Firma - Lech Kostrzewa - ebook

Firma ebook

Kostrzewa Lech

3,9

Opis

Szpiedzy są wszędzie

Roman, weteran kontrwywiadu, czuje się wypalony oraz śmiertelnie znużony swoją pracą. Kiedy jednak dostaje do prowadzenia nową sprawę i wpada na trop zagadkowej operacji na terenie Polski, ponownie ożywa w nim chęć potwierdzenia swoich umiejętności. Stosuje zarówno profesjonalne, jak i niekonwencjonalne metody, dzięki którym krok po kroku zaczyna rozpracowywać grę obcych służb specjalnych. Co się wydarzy, gdy najpilniej strzeżone tajemnice ujrzą w końcu światło dzienne?

Firma” jest pierwszą powieścią, która ujawnia prawdziwe metody działania polskiego kontrwywiadu w zwalczaniu szpiegów. Autor pokazuje w niej pracę służb specjalnych od kuchni, a wszystko to doprawia humorem i - momentami gryzącą - ironią.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (8 ocen)
4
0
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
blaha

Nie oderwiesz się od lektury

Jeżeli ktoś lubi "kuchnię" wywiadu i przedkłada dokładny opis żmudnej pracy nad akcję, to to jest świetna pozycja!
00
Artur1968mar

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00

Popularność




Lech Kostrzewa

Firma

I

Roman wepchnął identyfikator w czytnik kołowrotu. Kołowrót wydał pisk, a Roman przesunął jego jedno ramię, podążając za nim. W drugim ręku niósł wysoko swoją teczkę, gdyż odstępy pomiędzy metalowymi ramionami były zbyt wąskie, żeby zmieścił się w nich wnoszony bagaż razem z przechodzącym. Pierwszą przeszkodę w dotarciu do miejsca pracy miał już za sobą. Wszedł po kilku stopniach i stanął przed windą. Szybko policzył osoby oczekujące na przejazd. Było ich osiem, więc zabrałby się dopiero w trzeciej turze, gdyż winda mieściła czterech pasażerów. Mimo wszystko postanowił poczekać. Nie śpieszyło mu się do zajęcia miejsca za biurkiem.

Po weekendzie spędzonym poza miastem czuł się wyluzowany. Powrót do firmy w poniedziałek odbierał jako wyjście ze świata rzeczywistego, realnego, niemal przejście w inny wymiar. Musiał mieć trochę czasu, żeby przystosować swoje spojrzenie do optyki firmy, która zasadniczo różniła od pojęć ludzi przechodzących obok prowadzącego do niej wejścia. Ta optyka będzie go obowiązywała przez następne pięć dni, chociaż niekiedy wydłużała się, gdy musiał wykonywać pracę w sobotę czy niedzielę.

Wszedł do windy z trzema osobami z kolejki, która zdążyła się za nim uzbierać. Po zdawkowym powitaniu dopełnionym sztucznie ugrzecznionymi uśmiechami jechali na górę, milcząc. Obok Romana stał Jan Raczyk z jego wydziału, ale jemu też chyba nie chciało się zaczynać rozmowy. Dwie panie zmierzały wyżej, obie z Departamentu Techniki. Roman znał je z widzenia. Były specjalistkami z dziedziny języków orientalnych w wydziale kontroli korespondencji.

On i Raczyk wysiedli na trzecim piętrze, którego środek i oba ogromne skrzydła gmachu zajmował Departament Kontrwywiadu. Skierowali się w lewo, przystając przed przeszklonymi matowymi szybami drzwi, zwanymi śluzą. Roman wsunął w otwór urządzenia elektronicznego na ścianie swój identyfikator i wystukał kod dostępu. Usłyszał brzęczyk i pchnął drzwi. Szli dalej, aż dotarli do rozwidlenia głównego korytarza. Przejścia w lewo i prawo były zamknięte kolejnymi śluzami. Roman powtórzył czynność przy drzwiach z prawej strony i obaj weszli do wydziału.

Pokój znajdował się na końcu korytarza. Roman wszedł do środka, powiesił płaszcz na metalowym wieszaku, a teczkę postawił przy biurku. Pokój był niewielki, kwadratowy. Wyposażenie standardowe: metalowa szafa, biurko, pod oknem niewielka ława z dwoma fotelami, w rogu wieszak na ubrania. Mimo młodego jeszcze wieku Roman zaliczał się do starszych stażem pracowników wydziału, co dawało mu prawo do samodzielnego pokoju. Doceniał ten luksus. Pomijając już, że łatwiej było skupić się w takich warunkach na prowadzonych sprawach, był zadowolony, bo nie musiał dzielić z kimś tych paru metrów kwadratowych. Nie zaliczał się do samotników, ale po latach pracy w firmie zaczynał patrzeć na wszystko z pewnym dystansem, także na tych, którzy razem z nim pracowali.

Jak zwykle pierwszą czynnością było zaparzenie kawy. Roman usiadł wygodnie w fotelu przy lekko uchylonym oknie. Na dworze było już ciepło, mimo że wiosna przyszła tego roku późno. Korony drzew znajdowały się poniżej wysokości okna pokoju Romana. Lubił na nie spoglądać, zwłaszcza teraz, gdy okrywała je coraz bujniejsza zieleń.

Z teczki wyjął gazetę i oddał się lekturze wydarzeń politycznych w kraju i na świecie. Przeznaczanie czasu na czytanie prasy nie było zabronione, a wręcz zalecane przez przełożonych. Oficerowie kontrwywiadu powinni być otrzaskani w problemach politycznych, w ekonomicznych mniej, bo sprawy były tu bardziej skomplikowane. Tak zwana wiedza ogólna przydawała się w pracy operacyjnej, której zasadniczym przejawem było werbowanie informatorów i prowadzenie spraw. Roman dopił kawę i skrzywił się, gdy jego wzrok zatrzymał się na metalowej szafie. Powoli dochodził do tego, co w firmie nazywano normą psychiczną, czyli po prostu był gotów wziąć się za swoją pracę. Westchnął lekko, powstając z fotela. Podszedł do szafy i rutynowo sprawdził, czy plomba na drzwiach jest nienaruszona. Plombę stanowił po prostu kawałek plasteliny wciśnięty w kapsel od butelki. Pod nią przeciągnięty był cienki sznurek, a w niej widniała odciśnięta referentka, która pozostawiała wgłębienie z wypukłymi cyframi. Referentka z cyframi przynależała do określonego pracownika. Sznurek przeciągano przez otwory w obu drzwiach szafy metalowej, co miało uniemożliwić jej otworzenie bez naruszenia plasteliny. Roman dziwił się, chociaż nie wyrażał tego głośno, że ten archaiczny system zabezpieczenia – bądź co bądź – ściśle tajnych materiałów utrzymał się do tej pory. Do firmy już dawno wkroczyła współczesność, były elektroniczne śluzy, system łączności komputerowej, nowoczesne środki do podsłuchu i obserwacji, a zabezpieczenie plastelinowe pozostało.

Roman stał przed otwartą szafą i zastanawiał się, z której półki ściągnąć teczki. Nie miał nic pilnego do zrobienia. Spojrzał na najwyższy poziom. Tam, na kilku innych teczkach, leżała sprawa operacyjna, którą otrzymał z wydziału wschodniego w pierwszej połowie ubiegłego tygodnia. Miała kryptonim Izydor. Zawartość tekturowej zielonej oprawy nie była zbyt imponująca. Roman sięgnął po tę sprawę i po kilka leżących pod nią teczek, głównie informatorów. Całość rzucił wyćwiczonym ruchem na biurko tak, że żadna z nich nie zmieniła swojego położenia. Otworzył teczkę Izydora. Jak na sprawę prowadzoną od trzech lat, te niecałe pięćdziesiąt kartek zawartości nie było szczególnym osiągnięciem, nawet biorąc pod uwagę dłuższe okresy zastoju w pracy Departamentu. Przebiegając wzrokiem kolejne strony, Roman weryfikował treść z wnioskami z pierwszego czytania, które przeprowadził parę dni temu. Nie były one zachęcające. Sprawa została wszczęta na nikłych podstawach. Od informatora uzyskano informację, że figurant, czyli obiekt zainteresowania, na mocno zakrapianej imprezie chwalił się swoimi kontaktami z szefami służb specjalnych z Mińska białoruskiego. Podobno znalazł się wśród nich jakiś generał. Figurant był to biznesmen handlujący z każdym, kogo tylko dało się trochę naciągnąć. Sprawę prowadził w wydziale wschodnim podpułkownik Jan Klepacz. W Departamencie o takich pracownikach mówiło się z racji długiego stażu pracy, że są zrośnięci z firmą. A Klepacz tego stażu miał sporo ponad dwadzieścia lat. Gdyby Romana zapytano o zalety tego doświadczonego oficera, nie potrafiłby ich, poza stażem oczywiście, wymienić.

Izydor nie wyróżniał się niczym szczególnym. W przeszłości dość często wyjeżdżał na wschód. Jednak od około roku, półtora zaprzestał wyjazdów. Klepaczowi nie udało się potwierdzić informacji o jego przeszłych kontaktach ze służbami z Mińska. Czy miał teraz z nimi kontakty, przebywając stale w Polsce, a do tego mieszkając w środku Warszawy? Było to mało prawdopodobne. Chyba że poprzez łącznika albo po prostu przez telefon. Tym niemniej Klepaczowi udało się uzyskać zgodę na podsłuch telefoniczny Izydora. A to było już coś!

Musiał wcisnąć dużo kitu do wniosku o podsłuch – pomyślał Roman.

Jednak wyniki operacyjne podsłuchu były bardzo nikłe. Ot, rozmowy biznesmena, dość cwanego i ostrożnego, gdyż w dzisiejszych czasach nikt mądry nie mówił o konkretach przez telefon. Nawet dokładna analiza i sprawdzenie rozmówców Izydora nic by nie dały, jak to ocenił Roman z treści ogólnego raportu w sprawie.

Już po pierwszym czytaniu Roman domyślił się, dlaczego sprawa trafiła do wydziału zachodniego. Była to typówka, sprawa dęta czy – inaczej mówiąc – nadmuchana. Wiele takich znajdowało się w Departamencie, ale raczej nie wychodziły one poza jeden wydział, który je rozpoczynał i kończył. Ktoś, kto chciał zapunktować albo był w rozpaczliwej sytuacji, dmuchał taką sprawę, czyli spotykał się z jakimś informatorem, a ten przekazywał mu informację. Informację konkretną i obszerną albo ogólną, charakteryzującą się daleko idącymi przypuszczeniami. To było bez znaczenia. Informację przekazaną przez informatora odbierający ją oficer poddawał odpowiedniej transformacji, po czym trafiała na papier. W raporcie uwypuklano stan zagrożenia. Tak powstawała, stosownie do potrzeb, sprawa większego lub mniejszego kalibru. Roman miał niezachwiane przekonanie, że taki był początek sprawy Klepacza. A jaki okazał się jej koniec?

Dla doświadczonego oka to także wynikało wprost z teczki. Klepacz prowadził w końcu niewielkiego kalibru sprawę przez trzy lata, czym przekroczył granice przyzwoitości i to dwukrotnie. Taką sprawę ciągnie się zazwyczaj rok, jak nakazuje instrukcja operacyjna; no, jeśli jest rozwojowa, wtedy wyjątkowo można przedłużyć ten okres. Za tym, że Klepacz jednak ciągnął swoją sprawę, stała pewnie cicha zgoda naczelnika wydziału wschodniego. W firmie było niewielu oficerów z takim stażem pracy jak Klepacz. Przetrzymał wielu naczelników, dyrektorów i szefów. W końcu nikt już nie wiedział, po co taki ktoś jak Klepacz istnieje w wydziale. Po prostu był. Zdawał się wieczny, zrośnięty z firmą na zawsze, trudno byłoby wręcz wyobrazić sobie Departament bez niego. Prawie wszyscy go tu pamiętali, odkąd zaczęli pracować w firmie. Nikt jednak nie mógł powiedzieć, dlaczego Klepacz wszystkich przetrzymał i stąd brała się obawa, niewytłumaczalna, przed nim wśród wszystkich jego kolejnych zwierzchników. Może nie tyle przed nim samym, ile przed siłą sprawczą, która, jak się wydawało, utrzymywała go na powierzchni przez tyle lat. Toteż Klepacza pozostawiano zazwyczaj samemu sobie. To on wyznaczał swój zakres obowiązków. Wykonywał go też według własnych indywidualnych kryteriów. I tak było ze sprawą Izydor.

Ostatni dokument w teczce stanowiła informacja od informatora, informacja przez niego zasłyszana, z drugiej ręki, że Izydor pojawił się w pobliżu British Council, a raczej, że kręci się przy szefie przedstawicielstwa na Polskę, Johnie Stockwellu. Informacja była zasłyszana, a więc nie do zweryfikowania przez samego Klepacza. To też typowy zabieg, aby coś z siebie zepchnąć. Na ile należy ocenić prawdziwość tej informacji? Roman nie dałby za nią złamanego szeląga. Ale informacja istnieje, przynajmniej na papierze. Ze strony Klepacza był to zabieg nieelegancki. Reguły gier wewnętrznych stanowiły, aby nie obarczać tak zwanymi spadami innych. Twory takie jak Izydor po prostu kończyły swój żywot w archiwum. Nakręcało to trochę roboty archiwistom, ale bez tego zgnuśnieliby przecież do reszty.

Roman zamknął akta, położył dłonie na biurku i wbił wzrok w przeciwległą ścianę pokoju. Patrzył, nic nie widząc, gdyż intensywnie się zastanawiał, co zrobić ze sprawą. Nie mógł spuścić jej do archiwum, bo dopiero co dostał ją do prowadzenia. Jeżeli obiekt, czyli osoba, naprawdę interesuje oficera kontrwywiadu, to pierwszą rzeczą do zrobienia jest zapewnienie dopływu informacji z bezpośredniego otoczenia takiej osoby. Roman jednak nie uznał Izydora za interesujący obiekt. Z organizacją sieci informatorów zawsze był problem, przede wszystkim czasowy, bo nie da się tego zrobić w tydzień czy w miesiąc. To trwa długie miesiące. Ponadto nie można wrzucić Izydorowi podsłuchu telefonicznego czy zainstalować zwyczajnego podsłuchu w mieszkaniu bądź miejscu pracy, bo poszlaki jego szpiegostwa były zbyt wątłe, by nie rzec – żadne. Nawet gdyby Roman sporządził odpowiedni wniosek do prokuratora generalnego, to i tak jego przełożeni nie nadaliby mu biegu. Tymczasem Roman nie chciał podkolorowywać materiałów, jak to zrobił Klepacz. Przynajmniej nie na tym etapie prowadzenia sprawy. W swojej pracy bronił się przed wkraczaniem bez potrzeby na wyższe poziomy fikcji, obawiał się bowiem, że mógłby utracić z pola widzenia granicę pomiędzy rzeczywistością a konfabulacją, w jakiej żyła większość firmy. Jeszcze nie teraz. Roman miał wątpliwości, czy jego osobowość oprze się wszechobecnej fikcji. Ale ten moment, kiedy w końcu uzna się za pokonanego, chciał odwlec możliwie najdłużej.

Była jeszcze obserwacja. Roman wzdrygnął się na samą myśl o tym. Obserwacja cieszyła się zasłużenie najgorszą renomą. Na temat jej nieskuteczności krążyły w firmie niezliczone dowcipy. Nieskuteczność to jeszcze mała bieda, najgorsze, według Romana, było palenie spraw. Tak nazywano sytuację, gdy wskutek nieudolności obserwacji obserwowani orientowali się, że mają za sobą ogon. Niektórzy z nich wykazywali dużą inwencję, sprawdzając, czy rzeczywiście są obserwowani. A więc nagle zmieniali kierunek marszu, wchodzili do domu towarowego, gdzie mieli dogodną możliwość potwierdzenia swoich podejrzeń, ukradkiem się oglądając, czy obserwująca ich osoba za nimi idzie. W przypadku zmotoryzowanych wyglądało to równie ciekawie, jeżeli na przykład robili kilka kółek na rondzie. Mówiło się wtedy, że obserwacja dała się rozrobić. Niestety, przypadki takie nie były odosobnione. Dlatego oficerowie kontrwywiadu w poważniejszych sprawach prowadzili obserwację sami, zresztą za zgodą swoich przełożonych. Było to wszakże postawienie problemu na głowie, gdyż jeden z kanonów kontrwywiadu mówił, że to absolutnie niedozwolone, żeby oficerowie prowadzący sprawy sami obserwowali podejrzanych. Jednak jakoś nikt nie uzdrowił tej sytuacji i trwała ona tak od lat. To jeszcze jeden z paradoksów w firmie. Było ich tak wiele, że Roman nie zastanawiał się nad przyczyną powstania czy możliwością naprawienia czegokolwiek, po prostu przyjmował istnienie określonego stanu do swojej wiadomości. Zresztą nie należało do jego obowiązków wymyślanie projektów racjonalizatorskich.

Pozostawało jedno wyjście: wykorzystać własną siatkę informatorów. O ile, oczywiście, była taka szansa. Aby tak się stało, informator powinien mieć możliwość naturalnego dotarcia do osoby podejrzewanej. Rzecz jasna, to dotarcie mogło być różne. Towarzyskie, jeśli informator miał tego rodzaju kontakty z obiektem, zawodowe czy inne, dające jakąkolwiek sposobność zetknięcia się z taką osobą.

W wydziale zachodnioeuropejskim Roman pracował na kierunku brytyjskim. W zasadzie nie wiadomo, dlaczego ten kierunek pracy wydziału pozostawiono wyodrębniony. Roman sądził, że jest tak głównie z tego powodu, że wywiad angielski powszechnie uważano – co się utarło od lat – za najsprawniejszy na świecie. Zapewne także dlatego, że polskim służbom nie udało się dotychczas nakryć angielskiego szpiega w odróżnieniu od szpiegów większości innych służb europejskich. Tak więc to, co w kontrwywiadzie określano mianem zagrożenia wywiadowczego, w odniesieniu do MI-6 pozostawało w sferze mitycznych domniemań o doskonałości tych służb specjalnych.

Roman miał wielu informatorów uplasowanych w różnych dziedzinach i miejscach. Oczywiście takich, które z jakichś względów interesowały kontrwywiad. Przebiegł w myśli kolejno wszystkich informatorów, przywołując z pamięci ich miejsca pracy, kontakty, konotacje rodzinne i towarzyskie. W końcu wyłowił informatora o pseudonimie Tarpan. Był to ważny urzędnik w ministerstwie kultury odpowiedzialny za kontakty z instytucjami ze świata zachodniego. O ile Roman sobie przypominał, Tarpan okazjonalnie stykał się z pracownikami British Council w Warszawie. Nie było to wprawdzie to, czego chciałby Roman, ale przynajmniej miał jakiś punkt zahaczenia.

Sięgnął po teczkę spotkań z Tarpanem. No tak, nie widzieli się prawie dwa miesiące. Tarpan przynosił informacje, które w żargonie operacyjnym nazywano ogólnorozpoznawczymi. Takiego informatora jak on nie można było wykorzystać do gry naprawdę skomplikowanej, na przykład podesłać obcemu wywiadowi jako potencjalny obiekt do werbunku. Tym niemniej trzeba się zorientować, czy są jakieś szanse skorzystania z niego w sprawie Izydor.

Roman wziął do ręki teczkę personalną Tarpana i odszukał stronę, gdzie były odnotowane numery telefonów do miejsc, w których mógł przebywać, i numer telefonu komórkowego. Po namyśle postanowił zadzwonić na komórkę. Tarpan szybko się zgłosił.

– Dzień dobry, mówi Roman Kowalski. – Nazwisko było oczywiście fikcyjne. – Czy możemy porozmawiać?

Chodziło o to, czy Tarpan może mówić swobodnie przez telefon.

– Dzień dobry. No, wie pan, raczej byłoby trudno. – Co oznaczało, że Tarpan jest w czyimś towarzystwie i należało skrócić rozmowę do minimum.

– Dawno się nie widzieliśmy, myślę, że moglibyśmy się spotkać – kontynuował Roman.

– Tak, a co pan proponuje?

– Może jutro albo pojutrze?

– No, jest z tym pewna trudność. – Tarpan czekał na propozycję terminu spotkania, który by go zadowolił. Jednocześnie sam nie podawał daty, aby osoba lub osoby, z którymi przebywał, nie poznały umówionej daty ani godziny.

– Może wobec tego za tydzień, w następny poniedziałek?

– Tak, chętnie.

– O jedenastej?

– W porządku. Dziękuję, cześć. – Tarpan przerwał połączenie.

Roman odłożył słuchawkę. Oparł się obiema rękami o biurko. Przez chwilę nie myślał o niczym. Otrząsnął się i zerknął na zegarek. Właśnie dochodziła dziesiąta, a więc pora na śniadanie. Poskładał teczki leżące na biurku i wsunął je do szafy. Zamknął drzwi i przeciągnął sznurek, który umieścił pod plasteliną w kapslu. Następnie skrupulatnie odcisnął referentkę w plastelinie.

No, wszystko jest w zgodzie z regułami. Teraz spokojnie może opuścić pokój.

*

Przeszedłszy przez dwie śluzy, doszedł do głównego korytarza. Przed windą kłębił się tłum śniadaniowiczów. Tym razem Roman postanowił nie czekać na wjazd na górę. Powoli zaczął wchodzić schodami na piąte piętro. To też jedna z zagadek bez odpowiedzi. Dlaczego kantyna mieści się w firmie na przedostatnim piętrze? W każdej innej instytucji jest to parter lub co najwyżej pierwsze piętro.

W strumieniu wchodzących osób przecisnął się przez wąskie drzwi. Kantyna składała się z jednego, ale za to ogromnego pomieszczenia, gdzie jadano posiłki, oraz równie imponującego rozmiarami bufetu. Obsługę prowadziło tu jednocześnie kilka osób.

W długiej kolejce do bufetu dominowały kobiety. Romana zawsze zastanawiało, dlaczego oczekujące panie miały niezmiennie przynajmniej dwukrotną przewagę liczebną nad mężczyznami, skoro w firmie zdecydowanie należały do mniejszości. Do tego tworzyły gorącą atmosferę, studiując uważnie jadłospis znajdujący się na ścianie, a potem żywo dyskutowały z koleżankami, co dzisiaj należałoby zjeść. Wymieniały uwagi, że to pewnie wczorajsze, a to może okazać się niezjadliwe. Mężczyźni tworzyli posępne tło kolejki. Nie wdawali się w rozmowy. Wystarczał im rzut oka na ścianę, aby dokonać wyboru.

Roman wziął dwie kanapki z siekanym mięsem i herbatę. Skierował się z tacą ku stolikom. Dopiero teraz spojrzał na salę. Nie znalazł wolnego stolika, więc podszedł do pierwszego z brzegu, gdzie było zajęte tylko jedno miejsce. Siedział tam mężczyzna o nalanej twarzy z bujną siwą czupryną. Pułkownik Zbigniew Sobierajski, jeden z nestorów Departamentu Techniki, specjalista od zakładania podsłuchów, ostatnio awansowany na stanowisko kontrolera.

– Cześć, Zbyszku. – Roman powitał go, zgodnie ze zwyczajem obowiązującym wśród starszych oficerów, zdrobniałym imieniem. – Można?

– Uhm. – Sobierajski kończył pałaszowanie porcji flaków i nie przerwał tej czynności, żeby przywitać się z Romanem.

Roman, jedząc kanapkę, rozglądał się po sali. Wszystko było tak jak wtedy, gdy wszedł tu po raz pierwszy. Rozkład osób siedzących przy stolikach odpowiadał panującej hierarchii służbowej. Nawet w tym miejscu ustalony, nie wiadomo od kiedy, porządek oparł się demokracji. Młodzi oficerowie zajmowali stoliki osobno. Jedząc, rozmawiali z ożywieniem, ale w ich ruchach dawało się zauważyć udawaną nonszalancję, jeszcze niekiedy wymykającą się spod kontroli. Oddzielną grupę stanowili starsi oficerowie, rozmawiający poufale między sobą. Tutaj kontrola odruchów, zachowań była pełna, każdy mówił tylko tyle, ile chciał powiedzieć. Rozmawiano na luźne tematy, niezwiązane bezpośrednio z pracą operacyjną. Inaczej młodzi, którzy wymieniali głośne uwagi o konkretnych sprawach, co spotykało się z dezaprobatą w spojrzeniu bliżej siedzących starszych oficerów lub ich pokiwaniem z ubolewaniem głową. Trzecią grupę tworzyły panie okupujące większość stolików. Najmniej liczne były pary mieszane. Sekretarki i maszynistki, a także kobiety – oficerowie ze swoimi przełożonymi. Panie oczywiście chciały wypaść jak najlepiej i starały się jeść z przesadną elegancją, co niekiedy było tak sztuczne, że wywoływało na twarzy Romana ironiczny grymas. Z kolei ich przełożeni zachowywali się rozmaicie. Jedni nie zwracali uwagi na siedzące obok nich partnerki, nie podtrzymywali rozmowy, czasami czemuś tylko potakiwali. Inni, przeciwnie, całą swoją uwagę poświęcali paniom, jedli, jakby z obowiązku bezustannie prowadząc konwersację. Tę kategorię przełożonych Roman zaliczał do grupy bawidamków. Byli to przeważnie naczelnicy różnych wydziałów logistycznych z Biura Administracyjno--Gospodarczego. W firmie stanowiły one zaplecze wydziałów operacyjnych, przynajmniej tak powinno być zgodnie z regulaminem. W praktyce jednak okazywało się, że logistyka jest ważniejsza niż operacyjni. Tę sytuację czy raczej utrwalony zwyczaj Roman uważał za jeden z największych nonsensów w firmie. Tak więc, jeśli kontrwywiad zużywał papier ksero, co w końcu było oczywiste, nie mógł go zużyć ponad normę ilościową ustaloną przez wydział logistyki na jakąś jednostkę czasową, gdyż oficerowie nie mieliby na czym pisać czy drukować. A w jaki sposób logistyka ustalała normy zużycia papieru dla kontrwywiadu, tego nikt nie wiedział. Powodowało to konieczność racjonowania papieru w wydziałach operacyjnych. Szczególnie trudne do przetrzymania były końcówki kwartałów. Naczelnicy wydziałów ratowali się jakoś wzajemnie. Ci, którym udało się zaoszczędzić trochę papieru, pożyczali go innym, uzyskując, ma się rozumieć, oprócz obietnicy zwrotu, coś dodatkowego.

– No, może być. – Sobierajski wytarł usta i wąsy serwetką. – Co tam u ciebie, Romku? Jakoś ostatnio nie dajesz nam zatrudnienia.

Roman wyczuł w tych słowach ironię. Rzeczywiście od ponad roku nie przekazał do Departamentu Techniki żadnego zlecenia na założenie podsłuchu. Stawało się to dla niego pewnym problemem, gdyż podsłuch instalowało się w sprawach ważnych, więc jeżeli ktoś nie dawał takiego zlecenia, to znaczyło, że ma kiepskie sprawy.

– Chyba niedługo coś ode mnie dostaniesz – mówiąc to, Roman opierał się raczej na własnych chęciach niż na realnych podstawach.

– Nie ma sprawy, będę czekał. Słuchaj – Sobierajski zniżył głos do konfidencjonalnego szeptu – podobno ma się coś zmienić w waszym wydziale. – Utkwił czujny wzrok w twarzy Romana.

– Tak? Nie słyszałem.

Reakcja Romana była tak naturalna, że Sobierajski uwierzył, że nic mu nie wiadomo o żadnych nowinkach.

– No dobrze, tylko nie wiesz tego ode mnie – zastrzegł. – Niedługo będziesz miał nowego naczelnika.

Nadal uważnie wpatrywał się w Romana. Oczekiwał na żywszy przejaw zainteresowania, gdyż tylko wtedy byłby skłonny go zaspokoić.

Aby zainteresowanie było dostatecznie mocne, Roman zmusił się do wyrażenia zdumienia. Owszem, interesowało go, kto będzie jego nowym przełożonym, ale nie tak, jak odnosił się do tego Sobierajski. Do spraw dziejących się wewnątrz firmy, niezależnie od jego chcenia lub niechcenia, podchodził bez emocji wewnętrznych, tym bardziej nie przejawiał ich na zewnątrz.

– Co ty powiesz? To chyba niemożliwe? – Wyrażenie powątpiewania miało skłonić Sobierajskiego do dalszych wynurzeń. – Przecież w wydziale wszystko jest w porządku.

Roman zmarszczył czoło na znak, że intensywnie zastanawia się, czy rzeczywiście w wydziale mogło zajść coś takiego, co wymuszałoby zmianę naczelnika.

– Tak, tak, wszystko gra, ale będziesz miał nowego naczelnika. – Sobierajski był lekko zniecierpliwiony naiwnością Romana. – Gadasz tak, jakbyś się wczoraj urodził. A wszystko przecież zależy od tego, kto jest gdzie podwieszony.

Tak, święta racja – przyznał w duchu Roman. Szkoda byłoby jednak jego szefa, Michała Gutowskiego.

Roman nie wiedział dokładnie, kiedy Gutowski zaczął pracować w firmie. Ale było to z pewnością już bardzo dawno temu. Chyba pracuje dłużej od Klepacza. Gutowski był człowiekiem dobrodusznym, jako naczelnik niewiele wymagał od podwładnych. Mimo tylu lat przepracowanych w firmie wierzył w dobrą wolę oficerów, w to, że są zaangażowani w wykonywaną służbę. Jeżeli ktoś nie palił się do pracy, składał to na karb jego chwilowych rozterek, problemów rodzinnych czy innych kłopotów. Zawsze był gotów służyć radą, co z tytułu jego doświadczeń zawodowych mogło okazać się cenną pomocą, gdyby rzeczywiście inni chcieli z tego skorzystać. Rzecz w tym, że dobre chęci i dobroduszność Gutowskiego wykorzystywano do tego, żeby sztucznie mnożyć i wyolbrzymiać przeszkody w sprawach. Zapewniano sobie w ten sposób pewnego rodzaju błogostan, gdyż poświęcając większość czasu na pokonywanie sztucznych przeszkód, nie trzeba było angażować się w rzeczywistą pracę. W efekcie wydział postrzegano w Departamencie coraz gorzej, a notowania naczelnika słabły. Gutowski wracał z odpraw u dyrektora zamyślony, a jego wygląd wyrażał przygnębienie. Nie potrafił jednak znaleźć recepty na ożywienie wydziału, zmusić ludzi do intensywniejszej pracy, żeby jej wyniki, określane w kontrwywiadzie mianem wymiernych, zaczęły przychodzić.

Aby być sprawiedliwym, Roman musiał przyznać, że i on korzystał z dobroduszności Gutowskiego. Nie przemęczał się w pracy. Nie pamiętał już, kiedy zwerbował ostatniego informatora czy zaczął prowadzić jakąś sprawę. No tak, ostatnio dostał sprawę od Klepacza, ale to się nie liczyło jako efekt własnej pracy. Tym sposobem i on składał się na sumę zmartwień naczelnika. A jako oficer doświadczony, z wieloletnim stażem służby, nie był kontrolowany przez Gutowskiego, który w takich przypadkach liczył na samoświadomość pracownika. Właśnie ta naiwność była zapewne jedną z przyczyn jego nieszczęścia zapowiadanego przez Sobierajskiego.

Kto nastanie po Gutowskim? Doświadczenie podpowiadało Romanowi, że będzie to jeden z nestorów, czyli długowiecznych pracowników firmy. Do wyjątków należało promowanie przez szefów na stanowiska średniego szczebla kogoś, kto nie miał wieloletniego stażu. Wynikało to z tradycyjnego już przekonania, pielęgnowanego od pokoleń, że tylko ktoś z odpowiednim doświadczeniem, pojmowanym jako duża ilość lat przepracowanych w firmie, może w sposób odpowiedzialny kierować zespołem ludzkim w tak delikatnej materii jak kontrwywiad. Była to w połowie prawda. Roman miał na tę kwestię swój pogląd, którego oczywiście nigdy nie wyjawiał, a który sprowadzał się do dosadnego określenia, że kto urodził się głupcem, to głupcem pozostanie do późnej starości. Głoszenie takiego poglądu w firmie byłoby herezją, a niektórzy z jego kolegów odebraliby to jako wycieczkę pod swoim adresem, co zresztą miałoby pewne uzasadnienie.

Wymiana naczelnika wydziału stwarzała okazję do głębszych roszad na stanowiskach średniego szczebla, dlatego Roman raczej wykluczał, aby szefostwo brało pod uwagę kogoś z wydziału zachodnioeuropejskiego. Poważnych kandydatów nie było tu wielu. Stara gwardia wykruszała się z przyczyn naturalnych, coraz częstsze były przypadki odchodzenia na emeryturę. Ponieważ nominacje zazwyczaj zaskakiwały wyborem kogoś, kogo szeregowi oficerowie nie wyobrażali sobie, by mógł zostać ich zwierzchnikiem, Roman popuścił przez chwilę wodze fantazji, zastanawiając się, co byłoby dla niego w tym przypadku zaskoczeniem.

Jako pierwszy nasunął mu się na myśl pułkownik Janusz Kryłow. Postać uchodząca w oczach młodszych oficerów za legendę kontrwywiadu. Roman jednak znał jego dokonania. Kryłow to po prostu zręczny mitoman, umiejętnie wytwarzający wokół siebie aurę głównego aktora kilku spektakularnych osiągnięć kontrwywiadu, których był co najwyżej poślednim uczestnikiem. Kiedyś kierował też wydziałem wschodnim, ale został stamtąd karnie przeniesiony do Biura Analiz. Przyczyną była jego nadmierna skłonność do alkoholu. Stąd też wzięło się przezwisko Kryłowa – Dzidziuś, gdyż pijając wódkę z kieliszka, sączył ją tak jak dziecko pokarm z butelki. Dopóki pił na terenie wydziału, dawano mu spokój. Ale pewnego razu, wracając do wydziału z zakupionym alkoholem, wypuścił nieszczęśliwie spod płaszcza butelkę przed gabinetem szefa głównego, który akurat wychodził w towarzystwie ministra koordynatora. Szef się wściekł. Zarządził badanie na alkoteście, a to wykazało prawie trzy promile wiadomej zawartości w organizmie. Na szczęście dla Kryłowa skończyło się tylko na przeniesieniu. Może nadszedł czas na zmianę koniunktury dla niego i jemu podobnych – myślał Roman.

Sobierajski zbierał się do wyjścia, więc Roman przerwał rozważania:

– Typuję Dzidziusia.

Sobierajski roześmiał się dyskretnie.

– Nie, dla niego kwarantanna jeszcze się nie zakończyła. Nie męcz się, powiem ci. To Maciek Pepsuj.

Zabrał tacę z naczyniami i odszedł od stolika, kiwnąwszy głową Romanowi, zadowolony z wrażenia, jakie pozostawił. Roman rzeczywiście znieruchomiał na chwilę. Potem westchnął głęboko. Nie była to dobra wiadomość, a prawdę mówiąc, była to fatalna wiadomość.

Maciek Pepsuj, noszący przezwisko Popsuj, należał do ludzi, z którymi nikt nie chciał na dłuższą metę mieć bliższych stosunków. On też zaliczał się do grupy długowiecznych, był w stopniu podpułkownika, chociaż według tabel wysługi powinien dawno być pułkownikiem. Jego długi staż w Departamencie Kontrwywiadu to ciągła wędrówka po wydziałach, pobyty kilkuletnie, jednoroczne, nawet nieprzekraczające roku, powroty do wydziałów, które już kiedyś opuścił, i znowu przymusowa emigracja za kolejną śluzę. Powód był jeden, ale zasadniczy. Podpułkownik Pepsuj miał bardzo konfliktowy charakter. Do tego dochodziło jego wewnętrzne przekonanie o swoich niepospolitych zdolnościach strategicznych, jeśli chodzi o pracę w kontrwywiadzie. Ale najgorsze było, że święcie wierzył w swoją nieomylność. To, w połączeniu z wrodzoną kłótliwością, powodowało, że nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej. Naczelnik, któremu akurat udało się pozbyć Popsuja z wydziału, organizował w swoim gabinecie dwudniową bibę dla najbliższego otoczenia. Wiedzieli o tym wyżsi przełożeni, ale szanowano tę radość wypływającą przecież z tak uzasadnionych powodów. Z kolei odwrotnie rzecz się miała z naczelnikiem wydziału, do którego przychodził Pepsuj. Nie można było dziwić się skwaszonej minie takiego naczelnika, pracownicy darowywali mu wtedy nieuzasadnione wybuchy złości, którymi wyładowywał się na nich za coś, co nieuchronnie nastąpi i będzie ich wszystkich kosztować dużo nerwów. Pryskały harmonia i spokój, w jakich żył wydział.

Wybór Pepsuja na naczelnika wydziału zachodnioeuropejskiego to szatański pomysł – pomyślał Roman. Nietrudno było przewidzieć, jakim zmianom ulegną warunki pracy w wydziale. Pepsuja nie na darmo zwano Popsujem, gdyż z zaciekłością starał się realizować swoje pomysły, które – co tu dużo mówić – były toporne i nie przewidywały dalszych konsekwencji ryzykownych posunięć w sprawach operacyjnych. A praca w wydziale Romana wymagała ostrożności w planowaniu działań, zwłaszcza teraz, gdy integracja z zachodnią Europą stawała się faktem. Każdy nieprzemyślany ruch wzbudziłby u przyjaciół i sojuszników podejrzliwość wobec nowego partnera.

Cóż, trzeba będzie się przystosować do nowych warunków. I tak Romanowi nie pozostawało nic innego. W stosunkach osobistych z Pepsujem byli wobec siebie neutralni; Roman trzymał się od niego z daleka. W wydziale zachodnioeuropejskim Pepsuj pracował już dwukrotnie, także dwa razy gościł w wydziale orientalnym, z którego właśnie odchodził.

Roman odniósł naczynia do okienka i skierował się ku wyjściu. Jedno musi zrobić na pewno. Przyśpieszyć tempo pracy i podjąć się czegoś konkretnego, aby Pepsuj, o ile rzeczywiście przyjdzie do jego wydziału, miał jak najmniej powodów do czepiania się.

*

Okazało się, że w wydziale o odejściu Gutowskiego wiedzieli prawie wszyscy. Kiedy Roman odbierał w sekretariacie swoją korespondencję, sekretarka nachyliła się nad biurkiem i szepnęła:

– Czy pan już słyszał, panie Romanie?

– O czym?

– Podobno nasz naczelnik odchodzi.

– Tak, obiło mi się o uszy, ale może to tylko plotka.

– Eee, chyba nie tym razem.

– A kto ma przyjść na jego miejsce?

– Nie wie pan? Dzidziuś Kryłow.

– Tak? Na pewno?

Sekretarka z przekonaniem pokiwała głową. Roman tę rewelację potraktował z rezerwą. No tak, jak zwykle w takich przypadkach ruszyła karuzela z typowaniami.

Roman zebrał swoją korespondencję z biurka sekretarki i skierował się ku wyjściu, gdy uchyliły się drzwi gabinetu naczelnika i wyjrzał z nich Gutowski.

– Cześć, Romku. Zaczekaj. – Wydał polecenie sekretarce i zaprosił Romana do siebie.

Usiedli w głębokich fotelach przy niewielkim stoliku. Gutowski miał wygląd starszego zmęczonego mężczyzny, ale bystre spojrzenie świadczyło, że daleko mu jeszcze do wyczerpania energii duchowej. Roman zauważył nawet pewne ożywienie w jego ruchach, zazwyczaj ociężałych i flegmatycznych.

– Pewnie już słyszałeś? – zaczął rozmowę.

– Jeśli chodzi o pogłoski o twoim odejściu, to tak. – Znali się na tyle długo, że Roman mógł sobie pozwolić na bezpośredniość.

– Rzeczywiście, odchodzę. – Gutowski zamyślił się, jakby starał się dobrać odpowiednie słowa. – Chyba już najwyższa pora. Warunki szybko się zmieniają, a ja jestem człowiekiem z innej epoki. Może gdybym trzymał was bardziej krótko… – Uśmiechnął się.

Roman milczał, nie wiedział, co mógłby powiedzieć w tej sytuacji.

– Zapewne chciałbyś wiedzieć, kto mnie zastąpi? O tym też chyba już wszyscy wiedzą. No więc przyjdzie tu Maciek Pepsuj.

Roman pokiwał głową. Nadzieja, którą wywołała sekretarka, że może to będzie Dzidziuś Kryłow albo ktokolwiek inny, zgasła.

– Nie martw się, jakoś to się ułoży. – Gutowski chciał pocieszyć Romana. Nawet teraz bardziej niż sobą przejmował się innymi.

– Kiedy to się stanie?

– Jeszcze w tym tygodniu, ale data nie została ustalona.

– Masz jakieś plany?

– Nie, nie myślałem dotąd o niczym konkretnym. Pewne jest tylko to, że odchodzę z firmy.

Oznaczało to, że Gutowskiemu nie zaproponowano żadnej innej posady w firmie. Niekiedy weteranom dawano stanowisko doradcy w Departamencie. Nazywano to fuchą, gdyż doradca pracował na takich samych warunkach jak poprzednio, a doradzanie nie wiązało się z żadną odpowiedzialnością. Dla doświadczonego oficera stanowiło to pewnego rodzaju rozrywkę umysłową, gdy w ciekawszych sprawach opracowywał nowe posunięcia czy też wytyczał kierunki, w jakich powinny iść działania kontrwywiadowcze. Brak takiej propozycji dla Gutowskiego wynikał z prostego faktu, że nikt za nim nie stał, a on sam nie należał do żadnej grupy czy koterii.

Roman odczuł żal. Jakby nie było, przepracowali kupę lat. Może efekty ich pracy nie były nadzwyczajne, ale pracowało się spokojnie, bez pośpiechu. Teraz miało się to zmienić.

– Słuchaj… – Roman chciał okazać Gutowskiemu swoje przywiązanie, ale nie wiedział za bardzo, jak to zrobić. – Chcę, żebyś wiedział, że…

Gutowski machnął ręką.

– Wiadomo, było w porządku – powiedział.

Rozległ się brzęczek telefonu. Gutowski podniósł się, a za nim wstał też Roman.

– No, to na razie. – Gutowski podszedł do telefonu.

Wychodząc, Roman spojrzał jeszcze raz na swojego szefa.

*

Roman zdawał sobie sprawę, że gdy Pepsuj zastąpi Gutowskiego, będzie musiał roztoczyć przed nim wizję jakiejś sprawy. Inaczej zacznie się go czepiać, a jeśli nastąpi to już na początku, trudno będzie doprowadzić stosunki z powrotem do stanu równowagi.

Roman nie miał złudzeń co do tego, że stan jego posiadania nie był nadzwyczajny. Sieć informatorów, których obsługiwał, stawała się niewydolna informacyjnie. Znaczyło to, że większość z nich utraciła możliwości uzyskiwania interesujących kontrwywiad informacji. Przyczyny były różne: zmiana miejsca pracy, utrata kontaktów, niekiedy przejście na emeryturę. Właściwie część informatorów kwalifikowała się do tego, żeby zakończyć z nimi współpracę, a teczki złożyć w archiwum. Z tymi współpracownikami Roman widywał się raczej rzadko, a i tak raporty ze spotkań były krótkie, jednostronicowe. Po prostu nie miał o czym pisać. Ze sprawami, jakie prowadził, było jeszcze gorzej. Oprócz Izydora miał dwie na swoim koncie. Obie znajdowały się w stanie śmierci klinicznej. Nic się w nich nie działo, bo nie było już nic do zrobienia. Podejrzenia o kontakty z obcymi służbami, które stanowiły podstawę wszczęcia tych spraw, nie potwierdziły się. Oczywiście Roman zrobił to, co do niego należało. Przede wszystkim angażował informatorów do wyjaśnienia podejrzeń. W efekcie okazało się, że operacyjne przypuszczenia były nieuzasadnione, czyli osoby, których dotyczyły, nie były szpiegami. Ale takich spraw jest w kontrwywiadzie zdecydowana większość; można nawet powiedzieć, że dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć i jeszcze raz koma dziewięć procent. Rzecz w tym, że rola oficera sprowadza się do wyszukiwania podejrzanych. Jeżeli wyjaśnił jedną sprawę, powinien wszczynać kolejną, gdyż na tym polega istota funkcjonowania kontrwywiadu. Założenie wydaje się proste: jesteśmy bezustannie narażeni na działalność obcych wywiadów, więc nie może być tak, że oficer kontrwywiadu nie potrafi wychwycić symptomów ich działań. Dlatego ten oficer, który nie miał podejrzeń, uważany był za nieudolnego. A takiemu wcześniej czy później groziło, że zostanie przeniesiony do któregoś z wydziałów logistycznych, czego zasadniczą konsekwencją były niższe zarobki. Chociaż praca w logistyce miała wiele walorów, które można by sprowadzić do tego, że po prostu miało się święty spokój, to jednak utrata dość pokaźnego dodatku służbowego, jaki otrzymywali pracownicy operacyjni, stanowiła skuteczną zaporę przed opuszczeniem Departamentu.

Mimo że Roman się wzbraniał, pozostało mu tylko jedno wyjście. Należało rozpocząć aktywne działania w Izydorze, czyli – mówiąc żargonem Departamentu – sprawę trzeba było dmuchać. Jednak żeby zacząć to robić, Roman musiał dowiedzieć się czegoś więcej o jej figurancie, Izydorze. Źródłem informacji mógł tu być na początek wyłącznie Klepacz. Tylko czy będzie chciał mówić?

Roman podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił jego numer.

– Cześć, Jasiu. Czy mógłbyś poświęcić mi chwilę czasu? Wiesz, chodzi o sprawę, którą dostałem od was w ubiegłym tygodniu.

– No. – Klepacz nie był zbyt wylewny. – Możesz przyjść – powiedział mrukliwie.

Roman przeszedł śluzę własnego wydziału, minął rozwidlenie korytarzy i stanął przed śluzą wydziału wschodniego. Nie mógł użyć identyfikatora, bo i tak nie znał szyfru. Nacisnął guzik urządzenia wbudowanego w ścianę i usłyszał głos sekretarki.

– Słucham?

– Do pana Klepacza – powiedział Roman.

– Już proszę.

Klepacz pojawił się prawie natychmiast. No tak, spieszył się, bo zbliżał się koniec dnia pracy, a tacy jak on uważali za świętokradztwo poświęcenie choćby chwili na pracę po godzinach. I jak tu taki aparat, jak służby specjalne, może być wydajny? Oczywiście w łapaniu szpiegów.

– Chodź. – Klepacz podał rękę Romanowi.

Poszedł przodem, nie oglądając się i nie mówiąc nic więcej. Wydział wschodni miał wiele śluz, co było związane z dość skomplikowaną strukturą wewnętrzną. Przeszli jeszcze dwie śluzy i Klepacz otworzył drzwi po prawej stronie korytarza. Wszedł pierwszy do pokoju, co także było przejawem jego oryginalności. Wskazał gościowi fotel przy ławie, sam zasiadł za biurkiem, masywnym, jeszcze ze starych dobrych czasów, może lat siedemdziesiątych, jak ocenił Roman.

Klepacz miał przed sobą rozłożoną teczkę raczej sprawy niż informatora. Tak sądził Roman na podstawie jej rozmiarów. Naraz Klepacz z trzaskiem zamknął teczkę i ostentacyjnie położył na obwolucie czystą kartkę papieru zapewne po to, aby zasłonić kryptonim sprawy. A ten jak zwykle przesadza – Roman nie był pewien, czy zachowanie Klepacza należy ocenić jako rzeczywistą dbałość o tajemnicę, czy też raczej pokazowy przejaw sumiennego stosunku do przepisów. W końcu teczki spraw, informatorów i wszystkie inne nosiły klauzulę „ściśle tajne”.

– Jasiu, w tamtym tygodniu dałeś mi sprawę – zaczął Roman.

– Nie tobie, ale twojemu wydziałowi. Skąd mogłem wiedzieć, że trafi do ciebie?

Ten początek zapowiadał trudną rozmowę. Taki był jednak Klepacz i Roman nie dał się zaskoczyć.

– W sprawie są dwa ciekawe wątki – kontynuował, przyjmując taktykę pozytywnego wyrażania się o materiałach, choć w jego ocenie na to nie zasługiwały. – Ale nie mogę uchwycić związku pomiędzy Izydorem i służbami z Mińska a British Council.

Klepacz patrzył na niego nieruchomym wzrokiem.

– A po co ci związek? – zapytał w końcu.

– No wiesz, żeby postawić hipotezę i zaplanować działania.

Klepacz zastanawiał się dłuższą chwilę, spuścił wzrok na blat biurka, potem znowu wbił spojrzenie w Romana.

– Może związek jest, tylko ty go nie dostrzegasz?

– Tak, oczywiście, taki związek da się odczytać z dokumentów. – Musiał zgadzać się z Klepaczem, gdyż próba wyjaśniania, że jego materiały są mętne, oznaczałaby koniec rozmowy. – Chodzi o to, czy twoi informatorzy mogliby potwierdzić i uściślić informację o kontaktach Izydora z Mińskiem lub British Council.

– Gdyby mieli takie możliwości, to informacje znalazłyby się w sprawie – powiedział Klepacz dość opryskliwie, bo będąc z natury podejrzliwym, uznał, że ta wypowiedź podważa wiarygodność jego materiałów.

Zapadła cisza. Klepacz nadal patrzył ciężkim wzrokiem na Romana, który wbił spojrzenie w przeciwległy kąt pokoju. Chyba nie da się z niego nic wyciągnąć – myślał. – Bez sensu jest ta rozmowa. Wydawało mu się, że na widok jego zrezygnowania w spojrzeniu Klepacza można było dojrzeć oznaki zadowolenia. W końcu się odezwał.

– Widzisz, sprawa nie jest prosta. – Klepacz zastanawiał się dłuższą chwilę. – Ale wydaje mi się, że ze znajdujących się w niej informacji można wyciągnąć pewne wnioski.

No, może coś jednak powie – pomyślał z nadzieją Roman.

– Otóż przypuszczam, że Izydor sprowadza z Białorusi duże ilości materiałów ubraniowych. Siedzi przecież w tekstyliach od dawna. Oczywiście, nie na własną firmę, ale na spółki założone przez członków rodziny. To taka gra podatkowa. Eksporterami są białoruskie firmy państwowe, więc materiały są tanie. Nie opłaca się tego sprzedawać u nas, bo zysk byłby nie taki duży. Dlatego spółka kogoś z rodziny odsprzedaje towar Izydorowi, gdyż już wtedy zarabia na podatku. Firma Izydora z kolei eksportuje towar za granicę. Zysk jest podwójny, bo dostaje dobrą cenę, a do tego ma zwrot podatku.

– Jak myślisz, gdzie może sprzedawać?

– Sądzę, że do Anglii, jeśli ma tam dobre układy.

– A co to ma wspólnego z British Council?

– Może nic. Ale obiło mi się też o uszy, że szef przedstawicielstwa, Stockwell, pracował kiedyś w branży tekstylnej. Był dyrektorem czy właścicielem firmy w Manchesterze. Ale to nic pewnego. Usłyszałem o tym gdzieś przypadkowo i nie sprawdzałem informacji, bo to nie moja działka – zastrzegł Klepacz.

Proszę, proszę, całkiem interesujące informacje – myślał Roman. – Może nie da się tego złożyć do kupy teraz, ale jest to jakiś materiał wyjściowy do przemyśleń.

Dla Romana było jasne, że Klepacz otrzymał te dane od swoich informatorów. Dlaczego nie zawarł ich w raportach i nie zamieścił w sprawie, to też prosta kwestia. Informacje te z kontrwywiadowczego punktu widzenia były ciekawe i chociaż na ich podstawie nie dało się jeszcze skonstruować hipotezy, to jednak nakładały obowiązek podjęcia działań, które powinny uzupełnić luki w wiedzy. Tego obawiał się Klepacz. Jako weteran Departamentu uważał, że od czarnej roboty są młodsi oficerowie kontrwywiadu, a jego praca to głównie kontemplowanie przekonania o własnej doskonałości w sztuce zwalczania szpiegów. Bo czyż nie dają mu tego odczuć wszyscy inni, włączając w to przełożonych?

Roman wiedział, że Klepacz zdawał sobie sprawę z tego, że odbierze on właściwie jego przekaz. Rzecz była prosta. Roman ma te informacje umiejętnie wkomponować w raporty ze spotkań z własnymi informatorami. Kiedy informacje znajdą się na papierze, rozpoczną swoje formalne istnienie. Roman będzie mógł je wykorzystać, a więc sprawdzić ich wiarygodność, uzupełnić i w końcu zbudować hipotezę, w której skonkretyzuje podejrzenie wobec Izydora o współpracę z tym czy z innym wywiadem. I w ten sposób sprawa nabierze rozpędu.

Klepacz mógł przekazać informacje Romanowi bez obawy, że ten sporządzi raport o ukrywaniu przez niego ważnych danych czy też popełni inne podobne głupstwo. Taki postępek spotkałby się z powszechnym potępieniem ze strony oficerów Departamentu, a Roman musiałby liczyć się z izolacją towarzyską. To, co zrobił Klepacz, było często spotykaną w Departamencie praktyką, aczkolwiek motywy chowania informacji mogły mieć różne podłoże. Na przykład dzielono jedną ciekawą informację na kilka części, stopniowo zamieszczając ją kawałkami w różnym czasie w kolejnych raportach jako uzyskiwaną od kilku informatorów, z którymi tak naprawdę nie odbywano spotkań. W ten sposób oficer wytwarzał u przełożonego przekonanie o swojej skuteczności i dociekliwości przy minimalnym zaangażowaniu, a zaoszczędzony czas przeznaczał na wesołe leniuchowanie.

Ale dlaczego Klepacz przekazał mu informacje? Roman, zwracając się do niego, myślał raczej, że uzyska jakieś refleksje o samym Izydorze, jego zainteresowaniach, skłonnościach czy kręgach towarzyskich, w jakich się obraca. Mogłoby to pomóc w wypracowaniu taktyki, a w tym przypadku byłoby wskazówką kierunków penetracji środowiska Izydora. Otrzymał jednak dość konkretne informacje. Klepacz nie zrobił tego powodowany poczuciem koleżeńskości, a tym bardziej altruizmem. Co jak co, ale te uczucia były mu z pewnością obce. Nie warto się nad tym zastanawiać i tak Roman nie znajdzie odpowiedzi. Trzeba być zadowolonym z tego, co dostał.

Klepacz milczał i spoglądał w okno. Oznaczało to, że wyczerpał temat i uważa spotkanie za zakończone. Żeby to podkreślić, zaczął bębnić palcami po biurku.

– Fajnie, Jasiu. Bardzo mi pomogłeś.

– Cieszę się, Romku. Wiem, że właściwie spożytkujesz to, o czym ci powiedziałem. – Klepacz zdobył się na odrobinę uprzejmości, przypominając jednocześnie Romanowi, jaki obieg powinien nadać informacjom, które właśnie mu przekazał.

Odprowadził Romana do śluzy, chociaż nie było takiej konieczności, gdyż od wewnętrznej strony wyjście nie było zabezpieczone zamkiem elektronicznym.

II

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się również:

JEŚLI ZAUFASZ SILE PRZYJAŹNI, wyjdziesz cało z każdych tarapatów

Wojtek to wrażliwy i zdolny chłopiec, który najbardziej pragnie przyjaźni. Wszystko wskazuje jednak na to, że z powodu deformacji twarzy jego marzenie nie zostanie spełnione – dla rówieśników jest odmieńcem, z którego można tylko drwić.

Jego życie zaczyna się zmieniać, gdy od sąsiada, starszego pana o imieniu Teofil, otrzymuje książkę opowiadającą o średniowiecznych rycerzach. Gdy zagłębia się w lekturę, ma wrażenie, że przenosi się do odległego świata sprytnych giermków, dzielnych wojowników i turniejów przynoszących sławę zwycięzcom. A co, jeśli to nie jest tylko wrażenie? Czy Wojtek poradzi sobie w burzliwej epoce pełnej wszelkich niebezpieczeństw?

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII

Firma

ISBN: 978-83-8313-762-9

© Lech Kostrzewa i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Czarnecka

KOREKTA: Anna Grabarczyk

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek