Góry umarłych - Tomasz Hildebrandt - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Góry umarłych ebook i audiobook

Tomasz Hildebrandt

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

73 osoby interesują się tą książką

Opis

Mroczne Bieszczady, zaginione dziecko i tajemnice przeszłości…

 

Kiedy w sercu Bieszczad znika 10-letni chłopiec, do akcji wkracza nadkomisarz Andrzej Bondar – doświadczony śledczy, który ma więcej cieni niż blasków w swoim życiorysie. Początkowo zwykłe dochodzenie szybko zamienia się w niepokojącą podróż w głąb tajemnic małej społeczności i mrocznych zakamarków historii pogranicza.

„Góry umarłych” to nie tylko trzymający w napięciu kryminał, ale i wciągająca opowieść o winie, pamięci i demonach przeszłości, które nigdy nie zasypiają. Mistrzowsko odmalowana sceneria Bieszczad, pełna gęstej atmosfery, potęguje napięcie i sprawia, że słuchacz staje się częścią tej dusznej, metafizycznej opowieści.

 

Pierwszy tom serii o nadkomisarzu Bondarze.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 15 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Karol Kunysz

Oceny
3,9 (7 ocen)
3
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Recenzent

Z braku laku…

W sumie ciekawe, ale jak dla mnie trochę za dziwaczne.
00
daemia_11

Z braku laku…

słabe, bardzo słabe, w sumie nie zrozumiałam do końca, o co chodziło w całej intrydze; ponadto główny bohater dziwny, nie wzbudza sympatii i w ogóle nie wiadomo, jakie są motywy jego zachowania; ogólnie nie polecam, strata czasu
00



Copyright © Tomasz Hildebrandt, 2025

Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o. o., 2025

Projekt okładki: XAUDIO Sp. z o. o.,

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

Wydanie 2 zmienione

Warszawa, 2025

ISBN 978-83-8341-180-4

Wydawca:

XAUDIO Sp. z o.o.

e-mail: [email protected]

www.xaudio.pl

PROLOG

Przeszły go lodowate dreszcze. Słońce powoli chowało się za pofałdowanym horyzontem Bieszczad i zgasło, zabierając ze sobą resztę światła. Zupełnie jakby ktoś nagle wyłączył lampę i nie zamierzał jej już więcej zapalać. Pełznący od strony gór cień przypominał powódź, zalał po brzegi cały krajobraz i zamienił ko- lory w odcienie szarości. Złota jesień stała się jesienią ponurą, prawdziwą.

Andrzej zerknął na zegar, minęła dziewiąta. Przebił się przez Lesko jak przez kostkę miękkiego masła. Po minięciu ostatnich zabudowań ciemność przytłoczyła go z podwójną mocą, zamknęła w kordonie ciężkich wzniesień. Nie widział ich, zlewały się w jedną masę z czarnym niebem, ale czuł ich monumentalną obecność po obu stronach szosy. W rzeczywistości ledwo pagórki, ale i tak budziły w nim niechęć. Andrzej nie wiedział, czy bardziej boi się gór, czy bardziej ich nienawidzi. Bez określonego powodu, uczuciem czystym i niezmąconym logiką, jak bez powodu od pierwszego wejrzenia nienawidzi się niektórych ludzi.

Głód, który przedtem objawiał się poczuciem pustki, przeszedł nagle w bolesne żądanie. Andrzej nie jadł od południa, żeby nie tracić czasu, postanowił kupić coś po drodze. Wcześniej nie trafił na nic odpowiedniego, teraz nie było w ogóle nic. Ani śladu przydrożnego zajazdu czy choćby baru w przyczepie kempingowej.

Andrzej przestał po prostu prowadzić, zaczął polować.

Jest! Neony przydrożnego baru mignęły przy wylocie z Baligrodu, przez który przemknął z niedozwoloną prędkością. Zahamował z piskiem, nie zważając na niebezpieczne pobocze, zawrócił i wtoczył się na podjazd wysypany zgrzytającym pod kołami jasnym tłuczniem. Stanął w stosownej odległości od olbrzymiego SUV-a Toyoty, którego lśniący lakier odbijał czerwony neon niczym czarne lustro. U Wieśka, trafniejszej nazwy nikt by chyba w tych okolicznościach nie wymyślił.

W środku nie było nic, co nadawałoby temu miejscu jakikolwiek charakter. Kilka stolików, obdrapana lada i pokancerowana gęba kelnera, który do złudzenia przypominał westernowego szynkarza. Na środku lokalu rozbiła się hałaśliwa gromadka mężczyzn w skórzanych kurtkach i kobiet w miniówkach, imprezowali przy wódce i pustych talerzach po kurczaku z frytkami, na co wskazywały obgryzione kości i tłuste kałuże brązowawego oleju.

Andrzej poczuł ssanie w żołądku, w tej chwili raczej z obrzydzenia niż z głodu.

– Rybę z wody z gotowanymi na parze warzywami i ryżem – poprosił.

Kelner mrugnął dwa razy i wymownie wydął dolną wargę. Andrzej natychmiast się poprawił.

– Gołąbek bez sosu i ziemniaki z surówką.

Siedemnaście złotych w zestawie z puszką coli, pańskim gestem rzucił na ladę dwadzieścia i podziękował za resztę. Zajął miejsce w rogu, jak najdalej od chichoczących dziewczyn i podejrzanych kolesi. Towarzystwo rozmawiało w jakimś dziwacznym języku, mieszance polskiego z rosyjskim. Po ukraińsku? Nie potrafił rozpoznać, mężczyźni porozumiewali się głównie konspiracyjnym półszeptem. Zachowywali się dużo ciszej od kobiet, które hałaśliwym chichotem zdawały się nadrabiać braki w ogładzie. Myślały pewnie, że tak właśnie trzeba reagować na każdy, nawet ten najmniej wyrafinowany komplement.

Talerz pojawił się na stole nadspodziewanie szybko, jakby kucharz czekał w gotowości za drzwiami. Chemiczny smród dania wskazywał na mikrofalówkę. Andrzej przysiągłby, że rozpoznaje woń przypalonej kości. Znów zerknął z obrzydzeniem na resztki po kurczaku na nieposprzątanych talerzach i wziął się do pracy.

Częściej połykał, niż gryzł, gęsto podlewał kęsy colą, powstrzymując w ten sposób odruch wymiotny. Nie jadł, po prostu napychał żołądek.

Wrażenie ciężkiej sytości było ohydne. Odsunął talerz na drugi koniec blatu i dokładnie otarł usta serwetką. Pomyślał o kawie i przez chwilę ważył ryzyko, czy warto próbować. Poddając się zalewającej organizm błogości, zapatrzył się na przeciwległą ścianę, lakierowane deski dziurawej od korników boazerii, na której rozwieszono ekspozycję plakatów w zmatowiałych antyramach. Były tam Psy z Lindą i kałasznikowem, Ekstradycja z wąsatym Kondratem i cycatą Dancewicz, coś wypisane wyblakłymi literami z Seagalem w skórze i Kiler z burzą białych loków Figury i czarną jak smoła brodą Rewińskiego. Chyba na dowód, że lokal pamiętał dużo lepsze czasy. Konstatacja tyle nostalgiczna, ile smutna, każdy kiedyś przeżywał swoją świetność. Andrzej również, ale zanim pojawiła się senna projekcja przeszłości, jego uwagę przykuło coś innego.

Cisza. Zerknął na imprezowiczów przy sąsiednim stoliku, którzy nagle zamilkli. W lokalu zapanowało pełne napięcia milczenie. Z zaplecza dobiegał zgrzyt źle nastrojonego radia. W powietrzu zawisł jakiś podejrzany, trudny do określenia, stan skupienia, koncentrująca się energia.

Cisza wybuchła gardłowym wrzaskiem jednego z mężczyzn. Najpierw on zerwał się ze swojego miejsca, przewracając krzesło, zaraz po nim jedna z dziewczyn, która na ugiętych w kolanach nogach cofnęła się o dwa kroki w stronę drzwi. Tym razem Andrzej nie miał wątpliwości, że słowa były obce.

– Pyzda jibucza! Wbju Twoju matir!

Razem z ostatnim zdaniem w kierunku dziewczyny wystrzeliła dłoń mężczyzny i z głośnym plaśnięciem trafiła wewnętrzną stroną w twarz. Błysnęły groteskowo wielkie złote sygnety i kilka iskier z kołyszącego się u jego szyi tłustego łańcucha. Dziewczyna runę- ła do tyłu, przewróciła stolik, z brzękiem rozbijając naczynia, i wy- lądowała pod nogami Andrzeja. Ten odruchowo wstał, po sekundzie wahania wyciągnął do uderzonej rękę.

– Nie rusz, jak nie twoje! – warknął mężczyzna, zbliżając się na odległość dwóch kroków. Jego kompani podnieśli się z miejsc, w identycznym geście naciągając poły skórzanych kurtek. Jedynie druga kobieta pozostała na miejscu znieruchomiała ze strachu, ze zwieszoną głową, kurczowo obejmując się ramionami.

– Zostaw!

Dziewczyna, której Andrzej pomógł wstać z podłogi, szarpnęła się. Z wściekłością na zapłakanej twarzy wydęła usta i splunęła mu w twarz, ślina nie dotarła jednak do celu, przykleiła się jej do bro- dy i kapnęła w dekolt.

Mężczyzna złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie, wyraźnie zaznaczając swoje terytorium. Ona nie oponowała, w dalszym ciągu wpatrywała się w Andrzeja z groźbą w oczach, jakby to on dopiero co obił jej mordę, nie tamten.

Co powinien zrobić, walczyć o nią? Rzucić się na damskiego boksera i nauczyć go szacunku dla kobiet? Może i wdałby się w bójkę, gdyby był w stanie się ruszyć. Przywykł do przemocy, ale tej zorganizowanej, planowej. Złapany w chwili pełnego odprężenia zareagował szokiem, zupełnie jakby ktoś chlusnął go lodowatą wodą we własnym łóżku. Poza tym nie potrzebował oficjalnego dochodzenia, żeby domyślić się, z kim ma do czynienia. Nawet gdyby był postrzelonym bohaterem, a nie trzeźwo myślącym tchórzem, musiałby wycofać się w konfrontacji z trzema bandziorami o pozornie dobrodusznych ruskich gębach. Tacy po- trafią poderżnąć człowiekowi gardło, a później tym samym nożem smarować kanapki. Ciągle wyglądając przy tym jak milutkie niedźwiadki.

Na szczęście nie musiał nic robić, z niespodziewaną odsieczą przyszedł mu kelner.

– No co ty, Stiepan, znowu wariujesz? Siadajcie, chłopaki, przyniosę wódki, firma stawia! – Wykrzywił pokancerowaną twarz w lisim uśmiechu.

Odwrócił się do Andrzeja, zbliżając twarz na odległość oddechu. Śmierdział trawionym alkoholem i świeżym czosnkiem.

– A ty won! – wycedził cicho, wskazując na drzwi. – Dla własnego dobra spierdalaj, już!

Pchnięty Andrzej posłusznie skierował się do wyjścia. Na bezdechu wyszedł na zewnątrz, dotarł do swojego auta i wsiadł. Dopiero kiedy trzasnął drzwiami, wrócił do rzeczywistości. Nabrał powietrza i o mało nie zwymiotował kolacji. Żeby uspokoić drżenie, oparł głowę na kierownicy. Z wnętrza lokalu wylały się stłumione śmiechy oznajmiające powrót do poprzedniej zabawy.

Andrzej nie był pewien, co zadziałało gorzej: bijatyka czy agresywna postawa dziewczyny. Pewnie wszystko po trochu, wliczając w to zmęczenie i przedłużającą się drogę. Nie pierwszy raz padł ofiarą czyjejś agresji, na pewno też nie ostatni. Zdawał sobie sprawę, że po ataku strachu zawsze pojawia się fala adrenaliny, a wtedy łatwo o głupi wyskok. Widział herosów, którzy za krótko się bali i za szybko ruszali do akcji. W najlepszym razie kończyli z siniakami pod okiem, w najgorszym w prosektorium. Nikt nie wygrywa ani nikt nie przegrywa. Na końcu wszyscy lądują w ziemi.

W rozgrywającej się przed minutą scenie było jeszcze coś, co uświadomił sobie dopiero teraz. Nie mierzył się wzrokiem z jednym bandytą, było ich tam dwóch. Takie odniósł wrażenie, bo mężczyzna miał każde oko o innym kolorze tęczówki. Jedno niebieskie, drugie brązowe. Fałszywe niczym piracka opaska. Przeszywające jak laser.

Odpalił swojego starego saaba i wykonał ostrożny manewr. Po- woli ruszył w dalszą drogę.

Im bliżej celu, tym bardziej traci się koncentrację, łatwiej o błąd. Andrzej znał tę prawidłowość, zdjął nogę z gazu i uważnie lustro- wał jezdnię. Bębniący w radiu Rammstein dodawał mu otuchy i wyznaczał rytm jazdy, świetnie dopełniał klaustrofobiczną atmosferę grozy ukształtowaną z mroku, pustki i piętrzących się zaraz za poboczem kilkusetmetrowych wałów ziemi. Chwilami zdawało się Andrzejowi, że spomiędzy drzew obserwują go czyjeś oczy, ale krótkie błyski mogły być refleksami porozrzucanych butelek lub innych śmieci.

Cienie drzew po drugiej stronie szosy położyły się w kierunku przeciwnym do jazdy, widlastymi koronami w jego stronę. Coś nadjeżdżało z naprzeciwka, w ostatniej chwili zmienił światła, przywarł do skraju swojego pasa ruchu.

Tir oślepił Andrzeja na całą sekundę, kurtyna bolesnego światła opadła odrobinę za późno, jakby kierowca ciężarówki nie zauważył go. Jaskrawe plamy przysłoniły widok drogi, ogłuszający klakson zawył tuż nad uchem, Andrzej automatycznie przekręcił kierownicę, odbił w prawo. Wielotonowa masa przewaliła się bokiem z głuchym grzmotem, jakby była osuwającą się ze zbocza lawiną. Oślepione oczy panicznie próbowały zajrzeć poza taniec świetlistych krążków, dostrzec cokolwiek realnego. Trwało to zaledwie ułamek chwili, dwa mrugnięcia powiek, które czyściły źrenice niczym wycieraczki szybę samochodu. Obraz wrócił tak samo jak zniknął i w ogóle się nie zmienił. Ten sam połatany asfalt, te same niewyraźne pasy jezdni, identyczne wrażenie kopalnianego szybu. Gdyby nie oddalająca się w tylnym lusterku poświata reflektorów tira, cała sytuacja wydawałaby się fragmentem jakiegoś snu.

Na wszelki wypadek Andrzej zwolnił jeszcze bardziej, teraz ledwo przekraczał sześćdziesiątkę. Zwiotczałe kolana zdawały się topnieć i wsiąkać w podwozie, palce u stóp nieprzyjemnie swędzia-ły. Byle do końca, powtarzał sobie w myślach, do Cisnej zostało jeszcze kilkanaście minut. Przejechał otwartą przestrzeń z zabudowaniami po prawej stronie i mostek, za którym las otoczył go niczym zwarta pięść, droga wygięła się w ciasną serpentynę. Zredukował bieg do dwójki. Na skraju światła dostrzegł ruch, dwa obiekty, których nie powinno tam być.

Hamulec. Kierownica szarpnęła jak koło sterowe w sztormie, samochód popłynął. Z prawej mignęła mikroskopijna postać ludzka w czerwonej kurtce do złudzenia przypominająca znak stopu, z drugiej strony cień, zalśniły krążki fluorescencyjnych oczu. Zmęczenie i senność opóźniły reakcję, auto wypadło zza zakrętu o ułamek sekundy za szybko. Pierwsze uderzenie było miękkie i ledwo odczuwalne, lekko zakołysało wozem. Drugie nastąpiło prawie natychmiast, samochód trafił w drzewo prawą stroną maski, zakręcił się wokół własnej osi i stanął bokiem do osi jezdni, bagażnikiem schował się w ścianie lasu. Andrzej poczuł w głowie silny wstrząs i nagle przestał widzieć.

Stracił przytomność.

Ocknął się po kilkunastu sekundach. Silnik zgasł, ale reflektory ciągle oświetlały przeciwną stronę szosy. Jeden reflektor, drugi oślepł. Radio odtwarzało ten sam kawałek co wcześniej, ale do gardłowego wokalu Lindemanna przyłączył się drugi, którego atawistyczny ryk paraliżował umysł.

Andrzej otworzył drzwi i wypadł z samochodu, z trudem pod- niósł się na chwiejnych nogach. Podrapał swędzącą twarz, palce oblepiła mu świeża krew. Skierował dłoń do wiązki reflektora, w jego promieniach błyszczała jak kamienie ognistego opalu. Dopiero wtedy poczuł ból głowy, dotknął rozbitego o kierownicę czoła, wymacał pękniętą skórę. Ryk wzmógł się, połączył w jedno z piskiem i przeciągłym rzężeniem. Andrzej powoli odwrócił się, poszedł kilka kroków do tyłu. Wzrok przyzwyczaił się do ciemności dopiero po chwili, w czerni zarysował się jaśniejszy kształt zwierzęcego łba i kopyt konwulsyjnie zagarniających liście w słabnących podrygach.

Łania, której pysk pojawił mu się teraz przed oczami niczym zdjęcie. Tuż przed wypadkiem jej lśniące jak latarki oczy odszukały jego spojrzenie, jakby zamierzały zapamiętać swojego kata na zawsze. Spotkali się wzrokiem, przerażenie zwierzęcia było niemal ludzkie. Ranił je, być może śmiertelnie. I nie miał pojęcia, jak się w tej sytuacji zachować. Jego ogłuszony mózg nie zrodził ani jednego pomysłu.

Prawdopodobnie dlatego nie zauważył stojącego pomiędzy drzewami drugiego zwierzęcia. Jeleń oświetlony lampami stopu tonął w ciemnoczerwonym blasku, jakby zanurzył się w jeziorze krwawej farby. Na zmianę to podnosił łeb i przeraźliwie ryczał, to opuszczał go i stroszył poroże. Andrzej patrzył na ten spektakl jak urzeczony. Nie odczuwał strachu, choć w każdej chwili mógł zostać rozniesiony tymi rogami na strzępy.

Byk był chyba tak samo sparaliżowany rozpaczą, jak człowiek w wyniku szoku. Stali naprzeciw siebie tak długo, aż ciało rannej łani znieruchomiało i zwierzę ucichło. Samiec wyszedł z cienia i dostojnie przeparadował na drugą stronę jezdni, przystanął w świetle samochodowego reflektora, jakby postanowił zaprezentować się w całej swojej bolesnej potędze. Ryknął ostatni raz, wykonał nieokreślony ruch łbem i zniknął w lesie. Mogło to być pożegnanie lub jakaś obietnica. Groźba.

W tej samej chwili w oddali zapłonęło niebo. Nie był to wschód ani zachód słońca, kolor łuny wyraźnie różnił się od barwy reflektorów saaba. Był pomarańczowy, ognisty, koncentrował się w jednym punkcie niczym jęzor ognia. Andrzej przymknął oczy, ale płomień nie zgasł, zdawał się prześwietlać powieki. Wyrastał z wierzchołka oddalonego szczytu i piął się w górę, przybierając ognisty kształt Oka Saurona. Andrzej powtórzył szeptem znany na pamięć cytat z Władcy Pierścieni: „Tam, dokąd sięga jego władza, pan Mordoru jest w stanie dostrzec wszystko. Jego wzrok przeziera przez chmury, cień, glebę i ludzką tkankę”1. Paraliżujący ból rzucił go na kolana, pulsował w skroniach. Po omacku doczołgał się do samochodu i wpełzł do kabiny. Blaszana puszka karoserii saaba nie dawała żadnego schronienia, Andrzej nie miał się gdzie schować przed prześwietlającym go wzrokiem.

Docierające do niego z dużej odległości echa myśli kazały wyciągnąć z kieszeni telefon i wybrać uprzednio zapisany numer. Czekać na odpowiedź, nawet jeśli miałoby to trwać dwadzieścia sygnałów. Trwało pięć, męski głos po drugiej stronie chrypiał prze- rwanym snem.

