Dziwny przypadek psa nocną porą - Mark Haddon - ebook

Dziwny przypadek psa nocną porą ebook

Haddon Mark

3,0

Opis

Powieść kryminalna o zaskakującej strukturze. Detektywem i narratorem jest Christopher Boone, który ma 15 lat i zespół Aspergera, odmianę autyzmu. Zna się bardzo dobrze na matematyce, ale bardzo słabo na ludziach. Nigdy nie opuścił sam ulicy, przy której mieszka, lecz gdy odkrywa, że zamordowano psa sąsiadki, wyrusza w przerażającą podróż, która wywróci jego świat do góry nogami.

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach (2)
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki (2)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4)

Biblioteka Publiczna Gminy Subkowy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 233

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Świat widziany oczami autystycznego nastolatka.
00

Popularność




 

Mark Haddon

DziwNyprzYpadekpSanoCnąporĄ

Z angielskiego przełożyłaMałgorzata Grabowska

Świat Książki

 

Tytuł oryginału

THE CURIOUS INCIDENT OF THE DOG IN THE NIGHT-TIME

Projekt okładkiEwa Łukasik

Redaktor prowadzącyEwa Niepokólczycka

RedakcjaIta Turowicz

Redakcja techniczna

Tadeusz MahrburgZofia Firek

Copyright © by Mark Haddon 2003All rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o. 2004

Świat KsiążkiWarszawa 2004

Bertelsmann Media Sp. z o.o.ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

Skład i łamanieKolonel

Druk i oprawaBiałostockie Zakłady Graficzne SA

ISBN 83-7311-949-3

Nr 4100

 

Książkę tę dedykuję Sos

Dziękuję

Kathryn Heyman, Clare Alexander, Kate Shaw i Dave’owi Cohenowi

 

Podziękowania

Logo metra, wzory tkanin i diagram linii są reprodukowane za uprzejmym pozwoleniem Transport for London. Reklama Kuoni została wykorzystana za uprzejmą zgodą Kuoni Advertising. Pytanie z egzaminu maturalnego z matematyki zostało przytoczone za uprzejmym pozwoleniem OCR. Wydawcy starali się odszukać właścicieli innych praw autorskich i w kolejnych wydaniach chętnie poprawią błędy i uchybienia.

2

Było 7 minut po północy. Pies leżał na środku trawnika przed domem pani Shears. Oczy miał zamknięte. Wyglądał, jakby leżąc na boku, biegł, tak jak biegnie pies, któremu śni się, że goni kota. Ale ten pies nie biegł ani nie spał. Był martwy. Sterczały z niego ogrodowe widły. Musiały przeszyć go na wylot i wbić się w ziemię, skoro nie upadły. Ponieważ nie dostrzegłem żadnych innych ran, uznałem, że zabito go właśnie widłami, bo po co ktoś miałby wbijać ogrodowe widły w psa, który zdechł z innego powodu, na przykład skonał na raka albo zginął w wypadku drogowym. Ale nie miałem co do tego pewności.

Wszedłem do ogródka pani Shears, zamykając za sobą furtkę. Wkroczyłem na trawnik i ukląkłem przy psie. Dotknąłem jego pyska. Był jeszcze ciepły.

Pies wabił się Wellington. Należał do pani Shears, naszej znajomej. Mieszkała przy tej samej ulicy, naprzeciwko, dwa domy w lewo.

Wellington był pudlem. Nie takim małym ufryzowanym, ale dużym pudlem. Miał czarne wełniste futerko, ale z bliska widać było, że skóra pod tym futerkiem jest bladożółta jak u kurczaka.

Pogłaskałem Wellingtona i zadałem sobie pytanie, kto go zabił i dlaczego.

3

Nazywam się Christopher John Francis Boone. Znam nazwy wszystkich krajów świata, ich stolic i wszystkie liczby pierwsze aż do 7507.

Kiedy poznałem Siobhan, pokazała mi taki obrazek:

Wiedziałem, że ten obrazek oznacza „smutny”, i tak właśnie się czułem, kiedy znalazłem martwego psa.

Potem pokazała mi taki obrazek:

i wiedziałem, że ten obrazek oznacza „wesoły”. Tak się czuję, kiedy czytam o kosmicznych wyprawach statku Apollo albo kiedy o trzeciej czy czwartej nad ranem jeszcze nie śpię, spaceruję w tę i z powrotem po naszej ulicy i udaję, że jestem sam jeden na całym świecie.

A potem narysowała inne obrazki:

ale nie potrafiłem powiedzieć, co znaczą.

Poprosiłem Siobhan, żeby narysowała dużo takich min i napisała przy nich, co każda z nich znaczy. Kartkę z rysunkami nosiłem przy sobie i wyciągałem z kieszeni, kiedy nie rozumiałem, co ktoś do mnie mówi. Było mi jednak bardzo trudno wybrać rysunek, który by najbardziej przypominał czyjąś minę, bo ludzka twarz szybko się porusza i stale zmienia wyraz.

Kiedy opowiedziałem Siobhan, co robię, wzięła ołówek i kartkę, powiedziała, że przeze mnie ludzie czują się prawdopodobnie bardzo

a potem się roześmiała. Dlatego podarłem i wyrzuciłem jej pierwszą kartkę. Siobhan mnie przeprosiła. Teraz, kiedy nie rozumiem, co ktoś do mnie mówi, proszę o wyjaśnienie albo odchodzę.

5

Wyciągnąłem widły z psa, wziąłem go na ręce i przytuliłem. Krwawił z dziur po zębach wideł.

Lubię psy. Zawsze wiadomo, co myśli pies. Są cztery możliwości. Pies może być wesoły, smutny, zły albo czujny. Poza tym psy są wierne i nie kłamią, bo nie mogą mówić.

Po 4 minutach przytulania psa usłyszałem krzyk. Uniosłem głowę i zobaczyłem, że od strony domu nadbiega pani Shears. Była w piżamie i szlafroku. Na bosaka. Paznokcie u nóg miała pomalowane na jasnoróżowo.

- Cholera jasna, coś ty zrobił mojemu psu?! - krzyczała.

Nie lubię, kiedy ludzie na mnie krzyczą. Boję się, że mnie uderzą albo dotkną, i nie wiem, co się stanie.

- Puść tego psa! - krzyknęła pani Shears. - Puść tego psa, na litość boską!

Położyłem psa na trawie i odsunąłem się 2 metry.

Pani Shears pochyliła się. Myślałem, że też weźmie psa na ręce, ale nie zrobiła tego. Może zauważyła, jaki jest zakrwawiony, i nie chciała się ubrudzić. Znowu zaczęła krzyczeć.

Zatkałem uszy, zamknąłem oczy i skuliłem się tak, że wcisnąłem czoło w trawę. Była mokra i chłodna. Przyjemna.

7

To jest powieść kryminalna.

Siobhan powiedziała, że powinienem napisać coś, co sam miałbym ochotę przeczytać. Czytam głównie książki o matematyce i naukach ścisłych. Nie lubię powieści. W powieściach ludzie mówią na przykład tak: „Jestem z żył żelaznych, srebrnych i pokładów pospolitej gliny. Nie umiem zacisnąć się w twardą pięść, tak jak ci, którym nie potrzeba bodźca”1. Co to znaczy? Nie wiem. Tata też nie. Ani Siobhan, ani pan Jeavons. Pytałem ich.

Siobhan ma długie jasne włosy i nosi zielone plastikowe okulary. Pan Jeavons pachnie mydłem i chodzi w brązowych butach z dziurkami, a oba buty mają po około 60 malutkich okrągłych otworków.

Lubię za to powieści kryminalne. Dlatego właśnie taką piszę.

W powieści kryminalnej ktoś musi się domyślić, kim jest morderca, a potem go schwytać. To jest taka łamigłówka. Jeżeli łamigłówka jest dobra, można się czasem domyślić rozwiązania przed końcem książki.

Siobhan powiedziała, że taka książka powinna na samym początku przyciągnąć czymś uwagę czytelnika. Dlatego zacząłem od psa. Zacząłem od psa również dlatego, że sam go znalazłem, a nie bardzo potrafię wymyślać rzeczy, które mi się nie przydarzyły.

Siobhan przeczytała pierwszą stronę i powiedziała, że moja książka jest inna. To ostatnie słowo włożyła w cudzysłów, robiąc w powietrzu zakręcone znaki wskazującymi i środkowymi palcami. Dodała, że w powieściach kryminalnych zwykle giną ludzie. Ja na to, że w Psie Baskerville’ów zginęły dwa psy - tytułowy oraz spaniel Jamesa Mortimera, a ona znowu, że ofiarą morderstwa padł sir Charles Baskerville, a nie psy. Pisze się tak dlatego, wyjaśniła, że czytelników bardziej obchodzą losy ludzi niż psów, jeżeli więc w książce ginie człowiek, zachęca to czytelnika do dalszej lektury.

Wyjaśniłem jej, że chciałem napisać o czymś prawdziwym, że znałem ludzi, którzy umarli, ale nikogo, kto zginął, z wyjątkiem pana Paulsona, ojca Edwarda z mojej szkoły, który nie padł ofiarą morderstwa, tylko się pośliznął, i właściwie wcale go nie znałem. Dodałem jeszcze, że obchodzą mnie psy, bo są wierne i szczere, a czasem nawet mądrzejsze i ciekawsze od ludzi. Na przykład Steve, który przychodzi do szkoły w czwartki i trzeba mu pomagać w jedzeniu, nie potrafiłby nawet zaaportować patyka. Siobhan poprosiła, żebym nie mówił tego mamie Steve’a.

11

A potem przyjechała policja. Lubię policjantów. Noszą mundury, numery i wiadomo, czym się zajmują. Przybyło ich dwoje. Policjantka miała dziurkę w rajstopach na lewej kostce i w środku tej dziurki czerwone zadrapanie, a policjantowi wystawał spod buta przylepiony do podeszwy duży pomarańczowy liść.

Policjantka objęła panią Shears i odprowadziła ją do domu.

Oderwałem głowę od trawy.

Policjant kucnął przy mnie i spytał:

- Powiesz mi, co tu się dzieje, młodzieńcze?

Usiadłem.

- Pies nie żyje - powiedziałem.

- To już wiem - odparł.

- Ktoś go zabił.

- Ile masz lat? - spytał.

- Mam 15 lat 3 miesiące i 2 dni - odparłem.

- A czy mógłbyś wyjaśnić, co robiłeś tu w ogrodzie?

- Trzymałem psa.

- Dlaczego trzymałeś psa?

Trudne pytanie. Trzymałem, bo chciałem. Lubię psy. Zrobiło mi się smutno, że pies nie żyje.

Policjantów też lubię, więc chciałem odpowiedzieć na pytanie jak należy, ale policjant nie dał mi dość czasu na obmyślenie właściwej odpowiedzi.

- Więc dlaczego trzymałeś psa? - powtórzył.

- Lubię psy - odparłem.

- Zabiłeś go? - spytał.

- Nie zabiłem.
- To twoje widły?
- Nie.
- Wydajesz się bardzo zdenerwowany.

Zadawał za dużo pytań i zadawał je za szybko. Gromadziły się w mojej głowie jak bochenki w fabryce, gdzie pracuje wujek Terry. Ta fabryka to piekarnia, a wujek obsługuje krajalnice. Czasem krajalnica nie kraje wystarczająco prędko, a chleby wciąż nadjeżdżają i robi się zator. Myślę czasem o swoim mózgu jak o maszynie, ale nie zawsze jak o maszynie do krajania chleba. Łatwiej mi w ten sposób wytłumaczyć innym, co się w nim dzieje.

- Spytam cię jeszcze raz... - zaczął policjant.

Znowu opadłem na trawnik, przycisnąłem czoło do ziemi i wydałem z siebie dźwięk, który tata nazywa jęczeniem. Jęczę, kiedy napływa mi do głowy za dużo informacji z zewnętrznego świata. To tak, jakby ktoś zdenerwowany przycisnął do ucha radio nastawione pomiędzy stacjami, pogłośnił je i poczuł się bezpiecznie, nie słysząc niczego poza białym szumem.

Policjant chwycił mnie za rękę, pociągnął i postawił na nogi.

Nie podobało mi się, że mnie dotyka.

I wtedy go uderzyłem.

13

To nie będzie wesoła książka. Nie umiem opowiadać dowcipów, bo ich nie rozumiem. Oto jeden, dla przykładu. Dowcip mojego taty.

Jedyne, co mu w życiu wyszło, to włosy.

Wiem, dlaczego to ma być śmieszne. Spytałem. Dlatego, że słowo „wyjść” ma co najmniej trzy znaczenia: 1) wyjść - opuścić jakieś miejsce, na przykład wyjść z domu, 2) wyjść - udać się, powieść, 3) wyjść - wypaść.

Kiedy próbuję opowiedzieć sobie ten dowcip tak, żeby to słowo znaczyło trzy różne rzeczy naraz, mam wrażenie, jakbym słuchał jednocześnie trzech różnych melodii, co jest przykre, przeszkadza i nie przynosi takiej ulgi jak biały szum. To jest takie uczucie, jakby troje ludzi mówiło do ciebie równocześnie o trzech różnych rzeczach.

Właśnie dlatego w tej książce nie ma dowcipów.

17

Policjant patrzył na mnie przez chwilę bez słowa. Potem powiedział:

- Aresztuję cię za napaść na funkcjonariusza policji.

To mnie uspokoiło, bo tak właśnie mówią policjanci w telewizji i na filmach.

- Radzę ci po dobroci wsiąść do radiowozu, bo jeszcze jedna taka sztuczka, gówniarzu, a naprawdę się wkurzę. Zrozumiano? - spytał.

Poszedłem do radiowozu, który stał tuż za furtką. Policjant otworzył przede mną tylne drzwi, więc wsiadłem. Sam usiadł na siedzeniu kierowcy i połączył się przez radio z policjantką, która wciąż była w domu.

- Ten szczeniak rzucił się na mnie, Kate - powiedział. - Odwiozę go na posterunek. Możesz zostać z panią S? Przyślę po ciebie Tony’ego.

- Jasne - odparła. - Złapię cię później.

- Dobra - powiedział policjant i odjechaliśmy.

Radiowóz pachniał rozgrzanym plastikiem, wodą po goleniu i frytkami na wynos.

W drodze do centrum miasta obserwowałem niebo. Noc była pogodna i widać było Drogę Mleczną.

Niektórzy myślą, że Droga Mleczna to długie pasmo gwiazd, ale to nieprawda. Nasza Galaktyka to wielki dysk z gwiazd, którego średnica wynosi 100 000 lat świetlnych, a Układ Słoneczny mieści się niedaleko jego krańca.

Kiedy patrzymy w kierunku A, pod kątem 90 stopni względem dysku, nie widzimy wielu gwiazd. Ale gdy spojrzymy w kierunku B, dostrzeżemy znacznie więcej gwiazd, bo patrzymy w sam środek Galaktyki, a ponieważ Galaktyka jest dyskiem, widzimy pasmo gwiazd.

A potem myślałem o tym, jak długo uczonych zdumiewało to, że niebo jest w nocy czarne, chociaż we wszechświecie istnieją miliardy gwiazd świecących ze wszystkich stron, więc niebo powinno być jasne od ich blasku, bo światło prawie bez przeszkód dociera na Ziemię.

Z czasem uczeni doszli do wniosku, że wszechświat stale się rozszerza, że gwiazdy umykają od siebie po Wielkim Wybuchu, a im większa dzieli je odległość, tym szybciej się poruszają, niektóre niemal tak prędko jak światło i właśnie dlatego nie dociera do nas ich blask.

Podoba mi się to. Do takiego wniosku można dojść samemu, posługując się własnym umysłem, wystarczy poobserwować nocą niebo nad głową i pomyśleć, nikogo o nic nie pytając.

A kiedy wybuch wszechświata dobiegnie końca, gwiazdy zwolnią, jak piłka rzucona w powietrze, zatrzymają się i zaczną z powrotem spadać do jego centrum. Wówczas ujrzymy bez przeszkód wszystkie gwiazdy, ponieważ będą się do nas coraz szybciej zbliżały, i poznamy, że nadchodzi koniec świata, bo gdy się spojrzy nocą w niebo, zamiast ciemności będzie tylko oślepiający blask wielu miliardów spadających gwiazd.

Z tym że nikt tego nie zobaczy, gdyż na ziemi nie będzie już ludzi. Do tego czasu zapewne wyginą. A gdyby nawet jacyś przetrwali, też nic nie zobaczą, bo światło gwiazd będzie tak jaskrawe i tak gorące, że wszyscy spłoną, choćby się skryli w tunelach pod ziemią.

19

Rozdziały w książkach numeruje się zwykle za pomocą liczb kardynalnych 1, 2, 3, 4, 5, 6 i tak dalej. Ja natomiast postanowiłem ponumerować swoje rozdziały liczbami pierwszymi 2, 3, 5, 7, 11, 13 i tak dalej, ponieważ je lubię.

Oto jak można dojść, które liczby są pierwsze.

Najpierw zapisuje się tyle dodatnich liczb całkowitych, ile się da.

Potem usuwa się wszystkie liczby podzielne przez 2. Później usuwa się wszystkie liczby podzielne przez 3. A następnie wszystkie, będące wielokrotnościami 4, 5, 6, 7 i tak dalej. Liczby, które pozostają, to właśnie liczby pierwsze.

Zasada wyodrębniania liczb pierwszych jest bardzo prosta. Ale jak dotąd nikt nie odkrył prostej reguły, pozwalającej zorientować się, czy jakaś bardzo wielka liczba jest liczbą pierwszą lub ile wynosi następna taka liczba. Jeżeli weźmie się jakąś bardzo, bardzo wielką liczbę, komputer może latami liczyć, czy rzeczywiście jest ona liczbą pierwszą.

Liczby pierwsze są przydatne w szyfrowaniu. W Ameryce mają znaczenie wojskowe, jeżeli więc ktoś odkryje liczbę pierwszą złożoną z ponad 100 cyfr, musi ją zgłosić CIA, która zakupi liczbę za 10 000 dolarów. Ale trudno byłoby zarobić w ten sposób na życie.

Liczby pierwsze zostają, kiedy zabierze się wszystkie powtarzające się wzory. Myślę, że te liczby są jak życie - bardzo logiczne, tylko że nigdy nie da się odkryć rządzących nimi reguł, choćby myślało się cały czas.

23

Kiedy dojechałem na posterunek, kazali mi przy wejściu wyciągnąć sznurowadła z butów i opróżnić kieszenie, na wypadek, gdybym miał w nich coś, co mógłbym wykorzystać do ucieczki lub czym mógłbym się zabić albo zaatakować policjanta.

Sierżant za biurkiem miał bardzo włochate ręce i paznokcie obgryzione do krwi.

A oto co miałem w kieszeniach:

Szwajcarski scyzoryk z 13 przyborami, włącznie z nożykiem do usuwania izolacji, piłką, wykałaczką i szczypczykami.

Sznurek.

Kawałek drewnianego puzzla, który wyglądał tak:

3 granulki karmy dla Toby’ego, mojego szczura.

1,47 funta (na co złożyły się monety: 1 funt, 20 pensów, dwie po 10 pensów, 5 pensów i 2 pensy).

Czerwony spinacz.

Klucz do drzwi wejściowych.

Chcieli, żebym zostawił na biurku również zegarek na rękę, ale powiedziałem, że muszę go zachować, by znać dokładną godzinę. A gdy spróbowali mi go zdjąć, zacząłem krzyczeć, więc mi go zostawili.

Spytali, czy mam rodzinę. Potwierdziłem. Spytali, kto należy do mojej rodziny. Odparłem, że tata, bo mama nie żyje. No i wujek Terry, brat taty, ale on mieszka w Sunderland, i jeszcze dziadkowie, ale troje z nich umarło, a babcia Burton przebywa w jakimś domu, bo ma demencję i bierze mnie za postać z telewizji.

Poprosili, żebym podał im numer telefonu taty.

Odparłem, że tata ma dwa telefony, jeden domowy, a drugi komórkowy, i podałem oba numery.

W policyjnej celi było przyjemnie. Niemal idealny sześcian o wymiarach 2 metry na 2 metry na 2 metry mieścił około 8 metrów sześciennych powietrza. Było tam małe zakratowane okienko, a po przeciwnej stronie metalowe drzwi z długą cienką klapą przy podłodze, przez którą wsuwano do środka jedzenie, i drugą klapą, wyżej, przez którą policjanci mogli zaglądać i sprawdzać, czy więzień nie uciekł albo się nie zabił. Była tam także miękka ława.

Zastanawiałem się, w jaki sposób bym stąd uciekł, gdybym był bohaterem powieści. Byłoby to trudne, bo nie miałem nic poza ubraniem i butami bez sznurówek.

Uznałem więc, że najlepiej będzie, jeżeli zaczekam na słoneczny dzień, a wtedy użyję szkieł okularów, by skupić promienie słońca na ubraniu, i wzniecę pożar. Gdy spostrzegą dym i wyprowadzą mnie z celi, ucieknę. A jeżeli go nie zauważą, nasikam na ubranie i ugaszę ogień.

Zastanawiałem się, czy pani Shears powiedziała policji, że to ja zabiłem Wellingtona, i czy wsadzą ją do więzienia, kiedy odkryją, że skłamała. Ponieważ mówienie kłamstw o ludziach nosi nazwę „zniesławienia”.

29

Nie rozumiem ludzi.

Z dwóch zasadniczych powodów.

Pierwszym zasadniczym powodem jest to, że ludzie bardzo dużo mówią bez używania słów. Siobhan twierdzi, że uniesienie brwi może znaczyć wiele różnych rzeczy. Może znaczyć: „Chcę się z tobą kochać”, może też znaczyć: „To, co powiedziałeś, jest bardzo głupie”.

Siobhan mówi też, że jeżeli człowiek zamyka usta i oddycha głośno przez nos, może to znaczyć, że się odpręża albo że jest znudzony, albo że jest zły - wszystko zależy od tego, ile powietrza wychodzi nosem, jak szybko, jaki kształt przybierają usta przy wydychaniu nosem, w jakiej pozie się siedzi, co się powiedziało tuż przedtem - i od stu innych rzeczy, tak skomplikowanych, że trudno się w nich połapać w kilka sekund.

Drugim zasadniczym powodem jest to, że ludzie, mówiąc, często używają metafor. Oto przykłady metafor:

Kamień spadł mi z serca.

Zamienił się w słup soli.

Rzuć na to okiem.

Leżał martwym bykiem.

Pogoda była pod psem.

Słowo metafora oznacza przenoszenie czegoś z jednego miejsca w drugie i pochodzi od greckich słów (co oznacza z jednego miejsca tu drugie) i (co oznacza nosić), mamy więc do czynienia z metaforą, gdy używamy jakiegoś słowa, by opisać coś, czym to słowo nie jest. Oznacza to, że samo słowo metafora jest metaforą.

Moim zdaniem, powinno się to nazwać kłamstwem, bo przecież nikt nie nosi w sercu kamieni ani nie zamienia się w słup soli. Kiedy próbuję wyobrazić sobie takie zdanie, w głowie robi mi się mętlik, no bo żeby rzucić okiem, musiałbym je sobie wyjąć, i wtedy zapominam, o czym właściwie toczyła się rozmowa.

Metaforą jest moje imię. Znaczy ono „niosący Chrystusa” i pochodzi od greckich słów (to znaczy Jezus Chrystus) i , a nadano je świętemu Krzysztofowi dlatego, że przeniósł Jezusa Chrystusa przez rzekę.

Rodzi to pytanie, jak miał na imię święty Krzysztof, zanim przeniósł Chrystusa przez rzekę. Pewnie nijak, bo opowieść o nim jest apokryfem, a więc również kłamstwem.

Mama nieraz mówiła, że Christopher to ładne imię, bo wywodzi się z legendy o spełnieniu dobrego uczynku, lecz ja nie chcę, by moje imię oznaczało legendę o spełnieniu dobrego uczynku. Chcę, żeby moje imię oznaczało mnie.

31

Tata przyjechał na posterunek policji o 1.12 w nocy. Zobaczyłem go dopiero o 1.28, ale wiedziałem, że przyjechał, bo słyszałem jego głos.

- Chcę zobaczyć syna! - krzyczał. Oraz: - Dlaczego go zamknęliście?! - A także: - Jasne, że jestem zły!

Potem jakiś policjant kazał mu się uspokoić. I przez dłuższą chwilę nie słyszałem nic.

O 1.28 policjant otworzył drzwi celi i powiedział, że ktoś chce się ze mną widzieć.

Wyszedłem. Na korytarzu stał tata. Podniósł prawą rękę i rozłożył palce jak wachlarz. Uniosłem lewą dłoń, rozłożyłem palce jak wachlarz i dotknęliśmy się palcami i kciukami. Robimy tak, bo czasem tata pragnie mnie uściskać, ale ja nie lubię się ściskać, więc zamiast tego dotykamy się palcami, co oznacza, że tata mnie kocha.

Policjant poprowadził nas korytarzem do innego pomieszczenia. Stał tam stół i trzy krzesła. Kazał nam usiąść z jednej strony, a sam usiadł z drugiej. Na stole stał magnetofon. Zapytałem policjanta, czy mnie przesłucha i czy nagra przesłuchanie.

- Nie sądzę, żeby to było konieczne - odparł.

Był inspektorem. Poznałem to po tym, że nie nosił munduru. Miał również bardzo włochaty nos. Wyglądało to tak, jakby w dziurkach jego nosa schowały się dwie malutkie myszki2.

- Rozmawiałem z twoim ojcem - powiedział. - Twierdzi, że nie chciałeś uderzyć policjanta.

Nie odpowiedziałem, ponieważ nie było to pytanie.

- Chciałeś uderzyć policjanta? - spytał.

- Tak - odparłem.

Skrzywił się.

- Ale nie chciałeś go skrzywdzić?

Przemyślałem to sobie.

- Nie. Nie chciałem go skrzywdzić. Chciałem, żeby przestał mnie dotykać.

- Wiesz, że nie wolno bić policjantów?

- Wiem.

Milczał przez kilka sekund.

- Zabiłeś tego psa, Christopherze?

- Nie zabiłem.

- Czy wiesz, że nie wolno kłamać policjantowi, i że jeżeli skłamiesz, będziesz miał wielkie kłopoty?

- Tak - odparłem.

- Czy wiesz, kto zabił tego psa?

-Nie.

- Mówisz prawdę?

- Tak. Ja zawsze mówię prawdę.

- Dobrze - rzekł. - Udzielę ci ostrzeżenia.

- Czy dostanę je na papierze, jak świadectwo, które będę mógł zatrzymać? - spytałem.

- Nie, ostrzeżenie oznacza, że odnotujemy w aktach, co zrobiłeś, napiszemy, że uderzyłeś policjanta, ale niechcący, i nie chciałeś mu zrobić krzywdy.

- Nie zrobiłem tego niechcący.

- Christopher, proszę cię - wtrącił tata.

Policjant zamknął usta i wypuścił głośno powietrze przez nos.

- Jeżeli znowu narozrabiasz, wyciągniemy te akta, zobaczymy, że dostałeś już ostrzeżenie, i potraktujemy cię znacznie surowiej. Rozumiesz, co mówię? - spytał.

Potwierdziłem.

Potem policjant powiedział, że możemy iść, wstał, otworzył drzwi, wyszliśmy na korytarz i wróciliśmy do dyżurki.

Odebrałem - zapakowane w plastikową torebkę - mój szwajcarski scyzoryk, sznurek, kawałek drewnianego puzzla, 3 granulki szczurzej karmy dla Toby’ego, 1,47 funta, spinacz, klucz do drzwi wejściowych, następnie poszliśmy do samochodu taty, który stał przed posterunkiem, i pojechaliśmy do domu.

37

Nie kłamię. Mama mówiła, że nie kłamię, bo jestem dobry. Ale to wcale nie jest tak. Nie kłamię dlatego, że nie umiem.

Mama była drobna i ładnie pachniała. Czasem chodziła we włochatej kurtce zapinanej na suwak, różowej, z małą naszywką „Berghaus” nad lewą piersią.

Kłamstwo jest wtedy, kiedy ktoś powie, że stało się coś, co się nie stało. Ale w określonym miejscu i określonym czasie może stać się naraz tylko jedna rzecz. A liczba rzeczy, które się w tamtym określonym miejscu i czasie nie zdarzyły, jest nieskończona. Jeżeli więc pomyślę o czymś, co się nie zdarzyło, od razu zaczynam myśleć o innych rzeczach, które też się nie zdarzyły.

Na przykład dziś rano zjadłem na śniadanie Ready Brek i mleczny koktajl truskawkowy. A gdybym powiedział, że zjadłem Shreddies i wypiłem herbatę3, zacząłbym myśleć o Coco-Pops, lemoniadzie, owsiance, Dr. Pepperze, o tym, że nie jem śniadania w Egipcie, że w pokoju nie ma nosorożca, że tata nie nosi stroju nurka i tak dalej. Już samo pisanie o tym wyprowadza mnie z równowagi i napełnia lękiem, jakbym stał na szczycie bardzo wysokiego budynku, skąd widać w dole tysiące domów, samochodów i ludzi, i w mojej głowie kłębi się to wszystko, aż się boję, że zapomnę stać prosto, trzymając się barierki, że spadnę i się zabiję.

Również z tego powodu nie lubię powieści, bo kłamią o rzeczach, które się nie zdarzyły, co wyprowadza mnie z równowagi i napełnia lękiem.

Dlatego wszystko, co tu napisałem, jest prawdą.

41

Kiedy wracaliśmy do domu, niebo było zachmurzone, wobec czego nie widziałem Drogi Mlecznej.

- Przepraszam - powiedziałem, bo przeze mnie tata musiał przyjechać na posterunek.

- W porządku - odparł.

- Nie zabiłem tego psa.

- Wiem... Musisz unikać kłopotów, Christopher. Zgoda? - spytał.

- Nie wiedziałem, że wpadnę w kłopoty. Lubię Wellingtona i poszedłem się z nim przywitać. Nie wiedziałem, że ktoś go zabił.

- Postaraj się nie wtykać nosa w cudze sprawy - powiedział tata.

- Odnajdę zabójcę Wellingtona - odparłem po krótkim namyśle.

- Słyszałeś, co powiedziałem, Christopherze? - spytał tata.

- Tak, słyszałem, co powiedziałeś, ale kiedy kogoś zamordują, trzeba dojść, kto to zrobił, żeby go ukarać.

- To tylko głupi pies, Christopherze, głupi pies.

- Psy też są ważne.

- Daj temu spokój - powiedział.

- Ciekaw jestem, czy policja odnajdzie mordercę i ukarze go.

Na to tata rąbnął pięścią w kierownicę i samochód zatoczył się lekko, przecinając przerywaną linię pośrodku ulicy.

- Daj temu spokój, jak Boga kocham! - krzyknął.

Po krzyku poznałem, że jest zły, a ponieważ nie chciałem, by się gniewał, milczałem przez resztę drogi do domu.

Kiedy weszliśmy do środka, wziąłem z kuchni marchewkę, poszedłem na górę, zamknąłem drzwi pokoju, wypuściłem Toby’ego i dałem mu marchewkę. Potem włączyłem komputer, rozegrałem 76 partii ,,Sapera” na poziomie dla zaawansowanych, z najlepszym wynikiem 102 sekundy, czyli tylko o 3 sekundy gorszym od mojego rekordu życiowego, wynoszącego 99 sekund.

0 2.07 postanowiłem, że przed umyciem zębów i pójściem do łóżka wypiję napój pomarańczowy, dlatego zszedłem na dół do kuchni. Tata siedział na kanapie, oglądał w telewizji bilardzistów i popijał whisky. Z oczu ciekły mu łzy.

- Żal ci Wellingtona? - spytałem.

Długo wpatrywał się we mnie, wciągając głośno powietrze przez nos, a w końcu odparł:

- Tak, Christopher, można tak powiedzieć. Jak najbardziej.

Uznałem, że najlepiej zostawić go samego, bo kiedy ja jestem smutny, pragnę być sam. Więc nic więcej nie powiedziałem. Wszedłem do kuchni, zrobiłem sobie napój pomarańczowy i wróciłem z nim na górę do swojego pokoju.

43

Mama umarła 2 lata temu.

Pewnego dnia, gdy wróciłem ze szkoły, nikt nie otworzył mi drzwi, więc poszedłem po klucz ukryty w sekretnym schowku pod doniczką za drzwiami do kuchni. Wszedłem do domu i zabrałem się do dalszej pracy nad klejeniem czołgu Shermana.

Półtorej godziny później wrócił z pracy tata. Prowadzi firmę i wspólnie ze swoim pracownikiem Rhodrim konserwują instalacje grzewcze i reperują bojlery. Zapukał do mnie, otworzył drzwi i spytał, czy widziałem mamę.

Kiedy odparłem, że nie, zszedł na dół i zaczął dzwonić. Nie słyszałem, co mówi.

Potem przyszedł do mojego pokoju, powiedział, że musi wyjść, i nie wie, ile mu to zajmie. Gdybym czegoś potrzebował, mam zadzwonić na komórkę.

Nie było go 21/2 godziny. Kiedy wrócił, zszedłem na dół. Siedział w kuchni i patrzył przez okno na sadzawkę w ogrodzie, parkan z blachy falistej i wieżę kościoła na Manstead Street, który wygląda jak zamek, ponieważ jest w stylu normańskim.

- Niestety przez jakiś czas nie zobaczysz mamy - odezwał się.

Mówiąc to, nie spojrzał na mnie. Dalej patrzył przez okno.

Zwykle ludzie patrzą na tę osobę, do której mówią. Wiem, że oceniają, co myślę, tylko że ja nie umiem powiedzieć, co myślą oni. Tak jakbym w jakimś filmie szpiegowskim siedział w pokoju z weneckim lustrem. Ale było mi miło, że tata do mnie mówi, chociaż na mnie nie patrzy.

- Dlaczego? - spytałem.

- Mama musiała pojechać do szpitala - odpowiedział po bardzo długiej przerwie.

- Możemy ją odwiedzić? - spytałem, ponieważ lubię szpitale. Podobają mi się fartuchy i szpitalne urządzenia.

- Nie.

- Dlaczego nie?

- Musi odpocząć. Musi pobyć sama.

- Czy to szpital psychiatryczny? - spytałem.

- Nie. To zwykły szpital - odparł tata. - Ma problemy... problemy z sercem.

- Będziemy musieli zawieźć jej jedzenie - rzekłem, bo wiedziałem, że szpitalne jedzenie jest niedobre.

David, kolega ze szkoły, poszedł do szpitala na operację nogi - wydłużenie mięśnia łydki - żeby lepiej chodził. Tak mu nie smakowało szpitalne jedzenie, że mama codziennie przynosiła mu coś z domu.

- Podrzucę jej coś w ciągu dnia, kiedy będziesz w szkole - odparł po kolejnej długiej chwili tata. - Podam lekarzom, a oni przekażą mamie, dobrze?

- Nie umiesz gotować.

Tata zakrył twarz dłońmi i powiedział:

- Posłuchaj, Christopher. Kupię coś gotowego u Marksa i Spencera. Mama to lubi.

Powiedziałem, że przygotuję jej kartkę „Wracaj szybko do zdrowia”, bo to właśnie daje się ludziom, kiedy są w szpitalu.

Tata przyrzekł, że na drugi dzień ją zawiezie.

47

W drodze do szkoły autobus, którym jechałem, minął 4 czerwone samochody jeden po drugim, co oznaczało Dobry Dzień, więc postanowiłem nie smucić się tego dnia Wellingtonem.

Pan Jeavons, szkolny psycholog, spytał mnie kiedyś, dlaczego 4 czerwone samochody jadące jeden po drugim oznaczają Dobry Dzień, 3 czerwone samochody Niezły Dzień, 5 czerwonych samochodów Wspaniały Dzień, a 4 żółte auta Czarny Dzień, czyli taki, w którym do nikogo się nie odzywam, siedzę sam, czytając książki, nie jem lunchu i nie ryzykuję. Powiedział, że zaskoczyłem go tym niezbyt logicznym rozumowaniem, bo uważał mnie za bardzo logiczną osobę.

Odparłem, że lubię, kiedy panuje porządek. Logika zaś jest jednym ze sposobów porządkowania rzeczy. Zwłaszcza w przypadku liczb lub argumentów. Ale rzeczy można porządkować na inne sposoby. Stąd właśnie moje Dobre i Czarne Dni. Jeżeli ktoś wychodzi rano z domu do biura i widzi, że świeci słońce, czuje się szczęśliwy, a kiedy widzi, że pada deszcz, robi mu się smutno. Wszystko zależy od pogody. A przecież pracuje w biurze, więc pogoda nie ma nic wspólnego z tym, czy ma dobry, czy zły dzień.

Powiedziałem, że tata, wstając rano, zawsze najpierw nakłada spodnie, a potem skarpetki, co nie jest logiczne, ale zawsze robi to w takiej kolejności, bo też lubi porządek. A po schodach wchodzi po dwa stopnie naraz, zawsze zaczynając prawą nogą.

Pan Jeavons pochwalił mnie, że jestem bardzo mądrym chłopcem.

Na pytanie pana Jeavonsa, czy dzięki takiemu porządkowaniu czuję się bezpiecznie, odpowiedziałem, że tak.

A wtedy spytał mnie, czy nie lubię zmian. Odparłem, że nie miałbym nic przeciwko zmianom, gdybym został, na przykład, astronautą, co jest jedną z największych zmian, jakie można sobie wyobrazić, nie licząc przemiany w dziewczynę czy w trupa.

Spytał, czy chciałbym zostać astronautą. Potwierdziłem.

Powiedział, że to bardzo trudne zadanie. Odparłem, że wiem. Trzeba zostać oficerem sił powietrznych, słuchać rozkazów i być gotowym do zabijania ludzi. A ja nie mogę słuchać rozkazów. Poza tym nie mam doskonałego wzroku, jakiego wymaga się od pilota. Mogłem jednak nadal pragnąć tego, na co nie miałem prawie żadnych szans.

Terry, starszy brat Francisa, który chodzi do naszej szkoły, powiedział, że mogę co najwyżej liczyć na pracę przy ustawianiu wózków w supermarkecie albo przy sprzątaniu oślich gówien w schronisku dla zwierząt, bo spastyki nie latają rakietami, które kosztują miliardy funtów. Kiedy wspomniałem o tym tacie, powiedział, że Terry jest zazdrosny, ponieważ mam więcej od niego rozumu. Głupio, że tak pomyślał, ponieważ my ze sobą nie współzawodniczymy. Ale Terry to głupek, quod erat demonstrandum, czyli po łacinie „co należało udowodnić”, inaczej mówiąc, „co zostało dowiedzione”.

W przeciwieństwie do Francisa nie jestem spastykiem, czyli dzieckiem spastycznym, i choć raczej nie zostanę astronautą, wybieram się na uniwersytet i będę studiować matematykę albo fizykę, albo jedno i drugie (podwójny fakultet), ponieważ lubię matematykę i fizykę i jestem z nich bardzo dobry A Terry nie pójdzie na uniwersytet. Tata mówi, że pewnie skończy w więzieniu.

Terry ma na ręce wytatuowane serce przebite nożem.

To, co napisałem powyżej, nazywa się dygresją, a teraz powrócę do faktu, że był Dobry Dzień.

Ponieważ był Dobry Dzień, postanowiłem, że spróbuję ustalić, kto zabił Wellingtona, bo Dobry Dzień jest najlepszy na planowanie i realizowanie przedsięwzięć.

Kiedy powiedziałem o tym Siobhan, odrzekła:

- Będziemy dzisiaj pisać opowiadania, może więc opiszesz, jak znalazłeś Wellingtona i zabrano cię na posterunek.

Właśnie wtedy zacząłem pisać tę książkę.

Siobhan obiecała, że pomoże mi przy pisowni, gramatyce i przypisach.

53

Mama umarła dwa tygodnie później.

Nie odwiedziłem jej w szpitalu, ale tata nosił jej mnóstwo jedzenia od Marksa i Spencera. Twierdził, że dobrze wygląda i jej stan się poprawia. Mama przesyłała mi pozdrowienia, a kartkę z życzeniami powrotu do zdrowia trzymała na stoliku przy łóżku. Bardzo jej się podobała.

Były na niej samochody. Wyglądała tak:

Przygotowałem ją z pomocą pani Peters od plastyki. Narysowałem samochodzik na kawałku linoleum, pani Peters wycięła rysunek ostrym nożem, potem posmarowałem linoleum tuszem i zrobiłem odbitki na papierze. Samochodziki są dlatego jednakowe, że ten sam samochodzik odcisnąłem na papierze 9 razy. Pomysł z powieleniem samochodów podsunęła mi pani Peters. Spodobał mi się. Pomalowałem samochodziki na czerwono, żeby mama miała Wyśmienity Dzień.

Tata powiedział, że umarła niespodziewanie na atak serca.

- Na jaki atak serca? - spytałem, bo mnie zaskoczył.

Mama miała dopiero 38 lat, a ataki serca zdarzają się zwykle starszym ludziom. Ona zaś była bardzo aktywna, jeździła na rowerze i jadła zdrową żywność, bogatą w błonnik, ubogą w tłuszcze nasycone, taką jak kurczaki, warzywa i muesli.

Tata odparł, że nie wie, na jaki atak serca, i że nie czas na zadawanie takich pytań.

Powiedziałem, że to pewnie był tętniak.

Atak serca następuje wtedy, kiedy mięśnie serca obumierają, bo nie dopływa do nich krew. Są dwa główne rodzaje ataków serca. Jeden to zator. Następuje wtedy, gdy skrzep krwi zatyka któreś z naczyń krwionośnych doprowadzających krew do mięśni serca. Przeciwdziała się temu, zażywając aspirynę i jedząc ryby. Ten typ ataku serca nie występuje u Eskimosów, bo Eskimosi jedzą dużo ryb, a ryby przeciwdziałają krzepnięciu krwi, ale jeżeli Eskimos mocno się skaleczy, może wykrwawić się na śmierć.

Tętniak zaś uśmierca wtedy, kiedy naczynie krwionośne pęka i wypływająca z niego krew nie dociera do mięśni sercowych. U niektórych tętniaki pojawiają się w osłabionym miejscu naczynia, jak na przykład u pani Hardisty z domu numer 72 przy naszej ulicy, która miała osłabione naczynie krwionośne w szyi i umarła tylko dlatego, że mocno odwróciła głowę, by zaparkować tyłem wóz.

Mama mogła jednak umrzeć z powodu zatoru, ponieważ skrzepy krwi tworzą się znacznie łatwiej, gdy się leży dłuższy czas, dajmy na to, w szpitalnym łóżku.

- Przykro mi, Christopherze, naprawdę mi przykro - powiedział tata.

Ale przecież nic nie zawinił.

Potem przyszła pani Shears i zrobiła nam kolację. Była w sandałach, dżinsach i koszulce z surferem i słowami WIND-SURFING i CORFU.

Stanęła przy siedzącym tacie, przytuliła jego głowę do piersi i powiedziała:

- Nie martw się, Ed. Damy sobie z tym radę.

Po czym ugotowała nam spaghetti z sosem pomidorowym.

A po kolacji zagrała ze mną w scrabble’a. Wygrałem 247 punktów do 134.

59

Mimo że tata zakazał mi wtykać nos w cudze sprawy, postanowiłem odnaleźć mordercę Wellingtona.

Dlatego, że nie zawsze robię to, co mi każą.

A to dlatego, że kiedy ktoś mi coś każę, to zwykle nie ma to sensu i wprowadza zamęt.

Na przykład, ludzie często mówią „Cicho bądź”, ale nie mówią, jak długo trzeba być cicho. Albo stoi tabliczka z napisem NIE DEPTAĆ TRAWY, choć powinien on brzmieć NIE DEPTAĆ TRAWY WOKÓŁ TABLICZKI albo NIE DEPTAĆ TRAWY W TYM PARKU, bo przecież wszędzie jest mnóstwo trawy, po której wolno chodzić.

Ponadto ludzie stale łamią zasady. Na przykład, tata w strefie ograniczenia prędkości do 30 mil na godzinę często jedzie szybciej, czasem prowadzi po wypiciu alkoholu, a w furgonetce nie zapina pasów bezpieczeństwa. Biblia mówi „Nie zabijaj”, a przecież były krucjaty, dwie wojny światowe, wojna w Zatoce i we wszystkich tych wojnach chrześcijanie zabijali ludzi.

Poza tym nie wiem, co tata ma na myśli, kiedy mówi „Nie wtykaj nosa w cudze sprawy”, ponieważ nie wiem, o jakie „cudze sprawy” mu chodzi, bo mam do czynienia z wieloma ludźmi - w szkole, w sklepie, w autobusie - a jego praca polega na wchodzeniu do cudzych domów i naprawianiu bojlerów oraz ogrzewania. Wszystko to są cudze sprawy.

Siobhan to rozumie. Kiedy mówi mi, żebym czegoś nie robił, dokładnie tłumaczy, czego mam nie robić. I to mi się podoba.

Kiedyś na przykład powiedziała:

- Nie wolno ci uderzyć Sary, Christopherze, ani ręką, ani jakimkolwiek przedmiotem. Nawet gdyby uderzyła cię pierwsza. Gdyby uderzyła cię drugi raz, odsuń się od niej, stań spokojnie, odlicz od 1 do 50, a potem przyjdź do mnie i powiedz, co zrobiła, albo powiedz o tym komuś innemu z personelu.

A kiedy indziej:

- Jeżeli zechcesz się pohuśtać, a huśtawki będą zajęte przez innych, to nie wolno ci nikogo spychać. Musisz najpierw spytać, czy możesz się pohuśtać. A potem zaczekać, aż ktoś zejdzie z huśtawki.

Ale kiedy inni mówią, czego nie wolno robić, sami nie stosują się do tego. Dlatego ja sam decyduję, co zrobię, a czego nie.

Tamtego wieczoru zaszedłem do domu pani Shears, zapukałem do drzwi i zaczekałem, aż otworzy.

Kiedy otworzyła, trzymała w ręku kubek z herbatą, na nogach miała pantofle z owczej skóry i oderwałem ją od oglądania quizu, bo z telewizora doszły mnie głośne słowa: „Stolicą Wenezueli jest: a) Maracas, b) Caracas, c) Bogota czy d) Georgetown”. Wiedziałem, że oczywiście Caracas.

- Nie mam ochoty cię teraz oglądać, Christopherze - powiedziała.

- Nie zabiłem Wellingtona.

- Co tutaj robisz? - spytała.

- Przyszedłem, żeby powiedzieć pani, że nie zabiłem Wellingtona. Chcę znaleźć jego mordercę.

Trochę herbaty z kubka wylało się na dywan.

- Czy wie pani, kto zabił Wellingtona?

Nie odpowiedziała na moje pytanie.

- Do widzenia, Christopherze - odparła i zamknęła drzwi. Postanowiłem wszcząć śledztwo jak prawdziwy detektyw. Wiedziałem, że mnie obserwuje i czeka, aż odejdę, bo przez matową szybę w drzwiach widziałem, jak stoi w holu. Ruszyłem więc ścieżką, wyszedłem z ogrodu, a potem się odwróciłem. Już nie było jej w holu. Upewniłem się, czy nikt mnie nie obserwuje, przelazłem przez murek, po czym trzymając się ściany domu, dotarłem do ogrodu na tyłach i do szopy, w której pani Shears trzymała narzędzia ogrodnicze.

Ponieważ szopa była zamknięta na kłódkę, nie mogłem wejść do środka i dlatego podszedłem do okienka z boku. Dopisało mi szczęście. Dojrzałem przez okienko widły wyglądające dokładnie jak te, które sterczały z Wellingtona. Leżały na ławie przy oknie. Oczyszczono je, bo na zębach nie było śladów krwi. Dostrzegłem też inne narzędzia: szpadel, grabie i specjalne długie nożyce używane do ścinania gałęzi, których trudno dosięgnąć. Ich rączki były z identycznego zielonego plastiku jak uchwyt wideł. Znaczyło to, że widły należą do pani Shears. Z drugiej strony, mógł to być „fałszywy trop”, czyli zmyłka prowadząca do błędnego wniosku, albo coś, co wygląda na trop, ale nim nie jest.

Zadałem sobie pytanie, czy przypadkiem pani Shears sama nie zabiła Wellingtona. Ale gdyby to zrobiła, czemu miałaby wypadać z domu, krzycząc: „Cholera jasna, coś ty zrobił mojemu psu?!”.

Uznałem więc, że pani Shears zapewne nie zabiła Wellingtona. Oraz że morderca zabił go prawdopodobnie jej widłami. Ponieważ zaś szopa była zamknięta na kłódkę, oznaczało to, że morderca miał do niej klucz albo że pani Shears nie zamknęła szopy, lub że zostawiła widły gdzieś w ogrodzie.

Usłyszałem jakiś szelest, odwróciłem się i zobaczyłem panią Shears. Stała na trawniku i patrzyła.

- Sprawdzałem, czy w szopie są widły - powiedziałem.
- Jeżeli zaraz stąd nie odejdziesz, wezwę policję - odparła. Wróciłem do domu.

W domu powiedziałem „cześć” tacie, wszedłem na górę i nakarmiłem mojego szczura Toby’ego. Czułem się szczęśliwy, bo zostałem detektywem, który rozwiązuje zagadki.

61

Kiedy umarła mama, pani Forbes w szkole powiedziała mi, że poszła do nieba. Powiedziała tak dlatego, że jest bardzo stara i wierzy w niebo. Poza tym chodzi w spodniach od dresu, bo, jak twierdzi, są wygodniejsze od zwykłych spodni. Jedną nogę ma nieco krótszą od drugiej z powodu wypadku motocyklowego.

Kiedy mama umarła, wcale nie poszła do nieba, bo nieba nie ma.

Mąż pani Peters, który jest wikarym i mówi się o nim wielebny Peters, czasem przychodzi do naszej szkoły na rozmowy. Spytałem go, gdzie jest niebo.

- Nie w naszym wszechświecie - odparł. - Jest w całkiem innym miejscu.

Kiedy wielebny Peters nad czymś myśli, czasem dziwnie cmoka językiem. Poza tym pali papierosy, które czuć w jego oddechu, co mi się nie podoba.

Powiedziałem, że poza wszechświatem nie ma nic, nie ma żadnego całkiem innego miejsca. Choć mogłoby takie być, gdyby się przeszło przez czarną dziurę, ale czarna dziura jest tak zwaną „osobliwością”, co oznacza, że nie sposób stwierdzić, co jest po jej drugiej stronie, ponieważ w czarnej dziurze panuje tak ogromna grawitacja, że nie mogą jej pokonać nawet fale elektromagnetyczne, takie jak światło, a to właśnie one dostarczają nam informacji o bardzo odległych rzeczach. Gdyby więc niebo znajdowało się po drugiej stronie czarnej dziury, to zmarłych, żeby tam dotarli, trzeba by wystrzelać w przestrzeń rakietami, a przecież się ich nie wystrzela, bo ktoś by to zauważył.

Sądzę, że ludzie wierzą w niebo, ponieważ nie lubią śmierci i chcieliby żyć dalej, nie podoba im się myśl, że ktoś wprowadzi się do ich domu i wyrzuci ich rzeczy do śmieci.

- No cóż - rzeki wielebny Peters - kiedy mówię, że niebo jest poza naszym wszechświatem, posługuję się tylko pewnym wyrażeniem. Oznacza ono, że są z Bogiem.
- Ale gdzie jest Bóg? - spytałem.

Na co wielebny Peters odparł, że porozmawiamy o tym kiedy indziej, gdy będzie miał więcej czasu.

A prawda wygląda tak, że po śmierci mózg przestaje pracować, a ciało gnije, tak jak królik, którego pochowaliśmy w ziemi na tyłach ogródka. Wszystkie cząsteczki jego ciała rozpadły się w inne cząsteczki, wniknęły w ziemię, w rośliny i zostały zjedzone przez robaki. Jeżeli za 10 lat odkopiemy to miejsce, znajdziemy sam szkielet. A za 1000 lat nie będzie nawet szkieletu. Nic strasznego się nie stało, bo teraz królik stał się częścią kwiatów, jabłoni i krzaka głogu.

Niekiedy umarłych wkłada się do trumien, a wtedy bardzo długo nie mieszają się z ziemią, do czasu aż drewno, z którego zrobiona jest trumna, zgnije.

Ale mamę skremowano. To znaczy włożono ją do trumny, spalono, zmielono, zamieniono w popiół i dym. Nie wiem, co się stało z tym popiołem, nie spytałem o to w krematorium, ponieważ nie poszedłem na pogrzeb. Ale dym wylatuje przez komin w górę, więc kiedy czasem patrzę w niebo, myślę, że są tam gdzieś cząsteczki mamy - może w chmurach nad Afryką albo nad Antarktydą, może spadają z deszczem w lasach tropikalnych w Brazylii albo gdzie indziej ze śniegiem.

67

Następnego dnia była sobota, a w soboty nie ma specjalnie co robić, chyba że tata zabierze mnie nad jezioro na łódki albo do centrum ogrodniczego. Ale w tę sobotę Anglia grała w piłkę nożną z Rumunią, co znaczyło, że nigdzie nie pojedziemy, ponieważ tata chciał obejrzeć ten mecz w telewizji. Zdecydowałem więc, że zajmę się śledztwem.

Postanowiłem popytać ludzi mieszkających przy naszej ulicy, czy nie widzieli, kto zabił Wellingtona, lub czy nie zauważyli w czwartek wieczorem czegoś podejrzanego.

Zazwyczaj nie rozmawiam z nieznajomymi. Nie lubię z nimi rozmawiać. Nie z powodu szkolnych pogadanek „Nie wdawaj się w rozmowy z obcymi”, czyli na przykład z nieznajomym, który częstuje słodyczami albo proponuje przejażdżkę samochodem, bo chce uprawiać seks. Tym się nie przejmuję. Gdyby dotknął mnie ktoś obcy, uderzyłbym go. A biję bardzo mocno. Na przykład, kiedy uderzyłem Sarę, bo pociągnęła mnie za włosy, straciła przytomność i zabrali ją do szpitala. Poza tym zawsze noszę w kieszeni mój szwajcarski scyzoryk wojskowy, wyposażony w piłkę, którą można odciąć człowiekowi palce.

Nie lubię obcych, ponieważ nie lubię ludzi, których nie znam. Trudno ich zrozumieć. To tak jak z pobytem we Francji, gdzie jeździliśmy czasem na wakacje pod namiot, kiedy żyła mama. Nienawidziłem tych wyjazdów, bo w sklepach, w restauracjach i na plaży nie mogłem nikogo zrozumieć, a to mnie przerażało.

Długo przyzwyczajam się do ludzi, których nie znam. Na przykład, kiedy w szkole pojawia się ktoś nowy z personelu, nie rozmawiam z nim przez wiele tygodni. Obserwuję go, dopóki się nie upewnię, że nic mi z jego strony nie grozi. A potem zadaję mu pytania, takie na przykład: czy ma w domu zwierzęta, jaki jest jego ulubiony kolor, co wie o wyprawach kosmicznych w ramach programu Apollo, jakim samochodem jeździ, i proszę, by narysował mi plan swojego domu. W ten sposób go poznaję. Potem mogę już przebywać z nim w jednym pomieszczeniu i nie muszę go stale obserwować.

Tak więc rozmowy z ludźmi mieszkającymi na naszej ulicy były aktem odwagi. Ale żeby prowadzić śledztwo, trzeba być odważnym, więc nie miałem wyboru.

Przede wszystkim sporządziłem plan naszego odcinka ulicy, Randolph Street, który wygląda tak:

Potem upewniłem się, że mam w kieszeni szwajcarski scyzoryk wojskowy, wyszedłem i zapukałem do drzwi domu numer 40, stojącego naprzeciwko domu pani Shears, z czego wynikało, że jego mieszkańcy mogli widzieć więcej niż inni. Nazywali się Thompsonowie.

Drzwi otworzył mi pan Thompson. Miał na sobie koszulkę z napisem

Piwo.

Od 2000 latpomaga brzydalomuprawiać seks

- O co chodzi? - zapytał.

- Czy wie pan, kto zabił Wellingtona?

Nie patrzyłem mu w twarz. Nie lubię patrzeć ludziom w twarz, zwłaszcza nieznajomym.

- A ty coś za jeden? - spytał po kilku sekundach.

- Christopher Boone spod numeru 36. Znam pana. Pan nazywa się Thompson - powiedziałem.

- Jestem jego bratem.

- Czy wie pan, kto zabił Wellingtona?

- A kto to jest ten Wellington, jak pragnę zdrowia? - spytał.

- Pies pani Shears. Pani Shears mieszka po numerem 41.

- Ktoś zabił jej psa?

- Widłami.

- Kurde!

- Ogrodowymi - dodałem na wypadek, gdyby pomyślał, że pomyliłem widły z widelcem. - Wie pan, kto go zabił?

- Nie mam bladego pojęcia.

- Czy w czwartek wieczorem nie zauważył pan nic podejrzanego?

- A po kiego ty się tak wypytujesz, synu?

- Chcę odkryć, kto zabił Wellingtona, a poza tym piszę o tym książkę.

- W takim razie źle trafiłeś, bo w czwartek to ja byłem w Colchester.

- Dziękuję panu - powiedziałem i odszedłem.

W domu numer 42 nikt nie otworzył mi drzwi.

Znałem z widzenia ludzi, którzy mieszkali pod numerem 44, ale nie wiedziałem, jak się nazywają. Byli czarni - pan, pani i dwoje dzieci, dziewczynka i chłopiec. Drzwi otworzyła mi pani domu. Na nogach miała buty podobne do wojskowych, a na przegubie dłoni 5 bransoletek ze srebrnego metalu, które pobrzękiwały.

- Jesteś Christopher, prawda? - odezwała się.

Potwierdziłem i spytałem, czy wie, kto zabił Wellingtona. Wiedziała, kim był Wellington, więc nie musiałem jej wyjaśniać. Słyszała też, że go zabito.

Spytałem, czy w czwartek wieczór nie zauważyła nic podejrzanego, co mogłoby naprowadzić mnie na trop.

- Na przykład?

- Kogoś obcego. Odgłosów kłótni.

Zaprzeczyła.

Postanowiłem więc „zmienić kurs” i spytałem, czy zna kogoś, kto chciałby sprawić przykrość pani Shears.

- Może powinieneś porozmawiać o tym z ojcem - powiedziała.

Wyjaśniłem, że nie mogę spytać o to ojca, gdyż prowadzę śledztwo potajemnie, bo zakazał mi wtykać nos w cudze sprawy.

- Pewnie miał rację, Christopherze - odparła.

- A więc nie wie pani o niczym, co mogłoby stanowić trop? - spytałem.

- Nie... Bądź ostrożny, młodzieńcze - dodała po chwili.

Zapewniłem, że będę ostrożny, podziękowałem za pomoc i poszedłem do domu numer 43, sąsiadującego z domem pani Shears.

Pod numerem 43 mieszka pan Wise i jego matka, która porusza się na wózku inwalidzkim. Pan Wise mieszka z nią po to, żeby zabierać ją do sklepów i wszędzie wozić.

Drzwi otworzył mi pan Wise. Cuchnął potem, starymi ciastkami i prażoną kukurydzą, czyli tak jak cuchnie ktoś, kto bardzo dawno się nie mył, jak w szkole cuchnie Jason, który ma biedną rodzinę.

Spytałem pana Wise’a, czy wie, kto zabił w czwartek wieczór Wellingtona.

- Jasny gwint, do policji biorą coraz to młodszych! - zawołał i roześmiał się.

Nie lubię, jak się ze mnie śmieją, więc zrobiłem w tył zwrot i odszedłem.

Nie zapukałem do drzwi domu pod numerem 38, który sąsiaduje z naszym, bo jego mieszkańcy biorą narkotyki, a tata zabrania mi z nimi rozmawiać, więc nie rozmawiam. Wieczorami puszczają głośno muzykę i kiedy czasem widzę ich na ulicy, boję się. Poza tym ten dom wcale nie należy do nich.

Potem w ogrodzie przed domem numer 39, stojącym po drugiej stronie domu pani Shears, dostrzegłem mieszkającą tam starszą panią, która elektryczną maszynką przycinała żywopłot. Nazywała się pani Alexander. Miała psa. Jamnika. A ponieważ lubiła psy, pewnie była dobra. Ale psa nie było w ogródku. Siedział w domu.

Pani Alexander nosiła dżinsy i sportowe buty, w których starsi ludzie zwykle nie chodzą. Dżinsy były powalane błotem. A buty firmy New Balance, z czerwonymi sznurówkami.

Podszedłem do pani Alexander i spytałem:

- Czy wiadomo pani coś o zabiciu Wellingtona?

Wyłączyła elektryczną maszynkę do strzyżenia żywopłotów.

- Niestety, musisz to powtórzyć - powiedziała. - Jestem przygłucha.

- Czy wiadomo pani coś o zabiciu Wellingtona? - powtórzyłem.

- Słyszałam o tym wczoraj - odparła. - Okropne. Okropne.

- Czy wie pani, kto go zabił?

- Nie, nie wiem.

- Ktoś musi wiedzieć, bo ten, kto zabił Wellingtona, wie przecież, że go zabił. Chyba że ten ktoś jest szalony i nie wiedział, co robi. Albo cierpi na amnezję.

- Zapewne masz rację.

- Dziękuję pani za pomoc w śledztwie.

- Masz na imię Christopher, prawda? - spytała.

- Tak. Mieszkam pod numerem 36.

- Rozmawiamy pierwszy raz, co?