Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
32 osoby interesują się tą książką
Kiedy nie chcesz już wybierać między tym, co wypada, a tym, czego pragniesz.
Anita zaczyna życie od nowa – po zakazanym romansie, rozwodzie, sama z dziećmi. Miało być spokojnie. Miało być rozsądnie. Ale nikt nie uprzedził jej, że przeszłość nie odpuszcza tak łatwo. Po dwóch latach spędzonych za granicą Dominik wraca do domu. Z chłopaka, który kiedyś był dla niej chwilą zapomnienia, stał się mężczyzną. Dojrzałym, pewnym siebie. Gotowym zawalczyć o coś więcej. I wtedy pojawia się Artur – szanowany lekarz, zrównoważony, pociągający, bezpieczny, idealny. To relacja, która mogłaby jej dać wszystko, czego może pragnąć kobieta. Ale w życiu Anity nic nie jest proste ani przewidywalne. Tajemnice wychodzą na jaw, emocje sięgają zenitu, a wybory są coraz trudniejsze. Jeden mężczyzna wie, czego chce. Drugi wie, jak to dostać. Czy nie można mieć obu?
Odważna, intymna i bardzo prawdziwa historia o kobiecie, która już nie chce swoimi wyborami zadowalać innych, tylko siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 258
Rok wydania: 2025
Projekt okładki: Julia Sobiech
Redaktor inicjujący: Monika Mielke
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja: Marta Stochmiałek
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Ministerstwo Przecinków, Lingventa
Zdjęcie autorki: © Magdalena Piechota
© by Anna Kulawik
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
ISBN 978-83-287-3780-8
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz
Świat się na chwilę zatrzymał.
Dominik i ja staliśmy naprzeciwko siebie w milczeniu. Pierwszy raz od pamiętnego wieczoru, kiedy kazałam mu dorosnąć i przestać żyć bajkami. Kiedy, walcząc ze łzami, odrzuciłam go. Kiedy wyparłam się własnych uczuć, bo przecież tylko w ten sposób mogłam go uchronić przed popełnieniem życiowego błędu – choć on zupełnie tego nie rozumiał. Staliśmy w milczeniu i patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Nasze spojrzenia buzowały od emocji.
Minęły dwa lata. Najkrótsze i najdłuższe dwadzieścia cztery miesiące.
Tak wiele się wydarzyło, a mimo to miałam wrażenie, że widzieliśmy się zaledwie tydzień temu.
– Cześć – powiedziałam, próbując uspokoić oddech przyspieszony bieganiem.
– Hej – rzucił i poprawił błękitną czapkę z daszkiem.
Postarzał się. O ile w ogóle można użyć tego określenia w stosunku do dwudziestolatka. Wyglądał poważniej, na twarzy miał dwudniowy zarost, dłuższe kręcone włosy zastąpiła krótka fryzura schowana pod nakryciem głowy.
Uśmiechnęłam się niepewnie, gorączkowo szukając odpowiednich słów. Czułam się jak nastolatka, która przypadkowo wpadła na chłopaka, w którym się podkochuje. Nie wiedziałam, czy powinnam go przytulić, pocałować w policzek, podać mu rękę… Każdy z tych gestów wydawał się nie na miejscu. W tym lesie pocałowaliśmy się po raz pierwszy. Każde drzewo, każdy zaułek, uliczka, wszystko mi tę miłość przypominało. Już miałam zapytać, czy na długo przyjechał, jednak Dominik ubiegł mnie, machnął mi ręką i ruszył przed siebie, jakbym była nic nieznaczącą osobą, ot, sąsiadką zza płotu.
Patrzyłam na niego z półotwartą buzią, próbując zrozumieć to, co właśnie się wydarzyło. Tak po prostu? Minęliśmy się bez słowa? Czekałam z nadzieją, że się odwróci, że jeszcze raz na mnie spojrzy. To jednak nie nastąpiło. Po kilku chwilach Dominik zniknął za zakrętem. Przełknęłam ślinę, wzięłam głęboki oddech i zaczęłam biec przed siebie.
Moja głowa chciała eksplodować. Rozwód, wyraz twarzy Marcina, kiedy sędzia ogłaszała wyrok, małżeństwo pogrzebane kilkoma podpisami, potem spotkanie z Dominikiem. Spotkanie, którego się nie spodziewałam. Mogłam wiele razy odgrywać w myślach tę scenę, a jednak pogarda i nienawiść w oczach chłopaka były czymś, na co nie mogłam się przygotować. Przyspieszyłam. O tej porze las pachniał mokrą ziemią i wytrawną zielenią – jakby liście parzyły herbatę deszczem. Biegałam tą samą trasą od lat, znałam ją jak linie na dłoni. Z prawej strony koło brzozy, potem zbieg w dół, korzenie, uwaga na śliski kamień.
Wszystko było jak zawsze.
Aż przestało być.
Najpierw pomyślałam, że to kolka. Ścisnęło mnie pod żebrem, jakby ktoś zawiązał we mnie supeł. Oddech się spłycił. Im bardziej próbowałam go pogłębić, tym trudniejsze stawało się oddychanie. Wdech nosem, wydech ustami, tak jak uczą. Nagle powietrze stało się ciężkie, jakby gęste od czegoś, czego nie widzę.
Zatrzymałam się. Moje dłonie drżały, serce biło jak oszalałe nie rytmem, ale uderzeniem bębna w chaosie. Zgięłam się wpół, oparłam rękami o uda, a potem po prostu usiadłam na poboczu. Czułam, że się duszę. Jakby ktoś wsunął mi do gardła watę i pchał ją coraz głębiej do środka. Próbowałam ratować się przełykaniem śliny, kasłaniem, na nic się to zdało. Wszystko zaczęło się rozjeżdżać. Dźwięki: ćwierkanie ptaków, trzask gałęzi, odgłosy autostrady, szczekanie psa w oddali, stały się zbyt ostre, zbyt bliskie, jakby natura krzyczała mi prosto w twarz. Potem przyszła fala: zimny pot, zawrót głowy, mdłości. Ręce miałam mokre i lodowate, ale kark piekł nieznośnie. Serce waliło mi w piersi, jakby chciało się wydostać przez skórę. Zaczęłam drapać się po przedramionach, podświadomie czując, że potrzebuję bólu.
Zaraz umrę – pomyślałam. Nie w przenośni, nie z melancholią. Naprawdę. Byłam pewna, że to zawał, że nikt mnie tu nie znajdzie. I ta myśl była najgorsza: umrę sama, w błocie, z piachem pod paznokciami i otwartymi ustami pełnymi strachu. Telefon w tym miejscu był poza zasięgiem. Zostałam sama.
Minuty – a może sekundy – rozciągnęły się w osobny czas. Objęłam się ramionami, próbowałam się przytrzymać, nie rozpaść na kawałki. W głowie słyszałam własny głos, zdławiony i odległy: ODDYCHAJ.
Ale oddech nie chciał przyjść. Moje ciało było całkowicie spięte, podwinęłam nawet palce u stóp. Próbowałam kaszlnąć, ale to wywołało jedynie odruch wymiotny. Byłam gdzieś poza. Nie miałam nad sobą żadnej kontroli. Jakbym doznała jakiegoś odrealnienia.
Dopiero po chwili, a może po wieczności, złapałam powietrze do płuc. Oddech był krótki, bolesny, ale wystarczający, by pojawiła się świadomość, że coś się zmienia.
Zaczęłam liczyć: cztery sekundy wdech, siedem wydech. Trzymałam się tej matematyki jak ostatniej deski ratunku. Powoli, bardzo powoli, serce wracało do rytmu, jak zwierzę, które najpierw rzuca się w sidłach, a potem cichnie.
Moje ciało mnie zdradziło, i to w miejscu, które miało być schronieniem. Przeżyłam coś tak obcego i przerażającego.
Był czerwiec, świeciło słońce, a ja drżałam z zimna.
Czułam, że zbyt wiele naraz się we mnie rozpadło.
– Anitka, spokojnie, nie umierasz, właśnie doświadczyłaś pierwszego w życiu ataku paniki. – Głos Anki brzmiał ciepło i troskliwie. Zadzwoniłam do niej, jak tylko odzyskałam zasięg w telefonie. – Jak się teraz czujesz?
– Jakby przejechał mnie czołg – odpowiedziałam, wypuszczając powietrze.
Moja przyjaciółka była jedyną osobą, z którą mogłam o tym porozmawiać. Psychoterapeutka, seksuolożka i wieloletnia towarzyszka moich doli i niedoli.
– Wiem, że to straszne uczucie. Mogę cię tylko zapewnić, że to minie.
Milczałam przez chwilę, wpatrując się w przestrzeń przede mną.
– A jeśli do końca życia taka będę?
– Nie będziesz! – przerwała mi Anka, zbliżając twarz do swojego telefonu, jakby to miało sprawić, że zabrzmi bardziej przekonująco.
– Nie wiesz tego, nie masz pojęcia, jak się czułam, to było straszne. – Na samo wspomnienie tego wydarzenia moje ciało się napięło.
– Anita, tłumaczyłam ci już, mnóstwo moich pacjentów doświadcza ataków paniki. Jesteś w trybie ucieczki. Twój mózg jest przeciążony tym, co się wydarzyło, i odreagowuje właśnie w ten sposób.
– Dasz mi jakieś leki?
– Nie dam ci leków, bo nie jestem psychiatrą.
– To umów mnie do kogoś z twoich znajomych, bo ta sytuacja nie może się powtórzyć. Wyobrażasz sobie, co by się wydarzyło, gdybym była sama z dziećmi w domu? Przecież gdyby coś mi się stało, one nie wiedziałyby, co zrobić. – Czułam, jak moje serce znowu przyspiesza.
– Anita, uspokój się, jakby były dzieci, to nic takiego by się nie wydarzyło. To tak nie działa. Poza tym nic by ci się nie stało, bo atak paniki to nie zawał serca, to epizod lęku. Przez ostatnie miesiące żyłaś w ogromnym napięciu. Tłumaczyłam ci już, że rozwód to jedno z najbardziej stresujących wydarzeń w życiu człowieka. Musiałaś wszystko zmienić, przemodelować… Nie mówiąc już o całej tej sytuacji z Dominikiem.
Sam dźwięk jego imienia wywołał nieprzyjemny dreszcz. Przypomniałam sobie wyraz jego twarzy i pełen pogardy wzrok. Nawet Marcin, kiedy dowiedział się o naszym romansie, nie patrzył na mnie z taką nienawiścią. Dla Dominika byłam uosobieniem zła. Byłam tą kobietą, która wykorzystała go, zabawiła się z nim i zostawiła jak zużytą zabawkę. Taką mnie zapamiętał. Nienawidził mnie, brzydził się mną, a ja nie mogłam nic zrobić. Wyrzekłam się uczucia, żeby go chronić. Wyrzekłam się, wiedząc, że tylko tak dam mu szansę na normalną młodość, studia i życie, o jakim zawsze marzył, zanim rozpoczęła się nasza relacja.
– Dominik nie ma z tym nic wspólnego – odpowiedziałam.
– Proszę cię, Anita.
– Przestań, błagam – przerwałam Ance w pół słowa. – Temat Dominika jest skończony, ten rozdział napisał się sam i nie mam zamiaru do niego wracać. Dominik był katalizatorem wydarzeń, które tak czy siak by nastąpiły, może nieco później, może w nieco innych okolicznościach, ale i tak by do nich doszło – wyjaśniłam.
– A jak z Marcinem? Jest stabilizacja? – Anka, słysząc, że nie mam ochoty rozmawiać o Dominiku, zmieniła temat.
– Raczej totalna destabilizacja – westchnęłam zrezygnowana.
O ile na początku wydawało mi się, że mamy to przegadane, przemyślane i ustalone, o tyle każdy kolejny dzień odsłaniał to, czego zarówno w terapii, jak i na sali sądowej widać nie było. Kilka miesięcy przed ogłoszeniem wyroku Marcin zaczął się spotykać z Izą, koleżanką z firmy. Mimo że widziałam, że chce mi zrobić na złość i pokazać, że on też może z kimś być, to cieszyłam się, że wreszcie zajmie się czymś innym niż ja i moje błędy. Tymczasem docierały do mnie szczątkowe informacje od znajomych znajomych, rodziców Marcina, że Izabela to niejedyna partnerka mojego, jeszcze nie byłego wtedy, męża. Co jakiś czas podsyłano mi zdjęcia i relacje, które zamieszczał w serwisach społecznościowych. Niektórzy z nieszczerą troską pytali, czy się rozstaliśmy, inni udawali zdziwionych, mówiąc, że myśleli, że to ja jestem bohaterką zdjęć. Starałam się nie reagować, nie wdawać w dyskusję i nie robić szumu większego, niż to konieczne. Cały czas w głowie miałam dobro dzieci. Nie chciałam, żeby Antek i Zośka oberwali rykoszetem, bo ich rodzice nie potrafią z godnością i dojrzałością się rozstać. Poza tym nie mieszkaliśmy już razem, Marcin wciąż dzielił życie między Polskę a Holandię, a czas w kraju starał się podporządkować ojcowskim obowiązkom. Martwiło mnie, że w drugim domu dzieci będą mieć styczność z licznymi koleżankami tatusia.
– Zamieszkał z Izą. Tyle wiem od jego matki – dodałam.
– Ale to coś poważnego? – Anka nie kryła zdziwienia.
– Cholera go wie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Dzieci mówiły, że ciocia Iza była z nimi przez cały weekend i że się super bawili.
– Jedna wielka, szczęśliwa rodzina – skwitowała z ironią moja przyjaciółka.
– Taaa… Plus jest taki, że Papieska uważa, że dzieci naprawdę świetnie zniosły nasze rozstanie i odnalazły się w nowej rzeczywistości. Dobrze, że od razu nas do niej wysłałaś – powiedziałam z wdzięcznością.
– Magda Papieska to chyba najlepsza psycholożka dziecięca, jaką znam. Jeśli ona mówi, że jest dobrze, to możesz odetchnąć. Poza tym wiesz, wasze rozstanie naprawdę było spokojne.
– No nie wiem, Anka, nie chcę ci przypominać, ile razy zdrapywałaś mnie z podłogi – wspomniałam.
– Uwierz mi, w swoim życiu miałam na terapii setki ludzi w procesie rozstania. Wasze było szybkie, sprawne i bezbolesne.
To prawda. Anka miała rację. Zrobiliśmy z Marcinem wszystko, by ratować zgliszcza związku, jakie zostały po moim romansie. Terapia par uświadomiła nam jednak, że proces rozstawania rozpoczął się na długo przed moim skokiem w bok. I prawdę mówiąc, nigdy nie pasowaliśmy do siebie, nigdy nie dzieliliśmy wspólnych pasji, nie potrafiliśmy zbudować między nami więzi przyjacielskiej. Byliśmy totalnie różni, mieliśmy inne temperamenty, inne potrzeby. Dodatkowo dla Marcina terapia okazała się czymś więcej – zaczął na nowo odkrywać siebie samego. Wieloletnie zamknięcie w świecie cyfrowym zabiło w nim marzenia – o podróżach, odkrywaniu świata, poznawaniu ludzi. Pamiętam taką sesję, kiedy mieliśmy napisać na kartce, za co lubimy siebie samych i siebie nawzajem. To chyba był największy przełom w tej terapii. Okazało się, że moje widzenie Marcina z jego autoprezentacją nie miało wiele wspólnego, jakbyśmy pisali o dwóch różnych mężczyznach. On lubił siebie za odwagę, spontaniczność, przebojowość, a ja widziałam w nim spokój, stabilizację i przewidywalność. On uważał się za odkrywcę, ja widziałam w nim domatora. On w swoich oczach był poszukiwaczem przygód i doznań, w moich pracoholikiem ceniącym rytm. Pamiętam nawet, jak z rozbawieniem stwierdziłam wtedy, że czuję się oszukana, bo wyszłam za kogoś zupełnie innego. Marcin wówczas powiedział, że zawsze taki był, tylko tego nie dostrzegałam. W jego wspomnieniach to moim celem było założenie rodziny, a dodatkowa presja ze strony jego rodziców sprawiła, że poddał się tej narracji, bo myślał, że w jego wieku tak się powinno, tak trzeba. I tak dwoje zupełnie niepasujących do siebie ludzi, którzy nawet nie za bardzo się znali i przyjaźnili, założyło rodzinę. To nie mogło się udać.
– Tak czy inaczej, z tego, co wiem, Marcin zamieszkał z Izą. Ona lata z nim do Amsterdamu i wybaczyła mu, że na początkowym etapie ich związku był nie do końca wierny – skwitowałam.
– Poszukiwacz i odkrywca? Tak się chyba opisał, nie? – zadrwiła moja przyjaciółka. Zaczęłyśmy się śmiać.
– Ania, dzięki za rozmowę, czuję się znacznie lepiej. – Spojrzałam z czułością w ekran telefonu.
– Dbaj o siebie i nie daj się zwariować. Wszystko się powoli ułoży. Dzieci są z Marcinem?
– Nie, przez najbliższe dwa tygodnie jest w Holandii. Dziś są z moją mamą, ze względu na sprawę rozwodową, a jutro rodzice Marcina zabierają ich na tydzień nad morze.
– No tak, wakacje. – Anka klepnęła się w czoło, jakby doznała olśnienia.
– Nie przypominaj mi, w przedszkolu było łatwiej, a teraz przez dwa miesiące muszę rzeźbić w gównie, żeby organizować im czas i nie zwariować. – Przewróciłam oczami. – Koniec gadania, zbieram się, Anka, doszłam do domu. Dziękuję za tę rozmowę! Kocham cię.
– Ja bardziej! – Przyjaciółka zbliżyła usta do kamerki telefonu i przesłała mi wielkiego całusa.
Rozłączyłam się i włożyłam telefon do nerki, zapiętej wokół pasa. Świeciło lipcowe słońce. Było idealnie ciepło. Przymknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i powiedziałam na głos:
– Dasz radę, Anita, dasz radę.
Jadąc do mamy, słuchałam podcastu, w którym dwie rozmówczynie dywagowały na temat wpływu relacji wypracowanej z matką w okresie wczesnodziecięcym na późniejsze życie człowieka i jego kontakty z innymi ludźmi. Jedna z kobiet opowiadała o japońskiej metodzie wychowywania dzieci, która opiera się na budowaniu niezwykłej więzi z matką w pierwszych trzech latach życia dziecka. Ten szczególny rodzaj relacji jest określany słowem AMAE, które nie ma nawet dokładnego odpowiednika ani w języku angielskim, ani w polskim. To uczucie – amae – oznacza wiarę dziecka w bliskość i troskę matki, a także jej natychmiastową reakcję na potrzeby malucha. Zdaniem Japończyków tylko taki model wychowania pozwala na wykształcenie się w człowieku bezpiecznego stylu przywiązania, który da solidne fundamenty na przetrwanie w trudnej, japońskiej kulturze. Zaczęłam się zastanawiać nad swoim dzieciństwem i najważniejszymi, pierwszymi trzema latami życia. Jak mam być normalna? Ojciec umarł, jak miałam półtora roku, matka wpadła w ciężką depresję i wylądowała na leczeniu, a mnie wychowywały babcie. Amae jak nie wiem co. Uśmiechnęłam się gorzko i pomyślałam o moich dzieciach i o tym, jak ich dzieciństwo różniło się od mojego. Przez pierwsze lata nie odstępowałam ich na krok, byłam na każde zawołanie, obecna, wspierająca, biczująca się za każdą decyzję.
– Przynajmniej przygotowałam ich na trudne czasy życia w rozbitej rodzinie – powiedziałam na głos i zaczęłam szukać miejsca parkingowego.
Moja mama była zupełnie inną babcią niż jej mama. Babcia Marysia poświęciła mi całą jesień życia. Wychowywały mnie razem z babcią Helą. Moja mama była dostępna, chętna do uczestniczenia w życiu wnuków, ale z zachowaniem granic. Szanowałam to i nie nadużywałam dobroci, choć – muszę przyznać – po moim rozstaniu z Marcinem spędzała z Zośką i Antkiem zdecydowanie więcej czasu. Sama też inicjowała kontakt i zabierała ich do siebie.
Drzwi do mieszkania otworzyły się, zanim zdążyłam zapukać.
– Cześć – powiedziała ściszonym głosem mama. – Dzieci oglądają bajkę, chodźmy pogadać, zanim zupełnie rzucą się na ciebie.
Uśmiechnęłam się i pocałowałam ją w policzek. Weszłyśmy do domu, zwinnie przemykając obok salonu. Zerknęłam tylko, jak dzieci leżały na dywanie w otoczeniu poduszek i z zaciekawieniem wpatrywały się w szklany ekran telewizora.
Mama spojrzała na mnie pytającym wzrokiem.
Wzruszyłam ramionami.
– Po wszystkim – skwitowałam, nalewając wody do szklanki.
– A Marcin?
– Jak to Marcin, uśmiechnięty i zadowolony. Mamy teraz siedem dni, by złożyć wniosek o uzasadnienie, czego ani ja, ani on robić nie zamierzamy, więc za tydzień rozwód się uprawomocni. Jak wam minął dzień? – zapytałam, zachowując ściszony ton.
– Wyśmienicie, byliśmy na targu, kupiliśmy ostatnie chyba w tym sezonie truskawki, potem plac zabaw, lody, zjedli obiad i teraz oglądają bajkę, a ja mam czas, żeby przypomnieć sobie, jak się nazywam – zaśmiała się. Byłam wdzięczna, że mama nie drążyła tematu i nie zadawała pytań pomocniczych. Dzisiejszy dzień wystarczająco mocno zmiótł mnie z powierzchni, nie potrzebowałam dodatkowych wrażeń.
– To jest sprawiedliwość dziejowa, ze mną nie chodziłaś na place zabaw – zauważyłam, rozkładając ręce.
– Karma wraca, masz rację. – Mama nawet nie starała się zaprzeczyć. – Na pewno jest okej? Wyglądasz, jakby cię czołg przejechał – powiedziała.
Zaśmiałam się.
– Zabawne, bo użyłam dziś tego samego określenia w rozmowie z Anką. Wyglądam, jak się czuję – skwitowałam.
Mama patrzyła na mnie wyczekująco, niewerbalnie domagając się wyjaśnienia.
– Chyba organizm zaczyna się buntować i stres odciska piętno na moim zdrowiu. Myślałam dziś, że mam zawał.
– Domyślam się, że twoja obecność tu świadczy o fałszywym alarmie – powiedziała zdecydowanie za głośno mama. Obie w napięciu spojrzałyśmy w stronę salonu, żeby sprawdzić, czy dzieci to usłyszały.
– Mówię przecież, że MYŚLAŁAM, że mam zawał – powiedziałam, wyraźnie artykułując każdą z liter. – Dostałam ataku paniki, straszne uczucie. – Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie.
Mama się zamyśliła.
– Serce chciało ci wyskoczyć z klatki piersiowej i myślałaś, że umierasz? – zapytała, jakby doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co mnie spotkało.
Przytaknęłam.
– Gena nie wydłubiesz – skwitowała.
Spojrzałam na nią pytająco.
– Po śmierci twojego ojca cierpiałam na bezsenność. Im bardziej byłam zmęczona i niewyspana, tym większy stres czułam. Im bardziej się stresowałam, tym gorzej sypiałam. To było błędne koło. Miałam stany lękowe trwające godzinami, bałam się wychodzić z domu, bałam się jeździć tramwajem czy autobusem, wyjście do sklepu to był wyczyn. Przestałam chodzić do kościoła, bo tłum ludzi powodował u mnie ogromny lęk… – wspominała. Spojrzałam na mamę zaskoczona.
– Nigdy mi o tym nie mówiłaś – powiedziałam niemalże z wyrzutem.
– Nigdy nie pytałaś – zripostowała.
– No ale przecież babcie mówiły, że miałaś depresję.
– Tak, ale depresja chyba nastąpiła w konsekwencji tej nerwicy. Wiesz, kiedyś nie było psychiatrów i psychoterapeutów. Znaczy byli, dla czubków, jak zwykło się mówić. Mnie kolega ojca przepisał oxazepam i tyle. Faszerowałam się więc lekami na uspokojenie, żeby móc jakkolwiek funkcjonować.
– No ale to nie leczyło objawów, tylko skutki – stwierdziłam.
– Właśnie – odpowiedziała mama. – Byłam na zwolnieniu, bałam się wychodzić z domu, bałam się zajmować tobą, bo myślałam, że umrę, kiedy będziemy same, i tobie stanie się krzywda, aż w końcu moja koleżanka oddziałowa wysłała mnie na psychiatrię, a tam stwierdzili, że potrzebuję leczenia. – Mama odwróciła się, żeby zalać herbatę.
– Jak wyglądało to leczenie? – zapytałam nieśmiało.
– Dwa tygodnie na oddziale psychiatrycznym w latach osiemdziesiątych, możesz więc sobie wyobrazić. Faszerowali mnie lekami, długo spałam, miałam jakieś spotkania, rozmowy. Szczerze mówiąc, niewiele pamiętam z tego okresu, wyparłam to – skwitowała.
– Rozumiem. – Zamyśliłam się. – No ale objawy potem minęły? – dodałam po chwili.
– Wyszłam z depresji, rzuciłam się w wir pracy i zaprzyjaźniłam się z lekami na uspokojenie – odpowiedziała, wzruszając ramionami.
Patrzyłam na nią nieobecnym wzrokiem. Czy mnie też to czeka? Będę tak długo mieć nerwicę, aż wpadnę w depresję i tak mi już zostanie do końca życia?
– Ale nie martw się, teraz są lepsze czasy dla czubków – powiedziała z zawadiackim uśmiechem, który od razu odwzajemniłam. – Możesz pójść do lekarza, wziąć leki, zacząć terapię, masz całe mnóstwo możliwości.
– Dzięki, mamo, że podzieliłaś się ze mną tą historią. – Podeszłam do niej i się przytuliłam. Stałyśmy tak przez chwilę, milcząc.
Ostatnie dwa lata były przełomowe dla naszej relacji. Mogłam śmiało powiedzieć, że na nowo zyskałam mamę. Stałyśmy się sobie bliskie, często rozmawiałyśmy, radziłyśmy się siebie, dotychczasowa sucha i formalna relacja przerodziła się w prawdziwą więź między matką a córką. To był zdecydowanie najlepszy skutek uboczny mojego romansu.
– Mama! – W drzwiach kuchni pojawiła się roześmiana Zosia. Tuż za nią przybiegł Antek. W ostatnim czasie wyrównali się wzrostem i wyglądali jak równolatki.
– No dzień dobry. – Podeszłam do nich i mocno ich przytuliłam. – Jak tam było u babci?
– Fajnie – powiedział Antek, wzruszając ramionami.
Coraz częściej zachowywał się jak miniaturka nastolatka, a nie dziecko.
– Było super, mami! Babcia zabrała nas na plac zabaw i na lody, robiliśmy zakupy na targu i gotowaliśmy obiad, a potem znowu jedliśmy lody. – Zosia zawiesiła głos, wypowiadając ostatnie słowo, i z lekką paniką spojrzała w kierunku babci. – Ups, to miała być nasza tajemnica, te drugie lody – powiedziała zawstydzona.
– Daj spokój, Zośka, przecież mama nam głowy nie urwie za jedne małe lody – powiedziała babcia, puszczając oczko do wnuczki.
Zośka się rozpromieniła.
– Jedziemy? – zapytał Antek, lekko znudzony naszą wymianą zdań.
– Jedziemy – odpowiedziałam. – Dajcie mi jeszcze chwilę, ustalę z babcią, co robimy w najbliższym czasie, i się zbieramy do domu. Musimy dokończyć pakowanie przed wakacjami – zauważyłam.
– Możemy jeszcze pooglądać bajkę? – spytała Zosia.
– Tak – odpowiedziałam.
– A czy ja mogę zagrać? – zapytał Antek, wyciągając rękę po mój telefon.
Spojrzałam na niego znacząco i westchnęłam.
– Niech będzie. Ale nie myśl sobie, że to jest jakaś nowa zasada, w dalszym ciągu gramy tylko godzinę i tylko w weekendy, pamiętaj! – powiedziałam, ale syn już dawno zdążył zabrać mojego iPhone’a i zniknąć za kuchennymi drzwiami.
– Na ile wyjeżdżają? – spytała mama.
– Tydzień, ale z rodzicami Marcina to różnie bywa, może się zdarzyć tak, że nagle zdecydują się przedłużyć pobyt, bo będzie piękna pogoda, albo odwrotnie: wrócą szybciej, bo pada deszcz. Nigdy nie wiadomo – odpowiedziałam.
– A jak z Marcinem? Dogadujecie się? – zapytała niepewnie.
Wzruszyłam ramionami.
– Tyle o ile. Prosto z sądu pojechał do Amsterdamu na dwa tygodnie, potem ma zabrać dzieci do domu nad jezioro. Wspominał też o wypadzie do Legolandu z Antkiem, ale nie wiem, czy to konkretny plan, czy tylko takie gadanie.
– No ale nie robi żadnych problemów? – dopytywała mama.
– Nie, skąd. Psycholożka naszych dzieci jasno powiedziała, że one nie są kartą przetargową i w kwestii ich wychowania gramy do tej samej bramki. Zresztą, Marcin jest dobrym ojcem i kocha dzieci ponad wszystko – odparłam bez wahania.
– Wiem, ale małżeństwem już nie jesteście, różnie to może być, jak założy nową rodzinę.
Spojrzałam na nią z zaskoczeniem.
– Myślisz, że chciałby zakładać nową rodzinę? – spytałam zdziwiona.
– A nie? – odpowiedziała pytaniem na pytanie mama i zaczęła pakować naczynia do zmywarki. – Jest młody, przystojny, dobrze zarabia, myślę, że będzie łakomym kąskiem dla niejednej baby.
– No tak, ale ma czterdzieści lat, jest rozwodnikiem z obowiązkiem alimentacyjnym wobec dwójki nieletnich dzieci. Dzieli życie między Polskę a Holandię, a kiedy jest w kraju, spędza czas głównie z dziećmi… Nie wiem, czy to taki łakomy kąsek. Raczej czerstwa buła – zaśmiałam się.
– Nigdy nie wiesz, co facetowi po czterdziestce strzeli do głowy. Kryzys wieku średniego, młodsze dziewczyny, zresztą znasz to z autopsji – powiedziała z lekką złośliwością mama.
– Aua, Brutusie! – zaśmiałam się.
– Tak czy inaczej – kontynuowała mama – wszystko się może jeszcze zdarzyć. Ty też możesz ponownie wyjść za mąż i zechcieć dziecka.
Wybuchnęłam śmiechem.
– Chyba sobie żartujesz! – zaprotestowałam. – Żadnego ślubu i żadnych dzieci. Jedno i drugie mam już odhaczone, dziękuję.
– Nigdy nie mów nigdy – nie dawała za wygraną mama. – W końcu przecież ten twój Romeo skończy studia i wróci do Polski.
Znowu przed oczami stanął mi obraz Dominika w lesie, kiedy się spotkaliśmy.
– Nie! – powiedziałam stanowczo, stawiając granicę. – Z Dominikiem wszystko skończone. Poza tym on mnie nienawidzi.
Mama patrzyła na mnie badawczo.
Wzięłam głęboki oddech.
– Spotkaliśmy się dziś – zawiesiłam głos. – Wróciłam z sądu i poszłam pobiegać. Myślałam, że to złudzenie, że umysł ze mnie drwi. – Uśmiechnęłam się gorzko na samo wspomnienie. – Dominik biegł z naprzeciwka. – Spojrzałam na mamę.
– No i co? – zapytała z wyczekującą miną.
– No i gówno – powiedziałam.
– Anita! Nie mówimy gówno – poprawiła mnie mama.
– Gówno, kupa, nic. Stanęliśmy naprzeciwko siebie, prawie straciłam przytomność z przypływu emocji. Nie wiedziałam, jak mam się zachować. Czy coś powiedzieć, przywitać się, zagadać. Stałam i patrzyłam na niego jak zaczarowana.
– A on?
– Nic, powiedział „hej” i pobiegł dalej. Nawet się nie odwrócił – dodałam ze smutkiem.
Mama milczała.
– No ale czego się spodziewałam po tym, co mu zrobiłam. Mam to, czego chciałam. End of story – dodałam i zaczęłam pakować rzeczy do torebki. – Zbieram się, mamuś, dzięki za pomoc z dziećmi.
– Anita, mam przeczucie, że…
– Nie zaczynaj – przerwałam jej. – Temat jest zakończony. Lecę, widzimy się niebawem.
Tym razem mama odpuściła. Zawołałam dzieci, zabrałam ich plecaki i po krótkiej wymianie czułości ruszyliśmy do domu.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji