twarzą. Był to mężczyzna w jaskrawożółtej czapce.
– To moi synowie, łobuzy, rzucali w nie kamieniami – powiedział. – Pan jest policjantem?
John skinął głową.
Facet w czapce go przepuścił. Na ziemi, przy górce ze splecionych gałązek, kucała siwowłosa kobieta. Między kciukiem a palcem wskazującym trzymała pożółkły, długi na dziesięć centymetrów przedmiot, o grubości solidniejszego długopisu.
– Co to jest? – zapytał.
– Kość – wyjaśniła kobieta ściszonym głosem. – Ptak zapewne używał jej jako budulca. Ale to trochę dziwne.
– Okej – odparł John, czekając na dalszy ciąg.
Kobieta wyglądała na zakłopotaną.
– Nie wiemy, do jakiego zwierzęcia należała – dodał mężczyzna w czapce. – Lena pracuje jako lekarka weterynarii, a ja jestem zapalonym myśliwym. Jednak w tej kwestii oboje mamy problem.
– Może działanie warunków atmosferycznych ją uszkodziło – podsunął John.
– Raczej nie – odparła kobieta.
Wstała i wyciągnęła rękę w jego stronę. John podszedł bliżej i przyjrzał się kości. Struktura powierzchni wydawała się nietknięta, kość nie wyglądała na zwietrzałą.
– Nie jestem pewna, czy to kość zwierzęca – oznajmiła kobieta.
John spojrzał na nią nieufnie.
– Czyli sądzi pani, że ludzka? Tak mam to rozumieć?
– Jestem lekarką weterynarii, nie osteolożką. Uważam jednak, że powinno się ją przekazać policji do badań.
Spojrzenia wszystkich zatrzymały się na Johnie. To, co twierdziła kobieta, naprawdę wydawało się szalone. Już słyszał śmiechy w pokoju dla personelu komisariatu w Karlstad, gdy koledzy spytają go, jak tam idzie sprawa zabójstwa Bambi. Jednocześnie nie mógł zignorować głosu autorytetu. Kobieta zdawała się wiedzieć, co mówi.
– Oczywiście. Mogę ją zabrać do naszego technika – powiedział.
Mężczyzna z psem podał mu foliowy woreczek. John włożył go na dłoń jak rękawiczkę, chwycił kość, którą podała mu lekarka, i zawiązał woreczek na supeł.
Chwilę później od strony boiska dobiegł głośny okrzyk.
John gwałtownie się odwrócił.
Piłka spoczywała w siatce bramki drużyny gospodarzy, a przy linii pola karnego stała Nicole, unosząc rękę w geście zwycięstwa.
Pojawienie się pracowników nocnej zmiany spowodowało krótkie, lecz intensywne ożywienie na parkingu dla personelu Gruvön. Torgny Hammarström skinął głową, widząc znajome twarze kolegów. Oni wjeżdżali przez bramę, a on wyjeżdżał.
Trzy zmiany. Przez całą dobę. Okrągły rok.
Ta fabryka jest jak perpetuum mobile, pomyślał. Z jednej strony wkładano surowiec – pulpę drzewną z lasu – a z drugiej wychodziły końcowe produkty: papier i karton.
Torgny pamiętał swój pierwszy dzień pracy. Miał dziewiętnaście lat i był świeżo po ogólniaku. Tamtego dnia mama zapakowała dwa pudełka z jedzeniem – jedno dla niego, a drugie dla taty. W Gruvön był „chłopakiem od Ivara”. A koledzy już od samego początku nie pozostawili wątpliwości, że będzie miał wysoko postawioną poprzeczkę.
Kiedy tylko Ivar odszedł na tyle, by ich nie słyszeć, zaczęli opowiadać o jego wyczynach jako przewodniczącego Działu Papieru 96. Jak w kombinezonie roboczym wszedł do biura i wysrał się w toalecie zarządu, gdy w szatni robotników doszło do zatkania odpływu. I jak groził dzikim strajkiem, jeśli pracownicy ze stażem dłuższym niż trzydzieści lat nie otrzymają pięciu dodatkowych dni urlopu.
Osiem lat temu, po śmierci ojca, koledzy z pracy uczcili jego pamięć minutą ciszy. Dodatkowy urlop dla pracowników z długim stażem nadal funkcjonował i nazwano go ivarowym. W tym roku Torgny zamierzał wykorzystać dni ivarowego na wymianę drewnianej podłogi werandy.
Wsiadł do samochodu i przekręcił kluczyk. Chociaż wymienił wszystkie zapłony, volvo nie chciało czysto pracować na jałowym biegu. Dodał gazu, żeby silnik nie zgasł, i wrzucił jedynkę. Grat podskoczył i udało mu się wyjechać z parkingu.
Prawie wszyscy koledzy skręcali w lewo, by trasą E18 pojechać do Grums. On skręcił w prawo, w kierunku Ålvikshöjden. Szesnaście identycznych willi było położonych wysoko na przylądku i rozłożonych po równo po obu stronach jedynej ulicy. Torgny mieszkał tam od urodzenia i znał każde drzewo w drodze do domu.
Po niecałych dwóch kilometrach jazdy przez las drzew iglastych zwolnił. Beatrice jak zwykle stała w ogrodzie przed domem, pochylona nad rabatką. Słysząc chrzęst opon na wysypanym żwirem podjeździe, wyprostowała się i odwróciła. W jednej ręce trzymała bukiet tulipanów, a w drugiej sekator. Jej kręcone rude włosy były rozpuszczone i zdążyła już się przebrać w sukienkę.
Torgny wysiadł z samochodu, podszedł do niej i pocałował ją lekko w policzek. Skórę miała ciepłą od słońca i pachnącą perfumami, które sobie od niego zażyczyła pod choinkę.
– Cuchniesz potem – powiedziała i go odepchnęła. – Pod prysznic, ale już. Za piętnaście minut mamy być u twojej siostry. Powiesiłam ci w przedpokoju czystą koszulę.
– Spokojnie, zdążymy – odparł i dwoma susami pokonał schodki przed drzwiami.
W łazience wrzucił ubrania do kosza na pranie i wszedł do kabiny prysznicowej. Odkręcił wodę, spłukał z siebie woń fabryki, namydlił dłonie i przeciągnął nimi po płaskim brzuchu. Nie mógł się pochwalić kaloryferem, ale mimo to był w lepszej formie niż większość jego rówieśników. Jako operator procesu pracował na siedząco, więc nie mógł jeść jak drwal. Z szamponem dał sobie spokój. Fryzura na Elvisa zawsze była jego największym atutem, a trudno ją uzyskać ze świeżo umytymi włosami.
Wytarł się, owinął ręcznik wokół pasa i poszedł włożyć koszulę. Ze zdziwieniem pomyślał, że po tych wszystkich latach na myśl o tym, że Beatrice czeka na niego w ogrodzie, nadal robi mu się ciepło w środku. Kiedy inne kobiety z sąsiedztwa z każdym rokiem wyglądały na bardziej zniszczone, jego żona tylko piękniała.
Jak wino, które dojrzewa, aż osiągnie doskonałość.
Torgny sam tego nie wymyślił – takiego porównania do opisania Beatrice użył jeden z mówców na przyjęciu z okazji jego pięćdziesiątych urodzin. Impreza odbyła się przed dwoma laty w gminnej świetlicy w Ålvikshöjden i uczestniczyła w niej cała ulica. Mimo że to on był jubilatem, większość przemów dotyczyła Beatrice. A raczej tego, jak wielkie szczęście ma Torgny, że trafił na taką żonę.
Po pewnych szczególnie przychylnych słowach na jej cześć wstała i zawołała: „To ja miałam szczęście, że mogłam wyjść za Torgny’ego!”.
Goście wybuchnęli gromkim śmiechem. Ale zgodzili się z nią pewnie nieliczni. Nawet sam Torgny do nich nie należał. Miał pełną świadomość, że Beatrice tak naprawdę jest dla niego za dobra.
Poza tym w duchu protestował przeciwko stwierdzeniu, że jest szczęściarzem, skoro udało mu się ją złowić. Jego zaloty były pełne determinacji, której poza tym w jego życiu zwykle brakowało. Wykazał większą cierpliwość niż pozostali zalotnicy i to się opłaciło. Nawet Ivar, zazwyczaj przewracający oczami na widok dziewczyn, które Torgny zapraszał do domu, wyrażał się o niej pochlebnie. „Mocno się jej trzymaj” – powiedział już po pierwszym niedzielnym obiedzie.
Torgny drgnął na dźwięk otwieranych drzwi. Do przedpokoju weszła Beatrice, położyła sekator na małym stoliku pod lustrem i wskazała zegarek.
– Tak, wiem – powiedział Torgny. – Włożę tylko pozostałe ciuchy.
Odwrócił się i wszedł po schodach do sypialni.
– Krzywo się zapiąłeś! – krzyknęła za nim.
Torgny przystanął i spojrzał na swoją koszulę. Miała rację – guziki były nierówno zapięte.
– Zajmę się tym – odparł i znów pomyślał o słowach swojego ojca.
„Mocno się jej trzymaj”.
Poszedł za radą Ivara i zamierzał to kontynuować.
John odsunął puste kartonowe pudło. To była trzecia pizza w tym tygodniu – zjadł co najmniej o dwie za dużo. Wtargnięcie Nicole w jego codzienność przerwało zwyczaj zamawiania tapas z pobliskiej hiszpańskiej restauracji. Pikantna kiełbasa i kalmary zostały zamienione na niekończący się szereg krążków ciasta z paskami szynki i ananasem.
Rankiem, czując, że spodnie cisną go w pasie, postanowił zakończyć to szaleństwo. A jednak nie potrafił odmówić, gdy bratanica chciała uczcić zwycięstwo w meczu z Grums. Po krótkim przystanku w komisariacie pojechał do pizzerii przy Romstadsvägen i zamówił jeszcze jedną hawajską do podziału.
Nicole przeżuwała gorączkowo z otwartymi ustami, wpatrując się w tablet. Jedynymi słowami, które wypowiadała podczas posiłku, były przekleństwa w chwilach, gdy animowana piłka nie chciała podążać za jej ruchami na ekranie.
– Masz zbyt lepkie palce – powiedział John, podając jej rolkę ręcznika papierowego.
Wstał ze skrzynki po owocach, która przy zniszczonym stole pełniła funkcję krzesła. Właściciel mieszkania, które wynajmował, był istnym przedstawicielem bohemy. Mieściło się ono na najwyższym, dwudziestym piętrze niedawno wybudowanego wieżowca, w dzielnicy Bryggudden. Prawdopodobnie należało do najdroższych w Karlstad, ale zostało wyposażone w meble, które równie dobrze mogłyby stać w noclegowni na Bronksie.
Układ mieszkania był równie ekscentryczny jak wystrój. Dwieście metrów kwadratowych bez ścianek działowych. Gigantyczny pokój, czy raczej atelier, jak to było ujęte w ogłoszeniu, miał dopływ światła ze wszystkich czterech stron. Jedynymi w całym mieszkaniu miejscami do przechowywania rzeczy były dwie szafy, które John własnoręcznie wstawił, gdy miał już dość tego, że wszędzie wiszą ubrania.
Otworzył wyjęte z lodówki piwo i spojrzał na Nicole. Dziewczynka była tak pozbawiona energii, jakby prawie wszystko robiła i mówiła na autopilocie. Z tego letargu budziła się jedynie wtedy, gdy miała między stopami piłkę.
John musiał szczerze przyznać, że nie wie, jak do niej podejść. Pewnie powinien ograniczyć jej czas spędzany przed ekranem i na jedzeniu pizzy, ale co dalej? Nie był psychologiem i nie miał doświadczenia w zajmowaniu się dziećmi z traumą. Bratanica widziała ciało zamordowanego ojca. John nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jakiego rodzaju ślady takie wydarzenie pozostawia w psychice dziecka.
Upił pokaźny łyk piwa. Słyszał, że Nicole podśpiewuje przy stole. Przypomniał sobie, że Billy robił podobnie. Niezliczone godziny słuchał brata wydającego osobliwe dźwięki podczas rozmontowywania starego radia albo majstrowania przy rowerze przed domem.
Podobieństwa między ojcem a córką na tym się nie kończyły. Były jeszcze kręcone czarne włosy, nadąsana mina i sposób, w jaki dziewczynka biegła, młócąc nogami powietrze. To wszystko odziedziczyła po Billym.
Zrzucając na Nicole winę za to, że został w Karlstad, John czuł się jak zły człowiek. Jednak fakt pozostawał faktem: kiedy zobaczył ją stojącą na mrozie przed drzwiami jego mieszkania, całą w siniakach, miał już spakowane walizki, ponieważ zamierzał wyjechać do Berlina. Okazało się, że uciekła od rodziny zastępczej w Snaversrud, w której ją umieszczono krótko po śmierci Billy’ego.
John nie miał innego wyjścia, jak tylko pozwolić jej się wprowadzić do Empire State. Już pierwszego wieczoru wyjaśnił, że nazywa tak swój wieżowiec na cześć drapacza chmur o tej samej nazwie, znajdującego się w Stanach Zjednoczonych.
Było to prawie pięć miesięcy wcześniej, a opieka społeczna w dalszym ciągu nie znalazła dziewczynce nowego miejsca zamieszkania. Czasami się zastanawiał, czy w ogóle próbuje.
– Może któregoś razu sami zrobilibyśmy pizzę? – odezwała się Nicole między jednym kęsem a drugim.
Odwrócił się do niej.
– Dlaczego? Przecież smakują ci te, które zamawiamy.
– Tak, ale słyszałam, że niektóre osoby z mojej klasy same robią pizzę. W domu. Takie z uśmiechniętymi buziami i w ogóle.
John zmusił się do uśmiechu.
– Mogę poprosić chłopaków z pizzerii, żeby następnym razem zrobili dla ciebie buźkę. Może być?
– Tak. Chyba tak.
Nicole znów zaczęła grać na tablecie. John usłyszał w jej głosie rozczarowanie. Dopiero po chwili zrozumiał, skąd się wzięło. Nie chodziło o twarz na pizzy. Dziewczynka chciała, by zrobili coś razem, coś fajnego.
John westchnął cicho i pomyślał, że musi z nią porozmawiać. Wyjaśnić raz a dobrze, że ona mieszka u niego tylko tymczasowo, w oczekiwaniu na prawdziwy dom. Nicole musi zrozumieć, że on nie ma czasu gotować i się bawić. Wystarczy, że podwozi ją na boisko, na więcej nie może sobie pozwolić.
Zaczął dzwonić telefon, ładujący się w gniazdku nad zlewem. John spojrzał na wyświetlacz. Dzwonił Bengt Anderberg. Co zaskakujące, komendant z Värmlandii wyznaczył samego siebie na pełniącego obowiązki szefa okręgowej policji kryminalnej, w oczekiwaniu na obsadzenie wolnego stanowiska.
John odchrząknął i przycisnął telefon do ucha.
– Halo – odezwał się.
– O ile wiem, byłeś dzisiaj w Grums – oznajmił Anderberg w typowy dla siebie bezpośredni sposób.
– Zgadza się. Przepraszam, że podrzuciłem ci woreczek na biurko. Ale słyszałem, że dziś wieczorem masz być w pracy. Więc jeśli zdążysz, przekaż, proszę, technikom ten kawałek kości.
– Już to zrobiłem – odparł Anderberg. – Karteczka, którą napisałeś, wzbudziła ciekawość moją i Bossego.
Bosse, a właściwie Bo Hoffman, był szefem techników kryminalistycznych värmlandzkiej policji. W ostatnim roku wypożyczyło go Narodowe Centrum Kryminalistyczne w Linköping, ale był już z powrotem w Karlstad.
– Zdążył ją zbadać? – spytał John.
– Tak, i dlatego dzwonię – odparł Anderberg i umilkł.
John odstawił szklankę piwa na blat. Kiedy usłyszał powagę w głosie komendanta, zrobiło mu się nieprzyjemnie.
– Twierdzi, że to obojczyk dziecka – ciągnął Anderberg. – Zadzwoniliśmy też do lekarza sądowego i powiedział to samo.
– O cholera – wykrztusił jedynie John.
Wyszedł do łazienki, żeby Nicole nie mogła podsłuchać rozmowy. Tylko tu w całym mieszkaniu dało się zamknąć za sobą drzwi.
– Wiemy coś więcej?
– Niewiele – przyznał Anderberg. – Ale mimo wszystko chciałbym na chwilę się z tobą zobaczyć. Jesteś w domu?
– Tak.
– To dobrze. Spotkajmy się na parkingu przy sklepie spożywczym przed twoim domem. Będę za dziesięć minut.
Anderberg zakończył połączenie. John stał przed lustrem z komórką w dłoni. Miał trzydzieści cztery lata i rozwiązywał sprawy zabójstw po obu stronach Atlantyku, ale nigdy nie miał do czynienia z taką, w której ofiarą było dziecko. Jeden starszy kolega z Nowego Jorku ostrzegał go, jak może się poczuć, gdy ten dzień nadejdzie. „To coś zupełnie innego – powiedział. – Wchodzi człowiekowi pod skórę”.
John przemył twarz zimną wodą i patrzył na krople ściekające po policzkach. Nie chciał nawet myśleć, co spotkało dzieciaka, do którego należał ten obojczyk.
Torgny, obejmując ramieniem Beatrice, szedł jedyną ulicą w Ålvikshöjden. Temperatura była idealna. Słońce majowego wieczoru przygrzewało na tyle, że mógł nie wkładać bluzy na koszulę, a powietrze miało w sobie wiosenną rześkość.
Zwolnił, żeby przedłużyć krótki spacer. I tak byli już spóźnieni, więc minuta więcej nie zrobi różnicy. Siostra mieszkała w domu znajdującym się w głębi osiedla, przy placu manewrowym, a od celu dzieliło ich już tylko kilkaset metrów.
Torgny nie rozumiał, dlaczego żona się stresuje. Przecież wcale jej się nie spieszyło do tego towarzystwa. Obie z Sussie pracowały w domu opieki, a atmosfera między nimi była na tyle chłodna, że szef musiał od nowa ułożyć plan, żeby uniknęły wspólnych zmian.
Puścił ramię Beatrice i poprawił fryzurę. Siostra siedziała na schodach przed domem, z papierosem w ustach. Wpatrywała się w stopy i w wielkim skupieniu malowała paznokcie lakierem w kolorze wiśniowym. Torgny odchrząknął, żeby przyciągnąć jej uwagę.
– No proszę, jesteście. Eleganckie towarzystwo przychodzi spóźnione.
Sussie zakręciła małą szklaną buteleczkę i wsunęła ją do kieszeni spodni dresowych w maskujący wzór. Wstała i wrzuciła niedopałek do słoika z wodą, stojącego na poręczy schodów.
– Proszę – odezwała się Beatrice, wręczając jej kwiaty z ogrodu. – Tulipany są teraz takie piękne, że nie mogłam się powstrzymać i kilka dla ciebie zerwałam.
Sussie wzięła bukiet bez podziękowania.
– Widzę, że ty też coś przyniosłeś – powiedziała, ruchem głowy wskazując karton wina w ręce Torgny’ego.
– Tak, przecież prosiłaś, żebym to kupił – odparł i wręczył jej wino.
– Ale to nie jest to z kotem.
Sussie obrzuciła sceptycznym spojrzeniem opakowanie ozdobione pięknym pejzażem z winoroślami na pierwszym planie.
Torgny wzruszył ramionami.
– Kot już się skończył, więc kupiłem takie. To przecież bez różnicy.
Sussie mruknęła coś niezrozumiale i weszła pierwsza do domu. Rzuciła kwiaty na stół w kuchni i otworzyła piekarnik, żeby obrócić łódeczki ziemniaczane. Torgny zauważył w oczach Beatrice złowrogi błysk. Dla niej niewłaściwe traktowanie roślin było równe znęcaniu się nad zwierzętami.
Rozejrzał się po kuchni. Odwiedziny u siostry były jak podróż w przeszłość. Sprzęt AGD był wymieniony, ale poza tym wszystko wyglądało jak wtedy, gdy on i Sussie byli mali i bawili się w berka na brązowej wykładzinie.
Beatrice kilka razy zwracała Torgny’emu uwagę, że nazywa swój rodzinny dom domem Sussie. Może nie było to aż takie dziwne, bo tam mieszkała, ale w sensie prawnym willa w jednakowym stopniu należała zarówno do niego, jak i do niej. A raczej w jednakowo małym. Mama nadal żyła i figurowała jako jedyna właścicielka, nawet jeśli obecnie dożywała swoich dni w dwupokojowym mieszkaniu w Grums.
Historia o tym, w jaki sposób Sussie przejęła dom i wysiudała – to było określenie Beatrice, nie jego – mamę, była trochę niejasna w szczegółach. Tak jak wiele innych kwestii związanych z rozwodem jego siostry w Kritstinehamn. Jasne było w każdym razie to, że nagle cała czwórka dzieci w wieku szkolnym została bez dachu nad głową i w sprawę musiała zostać zaangażowana opieka społeczna.
– A gdzie masz Halila? – zapytał Torgny, gdy Sussie oworzyła karton, wysunęła kranik i szczodrze napełniła winem trzy kieliszki.
– Stoi przy grillu – odparła i z podejrzliwością spróbowała wina. – To gówno ledwo da się pić. Jest kwaśne, nie sądzisz?
Torgny nie odpowiedział, lecz wyniósł kieliszek na werandę. Tam, w chmurze dymu, stał nowy mąż jego siostry. W sumie nie taki nowy, poprawił się w myślach Torgny. Byli małżeństwem już od ponad dziesięciu lat.
– Nie chce się zapalić? – zapytał.
Szwagier zakaszlał.
– Tak, chyba za mało podpałki.
Jego szczupłe ciało z wyraźnym brzuszkiem było ledwo widoczne wśród dymu. Torgny chwycił pismo plotkarskie, które leżało na leżaku Sussie, i zaczął gwałtownie wachlować brykiet. Dzięki dostawie tlenu ogień zapłonął i dymienie ustało.
Halil spojrzał na niego z wdzięcznością.
– Dwadzieścia pięć lat w Szwecji, a ja nadal nie potrafię rozpalić grilla – powiedział z uśmiechem.
Torgny odwzajemnił uśmiech. Halil w późnym wieku nastoletnim przyjechał sam z Turcji, a mówił prawie bez obcego akcentu. Grillowanie było chyba jedynym aspektem życia w Szwecji, którego nie opanował. Był mistrzem gry w kubb, uwielbiał program Allsång på Skansen i wiedział więcej na temat hokeistów z Färjestad niż pozostali mężczyźni z Ålvikshöjden razem wzięci.
– Co się dzisiaj dzieje z Sussie? – zapytał Torgny. – Chodzi jak chmura burzowa.
– Ee, nie ma się czym przejmować. Pewnie jest po prostu głodna.
Halil otworzył puszkę i podsunął mu w wyciągniętej ręce.
– Nie, dzięki, mam – odpowiedział Torgny i wzniósł toast w powietrzu swoim kieliszkiem.
Upił trochę wina i potrzymał je w ustach. Nie ma się do czego przyczepić, pomyślał. Sussie chciała mieć tylko powód do narzekania.
– Markus się do was odzywał? – zapytał Halil. – Jak się czuje na wycieczce?
– Chyba dobrze. Wysłał wczoraj esemesa do Beatrice, że wylądował.
– Jest w Nowej Zelandii, tak?
– Tak, zgadza się. Spędzi tam całe lato.
Torgny’emu podobało się, że Halil pyta go o syna. Robił to praktycznie przy każdym ich spotkaniu. Nie miał swoich dzieci i może dlatego tak bardzo się angażował, gdy chodziło o Markusa i dzieci Sussie. Teraz już wszystkie wyprowadziły się z domu i wyglądało na to, że to Halil najbardziej za nimi tęskni.
Torgny wypił kolejny łyk wina i wyjrzał przez okno do ogrodu. Jabłonki, które Ivar zasadził, kiedy on i Sussie byli dziećmi, rozkwitły różem i bielą. W ubiegłym roku Halil ściął kilka z nich, żeby wybudować mały domek wolnostojący, ale te, które zostały, mimo wszystko wystarczyły do zaopatrywania ich wszystkich w świeże owoce.
Między pniami było widać kominy fabryki. Być może wielu ludzi uznałoby, że psują krajobraz, jednak Torgny’ego ten znajomy widok napawał wielkim spokojem. Fabryka znajdowała się w tym samym miejscu od lat trzydziestych, dawała pracę i utrzymanie całym pokoleniom mieszkańców Grums.
Halil sięgnął po mięso leżące na desce do krojenia, obok grilla. Ułożył pokaźne kawałki polędwicy wołowej na kratce nad warstwą brykietu, który właśnie skończył się palić.
– Porządne mięso – pochwalił Torgny.
W tej samej chwili podmuch wiatru na nowo wzniecił ogień. Z otworów w kratce wystrzeliły wysokie płomienie.
– O kurwa – zaklął Halil i zaczął szukać szczypiec.
Torgny usiłował przenieść mięso rękami, ale bez powodzenia. Za bardzo parzyło i poczuł, że włosy na przedramionach zaczynają mu się przypalać.
Pośród chaosu Sussie otworzyła drzwi na werandę i stanęła w nich, trzymając blachę z pieczonymi ziemniakami.
– Co ty wyprawiasz, Halil? – wykrzyknęła. – Zniszczysz jedzenie!
Dla Torgny’ego było to już zbyt wiele.
– Daj już spokój – powiedział, wbijając wzrok w siostrę. – Co z tobą?
– Nic – warknęła, wytrzymując jego spojrzenie.
Jej oczy były równie ogniste jak brykiet na grillu.
– Daj spokój, widzę, że coś się dzieje. Dlaczego jesteś taka naburmuszona?
Sussie westchnęła i opadła na jedno z krzeseł. Złość jakby natychmiast z niej uszła, a w jej miejsce pojawiło się pełne rezygnacji zmęczenie.
– Wiesz, o co chodzi – mruknęła. – Pål Kratz wrócił.
John wsiadł do czarnego mercedesa Anderberga. Takie spotkanie poza godzinami pracy należało do rzadkości. Komendant traktował obowiązki szefa policji kryminalnej jako dodatek do zwykłych zajęć i nie poświęcał im wielu godzin w tygodniu. W praktyce część operacyjną pracy wydziału przekazywał Johnowi.
– Że też przed urlopem trafia się człowiekowi takie cholerstwo – powiedział. – Gdzie dokładnie znalazłeś tę kość?
– To nie ja ją znalazłem – uściślił John i odsunął fotel pasażera, żeby mieć miejsce na stopy.
Założył, że w tym miejscu siedziała zwykle pani Anderberg. Jeśli tak, to nie była zbyt wysoka.
– A kto?
John opowiedział o meczu Nicole i chłopcach, którzy zrzucili ptasie gniazdo.
– Nie mogli z tym zaczekać, aż powołam nowego szefa? – marudził dalej Anderberg.
– Co Hoffman mówił na temat wieku dziecka? – spytał John.
Skórzana tapicerka zaskrzypiała, gdy komendant zmienił pozycję w fotelu. Ze swoim ciężkim wrzecionowatym cielskiem i nastroszonymi wąsami mocno przypominał morsa.
– Od dziewięciu do dwunastu lat, w zależności od wzrostu.
– Podejrzewam, że płci nie da się ustalić?
– Gołym okiem nie, ale z tym pewnie będzie mogło nam pomóc Narodowe Centrum Kryminalistyczne. Hoffman już z nimi rozmawiał. Przy odrobinie szczęścia może się okazać, że w kości jest materiał biologiczny.
– Czyli DNA?
Anderberg skinął głową.
– Tak, ale to nic pewnego. Technicy rozpoczną analizy jutro rano. Przydałoby im się więcej części szkieletu, to zwiększa prawdopodobieństwo znalezienia nienaruszonego jądra komórkowego.
John wyjrzał przez szybę samochodu. Ze sklepu spożywczego wychodziła kobieta, która pchała wyładowany do pełna wózek, a za nią szło marudzące dziecko.
– Skoro ptak wykorzystał tę kość do budowy gniazda, powinna pochodzić z okolicy – stwierdził i po raz kolejny spojrzał na szefa.
– Tak, to brzmi rozsądnie – odparł Anderberg. – Jak daleko latają ptaki po budulec?
John pokręcił głową. Nie miał pojęcia.
– Na pewno wygląda to różnie u różnych gatunków – powiedział. – Jeśli chcemy znaleźć więcej szczątków tego dziecka, musimy zawęzić teren poszukiwań. Chyba trzeba zadzwonić do ornitologa.
Komendant odchylił się na zagłówek.
– O ile to jest dziecko – mruknął.
– Co? Myślałem, że zarówno Hoffman, jak i lekarz sądowy byli pewni, że…
– Nie rozumiesz – przerwał Anderberg. – Miałem na myśli, że może to nie tylko jedno.
John spojrzał na niego skołowany.
– Nie nadążam. Dlaczego miałoby ich być więcej?
Anderberg westchnął i przeciągnął dłonią po kilku włoskach, które rosły nad jego wargą.
– Dopóki Narodowe Centrum Kryminalistyczne nie ukończy analiz, nie będziemy wiedzieli, jak stary jest ten obojczyk – stwierdził. – Może mieć pięć lat albo sto. Ale chyba możemy się zgodzić, że to dziecko nie zginęło wczoraj, prawda?
John skinął głową. Obaj widzieli pożółkłą kość. Ptak nie mógłby jej zabrać do gniazda, gdyby ciało, którego kiedyś była częścią, nie uległo rozkładowi.
– Rozumiem, jeśli nic ci to nie mówi – ciągnął Anderberg. – Jednak my, którzy jesteśmy tu już od jakiegoś czasu, od razu przypominamy sobie bliźniaków z Grums. Słyszałeś o nich?
– Nie.
– Naprawdę paskudna historia. Jens i Jonas Brodinowie. Jesienią tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku zaginęli w Ålvikshöjden nieopodal Grums. Wiek się zgadza, mieli wtedy po dziesięć lat.
Wróciło nieprzyjemne uczucie, które dopadło Johna wcześniej w mieszkaniu. Jedno martwe dziecko to wystarczająca tragedia, ale na myśl o dwojgu zaczynał się zastanawiać nad dokonanym wyborem zawodu.
– O ile to oni – odparł. – Dlaczego ciała nie zostały odkryte wcześniej? Kość obojczyka musiała leżeć płytko, skoro znalazł ją ptak.
– Można to wyjaśnić rozmaicie – stwierdził Anderberg. – Może zwłoki zostały spuszczone na dno jeziora i części szkieletu wypłynęły dopiero teraz. Albo ziemia przez lata stopniowo ulegała erozji, aż grób został odsłonięty. Ulewa w dniu Wniebowstąpienia Pańskiego też mogła się do tego przyczynić.
John przypomniał sobie deszczową pogodę sprzed tygodnia. Trening Nicole został przełożony, więc nie musiał zestresowany pędzić po pracy do domu, żeby ją podwieźć.
– Jeśli ludziom z NCK uda się wyodrębnić materiał DNA, czy wciąż mamy materiał genetyczny od bliźniaków, żeby dokonać porównania? – zapytał.
– Niestety nie. Krew odkryto na terenie lasu, blisko miejsca, w którym chłopcy zaginęli, ale po ustaleniu grupy została zutylizowana. W tamtych czasach nie mieliśmy obecnej wiedzy.
Komendant wyglądał na zawstydzonego, choć przecież to nie z jego winy technologia pobierania DNA dotarła do Värmlandii dopiero później.
– Czyli musimy pobrać nowe próbki do porównania? – zapytał John. – Rodzice żyją?
Anders uniósł ręce.
– Powoli, spokojnie – odparł. – Zanim włożymy im do ust patyczki i znów wywrócimy ich życie do góry nogami, musimy otrzymać pozytywną informację z Linköping.
– Jasne, rozumiem. Wiemy, czy nadal mieszkają w okolicy?
– Tak, mieszkają. Matka przeprowadziła się do Hammarö z nowym partnerem, ale ojciec nadal mieszka pod tym samym adresem w Ålvikshöjden.
John zwrócił uwagę, że Anderberg jest dobrze zorientowany w nazwiskach, które się pojawiły w toku śledztwa. Przypomniał sobie, że komendant nie zawsze siedział w papierach. Dawniej pracował również w terenie i często musiał ubrudzić sobie ręce.
– Młodzi Brodinowie zaginęli niedługo po tym, jak dostałem pracę w policji – oznajmił, jakby czytał Johnowi w myślach. – Nigdy nie pracowałem przy tej sprawie, ale w tamtym roku pojawiała się w rozmowach, a ja próbowałem być na bieżąco.
– Mieli rodzeństwo? – zapytał John.
– Nie, byli tylko oni dwaj.
Anderberg z wysiłkiem sięgnął po kartonowe pudło leżące na tylnym siedzeniu.
– Proszę bardzo – powiedział, podając je Johnowi. – To są materiały ze śledztwa. Nie istnieją w postaci cyfrowej, więc trzeba korzystać z papieru. Chcę, abyś to przejrzał.
John uchylił pokrywę.
– Jedno pudło. To wszystko? – zapytał.
– Tak. Prawdę powiedziawszy, koledzy nieźle z tym utknęli.
– Czyli zrzucasz mi na głowę beznadziejną sprawę?
– Jeśli ktoś może popchnąć ją do przodu, to właśnie ty, Fredrik.
Anderberg posłał mu uśmiech. Był jedną z niewielu osób w szwedzkiej policji, które wiedziały, że Fredrik Adamsson to przykrywka byłego agenta FBI.
Po wniknięciu w szeregi nigeryjskiej siatki narkotykowej w Baltimore i zakończeniu procesu sądowego John otrzymał nową tożsamość i został objęty programem ochrony świadków. Łamiąc zasady obowiązujące w Biurze, jako miejsce swojego pobytu wybrał Karlstad – miasto, w którym przeżył pierwszych dwanaście lat życia, przed separacją rodziców i przeprowadzką z ojcem do Nowego Jorku.
Nigdy nie zamierzał długo zostać w Szwecji. Najwyżej trzy miesiące, żeby rozwiązać kilka kwestii z przeszłości. Sprawy jednak nie potoczyły się po jego myśli, a teraz siedział w samochodzie Anderberga, miał na głowie możliwe podwójne morderstwo i dziewięcioletnią bratanicę czekającą w domu.
Nicole nawet nie wiedziała, że jest jej wujkiem – do tego stopnia trzymał wszystko w tajemnicy. W oczach tej dziewczynki był jedynie zaangażowanym policjantem, którego poznała w związku z tragiczną śmiercią ojca.
– Muszę już iść – powiedział, biorąc pudło z materiałami pod pachę.
– Jasne, biegnij do Nicole.
Anderberg nacisnął przycisk obok deski rozdzielczej, uruchamiając silnik.
– Jeszcze tylko jedno…
John, który zdążył już wysiąść z samochodu, nachylił się i wsunął głowę przez drzwi po stronie pasażera.
– Tak?
Komendant posłał mu poważne spojrzenie.
– Informuj mnie na bieżąco o tym, co się dzieje. Ze szczegółami. Tym razem chcę być blisko wydarzeń. Jeśli to jest kość jednego z bliźniaków z Grums, rozpęta się cholerny cyrk. Dziennikarze rzucą się na nas.
– Pewnie, nie ma problemu – odparł John i zamknął drzwi.
Odprowadził wzrokiem mercedesa, który powoli sunął asfaltową drogą w stronę wyjazdu z parkingu.
Torgny patrzył na siostrę nalewającą sobie kolejny kieliszek wina z kartonu. Najwyraźniej doskonale się nadawało do picia, choć na kartonie nie było kota. Wałkowała historię, którą Torgny słyszał aż do znudzenia. Chodziło o Påla Kratza i jego powrót do Ålvikshöjden.
Torgny znał kontekst, bo była to część jego dorastania. Po sąsiedzku z ich domem rodzinnym mieszkała Solveig z synem Pålem i córką Linneą, z niepełnosprawnością w stopniu znacznym. Z „mongołem”, jeśli posłużyć się słowem, które Torgny i pozostałe dzieciaki z ulicy wykrzykiwały za tą biedną dziewczyną. Zawsze jednak tak, by nie słyszała tego Solveig. Matka Linnei miała grube ramiona i trzymała w przedpokoju trzepaczkę do dywanów wyposażoną w gwóźdź.
Dzieci bały się Solveig, a dorośli szeptali, że należy jej współczuć. Ojciec dzieci zwinął manatki, jak tylko się okazało, że córka nie jest taka jak trzeba.
Torgny pamiętał, że kilka razy próbował się bawić z jej starszym bratem, Pålem. Byli rówieśnikami i w gimnazjum w Grums chodzili do równoległych klas. Chłopak nie radził sobie najlepiej. Był beznadziejny w nogę, nie potrafił nawet dziesięć razy podbić piłki stopą. Był skryty i najczęściej chciał po prostu siedzieć sam ze swoimi komiksami.
Jako nastolatek Pål raczej nie zwracał na siebie uwagi. Zadawał się z młodszymi chłopakami z ulicy i rzadko bywał na szkolnych imprezach. Najczęściej nazywano go po prostu bratem Mongo Linnei.
Aż do tygodnia po maturze.
Wówczas wyszedł z cienia i tamtego lata stał się głównym tematem rozmów w Ålvikshöjden. Pål bez słowa wyjechał z Grums. Kartka, którą według legendy zostawił na stole w kuchni, zapewniła mu kultowy status wśród rówieśników.
„Spadam stąd!” – brzmiała podobno wiadomość.
Istny James Dean, który w nasyconym siarczanami porannym świetle pozostawiał za sobą bryłę budynku fabryki. Trudno być bardziej cool.
Torgny pamiętał, że na ojcu nie zrobiło to równie wielkiego wrażenia. „Solveig i bez tego ma ciężko jak cholera” – mruknął i poszedł do sąsiedniego domu z woreczkiem bułek, który wyjął z zamrażalnika. Został tam tak długo, że matka musiała wysłać Torgny’ego jako posłańca z informacją, że kolacja już gotowa.
Ivar dawał zbiegowi tydzień. Twierdził, że po tym czasie chłopak wróci głodny i zawstydzony. Torgny też chyba był tego zdania. Ale Pål nie wrócił.
O ile Torgny wiedział, syn Solveig przez ponad trzydzieści lat nie pojawił się w Ålvikshöjden. Zmieniło się to przed kilkoma tygodniami. Wtedy nagle uruchomił kosiarkę na sąsiedniej posesji, czym wystraszył Sussie opalającą się na werandzie.
– Pewnie skusił go spadek – stwierdziła siostra i odkroiła kawałek polędwicy na talerzu.
Halil dokonał operacji ratunkowej i wyłożył kawałki mięsa na blasze w piekarniku. W rezultacie były czarne z wierzchu i przepieczone w środku.
– O ile wiem, Solveig nie ma pieniędzy. Całe życie przesiedziała w swoim sklepie, szyjąc zasłony – powiedział Torgny i odłożył sztućce.
Najadł się ziemniakami i niezdrowymi ilościami sosu bearneńskiego.
– Jest właścicielką domu – dodała Sussie. – Słyszałeś, ile Göran i Birgitta dostali za swój?
Torgny słyszał. Ludzie z Ålvikshöjden o niczym innym nie mówili. Jakby cała ulica wygrała w loterii kodów pocztowych.
– A co na to Solveig? – spytała Beatrice. – Rozumie, że syn przyjechał w odwiedziny?
– W odwiedziny? – powtórzyła Sussie i postawiła kieliszek na ceracie z taką siłą, że aż wychlapała trochę wina. – On się, kurde, wprowadził. Kto robi coś takiego starej matce? Ukrywa się tak długo, a potem wraca jakby nigdy nic?
– Nie sądzę, by potrafiła go rozpoznać – odparł Halil, kiedy pytanie Beatrice zawisło w powietrzu. – Jej demencja jest coraz gorsza.
– Mnie rozpoznaje.
Siostra Torgny’ego posłała mężowi bojowe spojrzenie.
– Tak, ale to co innego – stwierdził Halil. – Zaglądałaś tam codziennie przez kilka lat.
– Otóż to – odparła. – Zajmowałam się nią i Linneą. Byłam w kontakcie z opieką domową, płaciłam rachunki i pilnowałam, by dom był w miarę czysty. Czyli robiłam wszystko to, co powinien robić Pål, a tymczasem traktuje mnie jak intruza.
– Znowu się pokłóciliście? – zapytał Torgny.
Sussie skinęła głową.
– Poszłam tam wczoraj przed pracą, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku. No i oczywiście się okazało, że ten idiota źle rozłożył tabletki w dozowniku Solveig. Alendronat ma dostawać we wtorki, a nie w czwartki. Krzyknęłam więc do Påla, że ma się zwlec z łóżka, i zapytałam, czy chce pozbawić życia swoją matkę.
Torgny patrzył, jak Halil zdejmuje okulary i zawstydzony masuje sobie nasadę nosa.
– Myślicie, że mi podziękował? – ciągnęła Sussie. – O nie. Obraził się, że go obudziłam, i powiedział, że muszę pukać przed wejściem.
Tak mocno kroiła suchy kawałek mięsa, że nóż zarysował talerz.
– Nie bierz tego do siebie, Sussie – kontynuowała Beatrice – ale to chyba nie takie dziwne, że w ten sposób reaguje. Pål rzeczywiście tam mieszka i musisz to uszanować. Zajmowanie się Solveig i Linneą to teraz jego powinność, a nie twoja.
