Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
121 osób interesuje się tą książką
Wiślany rejs i strzały na pokładzie luksusowego parowca…
Lato 1925 roku. Frania Tańska z przyjaciółmi wsiada w Ciechocinku na luksusowy statek salonowy „Polonia” płynący do Warszawy. Wielogodzinny rejs Wisłą zapowiada się wspaniale. Na pokładzie nie brakuje wygód, atrakcji oraz interesującego towarzystwa. Wesoły nastrój pryska, gdy w środku nocy dochodzi do postrzelenia jednego z pasażerów – aktora Walentego Kopa.
Głównym podejrzanym staje się towarzyszący Frani Sándor, który zostaje wzięty w areszt kapitański. Frania nie wierzy w winę przyjaciela i przystępuje do własnego śledztwa. Czy uda jej się odkryć, kto naprawdę stoi za atakiem na Walentego, nim „Polonia” dotrze do Warszawy?
Ten stylowy kryminał z humorem to kolejna, po świetnie przyjętych „Frani Tańskiej i tajemnicy zaginionego obrazu” oraz „Frani Tańskiej i Kolekcjonerze Widmo”, opowieść o uroczej malarce i jej niezwykłych przygodach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68577-44-0
KM
Przystań
Godzina
441
Gdańsk
10.00
393
Tczew
Przypływa 14.10
Odpływa 15.30
373
Piekło
17.20
361
Gniew
18.20
350
Opalenie
19.20
337
Nowe
20.20
320
Grudziądz
Przypływa 22.00
Odpływa 23.00
297
Chełmno
1.00
261
Fordon
Przypływa 4.20
Odpływa 4.30
220
Toruń
Przypływa 8.00
Odpływa 15.00
215
Złotoryja
15.40
206
Silno
16.40
199
Ciechocinek
17.30
189
Nieszawa
18.30
182
Bobrowniki
19:20
165
Włocławek
Przypływa 21.00
Odpływa 23.00
148
Dobrzyń
1.10
136
Duninów
2.10
119
Płock
Przypływa 4.30
Odpływa 6.00
107
Dobrzyków
7.10
94
Świniary
8.30
92
Kępa Polska
8.50
86
Pieczyska
9.30
71
Wyszogród
11.10
64
Czerwińsk
11.50
56
Wychódźc
12.40
48
Leoncin
13.30
42
Zakroczym
14.10
32
Modlin
15.10
0
Warszawa
19.00
Przystań parostatków w Ciechocinku, czwartek, 30 lipca 1925 roku
Telesfor Studzienko, kapitan salonowego parostatku „Polonia”, zerknął na zegarek. Była siedemnasta dwadzieścia trzy. Doskonale. Przybili do Ciechocinka całe siedem minut przed czasem. Studzienko schował zegarek do kieszonki i się wyprostował. Złote guziki jego munduru błysnęły w słońcu, kiedy skinął na dwóch marynarzy. Zsunęli wąski trap na przystań, na której w największym porządku złożone były bagaże i przesyłki.
Pasażerowie oczekujący na przybycie „Polonii”, dotąd rozproszeni po piaszczystym brzegu Wisły, poczęli powoli schodzić się w stronę statku. Uwagę kapitana zwrócił wysoki mężczyzna o ciemnych włosach z chartem na smyczy i towarzyszące mu trzy kobiety. Była to roześmiana i głośno dokazująca kompania.
Kuracjusze z Ciechocinka — pomyślał Telesfor Studzienko i sięgnął do kieszeni marynarki. Ponieważ wzrok miał już nie tak mocny jak kiedyś, a okulary wciąż gubił, wyciągnął notes na długość ramienia i zmrużył oczy. Miał tu starannie wykaligrafowaną listę pasażerów. Czerwonym ołówkiem podkreślono nazwiska tych, których należało otoczyć szczególną atencją z racji urodzenia, koneksji tudzież powagi urzędu, który reprezentowali. Studzienko wiedział więc, że na pokład w Ciechocinku mieli wsiąść powinowata pana ministra Hardta, niejaka Franciszka Eleonora Tańska, oraz aktor Walenty Kop. Nazwisko tego drugiego kapitan Studzienko sam sobie podkreślił na czerwono. Sekretarka Zjednoczonego Warszawskiego Towarzystwa Transportu i Żeglugi Polskiej, która przekazała kapitanowi w Gdańsku listę pasażerów, nie uznała bowiem Kopa za ważną figurę. Może i był to aktor drugiej kategorii, ale Studzienko chciał go poznać i liczył na dłuższą rozmowę w trakcie rejsu do Warszawy. X Muza robiła na nim elektryzujące wrażenie. Prenumerował „Kinema: Niezależne Polskie Czasopismo Kinematograficzne”, a kiedy tylko miał wolne popołudnie, chodził do kinematografów. Bywało, że oglądał i trzy filmy z rzędu. Walentego Kopa kojarzył i darzył pewną nawet sympatią, gdyż ten grywał w produkcjach, które szczególnie przemawiały do wyobraźni kapitana Studzienki. Nie tam w żadnych melodramatach, ale w sensacyjnych filmach o dużej wartości ideowej, do których Kop wnosił element humoru dzięki swojej olbrzymiej skali mimicznej.
Studzienko rozglądał się więc uważnie po nadbrzeżu, poszukując wzrokiem zarówno ulubionego aktora, jak i damy wyrafinowanej o doskonałym obejściu, tak bowiem wyobrażał sobie powinowatą pana ministra. Walentego Kopa dostrzegł od razu. Rozdawał autografy i żartował z wielbicielkami, które otoczyły go ciasnym wianuszkiem. Wypatrzenie panny Tańskiej było trudniejsze. Studzienko nie miał pojęcia, jak wygląda. Znakomita większość osób spacerujących po nadbrzeżu zachowywała się dość swobodnie, tak jak owa roztrajkotana grupa z chartem, i kapitan wątpił, by powinowata ważnej figury pozwalała sobie na takie zachowanie, nawet będąc na wakacjach. Mocno wytężając wzrok, zidentyfikował wreszcie młodą kobietę o nieprzystępnym wyrazie twarzy. Nie wyróżniała się ani strojem, ani głośną manierą.
To musi być ona — zdecydował Studzienko.
Pasażerowie zaczęli powoli wchodzić po trapie. Podawali bilety kapitanowi, a ten, rzuciwszy dyskretnie okiem na wypisane na nich nazwiska, ściskał serdecznie dłonie i witał gości na pokładzie. Następnie przekazywał bilety stojącemu obok kontrolerowi, panu Hieronimowi Kobylcowi, który kasował je służbowymi szczypcami. Był to człowiek niezwykle wesołej natury, życzliwie usposobiony do świata i ludzi, toteż zagadywał pasażerów o pogodę i cel podróży, co — ku irytacji kapitana — znacznie spowolniało abordaż.
— O, patrzy pan! — Telesfor Studzienko usłyszał za plecami wesoły głos Hieronima Kobylca. — Agentura nie przystawiła na bilecie pieczątki! Ale nic nie szkodzi, drogi panie! Zaraz bilecik ostemplujemy nazwą „Polonii”, przybijemy datę i może pan spokojnie płynąć do Warszawy. A jak pan znajduje Ciechocinek? Bo powiem panu, że co tydzień tędy przepływam, a jeszcze nigdy nie byłem. Ot, nie składa się. Nie składa.
Telesfor Studzienko zamachał biletem kolejnego pasażera przed nosem Hieronima Kobylca, który strzelił wreszcie stemplem i uśmiechając się szeroko, wskazał pasażerowi gestem dłoni kierunek, w którym winien się udać.
Studzienko, mrużąc oczy, skupił wzrok na chudej damie, która wchodziła za hałaśliwą czwórką z chartem, w myślach układając powitanie dla szacownej ciotecznej wnuczki małżonki ministra Hardta. Nagle rudowłosa kobieta, krocząca na czele grupy, upuściła poobijane pudło na kapelusze. Potoczyło się pod nogi wchodzącej za nią szatynki, co sprawiło, że ta zatoczyła się i niemal wpadła do Wisły! Jednak towarzyszący im mężczyzna, ten z chartem na smyczy, wykazując się nadzwyczajnym refleksem, wychylił się ponad poręczą z liny i chwycił kobietę w talii, nim zdążyła krzyknąć.
— Toniu! Mam nadzieję, że wybaczysz mi, iż pośpieszyłem ci na ratunek — powiedział, ustawiając dziewczynę na trapie do pionu. — Wiem, że gardzisz szarmanckimi gestami. Wybacz, zareagowałem automatycznie!
— Dałabym sobie radę, Sándorze. — Rzeczona Tonia wyrwała się z jego objęć.
Mężczyzna puścił do niej oko i podniósł pudło na kapelusze.
Rudowłosa, zajęta przerzucaniem zawartości swojej torebki w poszukiwaniu biletu, nawet nie zauważyła rozgrywającej się za jej plecami dramatycznej sceny, którą sama sprowokowała.
— Witam serdecznie na pokładzie „Polonii”, panno… panno… ech! — Studzienko zerknął na bilet, który wreszcie mu podała, i wyprostował się jak struna. — A niech to! Ależ pozory mylą! Panno Tańska! To dla nas prawdziwy zaszczyt! — Kwieciste powitanie, które sobie ułożył, wyparowało mu z głowy.
Frania była nieświadoma istnienia notesika z jej własnym nazwiskiem podkreślonym grubym czerwonym ołówkiem, toteż nagły entuzjazm wykazany przez kapitana wobec jej osoby przyjęła z zaskoczeniem. Uśmiechnęła się tylko i stanęła z boku, by w oczekiwaniu na zakończenie kontroli biletów przyjaciół nie blokować przejścia.
— O, szanowny panie, będzie dopłata za pieska! — Hieronim Kobylec przykucnął przy charcie, po czym zaczął delikatnie tarmosić go za uszy. — Grzeczny pies, bardzo grzeczny. Jak się wabi?
— Balaton.
— Wybornie. Czyli jak słodki akwen. Miałem kiedyś, proszę pana, konia, co go Ner nazywałem. Od rzeki Ner. Bo ja z Lutomierska jestem. I tak sobie jeździłem Nerem nad Ner. — Zaśmiał się. — A czy słusznie wnoszę, żeś pan jest Węgier, panie Bercsényi?
— Panie Kobylec! Proszę się z łaski swojej pospieszyć. — Telesfor Studzienko podał kontrolerowi bilet ostatniej osoby z kompanii panny Tańskiej, niezwykle eleganckiej drobnej blondynki o zachwycającej urodzie.
— Dobrze. To ja pana z pieskiem znajdę później, jak wypłyniemy, celem sfinalizowania dopłaty — powiedział wesoło Hieronim Kobylec i skinął na jednego z marynarzy kręcących się w pobliżu. — Stefan! Pierwsza klasa.
Rzeczony Stefan poprowadził ich po wyszorowanym do białości pokładzie ku przedniej części statku.
— Tu jest restauracja i salonik klasy pierwszej. Można z niego przejść do buduaru dla pań — powiedział, kiedy mijali pomieszczenie o olbrzymich oknach, znajdujące się w środkowej części pokładu. — Tędy — odwrócił się i wskazał na schodki wspinające się po obu stronach usytuowanego bliżej czoła statku mostka kapitańskiego — wchodzi się na duży taras słoneczny. Teraz jest jeszcze bardzo gorąco, ale rano i wieczorem jest to wcale przyjemne miejsce, z którego można podziwiać piękno nadwiślańskiego krajobrazu. Mogą państwo również spacerować po pokładzie, warto zwłaszcza udać się na dziób. — Pokazał ręką kierunek. — Tam zawsze jest lekki wiaterek i widok lepszy nawet niż z pokładu słonecznego.
Cała czwórka pokiwała ze zrozumieniem głowami.
— Proszę tędy. — Stefan przeszedł przez dwuskrzydłowe drzwi z okrągłymi okienkami. — Uwaga na schody!
Zeszli na dół i znaleźli się w wąskim holu wyłożonym miękkim granatowym dywanem w pomarańczowy, geometryczny rzucik, bardzo á la mode, jak skonstatowała, krocząca tuż za Stefanem, Lola.
Było tu dość ciemno. Kilka kinkietów, bardzo zdobnych, wisiało na inkrustowanych ścianach, ale oświetlały jedynie krótkie odcinki korytarza. Mimo mroku wszystkie czternaście mosiężnych numerów zdobiących czternaście ciemnych drzwi było doskonale widocznych. Najwyraźniej polerowanie ich na wysoki błysk traktowano tutaj bardzo poważnie.
— Panie Tańska, Nowicka i Rońska oraz pan Bercsényi — oznajmił Stefan numerowej, po czym ukłonił się i oddalił krokiem dość ciężkim, typowym dla osób dobrze zbudowanych.
Rumiana dziewczyna, bardzo grzeczna w obejściu, zerknęła do kajecika z rezerwacjami i wskazała Węgrowi, na którego nie miała śmiałości spoglądać, kajutę. Jego pies natychmiast wskoczył na łóżko i począł mościć sobie legowisko ze śnieżnobiałej poduszki. Numerowa skrzywiła się, ale nic nie powiedziała. Dygnęła tylko i wyszła, by poprowadzić panie Nowicką i Rońską do jednej z trzech dwuosobowych kabin, a potem jeszcze upewniła się, że kajuta Franciszki Tańskiej, znajdująca się tuż obok, spełnia jej oczekiwania.
— Bardzo dziękuję. — Frania rzuciła pudło na kapelusze i niewielką podróżną torbę na łóżko. Reszta jej bagaży, łącznie ze sztalugami, została już złożona obok wąskiej szafy z ciemnego dębu, jeszcze zanim zdążyli wejść na pokład.
— No, no — mruknęła pod nosem. Jakże sprawnie wszystko było tu zorganizowane.
Musnęła palcami błyszczący blat stolika i podeszła do bliźniaczych kwadratowych okien. Otworzyła jedno z nich na oścież i zerknęła w dół. Wisła toczyła leniwie swoje szarozielone wody, z cichym pluskiem odbijając się od burty unieruchomionej przy pomoście „Polonii”. Tuż obok kołysały się pałki wodne. Z ich gąszczu wychynęła samotna kaczka i ruszyła cierpliwie pod prąd.
Tak jak my — pomyślała Frania i zaciągnęła muślinową zasłonkę na okienko. I będziemy się pysznie przy tym bawić.
Gdyby tylko wiedziała, jak bardzo się myliła.
Włocławek
Do dworca portowego dotarła niemal w ostatniej chwili, dobrze po drugim sygnale. Była dwudziesta druga pięćdziesiąt pięć.
— Franiu! Tu jesteś! — Sándor objął ją ramieniem i poprowadził w kierunku wejścia na statek. — Martwiliśmy się.
— Przepraszam. Straciłam poczucie czasu.
— W katedrze? Było jeszcze o tej porze otwarte?
Nie odpowiedziała. Skinęła głową kapitanowi Studzience i kontrolerowi Kobylcowi, liczącemu pasażerów powracających na statek po postoju we Włocławku.
— A jak ten Stary Rynek? — zapytała.
— Wcale przyjemny. Franiu, spójrz na mnie? — Sándor pociągnął ją za łokieć i delikatnie obrócił ku sobie.
— Słucham cię, mój drogi.
— Czy wszystko w porządku? Wydajesz się jakaś…
— Jaka?
— Inna. Dlaczego do nas nie przyszłaś?
— Mówiłam ci już. Straciłam poczucie czasu.
— Franiu, wybacz. Ale trudno uwierzyć, że taka zdeklarowana ateistka jak ty mogłaby się zasiedzieć w kościele.
— Bardzo ładne renesansowe freski tam były — odpowiedziała, odwracając od niego spojrzenie. — Wybacz, pójdę się przebrać na dansing. — Wyswobodziła się z jego uścisku i zniknęła za drzwiami prowadzącymi na dół do kajut pasażerów.
— Oj, panie Bercsényi. — Hieronim Kobylec przysunął się do niego o dwa kroki. — Ja powiem panu jedno. W tej bazylice to nie ma żadnych fresków. Są polichromie. I nie renesansowe, ale współczesne. Panowie Jasińscy malowali. Czy ja wiem? Nie więcej jak dwadzieścia pięć lat temu.
Sándor westchnął i pokręcił głową.
— Pan idzie do baru. — Kontroler klepnął go w ramię. — Dansing się zacznie, jak tylko odbijemy. I pan się nie martw. Kobiety mają swoje tajemnice, zwykle to nic poważnego.
— Panie Kobylec! — Telesfor Studzienko się zniecierpliwił. — Bilety!
— Idę, już idę! — Zamachał służbowymi szczypcami. — Zresztą, jaki to sekret panna Tańska mogłaby mieć we Włocławku?
Spojrzenie Sándora spoczęło na obelisku stojącym na drugim brzegu Wisły. Pewnie, żadna tam tajemnica. Tylko przeszłość znowu nie pozwalała Frani cieszyć się teraźniejszością. Sándor zacisnął pięści. Ten cały Walenty Kop swoją głupią paplaniną przywołał do Frani duchy przeszłości. A niech go licho stepowe porwie!
Odezwał się gwizdek. Dłuższy niż ten, który wybrzmiał chwilę wcześniej. Koła parostatku wprawione w powolny ruch poczęły wyrzucać w powietrze mgłę wiślanej wody. „Polonia” z cichym pluskiem odbiła od brzegu i skierowała się na południe, pozostawiając za sobą światła Włocławka.
Między Włocławkiem a Dobrzyniem
Sándor, ubrany w ciemny garnitur, wszedł wraz z Balatonem do restauracji klasy pierwszej i omiótł wnętrze wzrokiem. Załoga otworzyła duże dwuskrzydłowe drzwi, które dotąd pozostawały zamknięte. Kryły się za nimi trzy schodki prowadzące nieco niżej, na wyłożony brzozowymi deskami parkiet. Był wyczyszczony na błysk, ale mimo to widać było, iż jest nieco podniszczony, bez wątpienia przez podskakujących tu w rytm charlestonów czy improwizujących lindy hopy pasażerów. Sándor nie widział orkiestry usadowionej niżej w barze klasy drugiej, ale doskonale słyszał, że stroją instrumenty. Uśmiechnął się zadowolony. Podróż parostatkiem niewątpliwie miała swoje uroki.
Przy barze na wysokim stołku siedziała, kusząco eksponując nogi, Aniela Złotnik. Paliła papierosa w długiej fifce z onyksu i rzucała rozbawione spojrzenia na Papuzińskich, którzy obserwowali przez otwarte drzwi pasażerów z niższego pokładu zbierających się na wieczorne tańce i głośno komentowali ich zachowanie oraz ubiór. Sándor podszedł do baru, skinął na powitanie głową Anieli i poprosił o szampana.
Pan Antoni Kresoń, drobny człowiek o zmęczonych, zielonych oczach, odziany w przepisową ciemną kamizelkę w białe pionowe pasy, kontrastującą z jasną koszulą, pełnił na „Polonii” funkcję barmana i kelnera. Poinformował Sándora, że z szampanów dostępny był tylko ten z winnicy Luis de Bary. Sándor zmarkotniał. Było to tanie wino musujące, sprowadzane do Warszawy, bodajże z Reims, w beczkach. Butelkowano je już w Polsce, w piwnicach, które ostały się z zamku warownego zburzonego w czasie wojen ze Szwedami, stojącego ongiś w miejscu, gdzie teraz biegła ulica Tamka. I choć ten proceder nie różnił się zasadniczo od jego własnego modus operandi względem win ściąganych w beczkach z rodzimej winnicy w Tokaju, to Sándor patrzył na szampany Luis de Bary krzywym okiem. O ile bowiem leżakowanie tokajów w jego warszawskiej piwnicy podyktowane było dbałością o jakość wina, jakiej nie sposób było osiągnąć, pozwalając im dojrzewać nad Bodrogiem, i wynikało z kilkusetletniej polsko-węgierskiej tradycji, o tyle szampany z Reims były ściągane w beczkach wyłącznie po to, by zaoszczędzić na cle! Mało tego, właściciel składu win przy Tamce najwyraźniej uważał, że jest to powód do dumy, i bez skrępowania wspominał o tym w towarzystwie i podczas branżowych spotkań. Do tego ten smak! Wcale nie był pierwszorzędny.
Sándor powstrzymał pana Antoniego gestem. Nie miał w zwyczaju pić taniego szampana.
— Reflektuję zatem na wodę sodową z sokiem malinowym i kropelką wódki ziemniaczanej, byle od pana Barczewskiego.
W salonie restauracyjnym zjawiła się Lola. Usiadła obok niego na wolnym stołku barowym i ziewnęła dyskretnie.
— Zmęczona? — zapytał Sándor.
— Trochę, ale mam szaloną ochotę potańczyć. Taki mamy piękny wieczór — powiedziała i zamówiła mazagrana.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, mimo woli przysłuchując się rozmowie toczącej się obok. Dwie dziewczyny w bardzo wesołych humorach zagadywały Alojzego Stawickiego.
— Zgaduję, że pan jest mundurowym — oznajmiła blondynka.
— Ależ skąd! Dlaczego pani tak uważa? — Alojzy Stawicki potrząsnął głową.
— Bo trzyma się pan prosto i ma czujne spojrzenie, prawda Paulino? — Spojrzała znacząco na koleżankę, brunetkę o przyjemnej aparycji.
— Oj tak. Wielka szkoda, że pan nie jest mundurowym.
— Ach tak? — Stawicki sięgnął po szklankę z wodą stojącą przed nim na stoliku. Rozglądał się uważnie po sali, jakby na kogoś czekał.
Pewnie szuka Frani — Sándor zmarkotniał. Nie podobało mu się, że Stawicki dołączył do nich w czasie kolacji i wypytywał ją o wrażenia z Ciechocinka i w ogóle żywo się nią interesował. A jeszcze wcześniej pośpieszył jej na pomoc, po tym niefortunnym incydencie zaraz za Bobrownikami. Sándor wyrzucał sobie, że sam nie zareagował odpowiednio szybko. Nie stawiało go to w dobrym świetle, a na czym jak na czym, ale na dobrym wrażeniu zależało mu teraz szczególnie. Wypadki ostatnich tygodni pozwalały mu mieć nikłą, ale jednak nadzieję, że być może Frania wreszcie odwzajemnia jego uczucia. Rzuciła się przecież do rwącej rzeki, by go ratować. Nie to, żeby wtedy potrzebował pomocy… Był co prawda spętany u podnóża rzecznej skarpy, a wody rzeki rozszalałej po intensywnej ulewie sięgały mu niemal do szyi, ale bez wątpienia prędzej czy później wyswobodziłby się z więzów i uniknął utonięcia. Nie mogło być inaczej. Ale Frania uparła się, by go ratować. A to mogło oznaczać, że jej na nim zależy. Jakże inaczej to tłumaczyć?
— Bo mnie, proszę pana, interesują tylko oficerowie od porucznika do majora włącznie. Poszukuję znajomości w tej branży w celach matrymonialnych — powiedziała brunetka zwana Pauliną.
— Przykro mi. Absolutnie nie mam znajomości w takich kręgach — odpowiedział Stawicki.
— A czym się pan w takim razie trudni? — chciała wiedzieć blondynka.
— Jestem fryzjerem.
— Nigdy bym nie zgadła!
— Pozory mylą, drogie panie.
— A jak pan znajduje włosy panny Aldony? — zapytała panna Paulina.
— Cóż. — Alojzy Stawicki obrzucił długim spojrzeniem błyszczące blond pukle do ramion. — Są bardzo piękne.
— To oczywiste. Ale jaką fryzurę by pan polecił?
— Koka — powiedział bez wahania. — Tak cudne włosy należy upinać w koka.
Lola, która zdążyła upić kilka łyków mazagrana i powoli zaczynała odczuwać jego zbawienne, pobudzające działanie, wtrąciła się nagle do rozmowy.
— Ależ chignony, drogi panie, nie są modne już od wojny. Przecież musi pan to wiedzieć! Fryzura chłopięca triumfuje i zyskuje nowe amatorki. I mimo iż ciągle ktoś wieszczy zmierzch fryzury à la garçonne, nic nie wskazuje na to, że odejdzie do lamusa. A to nie tylko dlatego, że wygląda się w takim uczesaniu młodo, ale przede wszystkim dlatego, że odpowiada ono trudom współczesnego życia. I do tego jest bardzo wszechstronne. Można nosić gładką fryzurkę męską, ale można też modnie ufryzować się na puszysto. Można ondulować, można wreszcie, zwłaszcza na wieczór, założyć diadem w kontrastującym kolorze. — Dotknęła dłonią efektownej opaski zdobiącej jej czoło. — A w ogóle teraz najmodniejsza jest fryzura chłopięca charleston.
— Racja! Czytałam o tym. To wariant z grubszymi pierścieniami loczków zaprasowanymi na skroniach, prawda? — ożywiła się panna Aldona.
— Owszem. Myślę, że pani bardzo by pasował. Nie uważa pan? — Lola zwróciła się do Stawickiego.
— Tak, bez wątpienia. — Chrząknął. — Panie wybaczą. — Stawicki wstał i poszedł w stronę wolnego stolika na końcu salonu.
Panna Paulina się zaśmiała.
— Chyba go pani wystraszyła. Zdaje się, że ten pan jest z gatunku tych, którzy nie lubią, gdy rozmówczyni ma od niego rozleglejszą wiedzę.
— Chyba tak — przyznała Lola. — Panie płyną do Warszawy?
— Owszem. Proszę sobie imaginować, że wybieramy się do mojej dość posuniętej w wieku ciotki. Biedaczka owdowiała. A że ma dość przestronny pałacyk, to zaprosiła mnie z przyjaciółką celem dotrzymania jej towarzystwa przez najbliższych kilka miesięcy — powiedziała panna Aldona.
— I znalezienia porządnego męża — dodała szybko panna Paulina. — W wielkim mieście o właściwą partię łatwiej.
Lola uniosła cienką brew i uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Skoro pani tak uważa — powiedziała i upiła spory łyk mazagrana.
Choć Lola wcale nie szukała męża, to będąc doskonale zorientowaną w sprawach warszawskiego towarzystwa, wiedziała, że znalezienie dobrej partii nawet w wielkim mieście nie było takie proste. Przed oczami stanęli jej wszyscy mężczyźni pozbawieni dodatnich walorów, za to z całym kompletem wad, którzy zabiegali o jej rękę, zanim uciekła z rodzinnego domu na biednej Woli. Na salonach może i było lepiej, ale i tu napatrzyła się na łowców posagów, raptusów i bankrutów, ukrywających rzecz jasna swoje kłopotliwe położenie przed marzącymi o wielkiej miłości dziewczętami. A ci naprawdę dobrzy albo byli już zajęci, albo beznadziejnie zakochani. Jak Sándor.
— Oficerów można spotkać w kasynie garnizonowym przy alei Szucha — powiedziała wreszcie. — Raz po raz organizowany jest tam jakiś bal czy dansing. Czasami trzeba się wystarać o zaproszenie w sekretariacie, ale częściej można po prostu kupić bilet w bardzo przystępnej cenie. Choć jeżeli chodzi o muzykę, to w tym miejscu nie ma co liczyć na nowoczesność. Tam się tańczy polonezy, mazurki, kontredansy i oczywiście różne walce.
— O proszę — powiedziała panna Aldona, po czym zerkając zalotnie na Sándora, szybko dodała: — Mnie zamążpójście w ogóle nie interesuje. Ja chcę cieszyć się życiem, chadzać do kina i tańczyć! A niech będą i walce. Byle do białego rana.
Sándor od dłuższej chwili nie przysłuchiwał się już ich rozmowie i nawet nie zauważył znaczącego spojrzenia, jakim obdarzyła go panna Aldona. Bawił się spinką do mankietu, wypatrując Frani wśród pasażerów pierwszej klasy powoli schodzących się do salonu. Kiedy ją zobaczył, wyprostował się i uśmiechnął, co nie umknęło uwadze Loli. Przeprosiła pannę Aldonę i Paulinę i przysunęła się z powrotem do Sándora.
— Co zamierzasz? — Podążyła za jego spojrzeniem ku Frani, która zatrzymała się, by wymienić kilka słów z Dorotą Oborską, nieco nudną, podług Loli, ale miłą buchalterką z zakładów Lilpopa1, którą poznały przelotnie w Ciechocinku.
— Skład stał nieczynny przez ponad dwa miesiące. Pewnie dużo zamówień się zebrało. Niedługo przyjedzie też Emil z nowym ładunkiem. Trzeba będzie wziąć się do pracy.
— Ja nie mówię o tokaju, tylko o Frani!
— Nie rozumiem.
— Kilka tygodni temu dosłownie skoczyłeś za nią w ogień, a ona za tobą do wody.
— A w Ciechocinku, zamiast zawracać w głowach pięknym kuracjuszkom, jak można by się po tobie spodziewać, troskliwie się nią opiekowałeś — dodała Tonia, która niespodziewanie wyrosła u jego drugiego boku.
— Ależ ja się zawsze troskliwie opiekuję moimi przyjaciółmi. Wszystkimi bez wyjątku. Nawet tymi, którzy mi nie szczędzą złośliwostek. — Sándor puścił do niej oko.
Na twarzy Toni pojawił się cień uśmiechu. Jej relacja z Sándorem, w którą wkładała wiele wysiłku ze względu na Lolę, nie była łatwa. Ciągle zdarzało mu się mówić jakieś głupstwa, ale po kilku miesiącach znajomości Tonia wreszcie uznała, że zasadniczo nie różnił się pod tym względem od innych mężczyzn, i coraz częściej łapała się na tym, że już jej nie irytuje w takim stopniu jak na początku ich znajomości.
— Sándorze… — Lola spojrzała na niego poważnie.
— Frania mnie nie chce. — Sándor pokręcił głową. — Sama widziałaś, jaki wstrząs wywołała w niej wzmianka o wojnie bolszewickiej. Nawet do nas nie dołączyła we Włocławku. Bez wątpienia wciąż myśli tylko o Sewerze.
— Nie bądź głupi — powiedziała Lola. Chciała jeszcze dodać, że Frania podziela jego uczucia, ma jedynie nieracjonalne, w mniemaniu Loli, powody trzymania go na dystans, ale ugryzła się w język. Dała jej słowo. Niestety.
Ponieważ muzyka poczęła napływać przez otwarte drzwi w coraz większym natężeniu, poszukali wolnego stolika nieco dalej. Po chwili dołączyła do nich Frania. Sándor podniósł się, by odsunąć dla niej krzesło. Niewielkie piórko zdobiące jej opaskę musnęło jego policzek, kiedy siadała.
— Nie znoszę typa — wymruczała pod nosem Lola. Pozostali podążyli za spojrzeniem jej zmrużonych oczu.
Walenty Kop, siedzący ze swoją żoną kilka stolików dalej, uniósł kieliszek z absyntem i uśmiechnął się nieszczerze do Loli.
— Nie ty jedna. Walenty Kop zdążył chyba zajść za skórę wszystkim pasażerom na statku, z ministrem i jego sekretarzem włącznie — powiedziała Frania, głaszcząc Balatona po głowie.
— Tak ci powiedzieli? — ożywiła się Lola.
— Nie musieli. Niestety, byłam świadkiem rozmowy Kopa z ministrem. Żenująca sytuacja.
— A co właściwie robi tu minister Raczkiewicz? — zagadnął Sándor, zerkając na wysokiego mężczyznę pogrążonego w rozmowie z kapitanem Studzienką.
— Z Gdyni wraca — wyjaśniła Frania.
— Ach, tak, rzeczywiście. W gazetach pisano, że jego zeszłotygodniowa podróż na Pomorze była wielce pożyteczną — powiedział.
— Podobno ludność pomorska przyjęła go bardzo uroczyście — wtrąciła Tonia. — I zapewnili o swoim przywiązaniu do państwowości polskiej. To bardzo pokrzepiające, nie uważacie? Domagają się jednakże słusznej opieki rządu.
— To zrozumiałe — odpowiedział Sándor. — Weźmy chociażby niekorzystne taryfy przewozowe produktów rolnych przez Gdańsk. Rząd powinien się tym zająć w pierwszej kolejności. Pomogłoby to nie tylko Kaszubom.
— Ale i wsparłoby handel winem. — Frania spojrzała na niego zaczepnie.
— Ależ Franiu, zapewniam cię, że beczki tokajów czekające w moich piwnicach pozostaną w Warszawie. Nie zamierzam ich nigdzie dalej eksportować. Ledwo ich starcza na potrzeby lokalnej warszawskiej klienteli.
— Moi drodzy, czy naprawdę będziecie teraz rozprawiać o cłach i sprawach pomorskich, kiedy orkiestra gra tak pięknego charlestona? — wtrąciła Lola, oglądając się przez ramię na otwarte drzwi.
— Co racja, to racja! Szkoda tracić tak piękną noc na dyskusję o polityce — powiedział kontroler Hieronim Kobylec, który właśnie mijał ich stolik i mimochodem usłyszał uwagę Loli.
Towarzyszył mu mężczyzna ubrany w ciemny garnitur i bardzo błyszczące lakierki. Ruchy miał dystyngowane, w oku iskrę, a pod nosem prezentował cieniutki, starannie utrzymany wąsik.
— Państwo pozwolą — powiedział Kobylec głośno i poczekał, aż ucichną rozmowy toczone przy wszystkich stolikach. — Pan Franciszek Połeć, fordanser „Polonii”. — Wskazał na mężczyznę, który nieznacznie się ukłonił.
— Fordanser? — wyszeptała Krystyna Papuzińska i spojrzała pytająco na Alberta, który wyjaśnił jej na ucho:
— Tancerz. Chodzi o to, żeby stare panny nie tańczyły z byle kim. — Ponieważ tę niezbyt taktowną uwagę wygłosił tak, że doszła ona nawet do uszu cierpiącej na problemy ze słuchem pani Pikowskiej, Kobylec pośpieszył z elegantszym wyjaśnieniem:
— „Polonia” to statek ekskluzywny, dbamy o naszych klientów. Wykazujemy zwłaszcza szczególną atencję wobec pasażerek klasy pierwszej. Pan Franciszek jest oficjalnym tancerzem „Polonii”. Zna kroki wszystkich najmodniejszych tańców. Kłusujące fokstroty, gorące charlestony, wspaniałe balboa oraz zmysłowe tanga. Jego taneczna fantazja nie zna ograniczeń. Dzięki niemu panie podróżujące samotnie lub z partnerem nieporadnym na parkiecie nie muszą tańczyć z kimś przypadkowym.
— To się chwali. Jest to i bezpieczne, i obyczajne. — Pani Pikowska skinęła głową i spojrzała przy tym z dezaprobatą na Mańka Motka2, który stał nieco z boku, oparty plecami i łokciami o bar, i lustrował z lubieżnym uśmieszkiem nogi panny Pauliny. — Za moich czasów nie było fordanserów, należało wpisywać się do karnecików, ale też tańce nie były takie wulgarne jak dziś. Trzymało się fason i dystans. A teraz? Te wszystkie swingi, wymachy nogami i tańczenie w nieprzyzwoicie bliskiej odległości. Kto to słyszał! Jeżeli już trzeba tak tańczyć, to rzeczywiście lepiej z zaufanym profesjonalistą. Chociaż ja bym młodym damom radziła nie tańczyć w ogóle — powiedziała i zerknęła znacząco w kierunku Aldony i Pauliny.
Lola parsknęła śmiechem i nie czekając, aż na fordansera „Polonii” rzucą się pozostałe panie, wyciągnęła ku niemu dłoń. Franciszek Połeć ukłonił się szarmancko i poprowadził ją ku schodkom prowadzącym na parkiet. Panna Aldona, rozczarowana takim obrotem sprawy, natychmiast zwróciła się do najprzystojniejszego i najbardziej czarującego z zebranych w pierwszej klasie mężczyzn — Sándora.
— Nie odmówi mi pan tej przyjemności. — Spojrzała na niego zalotnie.
Z cienkich ust pani Pikowskiej, pomalowanych czerwoną pomadką, dobyło się niepochlebne cmoknięcie. Pokręciła przy tym głową, demonstrując swoje zdegustowanie śmiałością dziewczyny.
Sándor spojrzał zmieszany na pannę Aldonę. Nie wypadało jej odmawiać i skazywać na przykrość w obecności innych pasażerów. Rzucił więc tylko tęskne spojrzenie ku Frani i z ociąganiem poszedł na parkiet, po czym zniknął z panną Aldoną na dole pośród wirujących par.
W salonie restauracyjnym klasy pierwszej znów zrobiło się głośno. Niektórzy powrócili do rozmów, inni ruszyli na parkiet. Noc była gorąca i parna, toteż wiele osób zmęczonych tańcem wracało do baru lub na pokład, szukając orzeźwienia, by za chwilę znów ruszyć na dół i dać się porwać muzyce. „Polonia” rozjarzona tuzinami lampek sunęła majestatycznie w górę Wisły. Wesoła muzyka, ożywione rozmowy i śmiech niosły się ponad ciemnymi wodami rzeki i docierały do pogrążonych w mroku brzegów. Wszyscy doskonale się bawili. I zdawało się, że nic nie mogło zaburzyć tego wakacyjnego nastroju ani ukrócić tej beztroskiej swobody, jaka jest udziałem ludzi płynących ku swoim sprawom pierwszą klasą luksusowego salonowego parostatku w piękną lipcową noc.
Do czasu.
Tuż za Dobrzyniem
Frania wyszła z salonu restauracyjnego i usiadła na jednym z kilkunastu ratanowych krzeseł ustawionych w równym rzędzie na pokładzie. Wokół nikogo nie było, toteż pozwoliła sobie oprzeć o barierkę stopy wciśnięte w najmodniejsze, według Loli rzecz jasna, butki z trzema paskami oplecionymi wokół kostek. Odetchnęła z ulgą. Może i był to ostatni krzyk mody, ale trzeba przyznać — dość dokuczliwy. Zapaliła papierosa i rozparła się wygodniej w krześle. Z sali tanecznej i oddzielnego pokładu dostępnego dla pasażerów drugiej klasy dochodziły przytłumione odgłosy wesołej zabawy. W głębi lądu, dość daleko od brzegu, zobaczyła odcinającą się od rozgwieżdżonego nieba antracytową plamę lasu i światła przyklejonej do niej wioseczki. Drgały i mrugały, jakby chciały nawiązać dialog z gwiazdami.
Frania czuła spokój. Cała ta wyprawa na Kujawy zakończyła się niezgorzej, pomijając oczywiście to, że omal nie zginęła. Ale odnalazła cenną rzeźbę, dowiedziała się co nieco o archeologii, namalowała kilka dobrych obrazów, poczyniła studia do kilku następnych i wywczasowała się porządnie w Ciechocinku. Sporo jak na kilkumiesięczny wyjazd. Cieszyła się na powrót do domu, do pracy, do swojej malarskiej rutyny. I chyba gotowa była przyznać sama przed sobą, że tłamszenie uczuć, jakimi darzyła Sándora, nie przynosiło oczekiwanego rezultatu, a wypadki ostatnich tygodni zaowocowały wręcz ich natężeniem. Musiała zdecydować. Podążać za głosem serca i ryzykować jego złamanie, gdyby coś przydarzyło się Sándorowi? Czy je chronić i żyć w samotności?
A może nie musiała się skazywać na samotność? Przecież miłość wcale nie jest potrzebna ani do romansu, ani tym bardziej do małżeństwa. Mogłaby sobie na ten przykład znaleźć kompana do życia, który byłby interesującym rozmówcą i dobrym człowiekiem. Czy to nie byłoby rozsądne i bezpieczne?
Nóżki baranie. Chyba mentalnie cofnęłam się do średniowiecza — pomyślała — skoro wpadłam na pomysł zaaranżowania sobie małżeństwa bez miłości! — zganiła się w myślach. Pokręciła głową i zgasiła papierosa w stojącej nieopodal popielniczce.
Za plecami usłyszała czyjeś kroki, więc pośpiesznie opuściła nogi. Oparła podbródek na złożonych na barierce ramionach i znowu zatopiła się w myślach o Sándorze. Nagle te rozmyślania przerwał, zupełnie niespodziewanie, huk wystrzału z pistoletu.
— Nóżki baranie! — krzyknęła. Zapatrzona dotąd w światła „Polonii” skaczące w ciemnej toni Wisły, teraz odwróciła się gwałtownie, omal nie upuszczając torebki za burtę.
Z cienia rzucanego przez komin wyłoniła się wysoka postać.
— Ach, to pan! — Rozpoznała Alojzego Stawickiego. — Wydaje mi się, że słyszałam strzał!
— I mnie się tak zdało! Proszę tu zostać! — Stawicki pośpieszył w stronę, z której chwilę wcześniej doszedł niepokojący odgłos.
Frania ani myślała go posłuchać i podążyła za nim. W obu wąskich przejściach okalających mostek kapitański tłoczyli się pasażerowie pierwszej klasy, którzy najwyraźniej również chwilę wcześniej zaniepokojeni hukiem wystrzału wybiegli z baru za załogą.
— Proszę zachować spokój! — grzmiał Telesfor Studzienko.
— Ktoś strzelał! — wrzasnął pan Papuziński.
— Proszę rozejść się do kajut albo wrócić do restauracji! Zaraz to wyjaśnimy!
Pasażerowie zaczęli jednak gromadnie przepychać się ku dziobowi wąskimi przejściami po obu stronach statku. Frania wyminęła statecznie sunącą przed nią panią Pikowską, potem Dorotę Oborską i przecisnęła się pod ramieniem ściskającego poręcz pana Życkiego. Nagle tupot kroków i szmer przyciszonych jeszcze, wypełnionych znakami zapytania krótkich rozmów uciął nagły krzyk Ludwiki Kop. Frania poczęła się przedzierać przez tłumek jeszcze bardziej energicznie, aż wreszcie dotarła do krawędzi zalanego księżycową poświatą trójkątnego pokładu na czole „Polonii” — tam, gdzie ci, którzy byli od niej szybsi, zatrzymali się w pół kroku, porażeni widokiem, który zastali.
Na przednim krańcu pokładu, tuż przy barierce, leżał na brzuchu Walenty Kop. Jego białą marynarkę znaczyła powiększająca się z każdą chwilą karminowa plama krwi. Kilkanaście kroków od niego stał Sándor, który wpatrywał się w niewielki przedmiot spoczywający w jego dłoni. Frania dopadła do niego i potrząsnęła za ramię.
— Sándor! Co się stało? Sándor!
Nie odpowiedział. Podniósł ciemne oczy na Franię i wypuścił trzymaną w dłoni rzecz. Frania stłumiła okrzyk. Był to jej własny, osobisty pistolecik z rączką wykonaną z masy perłowej.
Między Dobrzyniem a Duninowem
— Proszę go nie ruszać! — krzyknęła Tonia i odepchnęła zapłakaną Ludwikę.
Stojący obok Rubin Rubinstein, w szlafroku narzuconym na kraciastą piżamę, złapał żonę Kopa za łokieć. Ludwika próbowała się wyrywać i szlochając, wołała imię męża, toteż zniecierpliwiony Rubin nakazał swojemu kamerdynerowi wybawić się z niewygodnej sytuacji, co ten bez słowa uczynił, odciągając kobietę.
Tonia tymczasem pochyliła się nad Walentym. Przyłożyła ucho do wykręconej na bok głowy i uniosła dłoń, nakazując zebranym ciszę.
— Łooo — stęknął Kop.
— Żyje — stwierdziła Tonia. — Ściągnąć no blat ze stołu! — zwróciła się do Kobylca, który stał obok niczym słup soli. A kiedy nawet nie zamrugał, dodała z naciskiem: — Trzeba go przenieść!
Na przód zgromadzania wysunął się kapitan Studzienko.
— Do kroćset furgonów diabłów! Słyszeliście! Robić, co ta pani każe!
Kobylec poruszył się wreszcie i skinął na Kresonia.
— Czy na pokładzie jest lekarz? — zapytała Tonia kapitana, który przyklęknął obok niej i z zafrasowaną miną przyglądał się Walentemu Kopowi.
— Nie, tylko pani.
— Nie jestem lekarką, tylko doktorką chemii — stwierdziła stanowczo.
— Łooo — jęknął Kop. — To już po mnie!
Twarz Toni pociemniała ze złości.
— Nie denerwuj mnie pan! — powiedziała. — Gorąca woda, spirytus i bandaże! A jak nie ma, to czyste prześcieradło dać do mojej kajuty! — rzuciła do kapitana, który z kolei wydał dyspozycje Stefanowi Grysikowi.
Tonia poczęła obmacywać Walentego, który jęczał coraz głośniej.
— Proszę państwa! Proszę się odsunąć! — zagrzmiał Studzienko.
Nie poskutkowało. Krąg gapiów wokół nich tylko się zacieśniał. Niektórzy wpatrywali się w leżącego z szeroko otwartymi oczyma, niezdolni wykrztusić z siebie ani słowa, inni wymieniali gorączkowo uwagi. Część pań wyraźnie pobladła, wachlując się dłońmi, próbowały odejść do tyłu, co tylko potęgowało zamęt, bowiem ci, którzy stali dalej, próbowali przecisnąć się do przodu.
— Chyba możemy go przekręcić — oznajmiła Tonia i dała znak kapitanowi.
Studzienko złapał aktora za ramię i odwrócił na wznak.
— Ty babo głupia! — wrzasnął Kop, a jego twarz wykręcił grymas bólu. Chciał jeszcze coś dodać, ale spojrzenie pochylonej nad nim Toni było tak chmurne, że zamilkł.
Tonia Rońska przyjrzała się plamie krwi na koszuli i ściągnęła brwi.
— Kula chyba tylko go drasnęła. Zdaje się, że nie uszkodziła żadnych ważnych organów, skoro pan Kopyto jest w stanie tak się drzeć. Na blat go! — powiedziała, po czym wstała.