Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
49 osób interesuje się tą książką
Grupa amerykańskich komandosów zostaje wysłana do starej norweskiej twierdzy, by sprawdzić, co się stało z poprzednimi stacjonującymi tam żołnierzami. A przynajmniej tak brzmi oficjalny rozkaz…
John Sullivan, dowódca drużyny, nie wie, że w tej starożytnej budowli kilka dni wcześniej zginęło młode małżeństwo, po którym zostały jedynie zamrożone szczątki. Okazuje się, że forteca jest zamieszkała przez coś, czego istnienia oddział nie podejrzewał. Elitarna jednostka nieoczekiwanie staje się zwierzyną, na którą poluje nieznany sprawca.
Czy ktokolwiek zdoła zniszczyć tajemniczą istotę, której pokonanie wydaje się niemożliwe?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
LESŁAW CHOWANIEC
FORTECA
Copyright © by Lesław Chowaniec, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody wydawcy jest zabronione.
ISBN: 978-83-973773-5-6
Redakcja: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl
Korekta: Natalia Kocot – Zyszczak.pl
Skład DTP: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Facebook:
https://www.facebook.com/leslawchowaniecstronaautorska
https://www.instagram.com/leslaw.chowaniec.autor/
Strona internetowa:
https://leslaw-chowaniec.com.pl/
Coś morduje moich ludzi.
Kapitan Klaus Woermann, Twierdza (F. Paul Wilson)
Kiedy wysiadła z samochodu, jej twarz owionął mroźny wiatr, jak gdyby siły natury jedynie czekały, aż opuści swojego jeepa cherokee z 1990 roku. Natychmiast nasunęła kaptur na głowę i schowała szyję w kołnierzu czerwonej kurtki niczym żółw wciągający głowę pod skorupę. Śnieg przecinał powietrze i miotał wszędzie wokoło – aż dziwne, że niespełna dziewięcioletni samochód dojechał tutaj w takich warunkach. Nicole Stratham rozejrzała się dookoła, kręcąc całym ciałem, ponieważ nie miała odwagi wyściubić nosa spoza dużego kaptura zakrywającego jej złote włosy. Niemal podskoczyła, gdy usłyszała za sobą trzask zamykanych drzwi pojazdu.
– Mógłbyś przynajmniej ty mnie nie straszyć? – zapytała męża obchodzącego auto i narzucającego plecak na ramię. – Wystarczy, że to miejsce jest przerażające. Dlaczego w ogóle mnie tutaj przywiozłeś? Tak jakby nie było ciekawszych lokacji do zwiedzania.
Mark uśmiechnął się i naciągnął czapkę na uszy. Zamieć nie dawała za wygraną, a czekał ich jeszcze kilkudziesięciominutowy przemarsz przez dolinę Yothgarry, podczas gdy w Norwegii przez cały rok panowały iście arktyczne warunki.
– Mówiłem ci już – zaczął tonem wskazującym na skrajną irytację. – Na końcu tej niecki znajduje się antyczna budowla rzadko odwiedzana przez turystów ze względu na jej położenie. Podobno ostatni raz była otwarta w latach siedemdziesiątych. Od tamtej pory w zasadzie nikt jej nie odwiedził. A przynajmniej nikt tego nie udokumentował. Zdajesz sobie sprawę, jaki mogę z tego stworzyć artykuł? Średniowieczny zamek opuszczony przez ludzi z powodu niesprzyjającej okolicy, odnowiony po wojnie, a następnie znowu pozostawiony sam sobie. Jeżeli dorzucę do tego niezwykłą aurę, stworzę materiał, o który będą się bić największe gazety w Stanach i nie tylko.
Mark od kilku lat pracował jako reporter w „New York Post”. Zajmował się polowaniem na sensacje zarówno w kraju, jak i za granicą. Jego dotychczasowym dorobkiem były reportaże o romansach polityków oraz nawiedzonej wsi pod niemieckim Hannoverem – okazało się, że miejscowy bogaty rolnik Stan Krieger chciał wyprzeć konkurencję w postaci mniejszych właścicieli ziemskich. W tym celu stworzył historię o leśnym potworze plądrującym pobliskie pola i zagrody w poszukiwaniu zemsty za zakłócenie jego spokoju. By wybić się ponad przeciętność, Mark musiał napisać coś wielkiego. Coś, co będzie się wspominało przez miesiące, a nawet lata. Nie tracił czasu i wykorzystał urlop, który spędzał z żoną we wrześniu w Norwegii. Kiedy dowiedział się od miejscowych o legendarnym zamku na końcu doliny Yothgarry, nie mógł przepuścić okazji.
– To nie powód, żeby zmuszać mnie do takiej wędrówki – oznajmiła Nicole, rozglądając się po zaśnieżonych wysokich skałach zlewających się z ciemnym, zachmurzonym niebem. – Mogłeś zabrać swoją ekipę badawczą. Chętnie słuchałabym twojej relacji z wyprawy, czytając książkę lub oglądając telewizję przy gorącej herbacie w pokoju, w którym jest więcej niż minus dwadzieścia pięć stopni!
– Przesadzasz. Przed wieczorem dotrzemy do zamku, wyśpimy się, a z rana zrobię mnóstwo zdjęć i materiał gotowy. Tylko jedna noc i wracamy.
– O ile znajdziemy potem nasz samochód. – Zerknęła na niknącego pod płatkami śniegu jeepa. – Sypie, jakby się wściekło.
– Niedługo przestanie – oznajmił Mark. – Sprawdzałem pogodę. Ma się przejaśnić przynajmniej na kilka dni. Będzie co prawda zimno, ale bez opadów.
– Marna to pociecha.
– Im prędzej wyruszymy, tym szybciej znajdziemy się pod dachem. Wrota do zamku nie będą raczej zamknięte.
Bez oglądania się na żonę ruszył ku dolinie, której końca nie było widać w zawiei. Nicole ostatni raz obejrzała się na samochód, wzruszyła ramionami i podążyła za mężem.
Nie zdawali sobie sprawy, że wędrowali już ponad godzinę. Każdy kolejny krok był coraz cięższy, gdyż ich nieprzystosowane do warunków buty zapadały się w świeżym puchu. Zimowy krajobraz przytłaczał surowością, a przenikliwy chłód powodował, że ciała gorzej znosiły trudy wędrówki.
Nicole czuła narastający niepokój. Nie umiała określić jego źródła, lecz im bliżej była opisywanego przez Marka zamczyska, tym mocniej drżały jej ręce, a serce szalało. Znów obejrzała się za siebie. Pustka, którą zobaczyła, wlała w nią jeszcze więcej niepewności. Wokoło nie było nic oprócz bieli. Nie tak sobie wyobrażała wakacje w Norwegii. Chociaż słyszała, że to kraj o niższych temperaturach niż te panujące w większości Europy, nie sądziła, że są tu aż tak mroźne miejsca nawet o tej porze roku.
Kiedy odwróciła się z powrotem, nie dostrzegła męża. Musiał odejść parę kroków dalej i zniknąć w nienaturalnej zadymce.
– Mark! – zawołała żałośnie, przyspieszając. Nie chciała nawet na moment zostać sama. – Mark, gdzie jesteś?
Nie odzywał się. Porywisty wiatr skutecznie zagłuszał wszystkie dźwięki. Kobieta zamieniła szybki chód w wolny bieg. W pewnym momencie potknęła się o coś ciemnego i przewróciła. Strzepując śnieg z ubrania, zauważyła, że to coś zaczęło się poruszać i do niej zbliżać. Zaczęła się cofać na siedząco. Wtem usłyszała głos przebijający się przez panujący wokoło hałas.
– Uspokój się – powiedział jej mąż, wyciągając rękę. – Tak spanikowałaś, że potknęłaś się o mnie, kiedy wiązałem but. Wyluzuj. Jesteśmy już blisko.
Miał rację. Nie minęło nawet dziesięć minut, gdy zza horyzontu wyłoniła się sylwetka stojącego poniżej ścieżki zamku otoczonego z trzech stron stromymi, niemal pionowymi urwiskami. Jedyna prowadząca do niego droga wiodła z tej strony.
Kiedy podeszli, wiatr i opady zelżały, dzięki czemu mogli się przyjrzeć budowli dokładniej. Wysokie kamienne mury pokrywała gruba warstwa śniegu. Surowa, podniszczona architektura sprawiała, że forteca wyglądała na przesiąkniętą historią skrywającą mroczną tajemnicę. Baszty wznosiły się ku niebu niczym iglice skute lodem. Okna, chociaż ciemne, miały szyby, co zupełnie nie pasowało ani do projektu, ani do okresu, w którym powstał gmach. Przez unoszącą się wokoło lekką mgłę zamek robił wrażenie pogrążonego w głębokim śnie.
Ścieżka kończyła się przy masywnej metalowej bramie o kolorze zniszczonym przez warunki atmosferyczne. Rdza przyklejała się do dłoni podczas otwierania.
Strathamowie podeszli do furtki. Ta zaskrzypiała złowieszczo, kiedy Mark ją popchnął, ale otworzyła się bez oporów. Wiatr gwizdał, przemykając przez szczeliny.
– Czy naprawdę musimy tam wchodzić? – Nicole próbowała przekonać męża do zmiany zdania, lecz bezskutecznie. Nie odpowiedział na pytanie, tylko ruszył przed siebie.
Od sfatygowanego drewnianego mostu przewieszonego ponad fosą z zamarzniętą wodą dzieliło ich jakieś sto metrów. Wchodząc na niego, musieli bardzo uważać, ponieważ część desek była spróchniała i w niektórych miejscach dziurawa. U szczytu wejścia wisiała krata z ostrymi zakończeniami dopasowanymi do zagłębień znajdujących się tuż przed wrotami.
– Solidne zabezpieczenia – stwierdził Mark, oglądając grube drewniane skrzydła otwarte na oścież i zdające się zapraszać do środka. Najpewniej miały trochę ponad cztery metry wysokości. – Musiała tu być jakaś twierdza obronna – wywnioskował. – Ale przed kim Norwegowie mogli się bronić na takim odludziu?
Wkroczyli na dziedziniec i ujrzeli potężne mury z ciemnego kamienia, wyraźnie już obłupanego. Po bokach biegły schody prowadzące na balkon otaczający całą przestrzeń. Na środku leżały potężne głazy oraz nadgniłe deski stanowiące pozostałości po zniszczonej studni.
– Patrz pod nogi – ostrzegł Mark, sam o mało nie wykręcając stopy. – Kostka brukowa nie była tu chyba nigdy odnawiana. – Popatrzył na nierówną powierzchnię wyłożoną postrzępionymi, w wielu miejscach ostrymi kamieniami, na które można było się nadziać. Chociaż tutaj również leżała biała pokrywa, nie zasłaniała całkowicie podłoża.
– Nawet płatki śniegu nie lubią tego miejsca – stwierdziła Nicole, schylając się i lepiąc niewielką kulkę. – Dziwne, wydaje się bardzo wilgotny.
Ścisnęła śnieg w dłoniach i ujrzała krople wody przeciekające między palcami. Mąż nie zareagował na jej słowa, więc rzuciła w niego i trafiła go w tył głowy.
– Oszalałaś?! – warknął, odwracając się gwałtownie.
– Nie słuchasz mnie – oznajmiła z wyrzutem. – Od kiedy zobaczyłeś to wstrętne zamczysko, nie zwracasz uwagi na nic innego.
– Staram się zapamiętać jak najwięcej szczegółów do artykułu. Nie przyjdziemy tu drugi raz.
– No ja na pewno nie. – Pomachała rękami. – Nawet gdybyś miał dostać Nagrodę Pulitzera…
Chciała jeszcze coś dodać, ale w górnym oknie na balkonie po prawej zobaczyła ruch. Cień przemknął tak szybko, że nie była w stanie stwierdzić, czy rzeczywiście coś widziała, czy tylko oczy spłatały jej figla pod wpływem narastającego strachu i nieprzyjemnego chłodu.
Chociaż serce zabiło jej szybciej, nie przyznała się Markowi. Marzyła o powrocie do domu, a myśl o spędzeniu nocy w tym miejscu jawiła się jako koszmar, w który nie chciała uwierzyć. Być może w środku znajdzie jakiś kąt, gdzie poczuje się chociaż odrobinę bezpieczniej.
Do wnętrza budowli prowadziła wysoka brama. Strathamowie podeszli do niej i stwierdzili, że zardzewiałe zawiasy są na tyle ruchome, że można ją otworzyć. Mark pociągnął za grubą klamkę i otworzył prawe skrzydło. Jego oczom ukazał się długi korytarz z licznymi drzwiami po obu stronach i kamienną klatką schodową. Na wyższe piętra mogli więc wejść zarówno z dziedzińca, jak i tędy. Jedynym docierającym tu światłem było to przedzierające się przez uchylone drzwi oraz kilka okien. Zbliżała się noc, zatem niedługo zapadną całkowite ciemności. Mężczyznę co prawda trudno przestraszyć, ale wiedział, jak zareaguje żona, kiedy słońce na dobre zniknie za skalnymi ścianami.
– Powinny tu być jakieś pochodnie – stwierdził, rozglądając się, nie dostrzegł jednak żadnej. – Podaj mi latarkę.
Nicole rozpięła zamek błyskawiczny jego plecaka i wydobyła z niego latarkę o reflektorze, którego średnica miała jakieś dziesięć centymetrów. Nie czekała z włączeniem jej – natychmiast przesunęła wajchę do przodu. Dopiero wtedy podała Markowi źródło światła. Sama zaś ściągnęła plecak i wyjęła swoją latarkę. Mężczyzna ruszył w głąb korytarza, wodząc jasnym snopem po ścianach w poszukiwaniu pochodni, lecz ku swemu zdziwieniu nie znalazł nawet uchwytów. Otaczały ich jedynie mury z niewielkimi otworami między kamieniami. Były prawie w idealnym stanie, tak jakby ktoś nie dbał o dziedziniec, ale zadał sobie sporo trudu, aby wnętrze wyglądało jak w czasach, gdy zamek dopiero co powstał.
– Obawiam się, że nie znajdziemy dzisiaj żadnego innego światła – stwierdził, odwracając się do żony. Poświecił na swoją twarz od spodu, przez co wyglądał jak upiór.
– Wiedziałam, że tak będzie – odparła z pretensją Nicole, łapiąc go za rękę i odsuwając ją od jego brody. Była wystarczająco zaniepokojona, żeby dodatkowo oglądać męża w tak przerażającej odsłonie.
– Chodź, znajdziemy jakiś kąt i odpoczniemy.
Miała ruszyć za nim, zdała sobie jednak sprawę z pewnej rzeczy. Chuchnęła, aby się upewnić, że jej spostrzeżenia są rzeczywiste i nie stanowią wytworu bujnej wyobraźni.
– Mark… – szepnęła.
Poświecił na wąskie drzwi, nie zwracając uwagi na żonę.
– To wygląda na wychodek – powiedział, podchodząc bliżej. Otworzył drzwi i zobaczył zakurzoną kamienną wersję dzisiejszych ubikacji. W kątach wisiało tyle pajęczyn, że można by z nich utkać prześcieradło. – Nie wygląda zachęcająco, ale w razie czego można skorzystać – rzucił bez przekonania.
– Mark… – powtórzyła nieco głośniej Nicole, nie ruszając się z miejsca. – Zauważyłeś coś dziwnego?
Odwrócił się do niej i skierował snop światła w dół, by jej nie oślepić.
– Mianowicie?
– Nie wydaje ci się, że jest tutaj… za gorąco? – spytała, zrzucając kolejno rękawice.
Mark zamarł. Nie poczuł tego od razu, ale po minięciu drzwi faktycznie zrobiło się bardzo ciepło. Wewnątrz z pewnością panowała przyjaźniejsza atmosfera niż na dziedzińcu, ale żaden starożytny zamek nie miał prawa utrzymywać temperatury na takim poziomie. Mogli swobodnie zrzucić kurtki i nie odczuwaliby zimna, co też uczynili.
– Dziwne – przyznał mężczyzna. – Rozumiem, że mogłoby tu być kilka stopni powyżej zera, ale faktycznie trochę za ciepło. Jakby działało ogrzewanie.
– To dlatego w oknach są szyby – powiedziała Nicole. – Ktoś nie chce, żeby uciekało ciepło.
– Tylko komu może na tym zależeć? Budynek nie wygląda na obiekt turystyczny. Droga tutaj nie dość, że jest trudna, to jeszcze wygląda na rzadko uczęszczaną. Jedynymi widocznymi śladami były nasze. Co prawda śnieg mógł przysypać zagłębienia, ale jestem prawie pewien, że nikt przed nami od dawna nie otwierał furtki ani bramy na dziedzińcu. Do teraz mam na palcach ślady po rdzy.
Nagle ich uszu dobiegł ledwo słyszalny dźwięk brzmiący jak nieregularne szuranie po chropowatej powierzchni. Zdawał się przesuwać w ich stronę i wypełniać korytarz rosnącym niepokojem. Nicole miała ochotę rzucić się do ucieczki. Powstrzymała się jednak, widząc męża kierującego snop światła ku nieprzeniknionemu mrokowi przed nimi.
– Co to mogło być? – zapytała półszeptem, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Myślę, że to wiatr na wyższych piętrach.
– Przy szczelnie zamkniętych oknach?! Przestaje mi się tu podobać. Tak naprawdę od początku coś mi nie pasowało w tym zamczysku. Wracajmy do samochodu.
– Nie wiemy, czy wszędzie są szyby – wytłumaczył Mark. – A jeżeli nawet, to któraś z nich może być stłuczona. Nie panikuj. Uwierz mi, nie chcesz wracać do samochodu o tej porze i w taką pogodę. Wyziębisz się.
– Wolę to niż siedzenie tutaj – powiedziała błagalnym tonem. – Mogę nawet odmrozić sobie palce u nóg, byleby stąd uciec.
– Wyjrzyj na zewnątrz. – Pociągnął ją ku bramie. – Znowu rozszalała się zamieć. Nie znajdziemy drogi powrotnej. Księżyc też by nam nie oświetlił ścieżki, bo nie ma pełni. Czy tego chcemy, czy nie, przenocujemy tutaj. Rano zrobię zdjęcia i od razu wracamy.
Poprowadził ją do najbliższych drzwi z dużym metalowym kluczem.
– Zobacz. Pozamykamy się na wszystkie spusty i nawet żadne zagubione stworzenie do nas nie wejdzie.
Uśmiechnął się i ją przytulił. Kiedy go obejmowała, zdała sobie sprawę z niepokojącego faktu: serce męża również waliło jak opętane. Chociaż się do tego nie przyznawał, był równie wystraszony jak ona. Nie dała jednak po sobie poznać, że to odkryła. Wolała, aby czuł się tym, który trzyma nerwy na wodzy i w razie potrzeby będzie potrafił myśleć racjonalnie.
– Sprawdźmy, czy ten klucz da się wyciągnąć – zaproponował, podchodząc do drewnianego skrzydła.
Mark złapał za główkę w postaci dwóch półkoli, do których można było włożyć nawet po kilka palców, i pociągnął. Coś zaskrzypiało, ale klucz udało się wyjąć. Włożył go z powrotem i kilkakrotnie przekręcił, na zmianę otwierając i zamykając zamek. Chciał się upewnić, że po wejściu do komnaty nie utkną tam na zawsze.
– Wygląda w porządku – stwierdził, uchylając skrzydło. – Zobaczmy nasz apartament.
W pomieszczeniu panował półmrok. Nikłe światło dostające się z zewnątrz tworzyło na ścianie ogromną szachownicę, gdyż do okna przymocowano kratę.
– Zobacz. – Poświecił na okno. – Nawet gdyby ktoś wybił szybę, i tak tutaj nie wejdzie. Będziemy bezpieczni.
– Muszę się jeszcze załatwić. – Nicole popatrzyła na niego błagalnym wzrokiem sugerującym, że nie wyjdzie sama na korytarz.
– Będziesz musiała czymś przetrzeć kamienie. Co prawda nad wychodkiem nie unosi się na tyle ciężkie powietrze, że mogłoby zabić, ale jego estetyka również nie jest najwspanialsza.
– Poradzę sobie.
Sięgnęła do plecaka i wyjęła jedną z koszul na zmianę. Wybrała najgorszą, ponieważ po załatwieniu się będzie musiała ją wyrzucić. Poza tym ścierając kurz, z pewnością ją postrzępi.
Wyszli na korytarz i po kolei skorzystali z toalety, żeby w środku nocy nie musieć już tu wracać. Kiedy znaleźli się z powrotem w komnacie, Mark przekręcił klucz i upewnił się, że drzwi są zamknięte. Pchnął je, lecz były tak solidne, że nawet nie drgnęły. Uderzył w nie barkiem, by sprawdzić, czy poruszą się chociaż odrobinę. Ku swemu zaskoczeniu odbił się od nich jak od głazu.
– Muszę przyznać, że ktoś zadbał o tutejszą architekturę – pochwalił, trzymając się za obolałe ramię. – Ściany wyglądają na nienaruszone po tylu latach, a drzwi nie sforsowałby nawet dziki słoń. To aż podejrzane.
– Proszę cię, nie twórz nowych teorii, przynajmniej nie teraz – mruknęła Nicole, rozkładając w świetle latarki śpiwory. – Gdy już będziesz siedział w domu, pijąc gorącą herbatę i pisząc artykuł, wtedy dopisz sobie legendy dotyczące tego miejsca.
Strathamowie położyli się spać, zjadłszy suchy prowiant. Ze względu na wysoką, jak na standardy twierdzy, temperaturę nie weszli do śpiworów, lecz ułożyli się na nich. Gdyby nie charakterystyczny zapach starej budowli, Nicole poczułaby się jak we własnym łóżku. Lubiła ciepło, nawet w nocy, co nieraz stanowiło przyczynę kłótni z mężem. Wolał zasypiać w chłodniejszym pomieszczeniu, dlatego często trzymał otwarte okno przez całą dobę. Miesiące wakacyjne w Nowym Jorku potrafiły raczyć trzydziestostopniowymi upałami, co było męczące dla ludzi nieprzepadających za gorącem. Tutaj jednak nie mogli uchylić okna. A nawet gdyby istniała taka możliwość, Mark by się na to nie poważył z powodu zamieci.
Nicole przebudziła się około drugiej. Mimo że zasnęła w miarę szybko, nie spała spokojnie. Jak przez mgłę pamiętała dziwne obrazy i ludzi plączących się w mrokach jej podświadomości. Widziała jakiegoś siwowłosego lekarza z zakolami podnoszącego strzykawkę z seledynowym płynem i upewniającego się, że nie ma w niej pęcherzyka powietrza. Następnie przeleciał jej przed oczami ptak – sowa albo ogromny kruk – i zniknął w cieniu grubego drzewa, zostawiając za sobą kilka wyrwanych piór. Dojrzała też kilkoro szarpiących się ze sobą młodych ludzi. Jeden z nich przewrócił się na drewniany stół, przewracając menzurki i buteleczki z parującym płynem.
Gdy otworzyła oczy, gwałtownie wzięła wdech, jakby cierpiała na obturacyjny bezdech senny, i usiadła. Przetarła spocone czoło, obiecując sobie, że już więcej nie urządzi Markowi awantury za wychładzanie pokoju na noc. Panowała nieprzyjemna cisza. Nicole sięgnęła po butelkę z wodą gazowaną. Upiła parę łyków, lecz stwierdziła, że jest zbyt ciepła, i ją odłożyła. Nabrała ochoty na coś zimnego. Nienaturalne gorąco miało również swoje negatywne strony. Kobieta pociła się niemal na całym ciele. Wiele by dała za możliwość wzięcia prysznica. Niestety, nastąpi to dopiero po powrocie do domu.
Wymacała latarkę i świecąc przez materiał swojego swetra, skierowała promień na śpiwór Marka. Jej męża nie było obok. Natychmiast powiodła światłem po całej komnacie, lecz go nie znalazła. Jej wzrok przyciągnęło otwarte do połowy drewniane skrzydło, za którym panowały kopalniane ciemności.
– Mark? – szepnęła, ponieważ głos uwiązł jej w gardle. Nawet gdyby chciała, nie byłaby w stanie teraz powiedzieć niczego głośniej. Chociaż zwilżyła gardło, czuła w nim nieznośną suchość. Długo się wahała, zanim podeszła do drzwi. Gdyby nie miłość do partnera, najchętniej zamknęłaby je na klucz i kucnęła gdzieś w kącie, by wypatrywać świtu niczym zwiędłe rośliny deszczu. Nie mogła jednak tego zrobić. Mark prawdopodobnie wyszedł do prowizorycznej ubikacji i zaraz wróci lub potrzebował świeżego powietrza. Skoro jej przeszkadzała wysoka temperatura, to jemu tym bardziej.
Postanowiła poczekać jeszcze chwilę. Nadstawiła ucha, aby wyłowić jakiekolwiek odgłosy, i zorientowała się, że nie słyszy absolutnie niczego. Żadnego trzepotu skrzydeł nietoperza, pisku ani tupotu łapek przebiegającej myszy, których powinno być tutaj pełno. Gryzonie zawsze miały swoje sposoby na dostanie się do środka, tymczasem prawdopodobnie nie było tu ani jednego.
Popchnęła delikatnie skrzydło. Skrzypienie nienaoliwionych zawiasów odbiło się od pustych ścian. Z trwogą poświeciła w prawo, gdzie znajdowały się toaleta i reszta korytarza, ale jasny snop niknął w mroku.
– Mark, jesteś tu? – szepnęła ponownie i udała się wolnym krokiem do wychodka. Tam również nie zastała męża.
Przełknęła głośno ślinę i zaczęła walczyć z narastającą paniką, tłumacząc sobie, że nie sprawdziła dziedzińca. Powiodła światłem latarki po podłodze i odwróciła się za siebie. Wzięła wdech i podeszła do drzwi wejściowych. Po drodze kopnęła niechcący kamyk. Drgnęła, jakby oglądała horror i na ekranie gwałtownie pojawił się potwór.
– Musisz się uspokoić, Nicole – wymamrotała, łapiąc za klamkę. Zimny metal ostudził jej rozgrzaną dłoń. – Tak, Mark na pewno chciał się przewietrzyć – przekonywała samą siebie.
Wyjrzała na zewnątrz, wpuszczając przyjemne zimno do środka, i spostrzegła, że na zaśnieżonej ziemi brakuje śladów stóp. Nie prószyło już na tyle obficie, żeby zasypało zagłębienia, a cisza potwierdzała, że mężczyzny tam nie było. Nicole przeleciała światłem latarki po przestrzeni, lecz nie zauważyła niczego prócz ścian i fragmentów dawnej studni.
Wróciła do środka, zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Gdyby jej twarz była oświetlona, dałoby się na niej zobaczyć przerażenie podobne do tego, którego doświadczają ludzie cierpiący na klaustrofobię, gdy znajdą się w ciasnym, dusznym pomieszczeniu. Miała wrażenie, że ściany powoli zbliżają się do siebie i za chwilę ją zmiażdżą. Chociaż budynek był ogromny, teraz zdawał się małą pułapką. Nie wiedziała, co robić. Napierała plecami z całych sił na skrzydło, jakby chciała je wyważyć i uciec. Nie miała najmniejszej ochoty robić nawet jednego kroku przed siebie – strach zawładnął wszystkimi jej zmysłami.
Po kilku minutach zdobyła się na odwagę i ruszyła na palcach w stronę komnaty, w której spali. Nie śmiała jednak włączać latarki. Błądziła, po omacku szukając wejścia. Gdy je wreszcie znalazła, ostrożnie zbliżyła się do swojego śpiwora, usiadła na nim, podkuliła nogi i podłożyła je pod brodę. Musiała mocno zacisnąć szczęki, by powstrzymać dzwonienie własnych zębów. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek tak się bała. Minęło sporo czasu, a Mark się nie pojawiał. Nawet gdyby postanowił rozprostować kości gdzieś dalej, z pewnością już by wrócił.
Jej ciałem szarpnął nagły dreszcz. Otuliła się swetrem, ale temperatura w pomieszczeniu spadła na tyle, że Nicole i tak będzie musiała się wślizgnąć do śpiwora.
„Dziwne. Przecież wcześniej było tu gorąco” – zauważyła w duchu.
Jej rozmyślania przerwał cichy dźwięk jakby tłuczonego szkła. Dotarł z prawej, skąd też napływał chłód. Zawahała się, ale podniosła latarkę i poświeciła w tamto miejsce. Dopiero teraz spanikowała kompletnie. Na ścianie wisiał Mark, który zdawał się przymocowany do kamieni przezroczystym lodem. Miał wykrzywioną grymasem bólu twarz i niemal niebieską od odmrożenia skórę, a z otwartych ust ulatywała mieniąca się para. Jedną dłoń pokrywały pęcherze, a druga leżała roztrzaskana na posadzce, jakby ktoś ją odłamał i rozbił o twarde podłoże. Nawet fragmenty ubrań były pokruszone.
Nicole przez krótką, dławiącą w gardle chwilę kusiło, aby popędzić na zewnątrz bez oglądania się za siebie, ale musiała przynajmniej sprawdzić, co się stało. Zdusiwszy podszepty zdrowego rozsądku, podeszła do ściany i przyjrzała się mężowi. Jego oczy były na wpół zamknięte – nawet one zamarzły. Wyglądał, jakby został potraktowany ogromną dawką ciekłego azotu. Tylko że cokolwiek mu się przydarzyło, zaszło w obecności Nicole, a przecież nie obudził jej hałas.
Przełknęła kilka razy ślinę. Sama nie wiedziała, dlaczego jeszcze nie uciekła. Zamiast tego wyciągnęła rękę i chwyciła skostniałą dłoń męża, żeby sprawdzić, czy faktycznie jest zimna. Wtedy jej ciało przeszył dreszcz, jakby wskoczyła rozpalona do lodowatej wody. Palce Marka natychmiast się oderwały i spadły, rozkruszając się na małe kawałeczki.
Tego było już za wiele, zwłaszcza dla struchlałej, niemyślącej racjonalnie osoby. W odruchu bezwarunkowym złapała kurtkę i wybiegła na korytarz, a następnie pognała w stronę dziedzińca. Kiedy nacisnęła klamkę, poczuła na plecach chłód, który wysysał z niej całe ciepło i dosłownie mroził krew w żyłach. Ostatkiem sił dostrzegła, że skóra na jej dłoniach rozszerza się wskutek zamarzającego osocza. Zamknęła powieki, lecz nie zdołała ich już otworzyć, ponieważ przymarzły.
Przez korytarz przesunęło się zimne powietrze, oplatając lodowy posąg, a zatrzaskujące się drzwi wyjściowe odłamały rękę Nicole przy łokciu.
Siedział w wygodnym skórzanym fotelu i palił swoje ulubione cygaro marki Arturo Fuente, majestatycznie wydmuchując kłęby dymu, kiedy stojący na stoliku telefon zadzwonił. Nie odebrał od razu. Musiał zaciągnąć się jeszcze dwa razy. John Sullivan wiedział, że jego prywatny numer zna niewiele osób w Stanach – na czele z generałem Anthonym Philipsem, który jako jedyny zwracał się do niego, kiedy potrzebował pomocy. Przełożył cygaro do lewej ręki, strzepnąwszy popiół do mosiężnej popielnicy wypełnionej niedopałkami, i podniósł słuchawkę.
– John? – usłyszał chrapliwy głos Philipsa.
Znał go niemal od początku swojej kariery zawodowej, gdy pracowali w NATO. Ojciec Johna był bliskim przyjacielem generała i Sullivan tylko dlatego godził się na załatwianie spraw służbowych podczas rozmowy telefonicznej w domu. Gdy jako trzydziestopięcioletni żołnierz odszedł ze służby niespełna osiem lat temu i utworzył własny oddział do zadań specjalnych, nie sądził, że ta jednostka rozwinie się w takim tempie. Nawet regularna armia nie miała tak wyszkolonych ludzi. Nic dziwnego – rekrutował jedynie najlepszych i płacił im nieporównywalnie więcej za jedną akcję, niż zarobiliby w parę miesięcy normalnej służby. Philips zlecał mu czynności wywiadowcze, ratownicze i antyterrorystyczne, z którymi mało kto byłby w stanie sobie poradzić. Armia musiała jednak solidnie wynagradzać te działania.
Sullivan nie odpowiedział. Znów się zaciągnął i wydmuchał dym.
– John – powtórzył generał. – Mam kolejną robotę dla ciebie.
Mężczyzna przełożył słuchawkę z prawego ucha do lewego.
– Tak szybko? – Podrapał się po krótko ostrzyżonych brązowych włosach. Był potężnie zbudowanym, wysokim mężczyzną, zawsze dokładnie ogolonym. Miał szerokie czoło, wyraźne kości policzkowe oraz szeroką żuchwę. – Od ostatniej akcji nie minął nawet miesiąc.
Oddział Sullivana przyjmował zlecenia najczęściej co kwartał, żeby po każdej misji jego ludzie mogli spokojnie wypocząć i nabrać sił. Niespełna trzy tygodnie temu wrócili z kilkunastodniowej wyprawy do Meksyku, aby odbić amerykańskich zakładników przetrzymywanych przez tamtejszych terrorystów. Nie spodziewał się tak szybko następnej roboty.
– Płacę ekstra, pułkowniku – rzekł generał, starając się namówić Sullivana. – Nikt poza twoimi podkomendnymi sobie z tym nie poradzi.
– Macie przecież Delta Force.
– Potrzebuję kogoś z twoim doświadczeniem. I neutralnego. Jestem gotów potroić stawkę.
John zadarł głowę i rzucił okiem na szereg dyplomów oraz odznak honorujących jego osiągnięcia. Ponownie przyłożył cygaro do ust.
– Możemy zacząć rozmowę, kiedy zdecyduje się pan dać pięć razy więcej niż normalnie – oznajmił spokojnym, rzeczowym tonem. Wiedział, że generał i tak przystanie na jego żądania. Nie dzwoniłby, gdyby miał inne wyjście.
– Dobry z ciebie negocjator.
– Ja nie negocjuję. Ja stawiam warunek. Mnożymy kwotę przez pięć i możemy przystąpić do omawiania szczegółów.
Zapadła cisza. W słuchawce słychać było jedynie szepty i czyjeś nerwowe odpowiedzi. Anthony musiał się naradzać ze swoim sztabem. Po niespełna dwóch minutach się odezwał:
– Umowa stoi. Dostałem zgodę, żeby zaspokoić twoje potrzeby.
– Tak myślałem.
– Kiedyś zrujnujesz armię Stanów Zjednoczonych tak absurdalnymi kwotami.
John rozsiadł się wygodnie i położył głowę na oparciu.
– Wy sami się zrujnujecie, jeśli nie zaczniecie szkolić własnych ludzi na właściwym poziomie. To dlatego odszedłem z armii. Z całym szacunkiem, panie generale, ale żaden z waszych oddziałów specjalnych nie poradziłby sobie z moimi chłopakami – stwierdził pułkownik, po czym dodał: – I dziewczynami.
– Chyba nie o tym mieliśmy rozmawiać – zirytował się generał.
– To pan zaczął.
– Sytuacja wygląda następująco: transportujemy was do północnej Norwegii, w okolice Yothgarry. To dolina wiecznie pokryta śniegiem. Robicie przemarsz do tamtejszego zamku…
John aż odłożył cygaro ze zdziwienia i przerwał generałowi:
– Czy ja dobrze pana zrozumiałem? Do Norwegii? Czego miałyby szukać na północy Europy siły specjalne USA? Dodatkowo w kraju, który chyba nawet nie należy do Unii Europejskiej.
– Otrzymałem instrukcję z obozu samego prezydenta, że zamek Yothgarry jest strategicznym punktem w polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych.
– I co my tam niby będziemy robili? Cementowali ściany? – oburzył się Sullivan. Jego żołnierze byli wyszkoleni w desancie i prowadzeniu otwartej wojny, a nie w stacjonowaniu w zapomnianym przez Boga miejscu.
– Nie zrozumiałeś mnie. Rozmieściliśmy tam swoje wojska, z którymi straciliśmy łączność. Boimy się, że ktoś zaatakował, dlatego musimy to sprawdzić. Jak się domyślasz, oficjalna armia Stanów nie powinna być tam widziana, ale nie dotyczy to płatnych najemników. Gdyby w sprawę wmieszały się siły Federacji Rosyjskiej, a nikt by was nie wykrył, robicie odwrót i na tym wasza misja się kończy. Gdyby zauważono tam któregoś z naszych, mogłoby to poważnie naruszyć stosunki polityczne z Rosją. Musielibyśmy odpowiadać na niewygodne pytania, a oficjalne stanowisko jest takie, że oddział poleciał tam na własną rękę, bez wiedzy rządu. Nazwijmy ich buntownikami.
– Zrozumiałem.
Wyjaśnienia generała miały sens, dlatego Sullivan nie dociekał. Zwłaszcza że wynegocjował konkretną sumę za być może dziecinnie prostą misję.
– Jak się domyślam, powinniśmy się nastawiać na niemiłe przywitanie, jeżeli ktoś nas zauważy.
– Właśnie dlatego jesteście mi potrzebni. Mam świadomość, że poradzicie sobie nawet przy przewadze liczebnej i taktycznie lepszym położeniu wroga.
– Kiedy zaczynamy?
– To zależy, ile czasu potrzebujesz na zebranie ludzi.
– Dwa, najwyżej trzy dni. Musimy uzupełnić zapasy broni. Zadzwonię do pana jutro po południu. – Sullivan podniósł z powrotem cygaro. – Panie generale…
– Tak?
– Mogę panu zaufać? Nie tylko ze względu na pańskie relacje z moim ojcem, ale również z racji naszej długoletniej współpracy.
W słuchawce coś zatrzeszczało i na moment zaległo milczenie.
– Przepraszam – odezwał się nagle Philips. – Jakaś usterka na linii. Oczywiście, że możesz mi zaufać. Nie wystawiłbym cię do wiatru. Skąd to wahanie, pułkowniku?
– Chciałem się jedynie upewnić, że ufamy sobie nawzajem.
– Naturalnie. Czekam na sygnał. – Philips rozłączył się bez pożegnania.
John podszedł do szklanego stolika, na którym stała butelka whisky. Nalał sobie niemal połowę szklanki, wykonał nią parę okrężnych ruchów, jakby mieszał cukier bez łyżeczki, przechylił i wypił wszystko naraz.
Zbliżył się do obrazu przedstawiającego amerykańskiego żołnierza NATO – podobnego do niego, chociaż z siwymi włosami na skroniach. Mężczyzna się uśmiechał, dumnie wypinając pierś i trzymając hełm pod lewą pachą. Jego strój ozdobiony był licznymi odznaczeniami.
John odpalił kolejne cygaro, usiadł z powrotem w fotelu i sięgnął po telefon. Przez chwilę nad czymś się zastanawiał, lecz finalnie wykręcił numer.
– Dwayne? – odezwał się, wiedząc, że po drugiej stronie nie mogło być nikogo innego. – Philips do mnie dzwonił. Mamy ekstrarobotę za ekstrakasę. Zbieraj ekipę. Pojutrze wyruszamy.
Baszta
Spokojnym dotąd światem Vundagory wstrząsa nagła rzeź krasnoludów. Jeden z nielicznych ocalałych twierdzi, że zostali napadnięci przez wampiryczne stworzenia. Królestwo ludzi postanawia zbadać tę sprawę i wysyła zwiadowców na czele ze swym zaufanym wojownikiem – Nasturionem.
Dlaczego jednak wszystkie zaprzyjaźnione nacje milczą i nie chcą współpracować? Dlaczego czarodzieje odmawiają pomocy? Dlaczego odpowiedzi należy szukać u wrogów, a nie u sojuszników? Czy kilku śmiałków będzie w stanie wziąć odpowiedzialność za przyszłość kontynentu, nie wiedząc nawet, z kim – lub z czym – przyjdzie im się zmierzyć?
Brama
Po ostatniej bitwie wszystkie zamieszkujące Vundagorę istoty muszą ramię w ramię stanąć do walki. Dawne waśnie i spory odchodzą w zapomnienie – teraz każda pomoc jest niezbędna, by podjąć próbę oswobodzenia świata od zła, które nabiera mocy.
Trójka przyjaciół: człowiek, Łowca i barbarzyńca podejmują się kolejnej niebezpiecznej misji, od której zależą losy świata.
Czy odwieczni wrogowie w godzinie próby połączą siły? Do czego posunie się najwyższy czarodziej, by uchronić magów przed zagładą? Kto jest prawdziwym przyjacielem, a kto zdrajcą? Czy uda się powstrzymać mrocznych akolitów przed odprawieniem rytuału, który odmieni losy świata Wewnętrznego?
Burza
„Wykradliście moją księgę i przywłaszczyliście sobie moje zaklęcia. Sądziliście, że będziecie w stanie opanować wiedzę, której nie rozumiecie. Przepisaliście nieudolnie moje inkantacje, ponieważ były dla was zbyt trudne. Uważacie się za mądrych, a jesteście takimi głupcami. Teraz zgubi was ta sama wiedza, którą pragnęliście posiąść”.
Gość pod podłogą
Osiem opowiadań z gatunku grozy i fantastyki. Bohaterowie to zwyczajni ludzie, którzy zostają wrzuceni w wir niepokojących, czasem potwornych wydarzeń:
Walka o własne życie w leśnej chatce.
Nowy dom, który okazuje się nie być pusty.
Żądza zemsty i poszukiwanie pomocy u niewłaściwych ludzi.
Wymarzona, a może koszmarna podróż Koleją Transsyberyjską?
Kobieta uwięziona w piwnicy.
Tajemnicza aura w lesie.
Konsekwencje konstrukcji wehikułu czasu.
Nowa miłość, która okazuje się… no właśnie, czym?
Pełne zwrotów akcji opowiadania, które zszokują, zapewnią dreszczyk grozy i sprawią, że Czytelnicy długo nie będą mogli się otrząsnąć.
Żyj za mnie
Zuza to zwyczajna dziewczyna, która w tym roku szkolnym zdaje egzamin dojrzałości. Jej największa rywalka, Marcela, wymyśla coraz śmielsze intrygi, aby zwyciężyć z nią w konkursie na królową balu maturalnego.
Czy zacięta walka może doprowadzić do tragedii? Jak się potoczą losy nastolatki niesłusznie oskarżonej o pobicie dziecka? Czy jedna niewłaściwa decyzja przekreśli całą przyszłość dziewczyny?
Żyj za mnie to historia, która mogłaby się przydarzyć każdemu z nas. Wstrząsające wątki, rodzinne dramaty, zazdrość i niespełniona miłość stanowią ledwie część zawiłej opowieści o młodych ludziach, którzy muszą stawić czoło nie tylko przeciwnościom losu, lecz także własnym słabościom.