29,99 zł
Współczesna baśń ludowa. Horror. Romans. Zauroczenie.
Margot mieszka z mamą na skraju lasu, odkąd tylko pamięta. Po szkole spędza czas w zaciszu swojej chatki i czeka, aż kolejny nieznajomy zapuka do drzwi. Zbłąkani – jak nazywa ich mama – to ci, którzy zeszli ze szlaku i zabłądzili. Mama uwielbia zbłąkanych; częstuje ich winem i otacza troską. A potem zaspokaja nimi swój nienasycony głód, rozdzierając ich ciała na strzępy.
Jednak czasem pożądanie mamy jest silniejsze niż jej niepohamowany apetyt, więc gdy w zamieci śnieżnej na progu ich domu pojawia się Eden – piękna zbłąkana o śnieżnobiałym uśmiechu – Margot musi stawić czoła zmianom.
W tej wyrafinowanej opowieści o dorastaniu debiutantka Lucy Rose zgłębia, jak kobiety tłumią gniew, pragnienia i pierwotne instynkty – a przy tym wydobywa z relacji między matką a córką dosłownie wszystko, aż do ostatniej kropli krwi.
***
Rekomendacja Dakoty Johnson w Teatime Book Club
Oszałamiająca i zaskakująca.Przerażająca i fantastyczna wyobraźnia Lucy Rose jest jej potężną bronią– Benjamin Myers
Współczesna baśń braci Grimm– Susan Barker
Mroczna, a zarazem piękna– „New York Times”
Zjawiskowa i przerażająca Stworzona, by stać się klasykiem– „Washington Post”
Jedna z najbardziej przerażających, najpiękniejszych i zapadających w pamięć książek, jakie przeczytałam– Sarah Brooks
Wyjątkowa, niepokojąca i przełomowa. Nowa generacja horrorów literackich zaczyna się od Lucy Rose– Genevieve Jagger
Mroczna, poetycka, ludowa i pełna odwagi oraz piękna. Niesamowita– Tim Downie
Magnetyczna, potworna opowieść o kobiecości i pożądaniu– Victoria Hawthorne
Niezapomniana, koszmarna historia. Pożarłam ją w całości– Anna Bogutskaya
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 262
Ta książka jest fikcją literacką. Nazwy, postaci, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autorki lub zostały użyte na potrzeby fikcji. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń, miejsc lub osób, żywych lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe.
Copyright © 2025 by Lucy Rose
All rights reserved
First published in Great Britain in 2025 by Weidenfeld & Nicolson,
an imprint of Th e Orion Publishing Group Ltd
Carmelite House, 50 Victoria Embankment, London ec4y 0dz
Przekład
Dawid Świonder
Redakcja
Dominika Rychel
Korekta
Pracownia 12A
Skład i przygotowanie do druku
Martyna Potoczny, Tomasz Brzozowski
Opracowanie e-wydania
Karolina Kaiser,
Copyright © for this edition
Insignis Media, Kraków 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-68352-85-6
Insignis Media S.C.
StoryLight, imprint Insignis Media
ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl
Instagram: @wydawnictwostorylight, @insignis_media
X, TikTok: @insignis_media
Facebook: @Wydawnictwo.Insignis
Dla mojej kotki
(i mojej drugiej najlepszej przyjaciółki)
W swoje czwarte urodziny wyciągnęłam z odpływu sześć odciętych palców.
Wanna wokół otworu była pożółkła, a na zakrzywieniu miała kolor brzoskwiniowy. Identyczny z odcieniem mojej skóry. Mleczny z domieszką maślanego, taki, jaki pojawia się na obrzeżach siniaka. Na szklanej ściance widniały plamy po zaschniętej wodzie. Ściany i fugi pokrywała czarna pleśń. Łazienka była mała, a w kątach przy suficie wisiały pajęczyny i widać było plamy wilgoci oraz siateczkę cienkich pęknięć.
Chciałam polizać te czarne pleśniowe plamki na ścianie. Miałam nadzieję, że będą smakować tak, jak pachniały – jak nadgniłe jeżyny lub krople deszczu wpadające do błotnistej kałuży.
Pierwszy wyciągnięty palec miał na paznokciu łuszczący się fioletowy lakier. Paznokieć drugiego był niepomalowany, ale za to krótki, obgryziony, o nierównej krawędzi. Powiodłam po niej opuszkiem palca. Kiedy spojrzałam do odpływu, pozostałe palce tkwiły zbyt głęboko, by móc cokolwiek stwierdzić o tych, do których należały.
Wiedziałam jedynie, że w pewnym momencie pojawili się u nas nieznajomi, a mama chętnie ich ugościła. Wśród nich była co najmniej jedna dziewczyna z polakierowanymi na fioletowo paznokciami i schludnie ubrany chłopak, który z nerwów obgryzał paznokcie.
Najbardziej denerwował się przy mamie, patrzył na nią wielkimi oczami, był spięty. Oddalili się za bardzo od głównej drogi i skończyli tutaj – zaplątani we włosy tkwiące w naszym odpływie.
Dziewczyna bardzo polubiła mamę. Zanim została zredukowana do tych kilku palców leżących u moich stóp, mama wzięła ją do salonu, gdzie częstowała ją winem i przy dźwiękach muzyki puszczanej ze starych kaset tańczyła z nią aż do zmroku.
Wino mieszałyśmy ze startym szalejem. Pilnowałyśmy dawki, tak aby odurzyć pijących, ale by nie zaszkodzić sobie, kiedy ich później konsumowałyśmy. Mama mówiła, że to taki czar, dzięki któremu się uspokajali i zasypiali, a ich oddech zwalniał do minimum.
Chłopak nie zajmował dużo miejsca. Siedział, patrząc, jak mama powoli rozbiera dziewczynę. Wsunęła kościsty palec pod ramiączko jej koszulki i je zsunęła. Następnie całowała jej obojczyk, zostawiając na skórze krzywe ślady szminki. Zapewne wyobrażała sobie przy tym, jak będzie smakować po usmażeniu. Mama mówiła, że uwielbia przygarniać zbłąkanych – i właśnie tak im to okazywała.
Dziewczyna tańczyła, podczas gdy mama zdejmowała z niej kolejne części garderoby. Patrzyły sobie w oczy. Po tym właśnie poznawałam, że mama jest głodna. Wyjaśniła mi, że dobry posiłek musi czuć się szczęśliwy, zanim zostanie skonsumowany. Inaczej mięso będzie niesmaczne.
„Jesteśmy tym, co jemy” – powtarzała mama. Zastanawiałam się, czy sprawianie, by czuli się kochani, rzeczywiście jest warte zachodu, skoro ostatecznie i tak ich rozczłonkujemy.
Wcisnęłam palec z pomalowanym na fioletowo paznokciem z powrotem do odpływu. Sunęłam opuszkami wzdłuż pokrywających ścianę czarnych kropeczek pleśni. Były ciemne jak węgiel. Narysowałam w ten sposób diabelski młyn i okręt piracki. Kiedy spojrzałam ponownie na swoje poczerniałe dłonie, poczułam, że muszę sprawdzić, jak smakuje pleśń. Wsunęłam więc palce do ust – owa szarawa czerń, o której marzyłam, miała taki sam ziemisty posmak jak wyschnięte jeżyny. Czarna pleśń prawdopodobnie pełzła w dół mego gardła, zostawiając małe ciemne punkciki na moich płucach.
Żałuję, że tata nie może zobaczyć tego bałaganu. Odszedł dawno temu i nie wiedziałam, czy kiedykolwiek wróci.
Wieczór spędziłam, pomagając mamie gotować wywar z kości.
Mama upiekła tyłek zdenerwowanego chłopaka na wolnym ogniu, skrapiając co jakiś czas pieczeń olejem. Po oskórowaniu wyjęła z niego swoje ulubione organy, a potem pokroiła ciało i zamroziła niewykorzystane części na później. Kiedy danie było gotowe, posiliła się w zaledwie kilka minut, wylizując talerz do czysta. Jadła szybko i łapczywie, a gdy skończyła, ułożyła się przy kominku. Śniła, sycąc się zapachem płonącego drewna. Po porządnym posiłku zawsze robiła się senna. Choć dym i popiół zmatowiły jej włosy, wyglądała pięknie, gdy spała.
Mieszkałyśmy w małym domku pokrytym tynkiem kamyczkowym. Składał się z łazienki, dwóch sypialni i salonu połączonego z kuchnią. Przed kominkiem stała sterana stara kanapa. Towarzystwa dotrzymywał jej wiekowy telewizor, który śnieżył, ilekroć zmieniało się kanał. Na górze obudowy miał przyklejoną taśmą antenę, skierowaną ku oknu. Po przeciwnej stronie pomieszczenia znajdowały się szafki kuchenne i mały stolik na trzy osoby. Może cztery, jeśli się ścisną. Fotografie i pamiątki były tu rzadkością. Na ścianach widniały ślady po oprawionych w ramki zdjęciach. Było jednak lustro, które mama zawiesiła na małym haczyku. Uwielbiała się w nim przeglądać.
– To już cztery lata, od kiedy stąd wyszłaś – szepnęła, gładząc palcami swój brzuch i delektując się zapachem czerwonego wina w kieliszku. – Jak ten czas szybko leci… – Przyłożyła kieliszek do ust i przechyliła. Pochłonęła trunek do ostatniej kropli. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – szepnęła do siebie.
Ja jeszcze jadłam. Na krawędzi mojego talerza wciąż leżały resztki nerwowego chłopaka. A obok nich kapusta i marchewka, dzięki którym nie było mu zimno. Mama upiekła nawet ziemniaki i Yorkshire pudding podany z sosem. Nerwowy chłopak był najsmaczniejszym, jakiego dotąd jadłam – jeszcze nigdy nie dostałam tak wspaniałego prezentu na urodziny. W smaku w ogóle nie czuć było jego zdenerwowania. Jeśli jednak przeżuwałam kęs zbyt długo, robił się mętny i twardy, jak gdyby nie chciał przebywać w moich ustach i wolał, bym wypluła go z powrotem na talerz.
Małą kostką usunęłam kawałek mięsa spomiędzy dwóch przednich zębów. Kiedy opadł mi na język, nie miał już smaku. Był jedynie twardy.
Otoczone głuszą wyczekiwałyśmy całymi dniami, aż nieznajomi sami nas znajdą. Niekiedy wieczorami zasypiałam do szumu nielicznych samochodów mknących w oddali. Lubiłam, kiedy światła ich reflektorów przebijały się przez zasłony. Te noce były przyjemne. Zasypiałam wtedy szybko i śniłam o królikach i ich młodych. Raz przyśniło mi się, że wzięłam nóż mamy i poszłam do nory, w której przebywały nowo narodzone króliczki. Problemy z zaśnięciem miałam tylko w noce ciche i ciemne – kiedy brakowało warkotu silników, grzmotów burzy i świateł.
Stroniłyśmy od ludzi. Przy naszym prowincjonalnym domku biegła cicha, rzadko uczęszczana droga. Częściowo zasłaniały ją drzewa porastające okolicę, a do tego pokrywały ją dziury, które szybko zmieniały się w kałuże.
Kiedy mama miała dobry humor, opowiadała mi bajki na dobranoc. Czasami mówiła o drzewach.
„Olbrzymy zasadziły tu drzewa, żeby chronić nas przed światem, maleńka”.
W dniu przed moimi jedenastymi urodzinami rozległo się pukanie do drzwi. Akurat kiedy kolacja była już gotowa. Mama zrobiła skromne, choć mięsne danie. Nie mogąc się doczekać, by zacząć jeść, podała lekko niedogotowany posiłek. Mięso w postaci małej nerki o rubinowym kolorze smakowało zgnilizną. Oprócz niego były też fasola i chrupiące gofry ziemniaczane, które mama wyłowiła z dna zamrażarki. Wzięłam swój talerz i usiadłam na dywanie przed telewizorem, rozdrabniając gofra i układając kupki z fasolek.
Wtedy rozległo się pukanie. Uśmiechając się po raz pierwszy od tygodni, mama syciła się pogłosem, jaki po sobie zostawiło. Wyszczerzyła się i zgrzytnęła pożółkłymi zębami. Nie będzie już musiała chodzić głodna. Podobnie jak ja.
– Maleńka, dwóch zbłąkanych zjawiło się u naszych drzwi. Zagrzejesz wodę i włączysz bojler? Muszą się dobrze ogrzać. – Zawsze przemawiała łagodnym tonem, gdy w pobliżu znajdowali się nieznajomi. Zupełnie jakby chciała w ten sposób zamaskować to, jak daleko było naszemu domowi do przytulnego schronienia. Wszak tu i ówdzie przeciekał dach, wypełniając pordzewiałe garnki deszczówką. Migotały nieosłonięte abażurami żarówki, a na łóżkach próżno było szukać miłej w dotyku pościeli, która dawałaby poczucie wygody i bezpieczeństwa. Nam wystarczyły gołe poduszki i szorstkie koce.
Upuściłam widelec na talerz i podeszłam do szafki kuchennej, w której mieścił się bojler. Kiedy go włączyłam, obudził się z rykiem, a rury w ścianie zaczęły szczękać. W tym samym czasie mama odchrząknęła i uśmiechnęła się rozbrajająco. Otworzyła drzwi, aby powitać nowych zbłąkanych, którzy zboczyli z leśnych ścieżek. Przyjrzałam się im. Dwaj młodzi mężczyźni, jeden w okrągłych okularach, drugi ze spierzchniętymi ustami. Obaj przemoczeni do suchej nitki. Gdy tylko przekroczyli próg, ze zmęczenia padli na kolana, robiąc wokół kałuże. Wyglądali na głodnych i zziębniętych. Mama zaprosiła ich do środka i z uśmiechem posadziła na kanapie.
Dotknęła ich kolan palcami. Kiedy podeszłam bliżej, wyłaniając się zza niej, oni jakby w ogóle mnie nie zauważyli. Pragnęli jedynie dotyku palców mamy na swojej skórze. Wtedy zrozumiałam, że chociaż dorośli patrzą na dzieci, tak naprawdę wcale ich nie widzą. Dostrzegają jedynie ciało bez umysłu. Istotę, która robi to, co jej się powie. Która zrozumie wszystko, gdy będzie starsza.
Mama odesłała mnie do naszej sypialni i zamknęła drzwi. Dzieliłyśmy ją, odkąd odszedł tata. Spałyśmy osobno na ustawionych po bokach okna pojedynczych łóżkach o ramach z kutego żelaza.
Stary podwójny materac mamy i taty gnił gdzieś, wyrzucony przy drodze. Od tamtej pory sypialnia rodziców pozostawała zamknięta i pusta – z wyjątkiem gołej ramy łóżka. Pomieszczenie to było desperacko spragnione ludzkiego dotyku, który dostawało tylko wtedy, kiedy zjawiali się u nas zbłąkani. Cuchnęło w nim zgnilizną, a drewnianą podłogę pokrywały ślady po ostrzu noża i rudawobrązowe plamy krwi.
Mama zawsze raczyła przybyszów opowieściami ludowymi. Również teraz słyszałam przez drzwi jej szept. Robiła to, żeby ich uspokoić. W ten sposób osłabiała ich czujność i sprawiała, by nam zaufali. Zbłąkani uwielbiali opowieści.
Byli różni. Niektórzy szukali pomocy, bo rozbili się autem. Nie wiedzieli jednak, że mama miała zwyczaj zostawiania gwoździ i szkła na drodze, ilekroć wychodziła z domu. Inni przychodzili zapytać o drogę, gdy gubili się w tutejszej gęstwinie, nie spodziewając się, że to właśnie w niej dokonają swojego krótkiego żywota. Mama już na pierwszy rzut oka potrafiła rozpoznać, z jakiego rodzaju zbłąkanymi ma do czynienia – dostrzegała to w ich duszy.
Tym, co łączyło ich wszystkich, było poczucie ulgi, którego doświadczali, odnajdując nasz mały domek skryty pośród drzew. Widzieli w tej skromnej, pokrytej kamyczkami budowli swoje schronienie. Czuli się zagubieni i właśnie to uczucie ich do nas przywodziło.
Usłyszałam pstryk włączanego magnetofonu i głuche puknięcie otwieranego wina. Wcześniej mama miała problemy z mężczyznami, ale teraz wiedziała już, jak sobie z nimi radzić. Nauczyła się sprawiać, by czuli się niezwyciężeni. By wydawało im się, że to oni kontrolują sytuację. „Mężczyźni głupieją, gdy czują się potężni, maleńka. Stają się wtedy nieuważni”.
Tamtej nocy nie krzyczeli wiele. Widocznie nie trwało to długo.
Mama była kiedyś zakochana w tutejszym leśniczym. Zawsze chodził ubrany na zielono. Nosił nóż przypięty do uda, a buty wojskowe miał zawiązane na podwójną kokardkę. Odwiedzał mamę, kiedy jego córka wracała do domu ze szkoły – wtedy jego żona była najbardziej zajęta. Zjawiał się u nas zawsze z twarzą pokrytą plamkami ziemi, która przyklejała mu się podczas jazdy quadem po lesie. Początkowo myślałam, że te plamki to piegi. Kiedy jednak otarłam mu policzek, zniknęły. Policzyłam każdy ślad. Ziemia kruszyła mi się na dłoni, zmieniając się w piasek.
Leśniczy miał duże i szorstkie ręce. Mięsistymi palcami wtarł mi ziemię, którą zebrałam, w linie pokrywające moje dłonie. Lubił trzymać mnie za rękę. Uśmiechał się ciepło, kiedy nasze palce się splatały. Porównywał rozmiar naszych rąk, przykładając swoje do moich. „Zapomniałem, że jestem olbrzymem” – stwierdził któregoś razu. „Wiedziałaś, że olbrzymy śpią pod wzgórzami? Jeśli się dobrze przyjrzysz, zobaczysz, jak unoszą się i opadają w rytm ich oddechów”.
Córka leśniczego miała na imię Abbie. W szkole siedziałyśmy obok siebie, ale ona nie wiedziała, że jej tatko odwiedza moją mamę, z którą spędza czas w ciemnych zakamarkach naszego domu. Jego żona też nie wiedziała. Obie żyły w błogiej nieświadomości nowych wspomnień, które wspólnie tworzyli mama i leśniczy. Zarówno w cieniu, jak i w słońcu. Gdziekolwiek mieli ochotę.
Pewnego wiosennego dnia, kiedy siedziałam przed domem, usłyszałam, że rozmawiają w kuchni. Obserwowałam plujkę pospolitą, która raz za razem próbowała przebić głową szybę okna. Musiała być zmęczona po całym dniu takiej harówki. Choć słowa mamy ginęły w szumie wiatru, dolatywały do mnie dźwięki, które obydwoje z siebie wydawali. Przypominały euforyczne i leniwe echo. Kiedy zajrzałam do środka przez uchylone drzwi wejściowe, zobaczyłam ich złączonych ze sobą na stole kuchennym. Jęczeli, a nogi stołu skrzypiały o podłogę. Poruszali się naprzemiennie w tył i w przód. Mama leżała na blacie, a jej głowa zwisała odchylona z krawędzi. Ubrana była w niedzielną sukienkę i miała obnażone piersi. Tata nie byłby zadowolony, ale jego już nie było. Ukrywał się w miejscu, do którego nie miałyśmy dostępu.
W naszym domu łatwo było poruszać się w sposób niezauważony. Dlatego weszłam do środka i idąc przy ścianie, minęłam naszą sypialnię i salon, po czym skierowałam się do kuchni znajdującej się w dalszej części domu. Tam zastałam ich sklejonych ze sobą na stole.
Mama powiodła dłońmi po ramionach mężczyzny i splotła z nim palce. Na twarzy leśniczego zagościł szelmowski uśmieszek. Miał szeroko otwarte oczy, a jego policzki pokrywał rumieniec. Mama ciężko dyszała, ale nie traciła kontroli. Krzyknęła po raz ostatni, a zaraz po niej on zrobił to samo. Kiedy się od niej odsunął, zapięła sukienkę i przygryzła wargę. Leśniczy stanął przy oknie i odetchnął. Promienie słońca padły na jego skórę. Krople potu skapywały mu z czoła na uda. Mama wstała i objęła go, gładząc palcami biodra mężczyzny.
– Jeszcze nigdy nie czułam czegoś takiego – oznajmiła, ale ja wiedziałam, że nie kocha go tak, jak jej się wydaje. Bo kochała już innych przed nim. Nie do końca zbłąkanych. Nie całkiem przybyszów, którzy wkrótce odchodzili. Ludzi, którzy zaspokajali mamę, podczas gdy ona czekała na kolejne zauroczenie. Miała w sercu dziurę, której nie dało się zapełnić. A z każdym kolejnym dniem dziura ta stawała się coraz większa.
Leśniczy odwrócił się ku niej i położył jej dłoń na swoim policzku.
– Pragnę cię – szepnął, jednak jego słowa zabrzmiały dziwnie pusto. Jakby powiedział je nie do końca na serio. Zastanawiałam się, czy był równie niestały w uczuciach jak ona. Jego oddech musnął niesforne kosmyki włosów mamy, które opadły jej na policzki.
Spojrzała mu w oczy i ruszyła, prowadząc go za sobą. Gdy przechodziła obok, odsunęła mnie, jakbym była niczym. Weszli do naszej sypialni, a on zamknął za nimi drzwi.
Próbowałam zapamiętać imię leśniczego, ale jakoś nie byłam w stanie go wymówić.
Ochrypłe krzyki mamy niosły się po naszym domu jak dźwięki piosenki. Podłoga z kolei skrzypiała niczym ropucha.
Spojrzałam w stronę lustra wiszącego na ścianie salonu. Było stare i brudne, pokryte plamkami. Widząc swoje odbicie, dostrzegłam niedogodność, którą dla wszystkich byłam. Zawsze pod nogami. Jasnozielone oczy, przez które tak trudno było mi skrywać uczucia. Miałam wyraźne przestrzenie między krzywymi i nachodzącymi na siebie zębami. Byłam brzydkim dzieckiem, a najbrzydsze we mnie było moje wnętrze. Może byłam odmieńcem. Albo czymś jeszcze gorszym.
Kiedy mama skończyła z leśniczym, ten doprowadził się do porządku, zapiął swoje spodnie moro i przemył wodą zaczerwienioną twarz, po czym wyszedł z uśmiechem zadowolenia. Wrócił do swojej rodziny, by ucałować żonę i dziecko tymi samymi ustami, którymi całował mamę.
Ta z kolei leżała nago na łóżku, rozmyślając o rzeczach, które lubi w leśniczym. Nie przeszkadzało mu, że jest samotną kobietą. To właśnie dlatego pozwalała sobie cieszyć się nim. Nie był tak spostrzegawczy jak inni. Widział tylko to, co chciał widzieć, i nic poza tym. Ale mama była niestała w uczuciach. Bardziej niż większość ludzi. Jej pragnienia zmieniały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Później, kiedy leżałyśmy przy płonącym kominku, mama powiedziała mi, bym zapomniała o leśniczym i o wszystkich chwilach, kiedy sprawiał, że krzyczała. Wyjaśniła, że uciekł z powrotem do swojej posłusznej żony i bachora. „Tchórz”.
– Ludzie nigdy nas nie zrozumieją, maleńka. – Jej słowa były moją ewangelią. – Nie jesteśmy takie jak oni. Ulepiono nas z innej gliny.
Mama umilkła i wzięła mnie za ręce. Miała ciepłe dłonie. Badałam palcami linie pokrywające jej kciuk.
– Nigdy nas nie zaakceptują.
Tak więc zapomniałyśmy o leśniczym i samotność dopadła nas na nowo.
Wystające z pościeli nitki łaskotały mnie pod kolanami. Podrapałam się paznokciem, ale kiedy dojechałam do uda, wrażenie rozlało się również po górnej części mojej nogi. Skórę pokrywały mi zaczerwienienia – ukąszenia i ukłucia, między którymi widniały białe ślady po drapaniu. Rzadko zmieniałyśmy pościel. Czasami znajdowałam stonogę wijącą się i wspinającą po załomach koca, które przypominały kręte górskie szlaki.
Mama spała z otwartymi ustami. Była dokładnie przykryta i brzmiała jak stary odkurzacz. Jej chrapliwe oddechy kojarzyły mi się z szeptem. Choć nie widziałam jej ust, wiedziałam, że na pewno się ślini. Rano będzie miała mokrą poduszkę.
Niekiedy drzewa całkowicie blokowały nam światło. Mama lubiła spać przy otwartym oknie niezależnie od pory roku. Czy deszcz, czy śnieg, chciała czuć na sobie dotyk natury, który zwykle po długiej nocy spędzonej w zimnie skutkował zaczerwienionym nosem.
Podobnie jak ona owinęłam się szczelnie swoim kocem. Skuliłam się tak, że dotykałam kolanami brody. Pewnego razu powiedziała mi, że jestem jej słodką amonitową skamieliną i tylko ona może mnie wydobyć z ziemi. Od tamtej pory z przyjemnością wracałam do wizji bycia przykrytą warstwami gleby, skał i piasku. Zwinięta w kłębek pod kocem, zacisnęłam mocno powieki. Udawałam, że jestem grzecznie śpiącą amonitową skamieliną – tak jak chciała mama.
Choć wokół panowała ciemność, rozmyślałam o wschodzie słońca. Mama mnie wtedy obudzi, pukając brudnymi paznokciami w moje czoło. Czasami lubiła zostawiać na nim ślad, by następnie ucałować to miejsce, aby się zagoiło.
Na drodze w oddali panowała cisza. Mama spała. Jak zawsze zasypiała szybko i głęboko, chwytając się snów. Czasami mruczała przez sen i drżała, zawinięta w koc. Zastanawiałam się wtedy, o czym śni. Miałam nadzieję, że o miłości. O mnie, o sobie, o zachodach słońca i o korze drzew, która spaja nas wszystkich.
Nie budząc się, mama strąciła z siebie koc. W ciemności jej skóra miała niebieskawy odcień. Albo szary. Zaciskała zęby. Były takie krzywe. Nie myła ich dokładnie, przez co tuż przy dziąsłach pokrywała je gruba warstwa nalotu. Właściwie to myła je rzadko. Zwykle tylko przepłukiwała usta i gardło wodą ze strumienia. Niekiedy malowała się czerwoną szminką, żeby zęby wydawały się ładniejsze.
Mama mówiła, że zęby to jedyna rzecz, którą chciałaby w sobie zmienić. „Choć jestem piękna, maleńka, ludzie nie ufają kobietom o brzydkich zębach. Niektórzy mężczyźni nazywali mnie przez nie dzikuską” – powiedziała kiedyś, unosząc palcami górną wargę, żeby pokazać mi siekacze.
Malowała usta zawsze wtedy, kiedy przyprowadzała do domu mężczyzn. Patrzyłam, jak pokrywa ciemną czerwienią dolną wargę, a potem ukrywałam się za łóżkiem i liczyłam jej ciężkie oddechy pośród skrzypienia naprężających się i rozluźniających sprężyn. Kiedy kończyła z mężczyznami, ci wychodzili z domu, znikając w ciemności. Szminka rozsmarowana na policzku mamy wyglądała jak siniak. Zbłąkani nie byli tacy jak mężczyźni, których pragnęła przy sobie zatrzymać.
Jednak tej nocy byłyśmy same. Mama nie miała umalowanych ust. Spała mocno, a na zewnątrz wiatr cicho poruszał gałęziami drzew. Znowu śniła. Poznałam to po wydobywającym się z jej ust słowotoku, którego nie byłam w stanie zrozumieć. „Mam nadzieję, że jesteśmy razem w gęstym lesie, mamo. Mam nadzieję, że jest gęsty i ciemny i że nikt nas tam nigdy nie znajdzie”.
– Nie mogę spać – szepnęłam mamie do ucha.
Jej oddech zwolnił, a oczy znieruchomiały pod powiekami.
– Która godzina? – spytała, nie otwierając oczu.
– Nie wiem – odparłam.
Uniosła powieki i usiadła.
– Mocno spałam – szepnęła. Wysunęła się spod koców i ujęła moją dłoń. – Chodź. – Kiedy nie mogłam spać, a ona była w dobrym nastroju, chętnie opowiadała mi historie.
Poszłam za nią do salonu. Zaprowadziła mnie do kominka, bym stanęła na rozsypanym przed nim popiele. Żarzące się jeszcze węgielki w palenisku grzały mnie w nogi.
– Słuchasz? – zapytała, zapalając zapałkę, którą następnie przyłożyła do węgielków i kawałków drewna w palenisku.
Kiwnęłam głową, patrząc, jak płomienie robią się coraz większe.
– Miałam jedenaście lat, kiedy po raz pierwszy znalazłam zbłąkanego. Odziedziczyłam zielone oczy po ojcu i jasne włosy po matce. Ale w głębi duszy nie byłam taka jak oni. Zawsze miałam wrażenie, że są inni. Jakbyśmy byli ulepieni z innej gliny. Wydawali mi się tak dziwnie nużący. – Mama pozwoliła, by płomień zapałki zsuwał się coraz niżej ku jej palcom. Choć lubiła wywoływane nim uczucie pieczenia, zacisnęła zęby, gdy znalazł się tuż przy skórze.
Zdmuchnęłam zapałkę, zanim zdążyła się oparzyć. Uśmiechnęła się.
– Lubiłam bawić się w błocie. Miałam wiecznie podrapane kolana. Lubiłam smak własnej krwi, który czułam, wyciągając sobie mleczaki z dziąseł. Robiłam to w szkole, maleńka. Zamykałam się w łazience i wyrywałam po kolei swoje ząbki. Trudno to wyjaśnić. Każda natrętna myśl była jak niezaspokojone pragnienie. Wstrząsałam mleczakami w dłoni, jakby to była grzechotka. Sporo wtedy myślałam o ludziach. Czy moje ciało śpiewałoby tak samo, gdyby nie należało do mnie? Czy zęby innych brzmiałyby tak samo jak moje? – Mama zamknęła oczy, zanurzając się we wspomnieniach. Odwiedzając dawno minioną przeszłość, przybrała łagodniejszy wyraz twarzy. – Taka się już urodziłam, maleńka.
Czekałam, aż przemówi ponownie.
– Wracałam ze szkoły, kiedy pierwszy raz natknęłam się na zbłąkaną. Zauważyłam ją na jednej z bocznych ulic. Podarte rajstopy, obcisła krótka sukienka. Choć miałam zaledwie jedenaście lat, wiedziałam już, że jest zbłąkaną. Tak właśnie postanowiłam ich nazywać: zbłąkanymi. Była nieuwiązana. Nieskrępowana. Jak zagubiona dusza. Zbłąkani to ci bez domu. – Następnie, wspominając tamte chwile, mama wyjaśniła mi, że dom to nie cegły, ściany i dach. To coś w naszym sercu, a zbłąkani to ludzie pozbawieni tego czegoś. Zagubieni.
Oblicze mamy złagodniało jak jeszcze nigdy. Jej szczęki się rozluźniły, a wargi ułożyły w delikatną linię. Tak właśnie wyglądało śnienie na jawie.
– Była zbłąkaną. A do tego była piękna. Miała brązowe włosy, skołtunione i przetłuszczone, jakby nie myła ich co najmniej od tygodnia. Jej usta były spękane, a skóra pełna wyprysków i plamek. I miała takie umęczone spojrzenie. Wyglądała tak ludzko. Gdy się do niej zbliżyłam, poczułam jej zapach. Roztaczała wokół siebie gęstą woń tytoniu. Obserwowałam ją tygodniami. Po szkole wracałam do domu tą samą trasą. Chciałam poznać tę kobietę na wylot. Jej historia musiała stać się moja. Chciałam zasadzić jej oczy w swoim żołądku jak nasiono drzewka owocowego. Mijając ją po drugiej stronie drogi, napięłam mięśnie twarzy, aż się uśmiechnęłam. I tak jak planowałam, ona odpowiedziała tym samym. Oczywiście byłam przekonana, że też się do mnie uśmiechnie. W końcu obserwowałam ją od kilku tygodni. Wiedziałam, co lubi i czego nie lubi. Wiedziałam, że uśmiecha się do dzieci i staruszków. Ale nie przepadała za ludźmi w swoim wieku. Podobnie jak oni nie przepadali za nią.
Usiadłam w popiele i grzejąc się przy ogniu, słuchałam opowieści mamy. Wyobrażałam sobie, że sama chodzę tymi bocznymi uliczkami pośród gęstego dymu.
– Pierwszy raz zagadałam do niej na tydzień przed dwunastymi urodzinami. Byłam więc tylko kilka lat starsza od ciebie. Im bliżej niej podchodziłam, tym zapach tytoniu stawał się lżejszy. Aż poczułam woń migdałów, którymi pachniała ta kobieta. Zaciągnęłam się głęboko. Nie spodziewałam się tego. Pomyślałam, że może jest bardziej skomplikowana, niż to sobie wyobrażałam. Dzień później stanęłam na rogu ulicy, dysząc i płacząc, i powiedziałam jej, że kilka przecznic dalej ktoś wpadł do gruzowiska. Że utknął w jakiejś porzuconej lodówce. Mały chłopiec o jasnych włosach. Dziecko. Mówiłam nieskładnie, z każdym słowem bardziej owijając ją sobie wokół palca. Poszła za mną, a kiedy dotarłyśmy do gruzowiska, uderzyłam ją cegłą w potylicę. – Mama zamilkła na chwilę, nabierając powietrza. – I wtedy zaśpiewała. Dokładnie tak jak planowałam. Jej krzyk był krótki, lecz piękny. Umierała dłużej, niż się spodziewałam. Nie była w stanie mówić, ale kiedy obróciłam ją na plecy, wyraźnie zobaczyłam, o czym myśli. Jej usta drżały, gdy próbowała wydobyć z nich słowa. Oczy miała szeroko otwarte i nabiegłe krwią. Załzawione nawet. Uśmiechnęłam się do niej tak jak wcześniej, słodko i niewinnie. Ale ona nie uśmiechnęła się do mnie. Wsunęłam rękę do plecaka i wyjęłam kątomierz, którym powiększyłam jej ranę. Aż do czoła. Niczym chirurg. Precyzyjnie. Żyła jeszcze, kiedy wetknęłam palce w jej czaszkę, by skosztować mózgu. To była moja pierwsza zbłąkana. Smakowała wybornie, ale smakowałaby jeszcze lepiej, gdyby była szczęśliwsza. Mniej zestresowana i przestraszona. Zjadłam, ile tylko mogłam, sycąc się tym, co czuła, gdy na przemian traciła i odzyskiwała przytomność. Maleńka, ona była jak rzeka, lecz nie rwąca jak Gelt czy Eden. Była powolna i łagodna. Moje palce zbrązowiały od zaschniętej krwi. Czasami myślę, że był to pierwszy raz, kiedy się porządnie najadłam. Byłam pełna. – Mama westchnęła ciężko, gdy ścisnęłam jej dłoń. – Jednocześnie jednak poczułam coś nowego. Przekonanie, że nigdy nie będę miała dość. Zawsze będę pragnąć kolejnego posiłku, niezależnie od tego, kto nim będzie. Kiedy skończyłam, zaciągnęłam ją do rzeki, by spłynęła do morza. Pochłonął ją Eden. Nikt nie zauważył, że nieśmiała kobieta, która krążyła po ulicach, zniknęła. Słyszałam potem, jak ojciec powiedział mamie, że to była dziwka. Wtedy też pomyślałam, że moim następnym zbłąkanym będzie chłopak albo mężczyzna, taki zwyczajny, w garniturze i pod krawatem, bo wszyscy smakujemy tak samo.
Ja jeszcze nie miałam swojego własnego zbłąkanego. Jadłam to, co przyrządziła mi mama. Nigdy nie przygarnęłam zbłąkanego tak, jak robiła to ona. Gdybym jednak mogła, nie wahałabym się ani nie bawiła. Nie wygłupiałabym się, przywabiając ich z ulicy. Zabrałabym ich ze sobą w noc. Trwałoby to szybko. Spoczęliby w moim żołądku, a ja trawiłabym ich w ciszy.
