Inga. Strefy zakazane - Oskar Salwa - ebook

Inga. Strefy zakazane ebook

Oskar Salwa

1,9

Opis

Prywatne śledztwo, niebezpieczny seks i tajemnica bunkra 04! Miasteczko w północno-wschodniej Polsce, gdzie diabeł mówi dobranoc, a NATO instaluje bazy. W pewien ponury listopadowy dzień zjawia się w nim Inga, by zamknąć pewien etap swojego życia. Przyjeżdża na pogrzeb ojca, z którym od lat była skłócona, i pomału odkrywa, że jego śmierć to nie był przypadek... Bohaterka nawet nie przypuszcza, że otworzy zupełnie nowy rozdział własnej biografii. To pozwoli jej uporać się z demonami przeszłości, przewartościować swoje życie i odkryć przerażającą prawdę o miasteczku.

Wojskowy dystrykt okaże się śmiertelną pułapką. To będzie czas na pełną mobilizację i rzucenie wyzwania facetom w mundurach najpotężniejszej armii świata!

 

Autor – Oskar Salwa – to redaktor oraz dziennikarz, miłośnik thrillerów i wypraw na prowincję. Kolekcjoner opowieści niesamowitych. Autor powieści „Wernisaż”, wydanej nakładem wydawnictwa Lira.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 196

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,9 (7 ocen)
0
0
2
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1612474571091661

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2018

ISBN wydania elektronicznego (ePub): 978-83-65838-79-7

ISBN wydania elektronicznego (Mobi): 978-83-65838-80-3

DZIEŃ I

Jankesi jadą! Chwyciła mocno w drobną dłoń dźwignię i zaciągnęła ręczny hamulec, zatrzymując się na wzniesieniu bocznej drogi, która krzyżowała się z główną szosą. Sunęła po niej kolumna wojsk. Gąsienice opancerzonych maszyn US Army chrzęściły w zapadającym mroku. Długi sznur pojazdów przesuwał się niespiesznie. Podążał w kierunku północno-wschodnim. Był już blisko celu, podobnie jak Inga, która czekała w swoim białym SUV-ie na zagranicznych numerach, aż będzie mogła przeciąć jezdnię i ruszyć dalej. Obiło się jej o uszy, że chłopcy z amerykańskiej brygady mieli udzielić Polsce sojuszniczego wsparcia i mieć, zdaje się, baczenie na cały region. Jednak w Szwajcarii, skąd przybywała, mało na ten temat mówiono. W Szwajcarii ludzie żyli innymi sprawami. W Szwajcarii nie trzeba było martwić się tym, co dzieje się w Europie.

Postój się przedłużał, więc jeszcze raz zerknęła na kartkę czerpanego papieru, która leżała obok, na pustym fotelu pasażera, przygnieciona pudełkiem napoczętych czekoladek. Kiedy była przejazdem w Warszawie, u mecenasa Raszewskiego, narysował jej na papeterii swoim drogim piórem trasę najkrótszego dojazdu do Gutów. Starszy pan strasznie bazgrał, ale, faktycznie, dał jej cenne wskazówki, dzięki którym zaoszczędziła drogi. Powinna dotrzeć na miejsce mniej więcej za dwie godziny. Gdyby korzystała z GPS-a, siedziałaby za kółkiem pewnie jeszcze grubo po dwunastej w nocy.

W szarówce, która spłynęła na okolicę, zaczął niknąć błyskający kogut auta zamykającego kolumnę. Żołnierz z opaską Żandarmerii Wojskowej na ramieniu podszedł do samochodu Ingi i dał znak, że może w końcu jechać. Przekroczyła szosę. Trasa, wyznaczona przez pana mecenasa, coraz bardziej się zwężała. Jakieś furgonetki, pędzące z naprzeciwka, niemal otarły się o bok SUV-a. Innym razem prawie wylądowała w polu, gdy musiała uskoczyć w bok, przed raptownie wyprzedzającą ją ponad pięciotonową ciężarówką. Jak na podrzędną drogę panował tu zbyt duży, zbyt nerwowy ruch. Z każdym kilometrem widok za oknem auta stawał się coraz bardziej ponury. Zaczęły się tereny zdewastowanej, poradzieckiej zony wojskowej, czekającej na nowy zaciąg z drugiego końca świata. Zza wysokich, niekoszonych całymi miesiącami traw gdzieniegdzie wystawały płaskie, złuszczone dachy opuszczonych budynków, straszących czarnymi otworami po oknach. Widać było też konstrukcje nieczynnych radarów, z daleka przypominające wielkie, ażurowe formy przestrzenne z biennale. Okolica robiła przygnębiające wrażenie, lecz zarazem pociągała swoją nieprzyjazną dziwnością.

Dobrze, że Inga zabrała do Polski sprzęt fotograficzny. Pomyślała, że może znajdzie chwilę, aby pokręcić się z aparatem wokół Gutów. Ta na poły wojskowa, na poły dzika strefa wydawała się w sam raz na czarno-biały, nieco odrealniony fotoreportaż. Miała przy sobie najwyższej jakości japońską lustrzankę cyfrową. Był to gwiazdkowy prezent od Matthiasa. Uznał, że w dobrym tonie byłoby, gdyby jego żona zajęła się artystycznym hobby. Robienie zdjęć nadawało się do tego idealnie; pasowałoby małżonce architekta o międzynarodowej sławie. Aparat wręczył Indze w piękny świąteczny poranek, gdy świeży śnieg iskrzył się w ostrym, alpejskim słońcu. Jednak nie spędzili tamtego dnia wspólnie. Matthias ulotnił się przy pierwszej nadarzającej się okazji. Garażowa brama otworzyła się bezgłośnie. Inga, stojąc na tarasie widokowym, którego przeszklona bryła wydawała się wyrastać ze skały i unosić wbrew prawom fizyki w powietrzu, widziała, jak szybko włączył się do ruchu, kierując się na odległą Lucernę. Śpieszył się do którejś ze swoich nowych kochanek. Jedyne, co Indze wtedy pozostało, to rozsiąść się w salonie przed kominkiem i nalać sobie whisky do szklanki. Nie pierwszy raz zostawała sama, niczym w domowym areszcie, którym była zaprojektowana przez Matthiasa imponująca górska willa; chalet w stylu modern; willa uznana przez branżę architektoniczną za najlepszy dom roku. W związku z Matthiasem nie pozostawało jej wiele do roboty. Wystarczyło, że grała rolę dystyngowanej żony znanego męża. Dlatego miała dość czasu, aby sięgać po alkohol częściej, niż powinna. Od Matthiasa była młodsza o dwadzieścia lat. Stuknęła jej czterdziestka. Czuła, że w tym wieku nie warto się już szarpać. Lepiej strzelić sobie kielicha i zapomnieć.

Zrobiło się całkiem ciemno, a drogi nie ubywało. Inga zaczęła wątpić we wskazówki autorstwa mecenasa Raszewskiego. Była przekonana, że się zgubiła. Zdjęła nogę z gazu, choć i tak jechała już wolno. Mógłby ją dogonić listonosz na rowerze, jeśli w ogóle egzystują jeszcze gdzieś listonosze na rowerach. Usiłowała uruchomić GPS, ale system nawigacji satelitarnej nie chciał się włączyć. Kiedy wpatrywała się w niewielki ekran, licząc, że zaraz zlokalizuje swoje położenie, raptem coś huknęło. Zatrzymała auto. Miała wrażenie, jakby wielki konar spadł na maskę SUV-a. Nie zdążyła wyjść, żeby sprawdzić, co się stało, gdy w przedniej szybie auta przez ułamek sekundy mignęła jej z bliska jakaś twarz, a po chwili zaczęło się nerwowe szarpanie za klamkę drzwi samochodu. Od razu pomyślała, że kogoś potrąciła, więc wiele się nie zastanawiając, zwolniła blokadę i już po sekundzie miała na fotelu obok faceta, który odchylił do tyłu głowę i ciężko westchnął. Śmierdział wódką. Nie wpadł pod koła, tylko wymyślił sobie, że skoczy na wolno toczące się po drodze auto, żeby je zatrzymać.

— Spasiba — chrząknął. — Można jechać — dodał po polsku.

Wyglądał staro, lecz nie sposób było określić, w jakim był wieku. Gębę miał zmęczoną, wykrzywioną od gorzały. Zapadłe policzki pokrywał kilkudniowy, ostry zarost. Z kieszeni kurtki wyjął butelkę i wziął solidny haust samogonu. Inga przełknęła nerwowo ślinę. Też golnęłaby sobie dla kurażu. Rzucił na nią okiem i zauważył, że była przestraszona.

— Nie bój się, doczka — powiedział.

Miał silny wschodni akcent.

— Podwieź mnie do domu.

— Gdzie my jesteśmy? — Inga spytała niepewnie.

Ponownie pociągnął z flaszki. Wytarł rękawem spieczone od bimbru wargi. Facjatę przeciął mu grymas, który przy odrobienie dobrej woli można było uznać za uśmiech.

— W Gutach, kurwa, jesteśmy. W Gutach.

***

Zapadnięta brama wjazdowa była jak zwykle otwarta. Dom stał na pagórku, nieco na uboczu wsi. Półkozaki z cienkiej skóry grzęzły w błocie. Pożałowała, że nie wzięła ze sobą treków na grubej podeszwie. Jednak skąd mogła wiedzieć, że się przydadzą. Przecież nie wiedziała, dokąd przyjeżdża. Była tu pierwszy raz w życiu. Oparła walizkę o nieotynkowaną ścianę domu. Obok położyła pokrowiec ze śpiworem. Z kieszeni płaszcza wyjęła prymitywny mosiężny klucz, który otrzymała od Raszewskiego. Obróciła go szybko w zamku. Oto miała przestąpić przez próg domu Krychowiaka.

Chciała, żeby jej przyjazd był wyłącznie formalnością, a mimo to czuła głupią powagę chwili. Weszła do ciemnej sieni, gdzie z sufitu zwisała goła żarówka. Stuknęła w nią i małe pomieszczenie wypełniło się słabym światłem. Zrobiła kolejny krok. Skradała się niczym złodziejka po pokojach zaledwie przed tygodniem opuszczonych przez gospodarza. Jego obecność była jednak dojmująca. Wydawało się, że zaraz zabrzmi głos zmęczonego mężczyzny po sześćdziesiątce. Powie, bardziej do siebie niż do Ingi, że dobrze, że tu w końcu przyjechała. Dom wzniósł własnym sumptem. Każdą rzecz, począwszy od położenia fundamentów, po zainstalowanie elektryki, zrobił sam, chociaż niedoskonale. Dlatego panowała tu swoista surowość, a wszystko działało na słowo honoru. Ten dom był jak cała okolica — niepokojący i smutny. Krychowiak przelewał w nim litry potu. Podnosił ciężary. Sztanga i żeliwne, wielokilowe talerze rozrzucił po podłodze, jakby przed chwilą skończył trening. Siłacz na emeryturze dbał o formę. Chciał być gotowy na moment, w którym ktoś przypomni sobie o jego istnieniu i odnajdzie starego mistrza w jego samotni. Liczył na to, lecz sam nie robił nic, by tak się stało. Był na to zbyt dumny.

W dużym pokoju — ściana pamięci, a na niej pożółkłe dyplomy i zaśniedziałe puchary. Trochę tego było. Inga przemogła irracjonalne onieśmielenie. Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć najcenniejszego trofeum, czyli medalu olimpijskiego. Złoty krążek miał tyle lat co ona, ale akurat on nie stracił nic ze swego blasku. Dom okazał się całkiem spory. Po chybotliwych, drewnianych schodach wchodziło się na piętro, do ciasnej nadbudówki; klaustrofobicznego gołębnika, tak niskiego, że Inga, choć nie należała do wysokich kobiet, musiała schylić głowę, żeby nie wyrżnąć w sufit. Gołębnik pełnił podwójną funkcję: kanciapy do spania i biurowej pakamery. Leżał tu materac, a pod małym oknem ustawione było ładne, dębowe biurko z jakimiś nieuprzątniętymi papierzyskami i kanciastym komputerem. Na oko miał, jak nic, z piętnaście lat. W kąt szurnięta była jeszcze szuflada, która wydała się Indze znajoma, bo była to jej stara szuflada, zawalona wideokasetami, książkami i magazynami. Wszystkie dotyczyły UFO, gości z kosmosu, pozaziemskich cywilizacji. Łza zakręciła się dziewczynie w oku. Stary przechował jej rzeczy. To musiała zapisać mu na plus. Wśród szpargałów znalazła nawet bzdury pisane przez von Dänikena. Uśmiechnęła się. Przecież ich autor był obywatelem kraju, który stał się jej drugą ojczyzną. Choć w przypadku Ingi mówienie o ojczyźnie stanowiło pewne nadużycie. Wolała w ogóle nie stosować tego pojęcia. W każdym razie zawartość szuflady przypomniała o dawnych fascynacjach. Jako nastolatka nabiła sobie głowę paranauką na temat UFO. Lubiła kiedyś wpatrywać się w nocne niebo, czekała, aż się rozstąpi, a z góry spłynie wszechpotężny snop atomowej jasności, a razem z nim pojawią się na Ziemi inteligentne istoty z innej galaktyki. I będzie mañana. Stare dzieje. Fantazje, które dzieliła głównie z kolegami. Kumpelki jakoś nie miały serca do zielonych ludzików. Tak czy inaczej, nie sądziła, że kiedykolwiek jeszcze zobaczy te szpargały. W ogóle nie miała pojęcia, że się zachowały. Była ujęta tym, że Krychowiak zadbał o tę szufladę. Naprawdę, akurat za to miał u niej plusa.

Wróciła na dół. Początkowe onieśmielenie minęło. Zaczęła się szarogęsić. Z szafki obskrobanego kredensu kuchennego wyjęła napoczęty koniak. Usiadła za stołem. Nadeszła pora, by emocje z całego dnia rozcieńczyć w kilku kroplach aromatycznego, oleistego trunku. Wzięła pierwszy łyk. Odetchnęła. Ciekawe, gdzie na tej wiosze ojciec zaopatrywał się w takie wystrzałowe VSOP. Była na końcu Europy. Pierwszy raz w Polsce od dwóch dekad i akurat w takim dziadowskim miejscu. Należało w dzień lub dwa załatwić sprawy i wracać do alpejskiej bajki, w której występowała w roli fajnej żony genialnego architekta. Wyłożyła na stół kwity, przekazane przez pana mecenasa. Westchnęła. Nie lubiła papierkowej roboty i nie znała się na niej. W Szwajcarii mieli paru księgowych i firmę, zajmującą się obsługą prawną architektonicznej pracowni LA ROCHE. STUDIO. Najważniejsza była teczka z testamentem. Raszewski upierał się, żeby bezzwłocznie zapoznała się z ostatnią wolą Krychowiaka, czyli jeszcze w zaciszu jego gabinetu. Przysunął jej głęboki, pikowany fotel i do cienkiej jak pergamin porcelanowej filiżanki dolał herbaty z dzbanka. Nie miała jednak ochoty czytać testamentu przy adwokacie. Krychowiak spisał wszystko na poszarpanej kartce, ordynarnie wyrwanej z zeszytu. Spisał wszystko krótko i na temat. Zostawił córce cały majątek. Dom i kawałek ziemi w Gutach, a medale kazał przekazać do Muzeum Sportu Olimpijskiego. Megaloman. Została dziedziczką. Zdziwiła się. Nie spodziewała się, że uczyni ją jedyną spadkobierczynią, że w ogóle wspomni o niej w ostatniej woli. Od tej chwili była więc już u siebie. Posiadała obskurną samowolkę budowlaną w syfiastej pipidówie, otoczonej wielką, wojskową zoną. Potrzebne jej to było jak wrzód na dupie. Trzeba to szybko sprzedać i zapomnieć o temacie, tylko kto chciałby kupić coś takiego, w takim miejscu? Może Ministerstwo Obrony? Postanowiła, że zajmie tematem Raszewskiego. Niech staruszek pokombinuje. Sprawiał wrażenie człowieka obytego, który ma wszędzie dojścia. Zapewniał Ingę, że zawsze może liczyć na jego pomoc. Dżentelmen z Nowego Świata będzie miał więc okazję się wykazać.

Ogromny bojler zajmował pół łazienki. Na szczęście działał bez zarzutu. Z kranu do żeliwnej wanny polał się wrzątek. Na zakończenie dnia Indze należała się rozluźniająca kąpiel. SPA to nie było, ale nie narzekała. Na dobranoc przejrzała się jeszcze w lustrze. Zawsze, gdy widziała swoje odbicie w jakimś nowym miejscu, nieważne czy w apartamencie Ritza, czy na wsi, gdzie gawrony mają pętlę, patrzyła na siebie świeżym okiem. Krytycznie. Teraz miała przed sobą nieco zmęczoną podróżą krótko ostrzyżoną blondynkę o z lekka zawianym obliczu, generalnie zgrabną po mamie, lecz zarazem nieco zbyt muskularną po tacie, w sumie ryczącą czterdziestkę, ale muszącą się naprawdę pilnować, by za parę lat móc jeszcze wzbudzać zainteresowanie młodszych kolesi. Wdrapała się do gołębnika i na materacu rozłożyła śpiwór. Kupiła go tuż przed wyjazdem w alpinistycznym sklepie, niedaleko willi, w której mieszkała. Obsługiwał w nim opalony, permanentnie uśmiechnięty chłopak. Naciągnął Ingę na warty fortunę termośpiworek, jaki przydałby się jej na Lhotse, ale nie tutaj. Zanim zamknęła oczy, zabrzęczał telefon komórkowy. Matthias wysłał Indze SMS-a. Wiadomość tekstowa doszła dopiero teraz, mimo że pochodziła sprzed półtorej godziny. Zawierała kurtuazyjne pytanie, czy u Ingi wszystko w porządku. Odpowiedź brzmiała: „Ok”, ale nie sposób było jej od razu przekazać. W Gutach ewidentnie nawalał zasięg. Odcięta od świata, postanowiła zasnąć w trymiga. Gdzieś w oddali warczały wozy bojowe, a czarne niebo przeszywały snopy z lotniczych reflektorów. Jankesi uruchamiali nieczynne od lat pobliskie lądowisko.

DZIEŃ II

Wstała rano lewą nogą. Nie wyspała się. Całą noc budziła ją symfonia obcych odgłosów przewalających się po okolicy. Za oknem słychać było metaliczne skrzypienia, jakby ktoś uruchomił od stu lat nieużywane ramię dźwigu. Piski były takie, że nawet John Coltrane by się przy nich schował. Tak brzmiały tryby wojskowej maszynerii na wielkiej mapie strategicznych posunięć. I nic nie można było na to poradzić.

Za oknem siąpił deszcz. Dzień zapowiadał się beznadziejnie. Inga była głodna. Lodówka Krychowiaka straszyła pustymi drutami. Znalazła tylko pudło odżywek dla strongmanów. Jak on mógł jeść tę wstrętną paszę, czy historia sprzed lat nie nauczyła go rozsądku? Na śniadanie nalała więc sobie koniaku do musztardówki. I tyle. Zakręciła się po domu. W dziennym świetle wyglądał jeszcze gorzej niż wieczorem. Burdel był niemożebny. Widać było, że facet nie miał kobity. Żadna babka nie pozwoliłaby doprowadzić domu do takiego stanu. Po prostu kipisz jak po nalocie służb specjalnych. Wszystko należałoby wywlec na podwórko i spalić, niech płomienie pochłoną smutną przeszłość. Okazało się, że za domem stała koślawa szopa. W środku było zaparkowane dwudrzwiowe polo. Straszny rzęch. Kluczyki były w stacyjce, więc Inga wyjechała nim na zewnątrz, a w szopie zaparkowała SUV-a. Nie chciała, żeby mókł na dworze. Matthias kupił jej nowy wóz parę miesięcy temu. Na pocieszenie. Żeby nie było jej przykro z powodu jego kolejnej kochanki. Auto było w stylu Ingi. Nowobogackie. Ale świetnie się prowadziło. Wręcz płynęło po drodze.

Trochę się przejaśniło. Pomyślała o zakupach. Gdzieś musiał być tu jakiś sklep. Postanowiła się więc przejść. Od samego rana w Gutach nie działo się nic. Inga myślała, że w takich miejscowościach ludzie zapieprzają dwadzieścia cztery godziny na dobę, a tymczasem panowała dziwna, głucha martwota. Guty zdawały się wymarłe. Żadnych ludzi ani zwierząt, nie licząc jednego kundla truchtającego skrajem ulicy. Na podwórkach rdzewiały nieużywane maszyny rolnicze. Pożałowała, że wybrała się piechotą, bo na takim spacerze można było sobie otworzyć żyły z rozpaczy.

W perspektywie zamajaczyły wielkie maszty nieczynnego radaru. Kiedy podeszła bliżej, zobaczyła w końcu człowieka. Z wprawą akrobaty poruszał się na wysokości po ażurowej instalacji. Rozwieszał na radarze antyamerykański transparent. Pomachał do niej z góry. Był raczej nietutejszy. Na głowę miał naciągnięty kaptur, a twarz zasłaniał bandaną.

— Mała, przyłączysz się?! — krzyknął do Ingi.

Podziękowała za zaproszenie, chętnie za to zrobiła mu zdjęcie i poszła dalej.

W końcu trafiła na sklep; typowo wiejski, wolno stojący, z kratami w dwóch frontowych oknach. Tanie jedzenie, tanie alkohole i tanie fajki. Tak prezentował się asortyment. Francuskiego koniaku nie było. Poprosiła o chleb i masło. Chciała zapłacić kartą. Sprzedawca w zielonym kitlu pokręcił przecząco głową.

— Tylko gotówka — powiedział.

Co za ironia, przecież za pomocą powlekanego czernią kawałka plastiku mogła sobie kupić wszystko, a teraz nie wart był nawet kromki czerstwego chleba.

— Gotówka, doczka — powtórzył.

Miał tę samą szeroką twarz z zapadniętymi policzkami i te same kurze łapki przy oczach; oczach skośnych jak dwie poziome kreski wyrysowane węglem. Dżygit jeden. To on wczoraj zalany w trupa skoczył Indze na maskę SUV-a. Przejechał z nią kilka minut przy natarczywym sygnale powiadamiającym o niezapiętych pasach, a na zakręcie niespodziewanie otworzył drzwi i prysnął. Inga zatrzymała samochód. Wybiegła na jezdnię, ale nikogo już nie było. Nikt poturbowany nie jęczał w rowie. Azjata wykonał skos kaskadera i rozpłynął się w ciemnościach. Rozpoznała go bez pudła, a on jej raczej nie.

— Dałbym na zeszyt, ale ty chyba tu przejazdem. Więcej pewnie cię nie zobaczę. Nic dziwnego. Nie ma tu czego, kurwa, ludziom szukać w tej dziurze.

Szczęśliwie Inga znalazła w portfelu zmięty banknot jednodolarowy, pozostałość z ostatniej podróży do Chile.

— Może być — stwierdził skośnooki facet za ladą. — Amerykańców się tu zwaliło. Wojennyj aeroport na nowo otwierają. Koszary remontują. Dolary mogą być.

Za plecami sprzedawcy, na ścianie wisiały w ramce zdjęcie papieża Jana Pawła II, a obok dyplom ukończenia jakiejś radzieckiej uczelni poświadczony stemplami sierpa i młota, wystawiony na nazwisko Marat Zubarjew.

— A pan od dawna w Gutach? — zagadnęła Inga.

— Przyjechałem, doczka, z Armią Czerwoną. Wieki temu. Potem ruskie poszły w diabły, a ja zostałem. Nie było co na step wracać.

— Daleko stąd na cmentarz?

— Nie. Trochę pod górkę. A potem prosto jak z kałacha jebał — wyjaśnił Marat.

— Dziękuję.

— Grób bliskich nawiedzasz?

— Ojca — wyjaśniła Inga. — Maciek Krychowiak. Znał go pan?

— Słabo. — Zmrużył skośne oczy. — Zmów za niego, doczka, pacierz i jedź w swoją stronę.

Tak jak powiedział Marat, cmentarz położony był na wzniesieniu, w sąsiedztwie nieczynnego kościoła. Zdrowo tam wiało i było mnóstwo dziecięcych grobów. Sądziła, że będzie sama, jednak się myliła. Przy grobie Krychowiaka krzątał się jakiś mężczyzna w wojskowej kurtce z demobilu oraz w wełnianej czapce w kolorze wiśni, pięknie kontrastującym z szarością listopadowego nieba. Sprzątał zwiędłe kwiaty i wypalone znicze. Inga nie chciała, żeby ją zobaczył, więc pozostała w pewnym oddaleniu, chowając się za kamiennymi skrzydłami anioła z nagrobnego pomnika. Czekała, aż typ sobie pójdzie. Pragnęła pobyć tu sama. Nie po to przejechała pół świata, aby teraz nie móc spędzić w tym miejscu paru chwil w spokoju. A poza tym nie chciała się ujawniać, ponieważ wyglądała jak cmentarny upiór, tak uważała. Rano nie zrobiła makijażu. Miała cienie pod oczami, bo źle spała, a źle spała, bo materac był zbyt twardy, a śpiwór okazał się gorącym kokonem-pułapką. Do tego przyczłapała tu w za dużych, znalezionych w sieni gumofilcach. Włożyła je, bogatsza o wczorajsze doświadczenia. Nie miała zamiaru do reszty zniszczyć sobie ulubionych butów. Jednym słowem prezentowała się tak, że mogłaby napędzić nieznajomemu niezłego stracha. Na szczęście człowiek w czapce, kimkolwiek był, szybko się uwinął i zniknął. Inga podeszła do świeżo usypanego grobu. Nawet prowizorycznego krzyża nie miał. Na mogile zostały dwa, nieruszone przez faceta wieńce. Z tekstów na szarfach dowiedziała się, że jeden był od „kolegów z pomostu”, a drugi od krajowego związku podnoszenia ciężarów. Raszewski nie oszukał zatem Ingi, kiedy mówił jej, że Krychowiak nie został sam w swojej ostatniej drodze. Sumienie jednak ruszyło kilka osób. Pożegnali dawnego mistrza. Inga nie mogła iść z nimi w skromnym kondukcie, w ostatni piątek kroczącym za trumną. O wszystkim dowiedziała się zbyt późno. Informacja zastała ją w Santiago, gdzie musiała towarzyszyć Matthiasowi w otwarciu zaprojektowanej przez niego filharmonii, lecz dzień po tym, jak dolecieli z Chile do Szwajcarii, od razu wsiadła w samochód i przyjechała do Polski. Wypadało się przecież ostatecznie pożegnać ze starym na wieki wieków. Amen.

Nie miała lampki, żeby mu ją zapalić. O modlitwie za duszę zmarłego mowy być nawet nie mogło. Nie wierzyła bowiem w ludzką egzystencję po śmierci. Stała więc nad grobem i pociągała nosem, ale wyłącznie z zimna. Nie chciało jej się płakać. Na dobrą sprawę ojca wcale nie znała. Ostatni raz widziała się z nim dwadzieścia lat temu, w dniu swojego ślubu z Matthiasem. Od tamtej pory kontaktowali się telefonicznie raz albo dwa razy w roku. Tyle wystarczyło. Prawie nic o sobie nie wiedzieli i Inga uważała, że tak było lepiej. Ona nie musiała patrzeć, jak wielki sportowiec znosi upokorzenie życia na zabitej dechami prowincji, on nie musiał patrzeć, jak męczy się w toksycznym związku, wydaje fortunę, aby podtrzymać dobry wygląd, i rujnuje zdrowie, za często zaglądając do kieliszka. Cóż, żeby uronić łzę nad Krychowiakiem, musiałaby sięgnąć do głębokich pokładów pamięci, przywołać tatę sprzed wielu, wielu lat. Tylko że tamten tatuś umarł dla niej dawno temu. Opłakała go już kiedyś jak trzeba. Teraz powinna się zwijać. Ziąb był taki, że znowu zaczęła drętwieć jej prawa ręka. Musi w końcu pójść z nią do neurologa. Z oddali zbliżał się narastający ryk silników. Po ziemi szorował potężny cień przelatującego na niskiej wysokości transportowego samolotu wojskowego. Maszyna podchodziła do lądowania. Pora, by się ewakuować.

Wszechobecna inercja Gutów strasznie ją męczyła. Na głównej ulicy, a w zasadzie szosie, wzdłuż której stała większość wiejskich zabudowań, pojawiło się dwóch Jankesów. Jak na żołnierzy wyglądali dość luzacko. Bluzy na wierzchu. Na bluzach wywieszone nieśmiertelniki. Jeden nawet nieregulaminowo nosił czapkę — daszkiem do tyłu. Tumbler boy pełną gębą. Wojacy bujali się z boku na bok. Zadowoleni z życia niczym na przepustce. Przystawali co pewien czas, przyczepiając do płotów kolorowe ogłoszenia. Armia Stanów Zjednoczonych zapraszała mieszkańców lokalnej społeczności na integracyjną potańcówkę, która miała odbyć się w najbliższą sobotę. Inga zerknęła na tandetną grafikę. Obiecywała zabawę nie z tej ziemi, pośród latających spodków i zielonych ludzików z łebkami pękatymi jak twarde owoce ozdobnej dyni. Uśmiechnęła się pod nosem. To wszystko wyglądało niczym okładka starej, najtańszej z tanich historyjek obrazkowych o space strangers.

***

Co dała radę, to wywlekła przed dom. Ułożyła spory stos gratów. Z bagażnika volkswagena wyciągnęła kanister. Coś jeszcze przelewało się na dnie. Chlapnęła resztą benzyny na stertę badziewia i wszystko podpaliła. Fest ognisko. Widać je było w całych Gutach. Wysokie płomienie ognia zwabiły lewaka z radaru.

— Hej, co robisz? — rzucił na powitanie.

— Porządki. — Inga była zadowolona ze swojej roboty.

— Mogę się przyłączyć?

— Jasne, siadaj, brachu.

Grzali się przy ognisku. Chłopak zsunął z głowy kaptur. To był jeszcze zupełny szczyl. Inga mogłaby być jego mamą.

— Johnny jestem — przedstawił się.

— Inga.

— Miejscowa?

— Nie. Ze Szwajcarii.

— Łał! — wyrwało mu się. — Fajne macie tam ruchy anarchistyczne.

— Być może. Nie wiem. — Wzruszyła ramionami.

Kontrkultura to nie była jej specjalność. Dorastała w Polsce, w czasach kiedy młodzież marzyła o karierze kapitalisty. Wolny rynek oraz forsa stanowiły priorytet. Należało się nachapać. Także marksizm i antysystemowość nie działały jej na wyobraźnię. Ale miło, że chłopak zaliczał się do ideowców.

— Poczekaj, koniaczku przyniosę — zaproponowała.

Popijali go niespiesznie.

Johnny zrobił na niej dobre wrażenie. Dziś zwijał akcję. Miał wieczorem wracać do Warszawy, ale pekaes nie przyjechał.

— Zawsze tak w pojedynkę agitujesz? — spytała.

— Towarzysze musieli zostać w Babilonie.

Pokiwała głową ze zrozumieniem i przyssała się do butelki. Łypnęła na szczeniacką buźkę Johnny’ego. Naszła ją ochota na seks. Nie miała kochanka. Czasem szła po prostu do łóżka z młodszymi mężczyznami, których podrywała głównie w sezonie zimowym, gdy przyjeżdżali z rodzinami na narty. Latem przyplątywali się natomiast spaleni słońcem wyżyłowani alpiniści, o drobnych twarzach pomarszczonych jak wyschnięte skórki pomarańczy. Chłopak, który sprzedał jej śpiwór, był w ich typie. Pewnie też się wspinał. Wyglądał na takiego, co ma mocny uchwyt. Wydawał się w porządku i był na miejscu. Jednak Inga nie chciała wikłać się w żaden związek. Wolała swoje jednorazowe wyskoki. Wciąż miała jeszcze branie. Podochocona kilkoma drinkami potrafiła zadowolić każdego faceta.

— To, co? — wypaliła. — Może się bzykniemy?

Młodemu szczęka opadła.

— Kurde. Naturalnie — zgodził się zaskoczony.

Takiego chudzielca jak Johnny Inga nie widziała w życiu. Kości biodrowe wystawały mu jak żul na rogu. Wziął ją w gołębniku. Nie gruchał za długo. Przeleciał ją momentalnie. To było jak wierzgnięcie młodego konia. Tego właśnie potrzebowała. Telefon dał o sobie znać. W komórce znalazła kolejnego, z opóźnieniem dostarczonego SMS-a od męża. Matthias pytał, czy pamiętała, że za trzy dni czekał ich charytatywny raut organizowany przez wydział architektury politechniki w Zurychu. Odpisała mu, że jutro wraca do Szwajcarii. Jednak znów pojawiły się kłopoty z zasięgiem i system nie mógł wysłać wiadomości. Zrezygnowana odłożyła aparat. Wątpiła, żeby jej odpowiedź dotarła do adresata szybciej niż ona sama. Leżała, patrząc się w sufit. Johnny skubał brzeg śpiwora. Najchętniej wystawiłaby go teraz za drzwi. Jemu natomiast zebrało się na zwierzenia.

— Masz kogoś? — spytał cicho.

— Jestem żoną bogatego i znanego chłopa.

— Łał, nieźle. I jak wam się układa, w porządku?

— Średnio — westchnęła, żałując, że z Johnny’ego taki gaduła.

Lepiej gdyby dał spokój i zasnął.

— Powinnam się z nim rozstać. Ale nie mogę. Jestem na to za wygodna. Szkoda mi stracić ten cały luksus. Rozumiesz? On też nie chce rozwodu. Mówi, że jako para świetnie prezentujemy się w mediach.

— Co za syf… — skonkludował.

— Nie przesadzaj. Są gorsze rzeczy. A co u ciebie?

— Nic szczególnego. Nie jestem w żadnym stałym związku — wyznał z powagą.

Matthias