– Ale on sobie nie radzi! Mam usiąść spokojnie i pozwolić cioci umrzeć? To chcesz powiedzieć?
– Nie sądzę, by umarła, jeśli dostanie alendronat nie w ten dzień co trzeba – powiedziała Beatrice. – Daj Pålowi trochę czasu, a sama zobaczysz, że nabierze wprawy.
Sussie rozłożyła ręce w dramatycznym geście.
– A skąd pewność, że znowu nie ucieknie? Gdy pomyślę o tych wszystkich latach, w czasie których miał w nosie matkę i siostrę, a całą robotę zrzucił na nas. Niech go szlag trafi. Nie tylko mnie to dotknęło, ciebie również.
Skinęła głową w stronę Halila, a on nasunął okulary z powrotem na nos.
– Kosiłem trawę i odśnieżałem – odparł. – Nic wielkiego.
– A co za to dostaliśmy? – zapytała Sussie. – Za to, że pilnowaliśmy, by wszystko było u niej w porządku? Nic, nawet podziękowania.
– To chyba niemożliwe, że odeszliście tak zupełnie z niczym? – zaoponowała Beatrice. – Za opiekę dostaje się przecież pieniądze od gminy.
Sussie prychnęła.
– Takie grosze, że szkoda gadać.
– Ale przynajmniej samochód Solveig wygląda na wygodny. Jeździliście nim w zeszłe wakacje. Wokół jeziora Siljan, o ile dobrze pamiętam.
Torgny położył dłoń na ramieniu żony. On też był zmęczony zrzędzeniem Sussie, ale wiedział, że prowokowanie siostry, gdy jest w takim nastroju, może się skończyć tylko w jeden sposób. Nauczyło go tego doświadczenie. Tyle razy trzaskała drzwiami swojego dawnego dziecięcego pokoju, że klamka nadal była obluzowana.
– Solveig nie ma nic przeciwko temu, byśmy czasem pożyczali audi – wycedziła Sussie.
– Ale może Pål ma – odparła Beatrice. – Tu cię boli. W przeciwnym razie samochód stałby na waszym podjeździe garażowym, jak zwykle. Ale już nie stoi tam, tylko u Solveig.
– Gdzie stoi czy nie stoi to nie twój zasrany interes.
Sussie zerwała się z krzesła, pociągając za sobą sztućce. Nóż i widelec obiły się o jej spodnie i zostawiły na nich ślady sosu bearneńskiego, a potem wylądowały na deskach. Wbiegła do domu. Torgny’emu zrobiło się żal Halila, który musiał za nią poczłapać, żeby ją uspokoić.
– Musisz być taka ostra? – wyszeptał do Beatrice, kiedy zostali sami na werandzie. – Sussie naprawdę wiele zrobiła dla Solveig i Linnei. Bóg jeden wie, co by było, gdyby nie ona.
– No tak, to oczywiście było głupie – przyznała Beatrice. – Ale denerwuje mnie, kiedy robi z siebie Florence Nightingale, a jednocześnie sępi od nich samochód.
– To przecież nie koniec świata, jeśli czasem go pożyczy.
– Nie chodzi tylko o to. Przejrzyj na oczy, Torgny. Stać nas na kupowanie polędwicy wołowej w środku tygodnia? Jestem pewna, że to ciocia płaci.
– Nie mów o sprawach, o których nie masz pojęcia – odparł.
Beatrice westchnęła.
– Nie rozumiem, dlaczego zawsze musisz brać stronę Sussie.
– A ja nie rozumiem, dlaczego zawsze musisz się na niej wyżywać.
Na werandzie zapadła cisza. Nie ten pozbawiony słów spokój, który Torgny nauczył się doceniać, kiedy on i żona pili kawę w kuchni. Raczej jej dokuczliwy wariant, który prędzej czy później musi zostać przerwany.
– Czy ona chociaż płaci czynsz? – zapytała w końcu Beatrice.
– Mama twierdzi, że tak.
– Ja wiem swoje. Nigdy cię nie denerwuje, że po prostu się tu wprowadziła z dzieciakami i przejęła to miejsce?
– Możemy o tym porozmawiać innym razem? – poprosił Torgny.
Wstał, zdrapał zaschnięte resztki z talerzy i ustawił je w stos na stole. Wrzucił niezjedzone mięso do formy, w której były ziemniaki, i pod przykryciem postawił ją na grillu, żeby do resztek nie dobrały się ptaki. Beatrice pozbierała kieliszki i wylała niedopite wino na trawnik.
– Nie wniesiemy do środka naczyń? – zapytała, kiedy skończyli.
– Nie, zostawimy to Halilowi. Lepiej chodźmy już do domu.
W piątek John dotarł do komisariatu o wpół do dziewiątej rano, po podwiezieniu Nicole do szkoły. Na kolanach miał pudło z materiałami ze śledztwa w sprawie bliźniaków z Grums, które dał mu Anderberg. Zamierzał zacząć je czytać już poprzedniego wieczoru, ale bratanica miała kłopoty ze snem i poprosiła, żeby się położył w swoim łóżku po drugiej stronie składanej ścianki. Skończyło się tak, że John zasnął pierwszy, a obudził się z powodu przeklętego słońca – jak zwykle o nieludzkiej porze.
Wjechał windą na pierwsze piętro, gdzie mieścił się wydział kryminalny. Drzwi większości pokoi w korytarzu były zamknięte. Przez szyby widział, że koledzy stukają w klawisze, żeby nadgonić biurową robotę, która zalegała w ciągu tygodnia.
John zostawił pudło z dokumentami w swoim gabinecie i poszedł do automatu z kawą w pokoju socjalnym. Maszyna jak zwykle syczała i prychała, jakby każda przygotowana przez nią kawa miała być tą ostatnią. Nie na darmo opatrzono ją tabliczką z napisem: Uwaga na policyjną kawę.
– Smakuje nie za dobrze, co? – usłyszał za sobą głos.
John odwrócił się i zobaczył w drzwiach Ulfa Törnera, zwanego Zawodnym. Miał na sobie strój, który wyglądał jak wiosenna kolekcja dla funkcjonariuszy policji kryminalnej w Karlstad: nieforemne dżinsy, koszulkę polo i podróbki butów Birkenstock.
Miał okazję blisko współpracować z kolegą przy kilku śledztwach i rozumiał, dlaczego przezwisko tak się przyjęło. Facet nie był głupi, wręcz przeciwnie. Chętnie za to wykonywał robotę po łebkach, jeśli dzięki temu mógł pójść do domu kilka godzin wcześniej. Za Ulfem ciągnął się cały sznur niestarannie przeprowadzonych dochodzeń, przez które prokuratorzy w sądzie mieli kłopoty. O ile w ogóle dochodziło do tego etapu. Najczęściej Ulf „zawodził” wcześniej. Poza tym przezwisko odnosiło się do jego działalności w związkach zawodowych. Kiedy głosy krytyki z powodu nieudanego śledztwa stawały się zbyt głośne, wyszukiwał jakąś konferencję o prawie pracy i na kilka dni uciekał z pola bitwy.
– Dopóki zawiera kofeinę, przeżyję – powiedział John i wypił łyk kawy.
– Wkrótce nastąpi koniec męczarni – oznajmił Ulf z dumą w głosie. – Anderberg pozwolił mi zamówić nowy automat.
– Poważnie? – zdziwił się John.
Komendant był znany z trzymania pieniędzy mocno w garści.
– No tak, tutejsza kawa jest problemem BHP, a zatem jako przedstawiciel personelu muszę się wykazać stanowczością. Przy odrobinie szczęścia dostarczą go już w przyszłym tygodniu.
– Brzmi dobrze – stwierdził John i wyszedł z kawą na korytarz.
Doświadczenie nauczyło go, że z kolegą należy rozmawiać krótko, bo w przeciwnym wypadku istniało ryzyko, że nie przestanie gadać.
Po powrocie do swojego gabinetu John rozsiadł się na krześle. Ułożył notatki śledcze, wydruki przesłuchań i raporty techniczne z pudła w schludne rzędy na biurku i zaczął przeglądać materiały.
Bracia Jens i Jonas Brodinowie wyszli z willi w Ålvikshöjden tuż po siedemnastej siódmego października tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku. Ich matka, Hillevi, kazała im być w pobliżu i wrócić do domu na kolację o dziewiętnastej. Kiedy się nie pojawili, wyszła ich poszukać. Dzwoniła do drzwi sąsiadów, którzy mieli dzieci w tym samym wieku, żeby pytać, czy nie ma u nich Jensa i Jonasa, ale oni tylko kręcili głowami. Chwilę później przy placu zabaw znalazła ich BMX-y i wtedy zaczęła się naprawdę martwić. Wiedziała, że synowie kochali swoje rowery i nigdy by ich nie zostawili.
John wyjął brązową kopertę z prywatnymi zdjęciami, które matka braci udostępniła śledczym. Musieli być bliźniętami jednojajowymi, pomyślał. Wyglądali niemal identycznie – mieli proste jasnobrązowe włosy, psotne spojrzenia i odstające uszy. Jens i Jonas Brodinowie w chwili zaginięcia mieli dziesięć lat, o rok więcej niż Nicole teraz.
John czytał dalej. Telefon pod numer alarmowy został wykonany o dwudziestej pierwszej siedemnaście. Radiowóz przyjechał na miejsce pół godziny później. Policjanci spisali zeznania Hillevi. Według notatek matka chłopców była zrozpaczona, ale na pytania odpowiadała składnie i jasno. Synowie nigdy wcześniej nie zaginęli, nikt nie groził, że zrobi im coś złego. Ojciec chłopców, Kenneth Brodin, był w podróży służbowej w Finlandii i miał wrócić do domu jak najszybciej.
Po rozmowie z dowódcą do Ålvikshöjden wysłano jeszcze jeden wóz, żeby wspomóc poszukiwania. Sąsiedzi rodziny również pomagali. O drugiej trzydzieści prace zostały przerwane. Chłopców nadal nie znaleziono.
John poczuł ten sam narastający niepokój, co wcześniej koledzy po fachu. W przypadkach zaginięć czas był czynnikiem decydującym. Szanse na szczęśliwe zakończenie malały z każdą godziną.
Następnego ranka wznowiono poszukiwania ze świeżą intensywnością. Do akcji włączono psy i w niedługim czasie jeden z nich wskazał konkretny punkt w lesie, niecałe sto metrów na północ od placu zabaw.
Policjanci znaleźli tam ślady krwi na ziemi. Ilość krwi trudno było oszacować, bo częściowo została wchłonięta przez podłoże. Obstawiali, że może to być mniej więcej dwieście mililitrów.
John spojrzał na raport techników. Krew z lasu miała tę samą grupę co chłopców: A Rh+. Znalezisko mocno wskazywało na to, że padli ofiarą przemocy. Nie dało się stwierdzić, czy obaj stracili krew, czy tylko jeden z nich. Zgodnie z przypuszczeniem Johna, byli bliźniakami jednojajowymi i mieli tę samą grupę krwi.
Następny krok w śledztwie polegał na zaangażowaniu prokuratora. To była standardowa procedura przy tak poważnych podejrzeniach. Rozpoczynano postępowanie przygotowawcze pod kątem uprowadzenia lub zabójstwa.
Dzięki pomocy świadka, który po południu widział bliźniaków, sporządzono linię czasu. John z całych sił starał się ją rozszyfrować. Najwyraźniej kiedy trzydzieści cztery lata wcześniej drukowano dokument, kończył się tusz. Im niżej na stronie, tym bledsze były litery.
17.10. Chłopcy opuszczają mieszkanie w Ålvikshöjden.
18.00. Chłopcy zostają zauważeni na placu zabaw przez parę emerytów, którzy wybrali się na wieczorny spacer. Plac zabaw mieści się przy wjeździe na osiedle mieszkaniowe.
18.15. Chłopcy są ponownie widziani na placu zabaw, tym razem przez piętnastolatka, który jechał motorowerem do miasta.
Tam ślad Jensa i Jonasa Brodinów się urywał. Przez kolejne tygodnie trwały intensywne poszukiwania, ale dzieci nie udało się znaleźć. John zwrócił uwagę, że notatki śledczych stawały się coraz bardziej zwięzłe w miarę utraty nadziei, że chłopców uda się odnaleźć żywych.
Śledczy oczywiście przyjrzeli się bliżej osobom z otoczenia bliźniaków. Szczególną uwagę poświęcili rodzicom. Hillevi Brodin pracowała w Grums jako ekspedientka. Jej wersja wydarzeń z feralnego popołudnia i wieczoru została potwierdzona przez sąsiadów.
Kenneth Brodin przyjechał do Ålvikshöjden dzień po zaginięciu i został przesłuchany w domu. Zeznał, że przebywał za granicą, tak też wcześniej mówiła jego żona. Pracował jako konserwator w fabryce papieru Gruvön i często był wysyłany do innych placówek należących do koncernu, żeby pomagać. Na brzegu wydruku z transkrypcją ktoś dopisał ręcznie: „Sprawdzić fabrykę”. John zaczął szperać w dokumentach i znalazł notatkę z tego samego dnia, w której lokalny kierownik Gruvön potwierdzał wyjazd do Finlandii.
Żadne z rodziców nie figurowało w rejestrze karnym. To samo można było powiedzieć o innych dorosłych – nauczycielach i trenerach sportowych – którzy mieli regularny kontakt z chłopcami. Poza tym większość przedstawiła alibi na czas, o który chodziło.
Kiedy najbliższe otoczenie zostało sprawdzone, śledczy zaczęli zataczać coraz szersze kręgi w poszukiwaniu sprawcy. Na przesłuchanie wezwano ludzi skazanych w Värmlandii za pedofilię, ale żaden z nich nie mógł zostać powiązany z Ålvikshöjden ani nie zachowywał się w sposób uzasadniający podjęcie wobec niego dalszych czynności.
John niemal słyszał przekleństwa rzucane pod nosem przez kolegów, gdy każda kolejna inicjatywa kończyła się ślepą uliczką. Bez postępów machina śledcza zwalniała. Przerwy między kolejnymi akcjami detektywów były coraz dłuższe, a w grudniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku – nieco ponad dwa lata po zaginięciu chłopców – śledztwo umorzono.
John wstał z krzesła i rozprostował plecy. Dopiero wtedy się zorientował, jak bardzo był zesztywniały po kilku godzinach siedzenia. Jeśli plan Anderberga polegał na sprawieniu, że ta sprawa go pochłonie, okazał się skuteczny.
Problem ze starymi śledztwami, które należało wznowić, często polegał na braku naturalnego punktu startowego. Nie było żadnego miejsca zbrodni do zbadania ani nowych świadków, z którymi dałoby się porozmawiać. Jednak sprawa bliźniaków z Grums wyglądała inaczej, a John mógł to zawdzięczać ptakowi.
Ten obojczyk musiał skądś się wziąć, pomyślał, wyjmując telefon komórkowy z wewnętrznej kieszeni marynarki.
Najbliższego ornitologa dzieliło od niego zaledwie jedno wyszukiwanie w internecie.
Torgny westchnął. Piątkowe wiadomości w telewizji nie różniły się od tego, co można było obejrzeć w inne dni tygodnia. To samo gówno, wałkowane każdego wieczoru, dzień po dniu. Strzelaniny, interesy narkotykowe i poważne kradzieże popełniane przez ludzi, których nigdy nie powinno się wpuścić do kraju. Przedmieścia dużych miast to był prawdziwy Dziki Zachód, rządzony przez gangi, które robiły tam, co chciały.
Nawet Grums miało swoje problemy. Torgny pamiętał aferę sprzed kilku lat, gdy grupa młodych imigrantów terroryzowała całe osiedle. Najbardziej krewcy koledzy z fabryki mówili, że trzeba powołać straż obywatelską.
Åkesson miał rację od początku, pomyślał Torgny, gdy lider Szwedzkich Demokratów pojawił się na ekranie. Na długo przedtem, nim którykolwiek inny polityk nabrał odwagi do mówienia o problemie z dużą liczbą imigrantów, on mówił, jak jest. Że Szwedzi stają się obcokrajowcami we własnym kraju.
W Grums była cukiernia, którą on i Beatrice odwiedzali, gdy Markus był dzieckiem. Synek lubił liczyć ciastka księżniczki, mazarynki i danisze, ustawione w idealnych rzędach w szklanej gablocie. Dziś to miejsce nosiło nazwę Mały Damaszek i gdyby Torgny’emu przyszło do głowy napić się tam kawy, byłby jedynym Szwedem w lokalu.
Obcym, tak jak mówił Åkesson.
Mimo to Torgny nie głosował na niego w ostatnich wyborach. Chłopaki z roboty mogły sobie robić, co chciały, ale on zamierzał się trzymać socjalistów. Gdyby zawiódł tę partię, ojciec nie przewracałby się w grobie, a wirował w nim jak koło łopatkowe statku w Borgviksälven.
Torgny wyłączył telewizor i poszedł do kuchni podgrzać zapiekankę rybną, którą przygotowała mu Beatrice. Prawie nie zdążyli porozmawiać po pracy, zamienili tylko parę słów, kiedy podwoził ją do autobusu.
Wieczory klubu książki w Karlstad były święte i wpisane do wspólnego kalendarza czerwonym długopisem. Koleżanki spotykały się przez cały okres studiów na uczelni, obecnie noszącej nazwę uniwersytetu. Beatrice przerwała socjologię w trakcie drugiego semestru, bo zaszła w ciążę, ale nadal utrzymywała z nimi kontakt.
Torgny wiedział, że jest małostkowy, ale nie potrafił się nie złościć na te ich całe Książki i Bąbelki. Tak się nazywał ich klub. Samo to, że miał nazwę, było tak śmieszne i nadęte, że aż mu się chciało rzygać. On chodził na mecze grającej u siebie drużyny Färjestad z Halilem i kilkoma innymi chłopakami z ulicy, ale z tego powodu nie musieli sobie robić koszulek z napisem „Hokejowe chłopaki z Ålvikshöjden”.
Mężowie mieli ścisły zakaz przychodzenia na spotkania klubu książki. Z jednym wyjątkiem: dorocznego spotkania bożonarodzeniowego u Linderów, którzy mieli w Hammarö dużą willę z własnym pomostem i sauną. Mężczyźni pocili się na ławkach, pijąc piwo, a kobiety w salonie dyskutowały o literaturze. Potem wszyscy spotykali się w pokaźnej wiejskiej kuchni i wcinali pokusę Janssona, szynkę i żeberka.
Torgny nienawidził świątecznych spotkań u Linderów. Czuł się nie na miejscu w saunie z innymi mężczyznami, którzy rozmawiali tylko o biznesie i wspólnych znajomych. Przy jedzeniu tematy rozmów były bardziej zróżnicowane, ale wtedy miał już za sobą tak długie milczenie, że dziwnie byłoby się odezwać.
Jego społeczna nieporadność i tak nie była jeszcze najgorsza, mógł z nią żyć. Torgny czuł się źle przez kilka dni po tych spotkaniach, bo widział, że Beatrice bawiła się na nich tak dobrze. Jaśniała takim blaskiem jak świece na stole, z entuzjazmem i energią rzucała się na każdy poruszany temat. W samochodzie w drodze do domu zawsze milczała, a on z niepokojem zastanawiał się, o czym myśli.
Mikrofalówka brzęknęła i Torgny wyjął z niej talerz – przez ściereczkę do naczyń, żeby się nie poparzyć. Poszedł z jedzeniem na kanapę i rozejrzał się po salonie. Ciekawe, jakie kosztowne plany remontu mieszkania przyniesie ze sobą z klubu książki tym razem, pomyślał. Pieniądze nigdy jej się nie trzymały. Kominek był u nich od zimy, a rok wcześniej Torgny pomalował ściany na kolor, który sam uważał za brązowy, ale Beatrice wyjaśniła, że to caffè latte.
Jedynym meblem pozostającym poza strefą zagrożenia wymianą było pianino Markusa. Któregoś razu Torgny zaproponował, by przenieśli je w inne miejsce pokoju. Beatrice się nie zgodziła. Miało stać tam gdzie zawsze i czekać na zręczne paluszki syna, gdy tylko przyjdzie w odwiedziny.
Torgny westchnął, wyjął z kieszeni komórkę i wszedł na stronę internetową Lexusa. Odbył jazdę próbną modelem RX tyle razy, że szef salonu zaczął mamrotać pod nosem, że darmowa kawa jest dla klientów. Fantastycznie byłoby pewnego dnia zamknąć gębę temu męczącemu sukinsynowi, wyjmując czek na wymaganą sumę i kładąc mu go przed nosem.
Zazwyczaj Torgny przerywał marzenia w tym miejscu. Przypominał sobie, że sześćset tysięcy koron to astronomiczna suma, i zaczynał przeglądać używane samochody na stronie Blocket. Tego wieczoru było jednak inaczej. Chodził do pracy od dziewiętnastego roku życia, nie korzystał z urlopu ojcowskiego i prawie nie bywał na zwolnieniu lekarskim. Coś mu się w końcu należało.
Wziął notatnik, długopis i prawdziwy kalkulator – ten w telefonie był do niczego – i wrócił na kanapę. Wkład w gotówce wynosił dwadzieścia procent. Czyli gdzieś około stu dwudziestu, stu trzydziestu tysięcy, w zależności od opcji. Resztę pożyczyłby w firmie motoryzacyjnej. Na swojej stronie internetowej zapewniali, że udzielają pożyczek na korzystnych warunkach. Otworzył konto internetowe i sprawdził saldo konta oszczędnościowego. Nieco ponad czterdzieści tysięcy. Nawet gdyby udało mu się sprzedać volvo za dwadzieścia, i tak byłby dopiero w połowie drogi. Chyba że…
Jego wzrok padł na drugie konto, które otrzymało nazwę „Oszczędności dla Markusa”. Założył rachunek przy okazji chrztu Markusa i tego samego dnia dokonał pierwszej wpłaty. Od tamtego czasu co miesiąc przelewał trzysta koron z wypłaty. Miał to być fundusz na pierwsze mieszkanie Markusa. Ivar zrobił coś podobnego z myślą o Torgnym. Właśnie dzięki tym wpłatom ojca on i Beatrice mogli sobie pozwolić na kupno własnego domu w Ålvikshöjden.
Problem – o ile można było tak powiedzieć – polegał na tym, że Markus nie potrzebował pieniędzy. Był z wykształcenia informatykiem i już na studiach zaczął zarabiać jako freelancer w firmach krajowych i zagranicznych. Kiedy przed dwoma laty kupił mieszkanie w Sztokholmie, Torgny dowiedział się o tym dopiero po jakimś czasie. Syn nie chciał, by „nakręcał się licytacją”.
Kiedy Torgny wreszcie poznał koszt tego trzypokojowego mieszkania na Odenplan, wszystko stało się jasne. Kapitał, którego uzbieranie zajęło mu kilkadziesiąt lat, wystarczyłby zaledwie na kilka metrów kwadratowych.
On i Markus nigdy nie rozmawiali ze sobą o pieniądzach. Przelew w wysokości trzystu koron nadal wychodził dwudziestego szóstego dnia każdego miesiąca. Z odsetkami kwota wynosiła obecnie prawie sto pięćdziesiąt tysięcy.
Więcej niż wymagany wkład własny za samochód.
Torgny upuścił długopis na notatnik, nic nie zapisawszy. Matematyka nie stanowiła problemu. Pieniądze były dostępne, musiał tylko zadzwonić do Markusa i poprosić o pozwolenie na ich użycie. I poniżyć się, dodał cicho w myślach. Nawet jeśli syn dobrze sobie radził sam i z pewnością nie żałowałby staremu ojcu nowego samochodu, taka prośba wydawała się niestosowna. Zwłaszcza że Markus akurat był na wakacjach na drugim końcu świata.
Zdenerwowany Torgny wyszedł z kuchni, zdrapał resztki z talerza i włożył go do zmywarki. Otworzył lodówkę, wyjął piwo, ale wstawił je z powrotem. Najwyraźniej nawet w tak prostej kwestii nie potrafił podjąć decyzji.
Trzy godziny później do domu weszła Beatrice. Okazało się, że na przystanku w Grums wpadła na sąsiadkę, która podwiozła ją do Ålvikshöjden. Torgny wyszedł jej na spotkanie w przedpokoju. Próbował schować do kieszeni swoją niechęć do Książek i Bąbelków.
– Jak było, kochanie? – spytał, wieszając jej płaszcz.
– Supermiło – odpowiedziała i zdjęła jeden but.
Torgny zauważył, że ma kłopoty z utrzymaniem równowagi.
– Yvonne dostała nową pracę, stanowisko kierownicze w gminie. Kupiła z tej okazji trzy butelki prawdziwego szampana.
Torgny odruchowo się roześmiał. Zawsze to podejrzewał. Bąbelki były ważniejsze od książek.
– Boże, ależ on był dobry – ciągnęła Beatrice. – Nie taki słodki jak…
Torgny dokończył za nią:
– …jak to tanie gówno, które pijemy w Grums.
– Przestań. Nie to chciałam powiedzieć.
Beatrice minęła go i weszła do kuchni. Usłyszał, że odkręciła kran i czekała, aż woda zrobi się zimna.
– Nie obrażaj się, tylko żartowałem! – krzyknął.
– Wcale nie żartowałeś. Idę się położyć.
Weszła po schodach do sypialni, trzymając w ręce dużą szklankę z wodą.
Niech to szlag, pomyślał Torgny.
Beatrice była w domu najwyżej trzy minuty, a już zdążyli się przez niego pokłócić.
Usłyszał kliknięcie drzwi łazienki na górze. Zazwyczaj nie zamykała się na zamek, ale tym razem tak zrobiła. Był to jasny komunikat dla Torgny’ego, że przed spaniem musi się umyć w łazience na dole.
Jego spojrzenie padło na torebkę Beatrice stojącą na podłodze w przedpokoju. Suwak był uchylony, ze środka wystawał błyszczący katalog. Z biura podróży Ticket.
Torgny wyjął go i zauważył, że żona zagięła róg jednej ze stron. Otworzył i przeczytał nagłówek:
Wybierz się z nami na wyprawę do magicznych lasów deszczowych Borneo.
Wybór celu podróży nie był dla niego zaskakujący. Odkąd wiele lat temu Beatrice obejrzała film dokumentalny, mówiła, że chce się wybrać na tę wyspę.
Torgny poszedł do kuchni i wyrzucił katalog do kosza na śmieci. Czy ona nie rozumiała, że są w zupełnie innej lidze niż reszta kobiet z klubu książki? On co prawda nieźle zarabiał, ale jej pensja w domu opieki to była kpina. Wspólny portfel naprawdę nie pozwalał na podróż do dżungli po drugiej stronie świata.
Znów otworzył lodówkę i wziął butelkę piwa. Pierwsze łyki upił na stojąco. Piwo się spieniło i spłynęło mu po brodzie. Wytarł ją grzbietem dłoni i usiadł przy stole.
Beatrice była jego największym osiągnięciem i wszyscy wydawali się co do tego zgodni. Nie wolno mu było jej stracić. Raz już do tego doszło, a wtedy grunt usunął mu się spod nóg.
Zostali parą, gdy ona chodziła do drugiej klasy liceum, a on właśnie dostał pracę w fabryce. Kiedy zaczęła studia, Torgny zaproponował, by kupili razem mieszkanie w Grums. Beatrice się opierała. Chciała mieszkać w akademiku w Karlstad.
Odwiedzał ją tak często, jak mógł, ale już po miesiącu poczuł dystans między nimi. Beatrice była wycofana, wolała spędzać czas z nowymi przyjaciółmi. Zanim liście spadły z drzew, zerwała z nim.
W Boże Narodzenie nie chciał iść na imprezę w hotelu pracowniczym. Kumpel zaciągnął go tam, mówiąc, że czas wyjść z dołka i zacząć się oglądać za innymi dziewczynami. Pokrzepiony kilkoma grogami Torgny stanął w długiej kolejce. Kiedy ochroniarz po chwili wahania wpuścił go do środka, okazało się, że przy barze stoi Beatrice.
Torgny poczuł się, jakby przeszył go prąd. W pierwszym odruchu chciał wybiec na zimowy wieczór i schować się w zaspie śnieżnej. Byle tylko nie widzieć jej wyobrażonego chłopaka z Karlstad, którego tutaj pewnie zaprosiła na egzotyczny wieczór w oparach siarczanów.
Nie zrobił tego jednak, lecz obserwował ją z daleka. Skoczył do toalety, gdzie ochlapał sobie twarz zimną wodą i przeczesał dłońmi włosy. Potem odważył się do niej podejść.
Po kilku niezręcznych frazach grzecznościowych zdenerwowanie minęło. Rzeczywiście miała chłopaka. Ale nie można było na niego liczyć. Beatrice powiedziała, że też nie chciała iść do hotelu, ale i ją przekonała przyjaciółka. Śmiali się, a kiedy stwierdziła, że to na pewno przeznaczenie, Torgny poczuł, że mrozi go od środka. Może mimo wszystko miał szansę.
W nocy poszli ze sobą do łóżka w jego mieszkaniu.
Po wszystkim – kiedy zasnęła obok niego – postanowił, że znów będą razem. Będzie przy niej, ale bez narzucania się. Po prostu poczeka na odpowiednią okazję i wyjdzie na prowadzenie. Oczywiście wtedy nie wiedział, że pomoże mu w tym embrion, który wkrótce zacznie rosnąć w jej brzuchu.
Dopił resztkę piwa i otworzył szafkę pod zlewem. Wyjął katalog biura podróży z kosza na śmieci i oczyścił okładkę ściereczką do naczyń. Kawałek zapiekanki rybnej przykleił się do lazurowego morza, które zachęcało czytelników do odwiedzenia „nieznanych rajskich wysp Karaibów”.
Wszedł do toalety, opróżnił pęcherz i umył zęby. Wysilił się na swój najlepszy uśmiech i wszedł po schodach z katalogiem w ręce. Pomyślał, że przy odrobinie szczęścia może uda mu się zamienić podróż na Borneo na tydzień lub dwa na Kanarach.
John włączył prawy kierunkowskaz i podjechał pod stadion sportowy w Grums. Choć był wczesny sobotni poranek, na parkingu już stało kilka samochodów. Na skraju lasu, gdzie zaczynało się oświetlone sztucznym światłem pole, dwóch starszych sportowców próbowało rozgrzać swoje wyraźnie zesztywniałe ciała.
Zatrzymał się przy siłowni plenerowej, kawałek od pozostałych pojazdów. Chryslera kupił z czystej frustracji, by uniknąć manualnej skrzyni biegów, która w cywilnych pojazdach szwedzkiej policji w dalszym ciągu stanowiła standard. Pojazd był ogromny. John nie chciał ryzykować, że jakiś napęczniały od kwasu mlekowego mieszkaniec Grums zarysuje mu lakier.
Wyłączył silnik, wysiadł i poszedł na stadion. Był weekend, więc rozważał, czy zabrać Nicole ze sobą do Grums. Mogła poczekać w samochodzie, gdy będzie rozmawiał z ornitolożką z gminy. W końcu mimo wszystko postanowił zostawić bratanicę z tabletem w domu. W końcu miało go nie być zaledwie parę godzin, a wolał uniknąć pytań, które obecność dziewczynki niewątpliwie by wzbudziła.
Ornitolożkę Marielle Bergman nietrudno było znaleźć. Miała na sobie praktyczny strój i czekała na jednej z drewnianych ławek przy krótszym boku boiska. Była młodsza, niż przypuszczał, kiedy rozmawiali przez telefon. Mogła mieć dwadzieścia pięć – trzydzieści lat.
– Dziękuję, że znalazłaś czas – powiedział, kiedy już się sobie przedstawili.
– Nie ma problemu – odparła. – Wczoraj całe popołudnie przesiedziałam na zebraniach, a nie chciałam kazać policji czekać aż do poniedziałku.
Ruszyli razem w kierunku niebiesko-białej taśmy drżącej na wietrze na skraju lasu.
– Co chcesz wiedzieć? – zapytała, kiedy już weszli na ogrodzony teren.
– Na początek: jaki ptak tutaj mieszkał? – zapytał John, wskazując na zdemolowane gniazdo na ziemi.
Ornitolożka przykucnęła przy splecionych gałązkach i liściach.
– Powiedziałabym, że rybołów. Rozmiar gniazda się zgadza, a w tych okolicach mamy całkiem sporą populację.
– Okej – odparł John. – Jesteś pewna?
– Raczej tak. Nie wiem, co innego mogłoby to być.
John skinął głową. Jak wszyscy policjanci, lubił jednoznaczne odpowiedzi, o ile były zgodne z prawdą, a wyglądało na to, że Marielle Bergman zna się na ptakach.
– Tak jak mówiłem przez telefon, to gniazdo interesuje nas z różnych powodów.
– Domyślam się, że chodzi o tamtą kość – odparła ornitolożka, wstając. – Jestem świeżo po lekturze artykułu na stronie „Nya Wermlands-Tidningen”. Naprawdę jest to kość jednego z zaginionych bliźniaków?
John zesztywniał. Najwidoczniej lokalna gazeta już wyniuchała historię o odkryciu w ptasim gnieździe i połączyła je z Brodinami. Anderberg z pewnością będzie zestresowany i zaniepokojony presją opinii publicznej. Uwaga mediów nie musi być jednak niekorzystna dla śledztwa, pomyślał John. Człowiek, który zabił chłopaków, ukrywał to ponad trzydzieści lat, a teraz nim wstrząsną.
– Niestety nie mogę tego komentować – powiedział i zabrzmiał dokładnie tak oficjalnie, jak wskazywałoby na to jego samopoczucie. – Ale mimo wszystko dla dobra sprawy załóżmy, że w gnieździe była ludzka kość.
– Czysto hipotetycznie, tak? – spytała z uśmiechem Marielle.
– Zgadza się – odparł. – Skąd w takim razie mogła się wziąć?
Spojrzała na niego rozbawiona.
– Jeśli myślisz, że potrafię rozmawiać z ptakami, muszę cię rozczarować.
John się roześmiał.
– Tego nie oczekuję. Ale może wiesz mniej więcej, jak daleko odlatuje rybołów po materiały do budowy gniazda.
Ornitolożka pociągnęła za gumkę, która spinała w kitkę jej blond włosy.
– Oczywiście trudno powiedzieć dokładnie – odparła. – Jednak rybołowy są jak wszystkie inne zwierzęta. Gromadzą zapasy i nie marnują energii.
– Czyli ta kość została znaleziona gdzieś tutaj w okolicy? – spytał John, gestem ręki obejmując las.
Nie potrafił sobie tego wszystkiego poukładać. Dlaczego sprawca miałby zakopać chłopców na otwartym terenie, na którym w weekendy biegała połowa mieszkańców Grums? John odrobił pracę domową z historii, korzystając ze strony internetowej gminy. Teren wokół stadionu był miejscem treningów i rekreacji na długo przed zaginięciem bliźniaków.
– To nie musiało być dokładnie tutaj. Rybołowy często budują gniazda kilka kilometrów od zbiorników wodnych, ale ich pożywieniem są prawie wyłącznie ryby. Tu mamy jeziora z różnych stron. Ptak mógł znaleźć tę kość podczas polowania.
– To znaczy, że się unosiła na wodzie?
– Tak. Albo leżała na brzegu. Mógł ją też znaleźć po drodze do lub z gniazda. Tak jak mówiłam, trudno dokładnie powiedzieć.
John wyjął mapę Grums z wewnętrznej kieszeni marynarki.
– Rozumiem, że trudno tu o precyzję. Ale potrzebuję twojej pomocy do zawężenia obszaru poszukiwań.
John próbował rozwinąć mapę, ale szarpał nią wiatr. Postanowili, że wrócą na parking, bo było tam bardziej zacisznie. Położył arkusz na jednym ze stołów piknikowych i podał długopis Marielle, ta zaś zaznaczyła gniazdo znakiem X. Sprawdziła skalę i wokół miejsca znalezienia kości wytyczyła okrąg o średnicy około pięciu kilometrów. Obejmował las i linie nabrzeża po obu stronach autostrady.
– Sądzę, że ten ptak nie przenosiłby materiału na większą odległość.
John przyjrzał się mapie.
– To dość rozległy obszar. Gdzie według ciebie powinniśmy rozpocząć poszukiwania?
Ornitolożka wyraźnie się zastanawiała.
– Na pierwszym miejscu postawiłabym teren najbliżej gniazda i w pobliżu wody. Od linii brzegowej i, powiedzmy, do pięćdziesięciu metrów w głąb.
John dostał z powrotem długopis i schował go do wewnętrznej kieszeni razem z mapą. Przez świst wiatru przebił się dzwonek telefonu. Dochodził od strony uchylonej szyby chryslera. John przeprosił i podbiegł do samochodu. Pomyślał, że może to Nicole próbuje się do niego dodzwonić.
– Halo – powiedział do aparatu.
Nie dzwoniła jego bratanica, lecz Anderberg. Znowu. Tego dnia rozmawiali już dwukrotnie.
– Dlaczego nie odbierasz? – padło pytanie.
– Właśnie odebrałem.
– Tak, ale czy to musi tyle trwać?
John przewrócił oczami. Komendant nie żartował, kiedy mówił, że chce być blisko śledztwa. Jego oddech na karku zaczynał być trochę irytujący.
– O co chodzi? – zapytał John, spodziewając się wściekłej tyrady o żądnych sensacji dziennikarzach.
– Uwaga, trzymaj się – odparł z powagą. – Właśnie przyszedł mail z analizą NCK. Obojczyk ma trzydzieści pięć lat, margines błędu wynosi dwa lata. To pasuje do hipotezy o Brodinach. Mało tego. – Komisarz zrobił efektowną pauzę i kontynuował: – Geniuszom z Linköping udało się pozyskać całe jądro komórkowe. Mamy DNA.
Letni festyn w Ålvikshöjden był prawdziwą instytucją. Dorocznym przypomnieniem, że nie jest to tylko anonimowa ulica, przy której stoją wille, lecz miejsce z duszą. Torgny znał jego historię. Ojciec opowiadał ją wielokrotnie. Grupa zapaleńców postanowiła zbudować na najpiękniejszym przylądku Grums stok slalomowy. W Ålvikshöjden był darmowy widok na jezioro Wener z jednej, a fabrykę i osadę z drugiej strony.
Ivar oczywiście ukrócił te głupoty. Jako przedstawiciel związków zawodowych i aktywny członek partii socjaldemokratycznej argumentował, że należy zbudować mieszkania dla robotników, a nie ośrodek wypoczynkowy dla przedstawicieli klasy średniej. Jeśli oni chcieli łamać nogi, mieli już od tego Hovfjället i Sälen.
Plany zagospodarowania tego terenu były coraz większe wraz ze wzrostem pewności siebie Ivara i jego wpływu na lokalną politykę. Szczegółowy plan, który przepchnął przez radę gminy, zakładał zbudowanie w Ålvikshöjden ponad osiemdziesięciu małych domków.
W połowie lat siedemdziesiątych koparki wbiły zęby w ziemię. Torgny był wtedy jeszcze dzieckiem, ale pamiętał, że tata zmusił całą rodzinę do stania przy siatce i obserwowania pierwszego etapu budowy.
Potem nastąpił kryzys. W fabryce zwalniano pracowników, a rynek mieszkaniowy w Grums się zawalił. Kiedy nastały lepsze czasy, o Ålvikshöjden zapomniano. Miejscowość rozrosła się w innym kierunku. Po imponującej wizji Ivara pozostała tylko przerośnięta droga wjazdowa i szesnaście domów dwupoziomowych, rozrzuconych po obu stronach ślepej uliczki. Ulica miała nazwę, ale nie znali jej nawet listonosze. Ponieważ w okolicy nie wybudowano żadnych innych dróg, na kopercie wystarczyło napisać Ålvikshöjden.
Torgny niósł torbę termiczną z obiadem przygotowanym przez Beatrice: pieczenią wołową z domowej roboty sałatką ziemniaczaną. Stoły i ławki na trawniku przed wynajętym od gminy budynkiem były już zajęte przez sąsiadów. Stwierdził, że jeśli ciemne chmury na horyzoncie spełnią obietnicę, impreza będzie musiała się przenieść pod dach. Na pięćdziesiątce Torgny’ego w lokalu siedziało prawie sto osób, a nie było ani trochę ciasno. Zbudowano go, by pomieścił dwa razy więcej.
– Tu siedzimy!
Torgny mimo szumu usłyszał głos siostry i zobaczył, że Halil macha ręką. Zrobił krok w kierunku ich stolika, ale poczuł, że Beatrice się opiera. Żona obróciła głowę i wyraźnie szukała innego towarzystwa. Kiedy Sussie zauważyła, że stoją na trawie, wstała i podeszła.
– Czytaliście gazetę? – zapytała.
Torgny skinął głową. Jasne, że czytali. Informacja o znalezionej kości rozniosła się wśród mieszkańców Ålvikshöjden lotem błyskawicy.
– Prędzej czy później prawda zawsze wyjdzie na jaw. Latarnik tam w górze pewnie się teraz boi – ciągnęła Sussie, wskazując głową dziwną wieżę, wystającą z dachu domu bezpośrednio sąsiadującego z domem Torgny’ego i Beatrice.
Beatrice zdjęła mężowi torbę z ramienia i demonstracyjnie postawiła ją na wolnym stole. Sussie nie chciała zrozumieć aluzji. Dała tylko znak Halilowi, by dotrzymał im towarzystwa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki