Dziedziczka z Dunoon - Kolosa Emilia - ebook + książka
NOWOŚĆ

Dziedziczka z Dunoon ebook

Kolosa Emilia

4,3

Opis

Na wojnie i w walce o miłość każde zwycięstwo okupione jest łzami.

W średniowiecznej Szkocji granice lojalności i zdrady znajdują się niebezpiecznie blisko. Na ich styku młoda Sophia Lamont staje do walki nie tylko o swoją przyszłość, ale również o przetrwanie całego rodu.

Jako dziedziczka klanu Lamontów zostaje uwikłana w knowania i polityczne sojusze, które oplatają dziewczynę siecią intryg, a na jej ziemie pada cień najeźdźcy. W świecie, gdzie uczucia i obowiązek nie zawsze idą w parze, młoda Szkotka musi odnaleźć w sobie odwagę, by stawić czoła potężnym wrogom. Serce Sophii zostaje rozdarte między powinnościami wobec swojego ludu a uczuciem, które może okazać się zgubne.

Dziedziczka z Dunoon to pełna emocji opowieść o bohaterstwie, aliansach i walce o wolność w nieprzewidywalnym świecie klanowych konfliktów. Czy Sophia zdoła ocalić ród przed upadkiem? Czy znajdzie sposób, by pogodzić pragnienia z obowiązkami wobec innych? Losy klanu Lamontów spoczywają w jej rękach, a każdy krok może się okazać tym ostatnim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 442

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
4
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
10
BarbFeder

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham 🖤🖤🖤🖤🖤
00

Popularność



Podobne


Copyright © for the text by Emilia Kolosa

Copyright © for this edition by Wydawnictwo KDW

Redakcja:

Katarzyna Mirończuk

Korekta:

Joanna Błakita

Korekta po składzie:

Alicja Szalska-Radomska

Skład i korekta techniczna:

Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Projekt okładki, oprawa graficzna:

Justyna Knapik | fb.com/justyna.es.grafik

ISBN: 978-83-967952-9-8

Wydanie I

Kontakt: [email protected]

IG: https://instagram.com/wydawnictwo_kdw/

FB: www.facebook.com/WydawnictwoKDW

www.wydawnictwokdw.com

Chan eil tuil air nach tig tra­oghadh

(Każda po­wódź kie­dyś się koń­czy)

Przy­sło­wie szkoc­kie

Rozdział 1

Taniec i jazda konna opie­rają się na po­dob­nych za­leż­no­ściach – w obu cho­dzi o za­ufa­nie i przy­zwo­le­nie. Jedno trzyma dru­gie.

W tańcu męż­czy­zna kie­ruje ko­bietą, ale nie cią­gnie jej wbrew woli. Pro­po­nuje współ­pracę, a ona po­dąża za nim, za­wie­rza­jąc, że wy­brana przez niego droga jest tą naj­lep­szą. Są jed­no­ścią i po­ru­szają się we wza­jem­nym ryt­mie, wspól­nie go wy­czu­wa­jąc.

Re­la­cja z ko­niem działa tak samo. Nie ma nic pięk­niej­szego niż jeź­dziec bę­dący w har­mo­nii z wierz­chow­cem, któ­rego do­siada. Kilka nie­wi­docz­nych sy­gna­łów wy­star­czy, by zwie­rzę wy­brało od­po­wiedni kie­ru­nek, po­nie­waż ufa, że czło­wiek nie wie­dzie go na zgubę.

Ta nie­zwy­kła za­leż­ność spra­wiała, że na koń­skim grzbie­cie czu­łam się tak, jakby wy­ro­sły mi skrzy­dła, a gra­nica mię­dzy nie­bem a zie­mią prak­tycz­nie nie ist­niała. Pełne sku­pie­nie, pęd, po­wie­trze sma­ga­jące twarz – w ga­lo­pie by­łam pa­nią swo­jego losu.

– Sofi, za­cze­kaj!

Na­wo­ły­wa­nie przy­ja­ciela wy­wo­łało mój śmiech. Wje­cha­łam na wzgó­rze i za­trzy­ma­łam ko­nia na jego szczy­cie, by się ro­zej­rzeć. Po dłu­giej zi­mie w końcu po­czu­łam cie­płe pro­mie­nie słońca, które spra­wiły, że od­ży­łam, po­dob­nie jak przy­roda, wy­bu­dza­jąca się z le­targu po mie­sią­cach mrozu. Pół­wy­sep Co­wal zna­łam nie­mal na wskroś, a jed­nak wciąż za­chwy­cał mnie roz­le­głymi po­ła­ciami zie­leni, cią­gną­cymi się aż po same klify. Łąki brzę­czały za­miesz­ku­ją­cym je ży­ciem, a mewy ha­ła­so­wały na na­brzeżu, wi­jąc gniazda. Uwiel­bia­łam wsłu­chi­wać się w od­głosy fauny, tak różne od tych do­bie­ga­ją­cych mnie na co dzień w Du­noon.

Ode­tchnę­łam głę­boko, kiedy mor­ska bryza unio­sła moje nie­sforne loki, które wy­mknęły się z wy­soko za­ple­cio­nego koka. Upa­ja­łam się nie­sio­nym przez wiatr za­pa­chem sło­nej wody.

– Po­spiesz się, przed po­łu­dniem mu­szę wró­cić na dwór – stwier­dzi­łam, kiedy Ken­neth do mnie do­łą­czył. – Je­śli do­trze do ojca, że pod pre­tek­stem pra­nia błą­kam się z tobą po oko­licy, znowu na­leje nam sa­dła za koł­nie­rze.

– Nie przej­muj się tym. – Za­pre­zen­to­wał szczery uśmiech. – Nie bę­dzie miał do tego głowy. Dziś chyba przy­jeż­dżają ważni go­ście. Całe Du­noon aż się go­tuje w rwe­te­sie przy­go­to­wań.

– I to mnie mar­twi. – Skrzy­wi­łam usta. – Pew­nie to ko­lejni za­in­te­re­so­wani ma­ria­żem.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź przy­ja­ciela, po­pę­dzi­łam ko­nia w stronę kli­fów. Wie­dzia­łam, że nie­prędko znajdę oka­zję do tego, by znowu wy­mknąć się z dworu. Być może nie­długo mia­łam po­że­gnać ta­kie swa­wolne wy­pady już na za­wsze.