– Nadkomisarz Andrzej Bondar – nakazały mu powiedzieć myśli. – Zgłaszam wypadek na trasie pomiędzy Jabłonkami a Cisną. Funkcjonariusz policji wymaga natychmiastowej pomocy.

Na tyle starczyło mu głosu. Przyłożył głowę do kierownicy, ten sam dotyk plastiku, który przed chwilą rozbił mu czaszkę, teraz koił swoim chłodem ból. Andrzej z całej siły zacisnął powieki.

Nie wiedział, czy powinien teraz pragnąć zasnąć, czy się raczej obudzić.

ROZDZIAŁ 1

17.9.1945

Anulu!

Nie wiem, jak powinienem zatytułować ten list, jak Ciebie nazywać. Ukochaną? Najdroższą? Jedyną? Które z tych słów jest prawdziwe, jeśli Ty okazałaś się kłamstwem? Wszystkie Twoje wyznania, obietnice, spojrzenia, z których odczytywałem więcej niż ze słów. Wszystkie wspólnie spędzone chwile i te, których nam brakowało do pełni szczęścia. Każdy gest, który chłonąłem, odgadywane przeze mnie myśli, nim zmieniły się w tajemnice. Oszukałaś mnie wszystkim.

Nie będę do Ciebie pisał o miłości, zabrałaś ją ze sobą. Opowiem Ci o wściekłości, którą mi zostawiłaś. Wiesz, że pustka nie pozostaje wieczna, wypełnia się szybko. Moje serce zostało zajęte przez gniew. Już nie mam kogo kochać, ale widzę aż nadto obiektów nienawiści. Są pośród nas, jest ich tu coraz więcej. Plenią się jak robactwo, dumnie podnoszą z ziemi łby niczym glisty po deszczu. Bezczelnie otwierają gęby, oznajmiając swoje prawo do tego, co nigdy im się nie należało. Robotnicy przejmują nie swoje fabryki, chłopi na cudzej ziemi organizują kołchozy, cwaniacy wstępują do partii i rozsiewają propagandę. Uwierzyli w fałszywego bożka i będą musieli ponieść za to karę.

Czujesz? Jestem silny, nie udało Ci się mnie złamać. Łzawię złością, pocę się gniewem, mam pełne usta wściekłości, iskrzę szałem. Po Twoim odejściu uzmysłowiłem sobie, że wcale nie byłaś dla mnie najważniejsza. Jesteś kobietą, a kobiet jest wiele. Setki, tysiące, miliony potencjalnych miłości. Ojczyzna jest tylko jedna. Ona mnie nigdy nie opuści, nie zdradzi. Nie wybierze łatwiejszej drogi, jak Ty to zrobiłaś. Odrzuciłaś mnie, więc poświęcę się dla niej. Cały, swoim ciałem i swoją duszą. A jeśli będzie trzeba – życiem.

Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o wolności? Wolność jest jeszcze możliwa. Czerwona zaraza zajęła naszą ziemię, ale nie nas. A póki jesteśmy w stanie walczyć, nie złożymy broni. Nie zrezygnujemy z marzeń, nie pod- niesiemy rąk, aby zakuto je nam w kajdany. Niedługo ponownie wybuchną płomienie wojny, w tej chwili musimy jednak podtrzymać tlący się żar. Komuniści nie utrzymają się długo, alianci rzucą się sobie do gardeł i wzajemnie zagryzą. A my dobijemy rannego, będziemy go toczyć od środka jak bakteria. Zamęczymy i zwyciężymy. Będziemy wolni!

Nie wiem, czy przyjmę Cię wtedy z powrotem. W tej chwili o tym nie myślę, głowę zaprząta mi wojna. Wyruszam do naszych oddziałów, jak tylko uda mi się zwerbować drużynę. Jeśli Bóg da, to nawet jutro.

A Ciebie żegnam, być może na zawsze…

Ocknął się po kilkunastu sekundach. Silnik zgasł, ale reflektory ciągle oświetlały przeciwną stronę jezdni. Jeden reflektor, drugi oślepł. Radio odtwarzało ten sam kawałek co wcześniej, gardłowy wokal Lindemanna zdawał się wypełniać powietrze aż po samą kopułę nieba.

Andrzej otworzył drzwi i wypadł z samochodu, z trudem pod- niósł się na chwiejnych nogach. Podrapał swędzącą twarz, palce oblepiła mu świeża krew. Skierował dłoń do wiązki reflektora, w jego promieniach błyszczała jak kamienie ognistego opalu. Dopiero wtedy poczuł ból głowy, dotknął rozbitego kierownicą czoła, wymacał pękniętą skórę. Odwrócił się, podszedł kilka kroków do tyłu. Coś leżało w krzakach pobocza, ciemna nieruchoma plama. Wzrok przyzwyczaił się do ciemności dopiero po chwili, w czerni zarysował się kształt. Andrzej podszedł bliżej, nachylił się nad nim. I zaraz odskoczył do tyłu.

Zamknął oczy, z całych sił zacisnął powieki. Gdzieś w oddali rozpalił się ogień, rozjaśnił widok. Cienie drzew wiły się i splatały, tańczyły na leżącej postaci, tak że zdawała się ruszać. Andrzej ukląkł i dotknął czerwonej kurtki. Nachylił się, potrząsnął niewielkim ciałem. W blasku łuny głowa zdawała się żarzyć i lśnić jak rozpalony węgiel. Z nosa i lewego kącika ust spływały po twarzy rubinowe strużki. Otwarte oczy błyszczały fosforyzującą bielą, źrenice zniknęły gdzieś w środku. Andrzej przyłożył palce do delikatnej szyi. Nie wyczuł pulsu, a skóra parzyła arktycznym lodem.

Chłopiec nie żył. Andrzej nie poczuł żalu ani rozpaczy, ale przypływ panicznego strachu. Czuł na sobie czyjś wzrok, ktoś mu się z oddali przyglądał. Zdawało mu się jednak, że ciągle ma szansę. Jeśliby się pospieszył, dałby radę ukryć swą zbrodnię. Rozejrzał się, wypatrzył odpowiednie miejsce pomiędzy drzewami. Dźwignął niewielkie ciałko i powlókł je w tamtą stronę, rzucił na liście. Ukląkł i zaczął rozgarniać ściółkę, zamienił dłonie w łopaty i kopał. Rozgrzebywał ziemię jak pies, nie przestawał. Już po chwili nora była głęboka na ramię. Przyciągnął do siebie zwłoki i wrzucił je w dziurę. Przygniótł do dna, odpowiednio ułożył ręce i nogi. Przywalił improwizowany grób wygrzebaną ziemią, uklepał dłońmi. Przysypał liśćmi i wygładził, jak gdyby ścielił łóżko.

Wstał i jeszcze raz dokładnie przyjrzał się nocy. Słyszał tylko głos ze swojego radia, nikogo innego w pobliżu nie było. Przemknął pomiędzy drzewami i stanął na środku drogi, zadarł głowę. Spojrzał wprost w spoglądające z oddali Oko Saurona. Odważnie, z wyraźnym wyzwaniem. Nawet raz nie zmrużył powiek pod siłą tego spojrzenia. Zakopał swój strach razem z ciałem potrąconego dziecka, a jedyny świadek był nierealny, nic nie mógł z tym zrobić.

Dudnienie dochodziło z oddali, jakby na pobliskim placu budowy pracował młot. Uderzał seriami: trzy, cztery uderzenia, pomiędzy nimi podniesiony głos. Męski, nerwowy, a obok niego drugi, przechodzący z głośnego szeptu w piskliwy falset.

Andrzej otworzył oczy, w półmroku pomieszczenia dostrzegł jaskrawą ramę białych drzwi, przypominały olbrzymią kartkę zawieszoną na ścianie. Miał coś na niej rysować? Pamięć wróciła mu strzępkiem wczorajszej nocy, przegnała rozlewającą się w śnie pomarańcz wijącego się ognia.

Podniósł głowę, rozejrzał się po pokoju. Kartka wisiała, ale na przeciwległej ścianie, dokładnie na wprost łóżka. Prawie pusta, spoglądały z niej jedynie zarysy czyichś oczu. Próbował naszkicować twarz tamtego mężczyzny z baru, ale nie dał rady. A teraz nie potrafił jej sobie dokładnie przypomnieć, każda próba sięgnięcia w przeszłość targała mu głowę przeszywającym bólem.

Głowa. Delikatnie zbliżył do niej dłoń, poczuł pod palcami miękką tkaninę opatrunku. Kolejne wspomnienie z wczorajszej nocy uderzyło go równocześnie z dudnieniem w drzwi. To nie była maszyna, ktoś dobijał się do jego pokoju.

– Zaraz! – wyrzucił z gardła ochryple, choć planował wrzasnąć.

– Pięć minut i wychodzę.

Nie starał się nawet rozpoznać głosów za drzwiami. Z całą pewnością któryś z tutejszych gliniarzy, może nawet ten sam, który odwoził go nocą do domu. Misiewicz, Musiewicz? Jakkolwiek się zwał, Andrzej pewny był tylko bujnych pejsów, które tamten zapuścił sobie po bokach. Wyglądał jak wiktoriański wilkołak. Co nie miało większego znaczenia, człowiek okazał się wyjątkowo pomocny. Sam zorganizował pomoc drogową, karetkę pogotowia i transport rozbitego saaba do warsztatu.

Andrzej usiadł na łóżku. Wnętrze pokoju zatańczyło, po doskonałym piruecie wykonało cyrkowe salto. Czuł się jak po trzydniowym melanżu z litrami wódki i garściami koki, a od paru tygodni nie spróbował nawet łyka piwa. Z sykiem bólu zerwał opatrunek i rzucił go w kąt, przeczesał palcami włosy. Gdyby nie opuchlizna i podsiniałe oko, wyglądałby normalnie, przynajmniej w fałszywym zwierciadle szklanego obrazu.

Związał włosy gumką, przygładził brodę. Pospiesznie ubrał się, zgarnął ze stołu fiolkę z tabletkami, zarzucił na siebie skórzaną kurtkę i przewiesił przez ramię torbę od laptopa. Wyszedł, dokładnie zamykając za sobą drzwi. W salonie będącym jednocześnie jadłodajnią i recepcją czekali na niego elegancka kobieta i mundurowy policjant.

Ten doskonale wpisywał się w krajobraz widziany z panoramicznego okna. Był wielki jak góra, Andrzej wyglądał przy nim jak kopczyk piasku. Mundur musieli mu chyba uszyć z dwóch kompletów, specjalnie rozpisali na to dodatkowy przetarg. Na widok Andrzeja policjant kilka razy zamrugał niewielkimi oczkami, jakby zastanawiał się, czy to na pewno ten człowiek, po którego przyjechał. Dokładnie widać było, jak traci wiarę i na nowo ją odzyskuje, przecież nie było innego gościa w pensjonacie. Odchrząknął zmieszany.

– Sierżant Roman Karaś, dzielnicowy – przedstawił się, za bardzo podnosząc głos, jakby wyrażał ukrytą naganę. – Jeśli pan pozwoli, nadkomisarzu, komendant czeka.

– A co ze śniadaniem? – wtrąciła się oburzona kobieta, z lekkim akcentem zawijając końcówki. – Zrobiłam już, stoi, ło! – wskazała brodą zastawiony stół. – Stygnie, boczek to pewnie całkiem wystygł!

– Dajcie spokój, Rąbałowa, czasu teraz nie ma – niepewnie za- protestował dzielnicowy, zerkając pytająco na Andrzeja, który skinął na potwierdzenie głową. Tym razem zwrócił się do gospodyni bardziej stanowczym tonem: – Później, kobieto, nie widzisz, że musimy jechać?!

– O nie, nie ma mowy, nie zmarnuję jedzenia, kto za to zapłaci? Przecież mówiłam wyraźnie, ósma godzina, nie mówiłam? Nie słyszał? To po co się zgodził? – rozgdakała się jak kwoka, strosząc przy tym brwi i palce niczym pióra.

Ciskała spojrzeniami ostrymi jak kolce, Andrzej nie miał zamiaru dać sobie wykłuć oczu. Podszedł do stołu i złożył naprędce kanapkę z wędliną i serem, popił herbaty, rozmemłał na talerzu jajecznicę i włożył do ust małą porcję. Kobieta miała rację, była zimna i twarda jak pianka montażowa, smakowała mydłem. Przez cały czas czuł na sobie tryumfujący wzrok gospodyni, która odchyliła głowę i skrzyżowała ramiona pod wyraźnie zaznaczoną linią biustu. Teraz spokojnie mogła wystawić rachunek.

Wyszli bez pożegnania, dzielnicowy odezwał się dopiero w radiowozie, odpalając silnik.

– Wredne babsko. Co pana w ogóle podkusiło, żeby tu zamieszkać? W Cisnej działa jeszcze hotel i parę pensjonatów. Nie byłoby lepiej?

Andrzejowi nie chciało się tłumaczyć ani gadać. Wzruszył ramionami i wgryzł się w kanapkę. Ściśnięty żołądek kategorycznie odmawiał przyjęcia pokarmu, ale nadkomisarzowi łeb pękał z niezmienną siłą, musiał coś zjeść, żeby zażyć tabletki.

– Słyszałem, że wczoraj nie chciała was wpuścić – kontynuował kierowca, nie zrażając się milczeniem swego pasażera. – Wyjątkowa franca. Nic dziwnego, że się nazywa Rąbała. Bo wie pan, mówią, że jej prababka dawała się rąbać drwalom. Siekierami! – Wybuchnął krótkim, ptasim śmiechem. Andrzej był pewny, że nie chodziło mu o ćwiartowanie zwłok. – I tak im zostało, cała rodzina rąbnięta. Ta to jeszcze nic, powstrzymuje się, bo światową biznesłomen zgrywa. Jej matka to do naczelnika, za komuny jeszcze, z dubeltówki strzeliła! Wyobraża pan sobie? Solą co prawda, ale zamach na władzę państwową ogłosili. Prokuratura, sądy, prasa z Warszawy przyjeżdżała, a na końcu i tak ją puścili do domu.

Zmienił bieg i sięgnął gorylą dłonią do czoła, wyrysował w powietrzu kilka kółek, porozumiewawczo zerkając na nadkomisarza.

– Biegli orzekli – dodał dla pewności. – Dwa lata wariatkowa i puścili, bo dać sobie z nią rady nie mogli. Za bardzo szajbnięta nawet na szpital dla psycholi!

Pokręcił głową i prychnął pod nosem niczym tłusty kocur. Andrzej wrzucił do ust pastylkę, jej gorzka powłoka zachrobotała o podniebienie, na długą chwilę utknęła w przełyku. Spojrzał pożądliwie na przepływającą wzdłuż drogi Solinkę, tak chciało mu się pić, że wyżłopałby nawet deszczówkę. Odwrócił się do dzielnicowego, żeby poprosić o przerwę w jeździe, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie.

– Zatrzymajcie się, Karaś, przy najbliższym sklepie – poprosił dzielnicowego, który przyjął polecenie z dziwacznym ruchem cielska, aż zakołysało samochodem.

Raczej wieloryb, nie karaś, pomyślał Andrzej, przymykając oczy. Pod powiekami natychmiast zobaczył wpatrzoną w siebie źrenicę ognistego oka.

– Halo, proszę pana, interesantów przyjmujemy tutaj! – usłyszał głos funkcjonariuszki zza lady recepcyjnej.

Odsunął się od oszklonych drzwi do dalszej części komendy, spojrzał na kobietę. Walnąłby jej w ten obdrapany blat legitymacją służbową, ale zostawił ją w pensjonacie. Mógłby zacząć drzeć ryja jak agent gestapo, nic jednak nie wskazywało, że dałaby się na to nabrać, jej zacięta mina wyrażała służbową tępotę.

Cofnął się, grzecznie zajął miejsce na jednym z plastikowych krzeseł pod ścianą. Postanowił poczekać na dzielnicowego, który zostawił go przy wejściu do komendy, żeby z tyłu budynku zaparkować radiowóz. Nie miał ani ochoty, ani siły użerać się z tą służbistką. Po raz kolejny zamarzył o aparycji Ashtona Kutchera. Nie żeby miał jakieś specjalne kompleksy z powodu wyglądu, ale być może lepiej reagowaliby na niego ludzie. Niestety, nadal był sobą, a policjantka zza lady przyglądała mu się coraz bardziej nieprzyjaznym wzrokiem.

– Czy tam jest napisane strefa relaksu? – warknęła, ledwo otwierając usta.

Andrzej rozejrzał się, jakby rzeczywiście szukał stosownej tabliczki.

– Jak przyszedł pan sobie posiedzieć, to zapraszam do parku, tutaj się interesantów przyjmuje, nie turystów.

Podniósł się z krzesła i gdyby nie silne ukłucie bólu w skroni, wcieliłby w życie plan z gestapowcem. W tej samej chwili do poczekalni wszedł jednak dzielnicowy, wylewnie przywitał się z recepcjonistką.

– Poznałaś już pana nadkomisarza z Rzeszowa? – Palcem wielkości szczapy drewna wskazał stojącego pod ścianą Andrzeja.

Funkcjonariuszka obrzuciła go jeszcze bardziej zniesmaczonym wzrokiem niż przedtem. Każdemu potrafiłaby wybaczyć prezencję upadłego rockmana. Policjantowi nigdy.

– Posterunkowa Helena Glinka – przedstawiła się, przełykając ślinę, jakby w ostatniej chwili zrezygnowała z drugiej części zdania.

Dzielnicowy otworzył oszklone drzwi i przepuścił nadkomisarza w progu, wskazał kierunek. Recepcjonistka wyskoczyła zza lady, szarpnęła go za rękaw munduru.

– Nie trzeba mnie było uprzedzić? – wysyczała, przypominając w tym wydrę atakującą żubra. – Cholera jasna, myślałam, że mi tu jakaś skacowana menda wlazła, żeby sobie posiedzieć. Kazałam mu spieprzać do parku.

Karaś ściągnął z głowy czapkę, patrząc przez ramię w głąb korytarza, poprawił wiecheć sztywnych jak szczecina włosów.

– Też tak o nim pomyślałem, jak wyszedł ze swojego pokoju. Co się zresztą dziwić, Hela, gwiazdy ci na takie zadupie nie przyślą, co najwyżej, o – machnął czapką za plecy – łachudrę. Tego wariata z Detektywa.

– Skąd?

– Z Detektywa, taki serial ostatnio oglądałem. Ten sam typ, rozwiązywał dziwaczną sprawę.

– I co, rozwiązał ją?

Dzielnicowy naciągnął czapkę z powrotem na głowę i wyrównał daszek. Przybrał zaskoczoną minę.

– O dziwo tak, Hela. Jakimś cudem ją rozwiązał!

Biurko komendanta zrobione było z tej samej dykty co stanowisko recepcyjne, kanty zaokrągliły się, jakby ktoś je obżarł, spod okleiny sterczały pojedyncze drzazgi. Kolor charakterystyczny dla wszystkich komisariatów policji w Polsce, najtańsza podróbka wiśni.

– Bondar, mówicie, nadkomisarz? – Komendant wyprostował się na krześle, by lepiej przyjrzeć się swojemu gościowi. – Na Bonda, że tak powiem, to wy mi nie wyglądacie.

Wybuchnął ochrypłym śmiechem przypominającym szczeknięcie buldoga. Co nie bardzo pasowało do jego wyglądu, był chudy i wysuszony niczym zaskroniec pozostawiony na słońcu, o twarzy obszytej szarą i chropowatą imitacją prawdziwej skóry. Stary, spracowany wiarus albo zaawansowany alkoholik.

Andrzej udał rozbawienie i nie przestając szczerzyć zębów, zażądał lodowatym tonem akt sprawy. Komendantowi zrzedła mina, jakby niespodziewanie dostał w mordę.

– A także środka transportu oraz przewodnika, inspektorze, może być ten cały Karaś, zna ludzi.

– O żadnym radiowozie nie było mowy, chłopcze, skąd ja mam ci tu nagle wziąć furę? Wyczarować? – Zamyślił się, jakby rozważał, czy przy tym żarcie również powinien się roześmiać. Zrezygnował. – Może być i Karaś, ale nie na długo, potrzebuję go na rejonie. Zrozumiano?

Nadkomisarz powoli podniósł się z krzesła, jakby gotował się do zasalutowania i podziękowania za dobre chęci. Zamiast tego sięgnął po jedną z walających się na biurku komendanta kartek i długopisem z przybornika wypisał na niej numer komórki. Papierek przesunął w stronę inspektora.

– Telefon do mojej szefowej, jeśli ma pan jakiekolwiek wątpliwości co do posiadanych przeze mnie pełnomocnictw. Poczekam przy swoim biurku, bo, jak się domyślam, zdążył pan polecić przygotowanie mi stanowiska pracy?

Komendantowi drgnęła prawa powieka, oblizał wargi wężowa- tym językiem, udowadniając w ten sposób, że w wypalonej słońcem skórze tli się jeszcze jakieś gadzie życie.

– Czyli co, Bondar, wojewódzka mi tutaj mądralę przysłała, chcesz przez to powiedzieć? Cwaniaczka z miasta, co mu się wydaje, że na prowincji gliniarz zajmuje się zgarnianiem z szosy krowich gówien i ganianiem po nocy obszczymurków w gumiakach?

Tak właśnie Andrzej myślał, ale nie dał tego po sobie poznać. Wstał i wyprężył się w parodii postawy zasadniczej.

– Odmeldowuję się, komendancie, za pana pozwoleniem. Im szybciej zacznę, tym szybciej rozwiążę tę sprawę z korzyścią dla nas obu. Mam rację?

– Ha! – Inspektor pacnął otwartą dłonią w stół, plasnęło, jakby trafił w wodę. – Rozwiąże sprawę, dobre sobie. Archiwum X się gówniarzeria naoglądała, pieprzonych CSI. Jak chcesz, chłopcze, ale tu nie ma żadnej sprawy. A teraz won i nie pokazuj mi się więcej na oczy, szkoda mojego czasu.

Andrzej wydał nieartykułowany dźwięk na do widzenia, z ironicznym uśmiechem strzelił obcasami i opuścił biuro. Znalazł klatkę schodową i wszedł na górę. Na korytarzu pierwszego piętra nagle otworzyły się drzwi, niemal go taranując. Pojawiła się w nich kobieta.

– Mogę w czymś pomóc? – zapytała, wyginając usta w grymasie uśmiechu.

Śmiała się do niego czy z niego?

– Wydział kryminalny. To znaczy szukam wydziału kryminalnego.

– Zgłoszenie pobicia? – Przebadała mu twarz uważnym wzrokiem.

– Nie, nie pobicie… – Zrobił krótką przerwę. Czyżby miał się tutaj tłumaczyć przed każdym napotkanym mundurem? – Sprawy służbowe, tak można to określić. Wskaże mi pani, gdzie to jest?

Kobieta zmierzyła go krytycznym wzrokiem, westchnęła ciężko.

– Koniec korytarza, dwoje ostatnich drzwi po prawej – rzuciła i przemaszerowała obok, kierując się w stronę schodów.

Andrzej wszedł do biura bez pukania, jak do siebie. Zbędne uprzejmości dobre są dla mięczaków, a nie dla tajniaków z ekipy śledczej. Im dalej mu było do twardziela, tym bardziej starał się trzymać poziom.

– Nadkomisarz Andrzej Bondar – zaczął od progu. – Wojewódzka Komenda Policji. Kto tu dowodzi?

Jeden ze śledczych bez słowa wskazał brodą drzwi do gabinetu szefa, który w tej samej chwili stanął w progu. Grzebał sobie w zębach wykałaczką, drugą dłoń trzymał głęboko w kieszeni spodni. Zanim cokolwiek powiedział, wyjął patyk z ust i przyjrzał się upolowanemu okazowi. Wytarł go o koszulę, po czym wcisnął wykałaczkę z powrotem w zęby. Kiedy mówił, poruszała się jak kieł ryjącego dzika.

– Komisarz Wojciech Knurowski. Usiądziecie przy tamtym stoliku, nadkomisarzu – zaordynował bez cienia sympatii. – Aspirant sztabowy Mazur wprowadzi pana w szczegóły sprawy. I nie świrujcie, Bond, to nie jest MI-six, tylko komenda powiatowa w Bieszczadach. Zrozumiano?

Nie czekał na odpowiedź, odwrócił się i pchnął za sobą drzwi, które odbiły się od futryny, zostawiając dużą szparę. Andrzej domyślił się, że naczelnik będzie go przez nią podglądał, wykorzystując najprostszy sposób na prowadzenie inwigilacji. Może i byli tam niedofinansowani i niedoposażeni, ale na pewno nie brakowało im pomysłowości.

Podszedł do swojego stanowiska pracy, wziął do ręki leżącą na stole kartkę. „Po przeczytaniu spalić”, napisano na jednej stronie. Na drugiej widniał nieudolny rysunek łani, w dymku z jej pyska znajdowały się cyfry 007. Podpaliłby kartkę dla samej zgrywy, ale nie miał przy sobie ognia. Najprościej zignorować takie wygłupy, nauczył się już płacić frycowe. Kilkukrotnie w swojej policyjnej karierze zmieniał miejsce służby, za każdym razem spotykał się ze złośliwościami. Był jednym z najmłodszych nadkomisarzy w kraju, ze specjalnego nadania, a takich nikt nie lubi. Więcej, z jakiegoś pokrętnego powodu gardzili nim zarówno zwierzchnicy, jak i koledzy z pracy. Przyzwyczaił się, od dziecka zaliczał się raczej do prześladowanych niż prześladujących.

Stolik służył wydziałowi kryminalnemu jako blat kuchenny, Andrzej przesunął kilka brudnych kubków i elektryczny czajnik bliżej ściany, papierowym ręcznikiem wytarł tłuste plamy po zupkach chińskich.

– Stołówkę zamykam do odwołania, nikt nie będzie mi tu smrodził pod nosem – zakomunikował, przeciągając wzrokiem po ekipie śledczych. Dłużej zawiesił spojrzenie na aspirancie sztabowym, który miał wprowadzić go w szczegóły sprawy. – A pana zapraszam do siebie.

Mężczyzna około pięćdziesiątki, w sztruksowej marynarce zwlókł się z krzesła i poczłapał w kierunku wyjścia.

– Bez jaj, James, w kuchni to siedzą tylko baby, zapraszam do klubu dżentelmena.

Dowcip aspiranta wywołał salwę śmiechu. Andrzej dźwignął z krzesła torbę na laptop i ruszył śladem kolegi. Poległ, ale przynajmniej nie poddał się bez walki.

– Postępowanie w zasadzie jest zamknięte – referował Mazur półgębkiem, jakby w prawym kąciku ust trzymał niewidocznego papierosa. – Gdyby nie krecia robota tej redaktorki z „Rzepy”, pies z kulawą nogą by się tym przypadkiem nie zainteresował. Mało to takich śledztw prowadzimy rocznie?

Andrzej rozkładał kartki po swojej stronie stołu konferencyjnego i porównywał je ze skanem, który wyświetlił na monitorze laptopa. Nie ufał kolegom z policji, więcej niż dwie sztuki czegokolwiek wystarczy, żeby się pomylili lub o czymś zapomnieli. Tym razem na szczęście skopiowano i dostarczono mu wszystko. Choć i tak w treści nie było nic, co dawałoby jakikolwiek konktretny punkt zaczepienia. Poza paroma wątpliwościami.

– Krecia robota? – powtórzył wyrwany z zamyślenia.

Aspirant wzruszył ramionami i wygodniej rozsiadł się na krześle, jakby zamierzał rozpocząć dłuższą historię. Ograniczył się jednak do dwuzdaniowego komentarza, po którym wymownie skrzyżował ramiona na brzuchu.

– Z nudów smarkula się za to wzięła, pewnie nie miała już co wymyślać. Jakby nagle zainteresował ją los wiejskich dzieci. Pieprzona pieniaczka.

Andrzej niczego więcej nie mógł się spodziewać po lokalnym gliniarzu. Co nie znaczy, że nie wierzył w dobre chęci kolegów z powiatu. Na pewno uczynili wszystko, co było w ich mocy, w procedurze nie znalazł uchybień. I wyjątkowo nie podejrzewał, że raport został wyssany z palca, w końcu dziecko to dziecko, każdemu pękłoby z żalu serce, wszyscy robią, co mogą, nawet jeśli mogą niewiele. I miał rację, relacjonując wydarzenia, aspirant zupełnie zmienił ton głosu. Oprócz znużenia i irytacji można w nim było teraz wyczuć smutek i akcent złości.

Mazur opowiadał, Andrzej uważnie słuchał.

– Na przykład jakie plotki? – Podchwycił ostatnie zdanie, próbując w jakiś sposób uatrakcyjnić nudę wionącą z akt, które miał przed sobą.

Faktem jest, że pogłoski mogą stanowić kapitalną poszlakę w każdej beznadziejnej sprawie. Pod warunkiem że ma się do czynienia z dochodzeniem, a nie, jak w tym przypadku, z wycieczką krajoznawczą w celu dopieszczenia opinii publicznej.

Aspirant sztabowy spojrzał na niego jak na wścibską babę, skrzywił się, jakby zamierzał splunąć.

– Co ty myślisz, że ja się w ludzkim gnoju babrzę, głupot wy- słuchuję? Jedź sobie pod sklep w Cisnej, to się dowiesz. Plotki, psia mać… – Ostatni komentarz wymruczał pod nosem, wstając z krzesła. Wyprostował się, boleśnie wydął usta, rozmasował prawą ręką kark, wyginając szyję. – Za stary już na to wszystko jestem, psuję się bardziej niż chińska pralka, co żona w ubiegłym roku kupiła. Całe szczęście, że chociaż trochę wolniej.

Spojrzał uważnie na Andrzeja, jakby spodziewał się z jego strony stosownej uwagi. Ten jednak zbył jego kiepski żart milczeniem.

– Posłuchaj dobrej rady, Bond, i jak najszybciej wracaj, skądeś przyjechał. I mordę ogól – rzucił w progu ze złośliwym uśmiechem zamiast pożegnania. – Jeszcze cię myśliwi ustrzelą, jak wezmą za borsuka.

Zniknął na korytarzu. Andrzej przez chwilę wpatrywał się w leżące przed nim akta, po czym wstał i spakował je do torby. Nie było w nich absolutnie nic, nad czym musiałby się zastanawiać i wysiadywać w tej norze kolejne godziny. I nie odnajdywał w sobie z tego powodu nawet odrobiny wyrzutów sumienia, im mniej roboty, tym lepiej. Stary gliniarz miał rację. Powinien spieprzać nie tylko stamtąd, lecz również z policji. Za nieco ponad rok kończy piętnasty rok swojej służby. Ostatni rok zesłania, po którym czekała go błoga, słoneczna emerytura.

Wyszedł z budynku komendy i spojrzał w niebo. Chmury wisiały nisko jak sufit, który w każdej chwili może się zawalić. Pędzone wiatrem przypominały lawinę, zsuwający się po zboczach rysujących się w oddali gór śnieg gęsto zmieszany z błotem. Odniósł wrażenie, że tony puchu zaraz go przygniotą, przymknął oczy pod wpływem powracającego bólu. Postawił kołnierz kurtki, wzdrygnął się na myśl o czekającej go wycieczce w góry. Powinien był wziąć ze sobą zimowy płaszcz, nie przewidział, że na prowincji nawet zimno jest zimniejsze niż w mieście.

Rozejrzał się w poszukiwaniu dzielnicowego. Karaś siedział w otwartych drzwiach auta z szeroko rozstawionymi nogami, jakby szczał na siedząco. Żarł hamburgera o rozmiarze bochenka chleba. Mięso wystawało z bułki niczym siny jęzor, biały sos kapał na kostkę brukową.

– Lancz? – zagadnął Andrzej.

– Deser, musiałem czymś zagryźć żonine kanapki, ten ser z biedry smakuje jak płyta pilśniowa – odpowiedział Karaś, mlaskając, po czym głośno beknął.

Zapach jedzenia rozbudził w nim głód, ale wolałby chyba pożuć rękaw swojej kurtki, niż włożyć do ust takie pseudożarcie. Z podróbek i bubli tolerował tylko okulary i ciuchy, w żadnym wypadku mięso.

Wsiadł do radiowozu i trzasnął drzwiami na znak, że czas zbierać się do drogi, dosyć zmarnowali czasu na komendzie.

– Już, szefie. – Karaś połknął nasiąkniętą sosem resztkę bułki, otarł się papierowymi chusteczkami, brudne zwinął w kłębek i dyskretnie wrzucił pod podwozie auta, wierzchem dłoni strącił przyklejoną do policzka sprężynkę kapusty pekińskiej i rozsiadł się w fotelu, aż zakołysało wozem. – To co, dokąd najpierw?

Do Biowaya na lancz, do sklepu po kurtkę i do pensjonatu, żeby się porządnie wyspać. Te trzy cele przyszły Andrzejowi do głowy jako pierwsze, ale marzenia musiał odłożyć na później. Najpierw musiał odwalić policyjną robotę.

– O, czarna dziura, nadkomisarzu!

– Co?

– No, za zakrętem, nie poznaje pan?

Rzeczywiście, gdyby nie dzielnicowy, Andrzej nie zauważyłby miejsca wczorajszego wypadku. Jedynym śladem po incydencie były wyżłobione przez ciężarówkę pomocy drogowej głębokie koleiny w poboczu drogi i rozsypane drobiny przedniej lampy.

– Zatrzymaj się! – nakazał kierowcy, który w pierwszej chwili pokręcił głową w geście protestu, ale ostatecznie zjechał z jezdni i wyłączył silnik.

Wyszli z radiowozu obaj, Andrzej zbliżył się do miejsca, w którym nocą leżała ranna łania. Sierżant ze skrzyżowanymi rękami oparł się tyłem o drzwi auta. Nic nie wskazywało, że rozegrała się w tym miejscu tragedia. Przyroda nie prowadzi ewidencji zejść i narodzin, niekiedy tylko ziemia zachowuje pamięć. W tym przypadku nie zachowało się absolutnie nic, trudno było nawet rozpoznać plamy krwi, jakby coś zdążyło już je zlizać albo zassała je gleba. Andrzej odwrócił się i spojrzał na ścianę lasu, gdzie zniknął jeleń. Nie potrafił z całą pewnością stwierdzić, czy w ogóle widział zwierzę i płonącą górę, czy tylko miał omamy spowodowane uderzeniem w głowę. Z punktu, w którym stał, nie dostrzegał żadnego szczytu.

– Był nocą w okolicy jakiś pożar, dostaliście zgłoszenie?

Dzielnicowy pokręcił głową i zmarszczył czoło, uważnie przyglądając się starszemu stopniem koledze.

Andrzej kiwnął głową i przygryzł wargę. Pogrzebał profesjonalnie czubem glana w ziemi i odwalił obcasem kilka grud z wyżłobień po oponach samochodu. Szkło ze stłuczonego reflektora rozsypało się w promieniu kilku metrów.

Opanował się, by nie wejść do lasu i nie przeszukać ściółki. Jeśli sen był tylko snem, nie znalazłby niczego. Ale jeśli był jawą… Przeszły go dreszcze wątpliwości i strachu.

– Czy przeszukaliście okolice miejsca zdarzenia?

Karaś skrzywił się.

– Miejsce zdarzenia? W sensie, żeby zabezpieczyć materiał dowodowy na potwierdzenie nielegalnego piźnięcia łani? Nie.

Andrzej odwrócił się i odetchnął z ulgą. Oznaczało to, że cokolwiek wydarzyło się tu ostatniej nocy, wie o tym tylko on. Znów zapatrzył się w miejsce, gdzie nocą płonęło ognisko w kształcie tolkienowskiego Oka Saurona. Nie potrafił pozbyć się zakodowanego w pamięci surrealistycznego obrazka.

Dojechali do Cisnej. Przechodnie snuli się po ulicach, jakby byli zanurzeni w jakiejś oleistej substancji, nieliczne samochody przemieszczały się w zwolnionym tempie. Grupka spóźnionych turystów w kolorowych kurtkach debatowała przed nieczynną knajpką, zastanawiali się pewnie, po jakie licho wybrali się w góry jesienią. Wiatr naderwał naklejony na ścianę drewnianego domu baner z reklamą pokojów gościnnych, szarpał nim wściekle. Łopocząca końcówka co rusz chowała i odsłaniała fragment napisu: „innych”. Trudno było o lepszą parafrazę dla pejzażu miasteczka: wszystko inne, ale nie gościnne. Kilku pijaczków przechylało butelkę wina na tyłach monopolowego, odprowadzili radiowóz obojętnym wzrokiem. Andrzej zanotował w pamięci, żeby sobie z nimi w wolnej chwili pogawędzić.

Dzielnicowy zjechał z drogi i wolno wtoczył się na parking przed szkołą, demonstracyjnie zatrzymując radiowóz w niedozwolonym miejscu. Grzebiący coś przy rynnach woźny spojrzał z drabiny w ich stronę, ale zaraz wrócił do swojej roboty.

– Podstawówka tu, gimnazjum tam. – Karaś wskazał przez szybę. – Wylęgarnia najgorszej hołoty. Wiem, co mówię, moje dziecko tu chodzi. Już dwa razy rekwirowaliśmy gówniarzom trawkę. Jak sobie pomyślę, że moja córcia weźmie coś takiego do ust…

Pokręcił wielką głową z takim oburzeniem, jakby obce przedmioty w niepokalanych ustach dziewczyn stanowiły największy grzech doczesnego świata. Wysiedli z radiowozu i poszli prosto do drzwi. Szkoła sprawiała całkiem pozytywne wrażenie, na zewnątrz świeżo odmalowana na słoneczny kolor, w środku czysta i bez odpadającego ze ścian tynku. Zupełnie inaczej niż w jego dawnej podstawówce.

Karaś sunął pewnie do przodu środkiem korytarza, jakby był u siebie. Uważnie rozglądał się na boki, wyraźnie węszył. Bez wątpienia szukał skrętów z nadzieją, że będą zwyczajnie walały się na podłodze obok papierków po cukierkach. Cała robota smerfów w ich smerfowych wioskach: udawać, że bronią lokalnej społeczności przed czymś, czego nie ma, by ta nie zorientowała się, że tego, co jest, nie dadzą rady ruszyć.

– Tutaj! – rzucił dzielnicowy do idącego za nim Andrzeja, po czym bez pukania otworzył drzwi do sekretariatu. Wpuścił nadkomisarza przodem. – My do dyrektora, pani Haneczko, jest u siebie? Sekretarka o mało nie zakrztusiła się konsumowaną kanapką.

Zrobiła minę, jakby nie wiedziała, czy powinna wypluć, czy przełknąć przeżuwany kęs w całości. Spurpurowiała na twarzy, wbrew sobie wyrażając niemą zgodę. Tym razem sierżant zapukał, ale nie czekał na słowa zaproszenia i natychmiast otworzył drzwi.

– Można, panie Piotrze? Trochę się spóźniliśmy, ale długo nam to raczej nie zajmie, prawda? – Odwrócił się do Andrzeja, którego zasłaniał swoją zwalistą sylwetką. Z perspektywy osoby siedzącej w gabinecie musiało to wyglądać tak, jakby rozmawiał sam ze sobą, próbując przód swojego ciała skomunikować z tyłem. – Nadkomisarz Andrzej Bondar, Piotr Kunis, dyrektor szkoły – dokonał prezentacji.

Podali sobie ręce, policjanci zajęli miejsca po drugiej stronie biurka.

– Nawet pan nie wie, nadkomisarzu, jak cieszy mnie pana obecność – rozpoczął dyrektor. Miał twarz typowego nauczyciela, bez jakichkolwiek znaków szczególnych, ale tak zazwyczaj portrety psychologiczne przedstawiają największych psychopatów. – Taka tragedia. Jednak wciąż mamy wszyscy nadzieję. Więc w czym mógłbym panom pomóc?

Andrzej ułożył sobie w pamięci listę pytań, ale wszystkie one wydały mu się nagle bezsensowne. Odchrząknął i poprawił się na niewygodnym krześle. Oczywiście wizyty u dyrektora w żadnym wypadku nie mogły należeć do przyjemnych.

– Dlaczego chłopiec nie jeździł do domu gimbusem? – Od razu poruszył najbardziej intrygującą kwestię.

– Nie jeździ, nadkomisarzu, wolałbym nie używać czasu przeszłego.

– Nie jeździ, oczywiście – poprawił się Andrzej.

– Po prostu rodzice woleli wozić Kubusia sami. Jak pan pewnie już wie, to zamożni ludzie. Nie chcieli, żeby ich syn jeździł autobusem z innymi dziećmi.

Dyrektor wyraźnie zaakcentował imię dziecka, dając tym to zrozumienia, że słowo „chłopiec” odbiera małemu tożsamość. Jak gdyby powtarzanie imienia miało pomóc w rozwiązaniu zagadki. Podkreślił też słowa „zamożni” i „inne dzieci”, choć trudno było stwierdzić, czy na pewno z ironią, jak Andrzej chciałby to rozumieć. Być może dyrektor też segregował dzieci według zasobności portfela rodziców. Konserwatyzm w sterylnie czystej postaci, edukacja jest sitem selekcji, nie ma nic wspólnego z wyrównywaniem szans.

– Ale rodzice nie zawsze odbierają Kubę ze szkoły, prawda? Robi to ktoś inny? – Dyrektor kiwnął głową dwa razy, po czym niespokojnie poprawił na nosie okulary. Zdawał sobie sprawę, do czego policjant zmierza. – Czyli szkoła jest w posiadaniu odpowiednich zaświadczeń, jak rozumiem?

– Zaświadczenia, zezwolenia, papierki, notatki! – zaatakował dyrektor, wybierając twardą linię obrony. – Na tych Srajach się wszyscy znają, traktują się z sąsiadami lepiej niż w rodzinie. Nikomu się tutaj nigdy krzywda nie stała, każdy zawsze trafia na czas do domu. Przecież nie jesteśmy w stanie wszystkiego kontrolować, bez końca piętrzyć biurokrację. Z jakiej racji mielibyśmy zmuszać rodziców do czegokolwiek, to przecież ich dzieci! Powiedz sam, Roman, jak jest! Nie jest tak, nie jest?

Zagadnięty wykonał niewyraźny gest głową, starając się ani nie zaprzeczyć słowom Piotra Kunisa, ani ich nie potwierdzić. Był policjantem, ale też ojcem uczennicy, jakoś musiał te role ze sobą pogodzić.

Andrzej zwietrzył trop, a ostra reakcja dyrektora wywołała w nim chęć odwetu. Przez całe lata marzył o dniu, w którym będzie prowadzić dialog z najważniejszą osobą w szkole z pozycji siły, dokona symbolicznego rewanżu za upokorzenia doznane w podstawówce. Weźmie do ręki wskaźnik i sam zacznie lać dyrektora.

Nie zdążył, nagle uchyliły się drzwi gabinetu i stanęła w nich kobieta w granatowej sukience z okrągłym białym kołnierzykiem i wpiętą na wysokości biustu broszką w kształcie zwiniętej w półokrąg jaszczurki. Stosunkowo młoda dziewczyna w bezwzględnie starej sukni, całkiem ładna buzia w wyjątkowo szpetnej oprawie. Coś jak zadziwiająco atrakcyjna zakonnica w habicie.

– Przepraszam, słyszałam, że przyszli panowie z policji – próbowała usprawiedliwić się przed szefem, omiatając jednocześnie ciekawskim spojrzeniem gościa – więc, zgodnie z obietnicą, stawiam się do usług.

– Oczywiście, pani Natalko, jak najbardziej! – Nauczycielka zjawiła się w gabinecie dyrektora, jakby mu spadła z nieba. – Panie nadkomisarzu, Natalia Kasprzyk, wychowawczyni Kubusia. Rozwieje wszystkie pana wątpliwości.

Wygodnie rozsiadł się w fotelu na kółkach niczym generał wystawiający żołnierza na linię frontu. Kobieta uścisnęła dłonie obu policjantom i przysiadła na brzegu krzesła, które przesunęła pod drzwi.

Andrzej nie zamierzał odpuszczać dyrektorowi, ale nie chciał też niepotrzebnie tracić czasu ani psuć i tak napiętej atmosfery.

– Rozmawialiśmy właśnie o dojazdach Kubusia do szkoły. Czy pani jest w stanie wyjaśnić tę sprawę? – Zapytał.

– Oczywiście – W jej głosie nie wyczuwało się nawet cienia niepewności. – Kuba jeździ z mamą, w drodze wyjątku z Zenonem Wójcikiem lub Janiną Nową, oboje pracują w miasteczku i mieszkają w Buku. Ale tamtego dnia…

Nauczycielka wzruszyła ramionami. Według niej wszystko zostało już opowiedziane. Andrzej zerknął do akt sprawy i skinął głową na znak, że chciałby to usłyszeć ponownie.

– No więc – Natalia Kasprzyk wywróciła oczy do tyłu, jakby w ten sposób próbowała popatrzeć w przeszłość – lekcje skończyły się kwadrans przed czwartą. Dzieci przebrały się, te mieszkające na miejscu od razu poszły do domu, dojeżdżające zebrały się na placu manewrowym w oczekiwaniu na autobus. Kilkoro, włączając w to Kubę, udało się na przystanek przed szkołą, skąd odbierają je rodzice. Ostatnią osobą, która widziała Kubusia, była Alinka Kruk z Żubracz. Kiedy ojciec po nią przyjechał, chłopiec jeszcze siedział na ławce. Właściwie to tyle, około siedemnastej dwadzieścia odebrałam telefon z policji z pytaniami na temat Kuby, byłam już w domu. Niestety, nie potrafiłam w niczym pomóc.

– Jest świadek, który podobno widział zaginionego około czwartej niedaleko centrum.

Nauczycielka znowu wzruszyła ramionami.

– Wiem tylko to, co zeznała Alinka. A raczej nie miała powodu, by kłamać. Tym bardziej że jej wersję potwierdza ojciec, widział chłopca siedzącego na ławce, kiedy zabierał córkę.

– Ale nie jest przekonany, że to na pewno był Kuba.

Kobieta skrzyżowała ręce na piersi w geście poirytowania. Typowa nauczycielka, nie toleruje wątpliwości ani jakiegokolwiek odmiennego zdania.

Andrzej jeszcze raz zestawił podawane przez świadków godziny. Między odjazdem ojca dziewczynki a przyjazdem Urszuli Maniek minęły trzy minuty. Tylko wytrenowany sprinter dostałby się w tym czasie do centrum. Jak zwykle ktoś kłamał, komuś się wydawało, a ktoś inny brał przypuszczenia za prawdę. Nadkomisarz zamknął teczkę i wyciągnął z torby kopię zeszytu, który dołączono do akt sprawy. Natalia Kasprzyk zidentyfikowała pismo Kubusia, sama oddała zeszyt policji.

– Zarekwirowałam chłopcu na lekcji polskiego kilka dni przed jego zniknięciem. Pomyślałam, że będzie pomocny w sprawie

–   wyjaśniła.

– I co pani sądzi o zawartości zeszytu?

– Cóż, dzieci wypisują różne dziwaczne rzeczy. Pod względem pedagogicznym to nic niepokojącego. Ot, takie tam dziecinne fantazje.

Andrzej przerzucił kilka kartek i zatrzymał się na stronie zaznaczonej wcześniej czerwonym mazakiem. Bez trudu odczytał koślawe, niewyrobione pismo dziewięciolatka. Trudniej było mu jednoznacznie odszyfrować znaczenie. Przeczytał kilka zdań na głos.

Dyrektor zaniósł się suchym, wymuszonym śmiechem.

– Sam pan widzi, nadkomisarzu, bezładna pisanina. Chłopak miał zdolności literackie, trzeba przyznać.

– A te dziwaczne rysunki?

– Drugi Picasso, powiedziałbym!

– Fascynacja kulturą zombie – odezwała się nauczycielka, zaglądając do zeszytu. – Wampiry i zombie wyparły roboty i superbohaterów, to nowe kanony kultury masowej. A dzieciaki podchwytują te rzeczy pierwsze, powielają obrazki z telewizji intuicyjnie, bez zastanowienia.

– Czyli teoria, że Kuba rysował molestującego go mężczyznę lub mężczyzn, jest według pani wykluczona, nie do przyjęcia?

– No i znowu! – westchnął dyrektor. – Wszędzie tylko pedofile, gwałciciele, zboczeńcy!

Andrzej pozostawił tę uwagę bez komentarza. Był podobnego zdania, ale prowadzone śledztwo wymuszało na nim pełną otwartość na wszelkie teorie i wersje wydarzeń. Pozwoliłby dorzucić sobie dodatkowy rok służby, żeby tylko nie przytrafiła mu się pod koniec kariery taka sprawa.

Zamknął zeszyt i wrócił do akt sprawy. Wszystko było dokładnie opisane w raporcie: żadnych świadków, żadnych podejrzanych pojazdów czy osób, chłopiec rozpłynął się w powietrzu jak zapach. Postępowanie przeciwko szkole było w toku, ale nie stwierdzono rażących uchybień. Rodzice podpisali odpowiednią zgodę, po wyjściu syna ze szkoły przejmowali nad nim wyłączną opiekę.

Oczywiście dyrektor byłby łatwym kozłem ofiarnym, gazety od razu narobiły szumu, a lokalni śledczy maglowali go przez parę godzin. Gdyby facet był rzeczywiście winny, Maniek już dawno rozszarpałby go na strzępy. W odnalezieniu chłopca by to nie pomogło, ale przynajmniej dałoby poczucie prostej sprawiedliwości. Ugasiłoby nieco buzujące sumienie.

– Czy Kuba przyjaźnił się z jakimś dzieckiem? Ze szkoły, z po- dwórka…

Nauczycielka pokręciła głową, jakby odpowiadała na pytanie sama sobie, zanim otworzyła usta.

– W sąsiedztwie Mańków nie ma innych dzieci, najbliżej w Dołżycy, ale to i tak daleko. A w szkole jak to w szkole, dzieciaki trzymają się raczej w grupach.

– Kuba należał do grupy silniejszych czy słabszych?

– Słucham? – Nauczycielka zrobiła zdziwioną minę. Zerknęła przy tym ukradkowo na dyrektora, zdradzając w ten sposób, że odgrywa przydzieloną jej rolę.

– Nieważne – zrezygnował. I tak nie miało to bezpośredniego związku ze sprawą. – Czy mógłbym jednak porozmawiać z którymś z jego kolegów? Koleżanek?

– Ależ oczywiście! – wtrącił się dyrektor. – Natalko, kochanie, przyprowadź nam, proszę, Olka Michalczuka.

Nauczycielka wyszła, rzucając przez ramię ukradkowe spojrzenie, jakby próbowała przyłapać Andrzeja na obserwowaniu jej tyłka. Z nadzieją, że właśnie to robi. Może i byłoby na co popatrzeć, gdyby sukienka nie wisiała na dziewczynie jak kurtyna na scenie.

Andrzej utkwił więc wzrok w trzymanych na kolanach aktach sprawy. Dyrektor roztaczał wizję sielankowej atmosfery w szkole, planowanych inwestycji i potęgi Unii Europejskiej, a on starał się analizować dane. W dalszym ciągu nie znalazł niczego, co pozwoliłoby wątpić w profesjonalizm lokalnych śledczych i podważyć wyniki dochodzenia. I bardzo się z tego powodu cieszył.

Nauczycielka otworzyła drzwi do gabinetu z cichym pukaniem, ustawiła przyprowadzonego chłopca przodem do policjantów, zupełnie jakby miał zaśpiewać piosenkę. Poniekąd tak było, dzieciak na wszystkie pytania odpowiadał pełnymi zdaniami, śpiewająco, jakby wykuł odpowiedzi na pamięć. Wynikało z tego, że Kuba jest fajnym kumplem, średnim sportowcem i doskonałym graczem w PlayStation Portable. Nie bije się i nad nikim nie znęca, choć raz podbił koledze oko podczas wuefu.

– Bardzo tęsknimy wszyscy za Kubą – dodał chłopiec, kiedy Andrzejowi skończyły się pytania. – Czy będziemy się z nim mogli jeszcze pobawić?

Z jakiegoś powodu zabrzmiało to dwuznacznie, bardziej jak po-bawić się „nim” niż „z nim”, ale Andrzej uznał to za efekt swego przewrażliwienia. Nie dość, że miał przed sobą dzieciaka ubranego w drogie ciuchy, to najprawdopodobniej jeszcze przywódcę szkolnej bandy. Dokładnie znał ten typ pucułowatych, wyższych od rówieśników i lekko napuchniętych chłopców, z których wyrosną dorodne byczki. Ten podejrzanie odważnie zaglądał policjantom prosto w oczy bez jakiegokolwiek respektu. Cóż, wybór dyrektora był doskonały, nikt lepiej nie zaprezentowałby szkoły.

– Dziękuję, mały. – Wyciągnął w kierunku chłopca pięść, ten przybił żółwia z największą ochotą. – Państwu również, na razie nie mam więcej pytań.

– W razie czego jestem do pana dyspozycji. – Dyrektor uścisnął funkcjonariuszom dłonie, nie wychodząc zza biurka.

„Jak świat światem, nauczyciel i uczeń nie będą bratem”, Andrzej sparafrazował w myślach klasyczne powiedzonko. Pożegnali się z sekretarką i ukłonili nauczycielce, która odprowadziła ich na szkolny korytarz.

– Panie nadkomisarzu! – usłyszeli za sobą, kiedy zbliżali się do wyjścia.

Obejrzeli się obaj, jakby sierżant awansował do stopnia kolegi przez sam fakt przebywania w jego towarzystwie. Andrzej skinieniem głowy nakazał mu udać się do samochodu, sam podszedł do wołającej go kobiety.

– Czy mogłabym dostać pana wizytówkę? – zapytała z błyskiem w oczach, zakładając za ucho kosmyk czarnych jak sadza włosów. Andrzej musiał przyznać, że była naprawdę ładna. Jej regularne, ostre rysy stanowiłyby idealny model czarnego elfa.

– Wizytówkę?

– No, numer telefonu… W filmach gliniarze zawsze zostawiają ludziom swoje wizytówki. Żeby, wie pan, można było w razie czego zadzwonić.

Znowu ta hollywoodzka mistyfikacja. Jak nie James Bond, to Columbo. Do całego zestawu rzeczy i cech, których mu do tych herosów brakowało, teraz doszły wizytówki. Zamiast odpowiedzieć na pytanie, skrzywił się z irytacją, jakby dziewczyna powiedziała coś nieprzyjemnego.

– Niestety, proszę pani, skończyły mi się dawno temu, od lat nie ma takiej pozycji w budżecie komendy.

– Tak, jasne, przepraszam…

– Nie, to ja przepraszam – zreflektował się zaraz. Kto dał mu prawo mszczenia się na wszystkich nauczycielkach za zmarnowane lata szkolne? – Już pani zapisuję na kartce…

Wygrzebał z torby notes i ołówek, zapisał numer telefonu, wyrwał kartkę i podał ją kobiecie. W ramach przeprosin spróbował uśmiechnąć się w aktorskim stylu, domyślając się, że tego najpewniej od niego oczekuje.

Przyjąwszy kartkę, opuściła wzrok, jakby dostała niespodziewany prezent. Odeszła kilka kroków, po czym odwróciła się i machnęła na pożegnanie ręką w geście, który kiedyś tak bardzo celebrował Kundera. Andrzej odprowadził ją wzrokiem, aż zniknęła za zakrętem korytarza. Z daleka brzydka sukienka sprawiała lepsze wrażenie. Przypominała zarzuconą na nagie ciało niezawiązaną podomkę.

Ruszył do wyjścia, gdy nagle jego spojrzenie przykuła gablotka ze zdjęciami ze szkolnej imprezy. Przyłożył głowę do szyby, bo w pierwszej chwili nie uwierzył w to, co widzi. W jednej z sal szkolnych zorganizowano Wielkanoc, fotografie przedstawiały ozdoby z papierowych jaj i badyli wierzby, z lamp zwisały puchate kurczaczki. Przebrane za zające dzieci trzymały w rękach wiklinowe koszyki. Śpiewały, tańczyły, recytowały wierszyki i płakały, w zależności od ujęcia. Prawie na każdej fotografii widniała zwalista sylwetka księdza w nieskazitelnej sutannie, który górował nad podopiecznymi niczym sam Stwórca nad wiernymi.

Na jednej z fotografii duchowny siedział na krześle i trzymał na kolanach chłopca z nisko opuszczoną głową. Paluchami szczypał go w lewy policzek, rozwierając usta w obleśnym uśmiechu. To było jedyne ujęcie prezentujące tak daleko idącą intymność, „specjalne” traktowanie. Chłopcem był zaginiony Jakub Maniek.

Strącane podmuchami wiatru liście opadały na ziemię, tańczyły w powietrzu i szybowały jak egzotyczne ptaki. Zaściełały ziemię tak jednolitym dywanem, że trudno było odróżnić pobocze od jezdni. Rzadkie miotły wyłysiałych koron drzew potykały się ze sobą z cichym klekotem.

Andrzej spojrzał w górę, gdzie prześwitujący między pazurami gałęzi szczyt Korbani zdawał się odpływać wraz z ciągnącymi na wschód chmurami. Wzdrygnął się, choć z kanałów ogrzewania radiowozu dmuchało ciepłem. Odstawił na deskę rozdzielczą styropianowy kontener z resztką gotowanego kurczaka, którego kupił na wynos w Cisnej. Wrzucił do ust dwie pastylki przeciwbólowe i popił sokiem. Miał nadzieję, że zadziałają szybko.

– Przytulne miejsce, co? – Dzielnicowy wskazał serdelkowatym paluchem drewniany pensjonat.

Akurat mijali sprawiające ponure wrażenie chałupy Buku. Jakby nie mógł się po prostu zamknąć, pomyślał Andrzej i przymknął oczy. Sugestia nie podziałała.

– Ciągle nie rozumiem, po jaką cholerę się pan uparł, żeby tam zamieszkać. Żeby luksus jakiś szczególny był albo wyjątkowa obsługa. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś się u Rąbałowej dwa razy zatrzymał. Niektórzy to dosłownie znikają jak kamień w wodzie, plusk i nie ma. Zupełnie jak w tym… no, jak się ten film nazywał…

– Psychoza – bezwiednie pomógł mu Andrzej i zaraz pożałował.

– Właśnie! Widzę, że pan też się zna na filmach, będziemy mieli o czym pogadać. A wie pan, jak nazywają się awantury między aktorami? Gwiezdne wojny!

Andrzej jęknął w reakcji na gromki śmiech swojego kierowcy, w zamkniętej przestrzeni metalowej puszki zabrzmiał jak eksplozja bomby.

– Daleko jeszcze? – Z nadzieją wyjrzał przez przednią szybę. Nie było widać nic oprócz brunatnych badyli i zielonych szczotek sosen. Odwrócił się, z tyłu rozciągał się ten sam pejzaż. Jęknął ponownie.

– Już prawie jesteśmy. O tam, za zakrętem, za zjazdem na górę. Rzeczywiście, tartak pojawił się tak nagle, jakby ktoś odsłonił kurtynę. Zdawał się czarną dziurą wchłaniającą w siebie najbliższą materię, pustka po karczowaniu sprawiała jeszcze gorsze wrażenie niż leśna gęstwina. Każdy skrawek ziemi zalewało błoto.

Kilka pryzm świeżej tarcicy otaczało budynek z trakiem, po drugiej stronie placu walały się kłody drewna rozsypane niczym gigantyczne zapałki. Rezydencja właścicieli z charakterystyczną dachówką i ścianami z brązowych desek wyglądała jak chatka z piernika, tylko kilka razy większa.

Jazgot pracującego traka był tak głośny, że ujadający przy budzie pies wydawał się nie wydawać najmniejszego dźwięku. Wibracje żrących pnie brzeszczotów pił pełzły po ziemi i przerzucały się na ludzi, dosłownie drgały od nich kości. Dzielnicowy wskazał na drewnianą budkę przycupniętą pod ścianą głównej hali. Hałas i wiatr odebrały jego słowom dźwięk, ale z ruchu warg łatwo dawało się odczytać komunikat: gabinet właściciela.

1Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia, reż. Peter Jackson, scen. Frances Walsh, Philippa Boyens, Peter Jackson na podst. powieści J.R.R. Tolkiena, premiera 2001 r.