– Kto tym ra­zem? – za­wo­łał Ken­neth, do­trzy­mu­jąc mi kroku na swoim ka­rym ogie­rze.

– Nic nie wiem – fuk­nę­łam ze zgry­zotą. – Czy to ważne? I tak w końcu sprze­da­dzą mnie jak ja­łówkę na targu. Zresztą, nie chcę o tym roz­ma­wiać. Prze­cież nie­wiele mogę zro­bić.

– Ro­zu­miem, ale…

Nie da­łam mu do­koń­czyć. Skło­ni­łam Divę, by prze­sko­czyła nad nie­du­żym stru­mie­niem, któ­rego nici i roz­wi­dle­nia gę­sto po­kry­wały oko­lice nad­brzeża.

Sta­nę­łam do­piero nad urwi­skiem. Z kli­fów roz­cią­gał się na­prawdę piękny wi­dok na za­tokę Muir Èi­re­ann. Woda lśniła, jakby mu­śnięta ogniem. Czu­jąc po­ry­wi­sty wiatr, roz­plo­tłam kok, po­zwa­la­jąc, by włosy swo­bod­nie za­fa­lo­wały w po­wie­trzu.

– Lu­bię cię taką. – Ken­neth uśmiech­nął się pod no­sem i zlu­stro­wał mnie uważ­nie. – Kiedy zni­kasz ojcu z pola wi­dze­nia, prze­sta­jesz być damą.

Prze­wró­ci­łam oczami, kiedy sku­pił spoj­rze­nie na mo­ich kasz­ta­no­wych pa­smach. Za­ło­ży­łam nie­sforne ko­smyki za ucho. Wie­dzia­łam, że wy­glą­dam jak dzi­kus, który wy­sko­czył z le­śnej głu­szy. Te­raz mia­łam to w głę­bo­kim po­wa­ża­niu, ale przed po­wro­tem do domu mu­sia­łam się opo­rzą­dzić.

– I co z tego? – Ze­szłam z koń­skiego grzbietu. – Na wrzo­so­wi­sku ety­kieta nie obo­wią­zuje, czyż nie? Sam mi to po­wta­rza­łeś.

– Bo to prawda. – On rów­nież ze­sko­czył z sio­dła.

Przy­wią­za­łam ko­nia do sa­mot­nego drzewa ro­sną­cego nie­opo­dal brzegu. Po­gła­dzi­łam klaczkę po czar­nych chra­pach i za­pa­trzy­łam się w jej ob­sy­dia­nowe oczy, a ona spoj­rzała na mnie z uf­no­ścią. Diva była wspa­nia­łym wierz­chow­cem. Do­sta­łam ją od ojca, który ce­nił czy­stość krwi tych nie­zwy­kłych zwie­rząt. Kiedy mi ją po­da­ro­wał, nie prze­wi­dział, że za­pa­łam taką mi­ło­ścią do jazdy, a moje wy­cieczki po oko­licy staną się jego utra­pie­niem.

Ken­neth za­pro­wa­dził nas boczną ścieżką wprost na ska­li­stą plażę, gdzie słona woda roz­bi­jała się na prze­szko­dach. Szum, krzyki mew – pa­no­wał tu taki gwar, że trudno było usły­szeć wła­sne my­śli.

Po­spiesz­nie ścią­gnę­łam buty i weł­niane poń­czo­chy. Do­piero nie­dawno stop­niał śnieg, a skute lo­dem na­brzeże od­sło­niło ka­mie­ni­stą za­tokę. Nie mo­głam so­bie jed­nak od­mó­wić tego drob­nego sza­leń­stwa. Wbie­głam do wody. Fale za­lały moje nogi nie­mal po ko­lana, w ostat­niej chwili unio­słam gra­na­towo-zie­lony tar­tan, nie chcąc za­mo­czyć sukni. Za­czerp­nę­łam po­wie­trza, czu­jąc, jak przy­jem­nie wy­peł­nia płuca. Ro­zej­rza­łam się roz­anie­lona.

– Wy­glą­dasz jak Sel­kie.

Spoj­rza­łam na Ken­ne­tha wil­kiem za ten ko­men­tarz.

– No wiesz? Po­rów­nu­jesz mnie do bo­gini? – za­śmia­łam się cierpko. – Choć jak o tym my­ślę, to chcia­ła­bym móc zmie­nić się w fokę i po­pły­nąć tam, gdzie za­wie­dzie mnie nurt.

– Prze­cież nie lu­bisz pły­wać.

– Na statku. My­ślę, że pod­wodna po­dróż to coś zu­peł­nie in­nego.

Zer­k­nę­łam na przy­ja­ciela, który rów­nież ścią­gnął wy­so­kie buty. In­ten­sywne pro­mie­nie roz­świe­tlały jego krót­kie włosy, pod­kre­śla­jąc ich słom­kowy ko­lor. Po­lu­bi­łam tego chło­paka od pierw­szego dnia, w któ­rym po­ja­wił się w drzwiach na­szego domu. Przy­był kilka lat temu, po tym, gdy jego ro­dzice zmarli na sku­tek za­razy. Zo­stał sam i był zbyt młody, żeby prze­jąć obo­wiązki głowy klanu Ma­cAn­drew. Mój oj­ciec przy­gar­nął chłopca na dwór i po­wie­rzył mu funk­cję ko­niu­szego, a ja zy­ska­łam przy­ja­ciela, przy któ­rym mo­głam być sobą – nie So­phią La­mont, a po pro­stu Sofi, jak zwykł mnie na­zy­wać.

– Zimna – wzdry­gnął się, kiedy wszedł do wody, by po­dejść bli­żej. – Jesz­cze za wcze­śnie na ką­piele.

– Zde­cy­do­wa­nie. – Kiedy sta­nął obok mnie, przy­gry­złam wargę i spoj­rza­łam na fale omy­wa­jące brzeg. – Dzię­kuję.

– Za co?

– Za to, że zgo­dzi­łeś się mi to­wa­rzy­szyć. Wiem, że ry­zy­ku­jesz. Ostat­nio, gdy oj­ciec…

– Nie myśl o tym. Dam so­bie radę.

Ob­da­ro­wa­łam go uśmie­chem i jesz­cze raz spoj­rza­łam na wzbu­rzoną wodę, chcąc ukryć tro­skę o przy­ja­ciela. Wi­zja ba­tów bądź ode­bra­nia mu strawy za zła­ma­nie po­sta­no­wień wo­dza klanu bu­dziła we mnie po­czu­cie winy – to w końcu z mo­jego po­wodu ry­zy­ko­wał.

Ken­neth pod­szedł bli­żej i ujął moją rękę. By­łam za­sko­czona tym nie­spo­dzie­wa­nym ge­stem. Od­wró­ci­łam się do niego, a on bły­ska­wicz­nie pod­chwy­cił moje spoj­rze­nie i po­pa­trzył mi głę­boko w oczy. Przez chwilę gła­skał prze­gub mo­jej dłoni, po czym za­mknął ją w uści­sku.

– Sofi, mu­szę ci coś wy­znać. Wi­dzisz, ja…

– To Camp­bel­lo­wie?! – za­wo­ła­łam nie­spo­dzie­wa­nie, do­strze­gł­szy kogę.

Za­nie­po­ko­jona we­szłam na je­den z gła­zów wy­sta­ją­cych nad wodę, by le­piej się jej przyj­rzeć. Okręt pły­nął w na­szą stronę i nie wy­glą­dał jak statki kup­ców, któ­rzy za­zwy­czaj od­wie­dzali gród. Wy­da­wał się mniej­szy, o spo­rym po­je­dyn­czym ża­glu. Ob­rał kie­ru­nek do portu w Du­noon. Tego by­łam pewna.

– Nie – usły­sza­łam za sobą głos Ken­ne­tha. – Spójrz na ban­derę. To Mac­Do­nal­do­wie.

– Mac­Do­nal­do­wie? – po­wtó­rzy­łam, wy­pa­tru­jąc sym­bolu czar­nego okrętu na zło­ci­stym tle. Kiedy i ja go do­strze­głam, ode­tchnę­łam z ulgą. – Cie­kawe, czego chcą.

– Pew­nie ci rów­nież są za­in­te­re­so­wani mał­żeń­stwem – rzu­cił niby od nie­chce­nia.

Nie od­po­wie­dzia­łam, choć uwa­ża­łam to za mało praw­do­po­dobne. Mac­Do­nal­do­wie byli po­tęż­nym kla­nem wła­da­ją­cym wschod­nimi wy­spami. Ich ród uzy­skał ty­tuł lor­dów i za­rzą­dzał swo­imi zie­miami nie­za­leż­nie od króla Ja­kuba, spra­wu­ją­cego obec­nie wła­dzę w Szko­cji. Przy nich klan La­mon­tów wy­da­wał się mało zna­czący.

– Sofi, pro­szę cię. Mo­żemy po­mó­wić?

Wes­tchnie­nie przy­ja­ciela zwró­ciło moją uwagę. Spoj­rza­łam na niego, choć błą­dzi­łam my­ślami w zu­peł­nie in­nym miej­scu. Pró­bo­wa­łam zejść ze skały, ale nie mia­łam szczę­ścia. Bosa stopa omsknęła się na śli­skim ka­mie­niu, a ja ru­nę­łam w lo­do­watą wodę.

– Sofi!

Le­d­wie co­kol­wiek sły­sza­łam, po­nie­waż fale za­lały mnie po czu­bek głowy. Ken­neth po­mógł mi sta­nąć na nogi..

– Osza­la­łaś?! Je­steś cała?

– Tak. – Za­kasz­la­łam, pró­bu­jąc po­zbyć się z ust nie­przy­jem­nego sło­nego smaku. – Nic mi nie jest.

– Chodź. – Ken­neth po­pro­wa­dził mnie na brzeg. Zdjął tar­tan ze swo­ich ra­mion i otu­lił ma­te­ria­łem, bym za bar­dzo nie zmar­zła. – Mu­sisz się szybko prze­brać, ina­czej za­cho­ru­jesz.

Otar­łam twarz błę­kitno-zie­lo­nym weł­nia­nym ma­te­ria­łem i osło­ni­łam się nim szczel­niej.

By do­trzeć do koni, ru­szy­li­śmy w stronę wą­skiego przej­ścia pro­wa­dzą­cego na szczyt klifu. Ma­cAn­drew mu­siał po­móc mi wdra­pać się na sio­dło. Suk­nia na­sią­kła wodą, przez co była na­prawdę ciężka. Mimo że drża­łam z zimna, wie­dzia­łam, że mu­szę jesz­cze zro­bić pra­nie nad rzeką, by na­sza wy­cieczka nie wy­szła na jaw. Cały czas my­śla­łam jed­nak o statku klanu Mac­Do­nal­dów. To wielki ród. Chyba naj­więk­szy, a na pewno je­den z naj­bar­dziej wpły­wo­wych w ca­łej Szko­cji. Skoro za­wi­tał do Du­noon, zna­czyło to, że miał sprawę do pana grodu – mo­jego ojca.

Do­tar­li­śmy do Loch Lo­skin nie­opo­dal Du­noon, gdzie zo­sta­wi­łam wi­kli­nowy kosz z pra­niem. Drża­łam z zimna i oba­wia­łam się, że dzi­siej­szą wy­cieczkę przy­płacę zdro­wiem, ale czu­łam od­po­wie­dzial­ność za przy­ja­ciela. Na­ra­żał się z mo­jego po­wodu, dla­tego mu­sia­łam zro­bić wszystko, by­leby nikt nie od­krył na­szego znik­nię­cia.

– Cze­kaj, po­mogę ci – za­ofe­ro­wał Ken­neth, kiedy wy­cią­gnę­łam z krza­ków ukryte rze­czy.

– Nie, le­piej wra­caj na dwór – po­le­ci­łam. – Tak nikt nie bę­dzie ni­czego po­dej­rze­wał.

– Je­steś pewna?

– A ko­goż me oczy wi­dzą, pa­nienka So­phia!

Nie­spo­dzie­wany krzyk spra­wił, że w prze­stra­chu ob­rzu­ci­łam oto­cze­nie go­rącz­ko­wym spoj­rze­niem, a do­strze­gł­szy sta­rego zna­jo­mego, uśmiech­nę­łam się pro­mien­nie.

– Pan Do­ran! – Po­ma­cha­łam mu.

Ode­tchnę­łam z ulgą, gdyż nie oba­wia­łam się za­gro­że­nia ze strony zna­jo­mego wę­drowca. Ostatni raz wi­dzia­łam go pra­wie rok temu, nim wy­ru­szył w ko­lejną po­dróż. Za­wsze jed­nak wra­cał do Du­noon i ra­czył jego miesz­kań­ców hi­sto­riami z prze­róż­nych krań­ców świata. Uwiel­bia­łam te opo­wie­ści i cie­szy­łam się, wi­dząc go z po­wro­tem. Pan Do­ran wy­glą­dał na le­ci­wego, co su­ge­ro­wały sre­brzy­ste pa­sma po­ły­sku­jące wśród ciem­nych pu­kli, wia­nu­szek zmarsz­czek wo­kół oczu i nieco opa­da­jące ką­ciki ust. Mimo to wciąż wy­da­wał się krzepki, ale przede wszyst­kim po­sia­dał nie­zwy­kły dar słowa, który mnie fa­scy­no­wał.

– To do­piero jest su­mien­ność – za­śmiał się męż­czy­zna, kiedy pod­szedł bli­żej. – Wi­dzę, że tro­chę za bar­dzo wzię­łaś so­bie do serca ro­bie­nie pra­nia, pa­nienko.

Zlu­stro­wał mnie wzro­kiem, mo­krą od stóp do głów. Za­wsty­dzi­łam się tym nieco, od­chrząk­nę­łam, po czym wy­ja­śni­łam:

– To był wy­pa­dek.

– Tak po­dej­rze­wam. Wy­daje mi się, że nie ką­pa­ła­byś się w odzie­niu z wła­snej woli. – Męż­czy­zna otak­so­wał Ken­ne­tha spoj­rze­niem i uniósł zna­cząco brew.

Rów­nież zer­k­nę­łam na przy­ja­ciela i do­strze­głam, że ten ścią­gnął usta, obu­rzony in­sy­nu­acją, że to on mógł być winny stanu mo­jego ubra­nia.

– Sofi mówi prawdę, to był wy­pa­dek – burk­nął w od­po­wie­dzi na tak na­prawdę nie­za­dane py­ta­nie. – Prze­pra­szamy, ale te­raz nie mamy czasu na po­ga­wędki.

– Ken­neth! – skar­ci­łam go. – Wra­caj na dwór. Po­ra­dzę so­bie.

– Za­cze­kam. – Skrzy­żo­wał ręce na piersi.

– Jak wilk przy no­rze kró­lika. Może tylko wyć – sko­men­to­wał wę­dro­wiec. Nim chło­pak zdą­żył mu od­po­wie­dzieć, kon­ty­nu­ował: – Wciąż nie­za­mężna, pa­nienko? My­śla­łem, że będę mógł ci po­gra­tu­lo­wać zrę­ko­win.

Skrzy­wi­łam usta w gry­ma­sie i za­ło­ży­łam za ucho jesz­cze wil­gotne ko­smyki. Od­sło­nięte loki su­ge­ro­wały, że za­cho­wa­łam wia­nek. Ko­biety za­mężne miały w zwy­czaju skry­wa­nie wło­sów pod czep­cem.

Po­de­szłam nad brzeg rzeki i wy­cią­gnę­łam ba­weł­niane spód­nice z wi­kli­no­wego ko­sza. Za­nu­rzy­łam je w wo­dzie.

– To chyba po­trwa dłu­żej, niż za­kła­da­łam – sko­men­to­wa­łam niby mi­mo­cho­dem, trąc ma­te­ria­łem o ma­te­riał. – Sam wiesz, pa­nie, ja­kie pa­nują na­stroje na pół­wy­spie. Grozi nam wojna z Camp­bel­lami. Oj­ciec chce za­gwa­ran­to­wać bez­pie­czeń­stwo miesz­kań­com.

– To cięż­kie brze­mię zło­żone na twoje ra­miona, pa­nienko.

– Ale je­stem też z tego dumna. – Zer­k­nę­łam na męż­czy­znę. – Je­śli mój ma­riaż ma za­pew­nić po­kój w Du­noon, to zdam się na wolę ojca.

Do­ran uśmiech­nął się ta­jem­ni­czo, le­dwo wi­docz­nie uno­sząc ką­cik wą­skich ust. Raz jesz­cze zer­k­nął na Ken­ne­tha, co ode­bra­łam jako przy­tyk do słów, które wy­po­wie­dzia­łam. Sta­ra­łam się zgry­wać po­słuszną córkę, ale tak na­prawdę wie­lo­krot­nie sta­wa­łam w opo­zy­cji do zda­nia wo­dza. Te­raz też to ro­bi­łam. Lgnę­łam do przy­ja­ciela, po­nie­waż da­wał mi na­miastkę swo­body, czu­łam się przy nim ważna, ale przede wszyst­kim nie mu­sia­łam uda­wać ko­goś, kim tak na­prawdę nie je­stem.

– Dhia!1

Na­głe prze­kleń­stwo i zryw pana Do­rana zwró­ciły moją uwagę. Strzep­nę­łam spód­nicę z nad­miaru wody i nie­dba­łym ru­chem prze­wie­si­łam ją przez rant ko­sza. Wy­gra­mo­li­łam się znad brzegu i kiedy ode­szłam ka­wa­łek od rzeki, do­szły mnie czy­jeś jęki.

– Ktoś tam jest! – za­nie­po­koił się Ken­neth i ru­szył za po­dróż­ni­kiem.

Do­piero wtedy się zo­rien­to­wa­łam, co wy­wo­łało ta­kie za­mie­sza­nie – ktoś wzy­wał po­mocy. Ru­szy­łam bie­giem w kie­runku dźwię­ków, gdy do­strze­głam, że Do­ran znik­nął w wy­so­kiej tra­wie.

– Tu­taj! – Po­ma­chał do mnie.

Do­sko­czy­łam do niego, po czym w gę­stwi­nie zo­ba­czy­łam ran­nego le­żą­cego w skrwa­wio­nych, po­pie­la­tych sza­tach.

– Pan Mac­Ne­acail! – za­wo­ła­łam, jed­no­cze­śnie za­uwa­ża­jąc, że wciąż od­dy­chał.

Gdy usły­szał mój głos, pod­niósł po­wieki i od­sło­nił szare tę­czówki. Obej­rza­łam go, szu­ka­jąc po­wodu złego stanu zna­jo­mego pa­ste­rza. Jego suk­man po­kryty był krwią, a męż­czy­zna z tru­dem ła­pał od­dech. Po­spiesz­nie od­chy­li­łam połę weł­nia­nego płasz­cza i unio­słam roz­dartą ko­szulę, by przyj­rzeć się zra­nie­niu.

– Miecz – stwier­dził su­cho pan Do­ran, ob­ser­wu­jąc moje po­czy­na­nia.

Miał ra­cję. Cię­cie prze­bie­ga­jące przez całą li­nię że­ber miało gład­kie brzegi. To od razu za­su­ge­ro­wało mi, że pa­trzy­łam na ko­lejną ofiarę ataku wro­giego klanu.

– Za­bili je – sap­nął po­szko­do­wany. – Wszyst­kie… Całe stado!

– Nic nie mów – po­le­ci­łam.

Od­sło­ni­łam ba­weł­nianą spód­nicę ukrytą pod suk­nią z tar­tanu i chwy­ciw­szy jej brzeg w zęby, ode­rwa­łam sze­roki pas tka­niny. Zwi­nę­łam go i przy­ci­snę­łam do rany.

– Camp­bel­lo­wie – cmok­nął Ken­neth ze zło­ścią. – To już ko­lejny raz.

– Przy­pro­wadź swo­jego ko­nia! – na­ka­za­łam przy­ja­cie­lowi. – Szybko, za­bierz­cie go do pani Mac­Ne­acail, a ja spro­wa­dzę po­moc.

Chło­pak się za­wa­hał, ale nie pró­bo­wał dys­ku­to­wać. Po­spiesz­nie ru­szył w miej­sce, gdzie zo­sta­wi­li­śmy ko­nie, pod­czas gdy ja sta­ra­łam się za­ta­mo­wać krwa­wie­nie.

– Przy­trzy­maj, pro­szę.

Kiedy pan Do­ran chwy­cił ma­te­riał, któ­rym uci­ska­łam ranę, wy­dar­łam ko­lejny ka­wał płótna, by zro­bić z niego opa­tru­nek. Z po­mocą sta­rego zna­jo­mego udało mi się ob­wią­zać pa­ste­rza wo­kół torsu.

– No już. – Do­ran prze­ło­żył ra­mię ran­nego przez swoje barki, kiedy skoń­czy­łam. – Bę­dziesz żył.

Dźwi­gnął go, a pan Mac­Ne­acail syk­nął przez za­ci­śnięte zęby i z tru­dem sta­nął na nogi, wsparty o wę­drowca. By od­cią­żyć Do­rana, chwy­ci­łam po­szko­do­wa­nego z dru­giej strony.

Kiedy Ken­neth pod­biegł do nas z ka­rym wa­ła­chem, męż­czyźni po­mo­gli pa­ste­rzowi wdra­pać się na sio­dło. Otar­łam za­krwa­wione dło­nie w tar­tan sukni i nie ba­cząc na po­zo­sta­wione pra­nie, na­tych­miast do­sia­dłam Divy i po­gna­łam do dworu.

Pod­czas gdy Ken­neth z pa­nem Do­ra­nem za­jęli się trans­por­tem ran­nego, ja po­sta­no­wi­łam od­szu­kać pa­nią Gri­zel Mac­Nab, która peł­niła na dwo­rze funk­cję och­mi­strzyni. By­łam pewna, że ko­bieta po­może mi za­jąć się pa­ste­rzem, po­nie­waż nie­raz asy­sto­wa­łam jej przy po­dob­nych za­bie­gach.

Gdy wje­cha­łam na dzie­dzi­niec, grupa kur grze­bią­cych w po­kry­wa­ją­cym zie­mię żwi­rze się roz­pierz­chła. Ze­sko­czy­łam z ko­nia i bie­giem mi­nę­łam ozdobny front po­sia­dło­ści.

– Pani Mac­Nab! – krzyk­nę­łam, kiedy wpa­dłam do sieni.

Nim do­sta­łam się do tyl­nego wyj­ścia, które pro­wa­dziło do ofi­cyny, nie­mal przed sa­mym no­sem wy­rósł mi po­tężny, star­szy męż­czy­zna. Gę­sty, po­si­wiały za­rost zdo­bił jego sze­roką szczękę. Oczy miał ciemne, prze­ni­kliwe i su­rowe. Sta­nę­łam o cal od niego i nie­mal na­ma­cal­nie po­czu­łam, jak ude­rzyło mnie jego spoj­rze­nie.

– Prze­pra­szam, pa­nie. – Cof­nę­łam się gwał­tow­nie i skło­ni­łam zgod­nie z ety­kietą.

Już mia­łam kon­ty­nu­ować po­szu­ki­wa­nia, kiedy do­strze­głam czer­wony tar­tan spięty na ra­mie­niu męż­czy­zny klamrą rodu Mac­Do­nal­dów. Zmro­ziło mnie, gdy uświa­do­mi­łam so­bie, że stoję naj­praw­do­po­dob­niej przed lor­dem wy­spy Bute.

– So­phio, gdzieś ty była, dziew­czyno?! – krzyk­nął groź­nie mój oj­ciec, który wy­szedł z bocz­nego po­miesz­cze­nia. – Jak ty wy­glą­dasz? To krew?

– Zna­leź­li­śmy pana Mac­Ne­aca­ila nie­opo­dal Loch Lo­skin. Jest ranny! Pan Do­ran z Ken­ne­them…

– Ken­ne­them? Znowu? Nie masz wstydu?!

Prze­klę­łam w du­chu.

– To nie­istotne. Gdzie pani Mac­Nab? Po­trzebna jest jej po­moc.

– Wra­caj do sie­bie i do­pro­wadź się do po­rządku! Zajmę się tym.

– Ale…

– Nie będę po­wta­rzał.

Nim zdą­ży­łam się sprze­ci­wić, spo­strze­głam, że z ­po­koju go­ścin­nego wy­szedł wy­soki mło­dzie­niec, rów­nież ubrany w barwy Mac­Do­nal­dów. Twarz miał su­rową, in­try­gu­jący wzrok i ciemne, dłuż­sze włosy oka­la­jące za­ro­śniętą, kwa­dra­tową szczękę. Ob­rzu­cił mnie zdzi­wio­nym spoj­rze­niem, po czym uśmiech­nął się ło­bu­zer­sko.

– Pani Mac­Nab! – za­wo­łał oj­ciec w głąb ko­ry­ta­rza, czym zwró­cił moją uwagę.

Po­dą­ży­łam za nim wzro­kiem i doj­rza­łam pa­nią Gri­zel, nio­sącą gli­niany dzba­nek. Zi­gno­ro­wa­łam ze­bra­nych i na­tych­miast do niej pod­bie­głam.

– Po­trzebna jest pani po­moc. Pan Mac­Ne­acail zo­stał ranny.

– Ranny? – po­wtó­rzyła zszo­ko­wana ko­bieta, kiedy wy­ję­łam jej na­czy­nie z rąk.

– Póź­niej wy­ja­śnię. Szybko! – po­na­gli­łam ją i nie­mal na­tych­miast skie­ro­wa­łam się na dzie­dzi­niec.

Chwy­ci­łam wo­dze Divy, która sku­bała kwiaty ro­snące na ra­bat­kach przed do­mem. Już po chwili pani Gri­zel do­łą­czyła do mnie z nie­dużą sa­kwą, w któ­rej skry­wała swoje me­dy­ka­menty. Po­mo­głam jej wejść na sio­dło. Sama usia­dłam za nią i nie ba­cząc na krzyki ojca, na­tych­miast po­gna­łam z ko­bietą do domu Mac­Ne­aca­ilów, gdzie mia­łam się spo­tkać z Ken­ne­them i pa­nem Do­ra­nem.

Chata Mac­Ne­aca­ilów mie­ściła się na obrze­żach Du­noon. Mał­żeń­stwo, wraz z dwiema cór­kami, zaj­mo­wało się ho­dowlą owiec, które wy­pa­sali w po­bliżu Loch Lo­skin. Po­dobne ataki miały miej­sce już wie­lo­krot­nie. By­łam nie­mal pewna, że stali za tym Camp­bel­lo­wie, któ­rzy co­raz śmie­lej za­pusz­czali się na zie­mie La­mon­tów.

Mój klan od wielu lat to­czył z nimi za­żarty spór o pół­wy­sep Co­wal. Na­sze rody gra­ni­czyły ze sobą wzdłuż Loch Fyne, tam kon­flikt był naj­bar­dziej za­ja­dły. Dla­tego tak duże zna­cze­nie miał ko­rzystny ma­riaż. Mój przy­szły mąż po­wi­nien za­pew­nić nam ochronę i znie­chę­cić Camp­bel­lów do wznie­ce­nia wojny, przez którą mo­gli­śmy stra­cić całe dzie­dzic­two La­mon­tów.

Tak jak prze­wi­dzia­łam, po­moc och­mi­strzyni dworu oka­zała się nie­oce­niona. Asy­sto­wa­łam jej, kiedy wy­go­to­wała nici i zszyła ranę pa­ste­rza. Ob­ser­wo­wa­łam z po­dzi­wem tę po­czciwą, już nieco le­ciwą ko­bietę, o sre­brzy­stych pu­klach skry­wa­nych pod bia­łym czep­cem. Pani Gri­zel miała nie­by­wale zręczne dło­nie, nie od­rzu­cał jej wi­dok krwi, a po­nadto po­sia­dała ob­szerną wie­dzę o ro­sną­cych na pół­wy­spie zio­łach.

– Maść z na­gietka? – Po­wą­cha­łam za­war­tość gli­nia­nego sło­iczka, którą pani Mac­Nab wy­sma­ro­wała miej­sce szy­cia.

– Tak, rana po­winna się ład­nie za­bliź­nić. – Ko­bieta umyła dło­nie w sto­ją­cej obok mied­nicy. – Nic wię­cej nie mogę zro­bić. Tu po­trzebny jest czas.

– Bar­dzo dzię­kuję – od­po­wie­działa nie­mal płacz­li­wie pani Mac­Ne­acail. – Nie wiem, jak by­śmy so­bie po­ra­dzili bez Rona. Choć te­raz też bę­dzie ciężko. Wy­bili na­sze stado…

– Nie martw się, pani – zwró­ci­łam się do niej. – Po­roz­ma­wiam z oj­cem. Ni­czego wam nie za­brak­nie.

– Na­sza do­bra duszko. – Chwy­ciła moje ręce w spra­co­wane dło­nie. – Niech ci Bóg wy­na­gro­dzi, pa­nienko.

Od­wza­jem­ni­łam uścisk i ski­nę­łam na znak, że do­trzy­mam da­nego słowa.

– Pa­nienko, po­win­ny­śmy wró­cić na dwór – po­na­gliła mnie och­mi­strzyni. – Zro­bi­ły­śmy, co mo­gły­śmy, ale twój oj­ciec jest za­pewne wście­kły. Szy­kuje ucztę dziś wie­czo­rem. Je­śli zdą­żysz po­ja­wić się tam na czas, być może wy­na­gro­dzisz mu swoje znik­nię­cie.

Po­ki­wa­łam głową, wie­dzia­łam, że pani Mac­Nab ma ra­cję. Zbyt długo tu za­ba­wi­łam, a i na nią jako och­mi­strzy­nię cze­kały obo­wiązki na dwo­rze – tym bar­dziej kiedy od­wie­dził nas tak ważny ród, ja­kim byli Mac­Do­nal­do­wie.

Pani Gri­zel za­częła in­stru­ować ko­bietę co do dba­nia o męża, a ja wy­szłam na ze­wnątrz, by za­czerp­nąć świe­żego po­wie­trza. Okna w cha­cie Mac­Ne­aca­ilów wy­ło­żone były płach­tami z ro­gów, przez co do­piero za drzwiami spo­strze­głam, że słońce wi­siało już ni­sko nad ho­ry­zon­tem.

– I jak? – usły­sza­łam głos Ken­ne­tha, który cze­kał na mnie przed wej­ściem.

– Chyba do­brze. Gdzie pan Do­ran?

Chło­pak wzru­szył ra­mio­nami.

– Po­szedł – skwi­to­wał chłodno. – Mó­wił, że zo­ba­czy­cie się póź­niej.

Ski­nę­łam i prze­tar­łam twarz, czu­jąc, że te wszyst­kie wy­da­rze­nia dały mi się mocno we znaki. By­łam zmę­czona i głodna, a są­dząc po sło­wach pani Mac­Nab, cze­kało mnie jesz­cze przy­ję­cie. Nie mo­głam od­mó­wić. Przez całe to za­mie­sza­nie nie za­cho­wa­łam się przed go­śćmi, jak na córkę wo­dza przy­stało, i chcia­łam się ja­koś zre­ha­bi­li­to­wać.

– Wra­cajmy – wes­tchnę­łam, spo­glą­da­jąc z ża­ło­ścią na przy­ja­ciela. – Nic tu po nas.

– Twój oj­ciec wie, co się stało?

– Tak, choć wi­zyta Mac­Do­nal­dów wy­daje się ob­cho­dzić go bar­dziej niż pan Mac­Ne­acail. Moż­liwe też, że mia­łeś ra­cję.

– Ra­cję? – do­py­tał, nie ro­zu­mie­jąc, do czego na­wią­zy­wa­łam.

– Je­śli Mac­Do­nal­do­wie przy­byli tu z pro­po­zy­cją mał­żeń­stwa, to nie­dziwne, że ojcu tak bar­dzo na tym za­leży. Po­myśl tylko. Mac­Do­nal­do­wie. Gdyby ob­jęli pro­tek­cją pół­wy­sep, ta­kie sy­tu­acje nie mia­łyby już miej­sca.

Chło­pak ścią­gnął usta i ro­zej­rzał się po oko­licy, opie­ra­jąc dło­nie na bio­drach. Nie spusz­cza­łam z niego wzroku, czu­jąc cię­żar słów, które wy­po­wie­dzia­łam. Ry­chłe za­mąż­pój­ście spę­dzało mi sen z po­wiek.

Ken­neth my­ślał chyba po­dob­nie. Ob­li­zał ner­wowo wargi i pod­szedł bli­żej. Ujął mnie za rękę i na chwilę przy­ło­żył jej prze­gub do swo­ich ust. Wpa­try­wa­li­śmy się w sie­bie w mil­cze­niu, spoj­rze­niami prze­ka­zu­jąc na­sze tro­ski i lęki. Oboje wie­dzie­li­śmy, że moje mał­żeń­stwo ozna­czało dla nas roz­łąkę.

– A gdy­by­śmy tak…

– Pa­nienko So­phio! – Dziew­częcy krzyk prze­rwał wy­po­wiedź chło­paka. – Sły­sza­ły­śmy, co się stało! Co z oj­cem?!

Dwie młode dziew­czyny o po­pie­la­tych wło­sach pod­bie­gły do nas z trwogą wy­ry­so­waną na wy­chu­dzo­nych twa­rzach. Zwró­ci­łam się w ich stronę i po­sła­łam krze­piący uśmiech.

– Śpi – wy­ja­śni­łam zmę­czo­nym gło­sem. – Jest z nim wa­sza matka i pani Mac­Nab. Nie mar­tw­cie się, jest w do­brych rę­kach.

Nim do­da­łam coś jesz­cze, och­mi­strzyni wy­szła do nas przed chatę.

– No już, pa­nienko So­phio! – Kla­snęła w dło­nie. – Szybko, wra­cajmy.

Ostatni raz prze­lot­nie spoj­rza­łam na Ken­ne­tha i po­pro­wa­dzi­łam ko­bietę do sto­ją­cej nie­opo­dal Divy. Nie było sensu prze­cią­gać nie­unik­nio­nego. Mu­sia­łam sta­wić czoła temu, co cze­kało mnie na dwo­rze.

1Dhia (ze szk.) – Cho­lera (przyp. aut.)

Rozdział 2

Zasta­na­wia­łam się kie­dyś, co to zna­czy być wol­nym. Czy na­wet je­żeli uda mi się wy­do­stać z klatki kla­no­wych tra­dy­cji, to nie tra­fię do in­nej, więk­szej? A może sta­nę­ła­bym na sza­fo­cie w wy­niku nie­roz­waż­nych de­cy­zji? W końcu wię­zie­niem nie za­wsze są cela i cięż­kie kaj­dany. Moim oka­zało się po­czu­cie obo­wiązku, które cie­mię­żyło mnie i nie po­zwa­lało zrzu­cić oko­wów.

Za­trzy­ma­li­śmy się przed staj­niami, usy­tu­owa­nymi w pra­wym skrzy­dle dworu. Bu­dynki po­łą­czone były jedną ze ścian, two­rząc ide­alny kąt na duży ta­ras z per­golą. Żółte for­sy­cje pysz­niły się przy ja­snym drew­nie, z któ­rego wznie­siono do­mo­stwo. Te­raz de­ski po­ły­ski­wały w świe­tle za­cho­dzą­cego słońca, po­dob­nie jak ciemne gli­niane da­chówki, na któ­rych już za­le­gała wie­czorna rosa.

Pani Mac­Nab po­szła przo­dem, by do­pil­no­wać obo­wiąz­ków zwią­za­nych z for­mal­nym przy­ję­ciem go­ści, ja zaś nieco ocią­ga­łam się z po­wro­tem. Od­da­łam wo­dze przy­ja­cie­lowi, by od­pro­wa­dził Divę do boksu w stajni.

– Po­wo­dze­nia – rzu­cił na od­chodne Ken­neth, a ja od­po­wie­dzia­łam bla­dym uśmie­chem.

Ru­szy­łam ku ozdob­nej fa­sa­dzie bu­dynku. Nie­duży ta­ras pro­wa­dził do wej­ścia, nad któ­rym roz­cią­gał się pół­okrą­gły da­szek, na­da­jący fron­towi ob­łego kształtu. Nad głów­nymi wro­tami wi­siał herb mo­jego klanu – biały lew na nie­bie­skim, przy­wo­dzą­cym na myśl nie­bo­skłon, tle. Za­trzy­ma­łam się przed nim i za­czerp­nę­łam po­wie­trza, by do­dać so­bie otu­chy.

We­szłam do środka przez wielką sień, a na­stęp­nie do przed­po­koju, by przejść na wyż­sze pię­tro – tam był mój po­kój. Mu­sia­łam się prze­brać. Choć suk­nia już wy­schła, zda­wa­łam so­bie sprawę, że nie wy­glą­dam jak godna re­pre­zen­tantka klanu La­mon­tów.

Nim zdo­ła­łam sta­nąć na pierw­szym stop­niu, usły­sza­łam zna­jomy głos.

– Je­steś! – Matka do­sko­czyła do mnie i chwy­ciła bo­le­śnie za ra­mię. – Jak ci nie wstyd, gdzieś ty się włó­czyła!?

– To długa hi­sto­ria – od­po­wie­dzia­łam zmar­no­wana. – Zna­leź­li­śmy…

– Póź­niej. Oj­ciec chce się z tobą roz­mó­wić. Na­gra­bi­łaś so­bie, młoda damo.

– Gdzie jest?

– U sie­bie, ale naj­pierw do­pro­wadź się do po­rządku. Co zro­bi­łaś z suk­nią? – Chwy­ciła za tar­tan i skrzy­wiła mały pie­go­waty nos. – To krew?

Od­po­wia­da­nie na za­da­wane py­ta­nia było zu­peł­nie bez­ce­lowe, matka i tak nie cze­kała na wy­ja­śnie­nia. Za­miast tego po­cią­gnęła mnie gwał­tow­nie na górę. Cały czas mam­ro­tała coś nie­zro­zu­miale. Nie słu­cha­łam jej, do­my­śla­łam się, że czyni mi wy­mówki. Nie­mal we­pchnęła mnie do po­koju i za­trza­snęła za nami drzwi.

– My­ślisz, że nie wiem, że znowu włó­czy­łaś się z ko­niu­szym ojca? – Chwy­ciła za sznurki mo­jego gor­setu. – Na­prawdę nie masz wstydu? I to jesz­cze aku­rat dzi­siaj, kiedy po­dej­mu­jemy tak waż­nych go­ści!

– Daj spo­kój… – od­po­wie­dzia­łam ką­śli­wie, po czym zmie­ni­łam te­mat, nie chcąc roz­ma­wiać o Ken­ne­cie. – Dla­czego nikt mi nie po­wie­dział, że się spo­dzie­wamy Mac­Do­nal­dów? W ogóle co oni tu, u li­cha, ro­bią?

Moje py­ta­nie roz­pro­mie­niło pie­go­watą twarz matki. Uśmiech­nęła się sze­roko i za­ło­żyła za ucho lo­czek ru­dych wło­sów.

– Ależ to cu­downa no­wina – wes­tchnęła roz­ma­rzona. – Ist­nieje szansa na po­łą­cze­nie na­szych kla­nów, dla­tego do­łóż sta­rań, by zma­zać pierw­sze złe wra­że­nie, i po­każ się z jak naj­lep­szej strony. Nie mo­żemy zmar­no­wać ta­kiej oka­zji.

Prych­nę­łam pod no­sem.

– Oka­zji? Pró­bu­je­cie mnie sprze­dać jak roz­pło­dową klaczkę na targu.

– Co ty mó­wisz? Wil­liam to na­prawdę do­bra par­tia. Mac­Do­nal­do­wie za­pew­nią to­bie i twoim dzie­ciom do­stat­nie i szczę­śliwe ży­cie. Po­nadto w końcu po­ra­dzimy so­bie z Camp­bel­lami. To bar­dzo for­tunny układ.

Zdję­łam wierzch­nią suk­nię i gor­set. Zo­sta­łam w sa­mej ko­szuli i po­rwa­nej spód­nicy, pod­czas gdy matka za­częła prze­trzą­sać ku­fer w po­szu­ki­wa­niu od­po­wied­niego ubra­nia. Ro­zej­rza­łam się po po­koju. Po­miesz­cze­nia nie za­gra­cały me­ble. Znaj­do­wały się tam je­dy­nie skrzy­nia z mo­imi rze­czami, ko­moda i nie­duże łóżko. Nie lu­bi­łam gro­ma­dzić nie­po­trzeb­nych przed­mio­tów – mia­łam tylko kilka pa­mią­tek, które ukry­wa­łam pod sien­ni­kiem. Ce­ni­łam po­rzą­dek i pro­stotę.

Cze­ka­jąc na ubra­nia, sta­nę­łam przy go­mół­kach opra­wio­nych w oło­wiane ramki i spoj­rza­łam na staj­nię. Kiedy do­strze­głam przez mało przej­rzy­ste szkło nie­wy­raźną po­stać Ken­ne­tha, opo­rzą­dza­ją­cego ko­nie przy­by­łych go­ści, przy­gry­złam opuszkę kciuka. Przy­po­mnia­łam so­bie dzi­siej­szy dzień i ogar­nął mnie prze­raź­liwy żal.

– Jaki on jest? Ten Wil­liam? – za­py­ta­łam pół­gło­sem.

– Nie masz się czym przej­mo­wać. – Matka po­de­szła do mnie, chyba prze­czu­wa­jąc, co mnie drę­czy. – Wil­liam bę­dzie do­brym mę­żem. Lord i lady do­ło­żyli wszel­kich sta­rań, żeby go wy­kształ­cić poza gra­ni­cami Szko­cji. Wiem, że się mar­twisz, ale ja prze­cież też nie zna­łam two­jego ojca, kiedy ro­dzice wy­słali mnie do grodu La­mon­tów. A trwamy przy so­bie już wiele dłu­gich lat i nie wiodę złego ży­cia. Z tobą też tak bę­dzie.

Mia­łam zu­peł­nie inne zda­nie na ten te­mat, ale nie chcia­łam wy­gła­szać swo­ich po­glą­dów na głos. Mo­gła­bym zro­bić matce przy­krość, a skoro ona uwa­żała, że jej ży­cie jest do­bre, tym le­piej dla niej.

– Niby tak, ale…

– Bę­dzie do­brze, skar­bie. Czas naj­wyż­szy się ustat­ko­wać. Mac­Do­nal­do­wie zo­staną tu kilka dni. Za­pre­zen­tuj się im god­nie, do­brze?

Ob­da­ro­wała mnie czu­łym uśmie­chem, przez co zo­sta­łam po­zba­wiona wszyst­kich ar­gu­men­tów. Wes­tchnę­łam ciężko i scho­wa­łam twarz w dło­niach. Dwór mu­siał przejść w ręce mo­jego przy­szłego męża, a mi po­zo­stało tylko za­ak­cep­to­wać los pier­wo­rod­nej córki. Po­czu­łam nie­spra­wie­dli­wość swo­jej sy­tu­acji i po­ża­ło­wa­łam, że nie mogę się temu sprze­ci­wić.

Matka wy­stro­iła mnie w suk­nię o bar­wach na­szego klanu, ko­bal­towy gor­set i biały je­dwabny fu­lar za­wią­zany na szyi. Włosy, które po nie­pla­no­wa­nej ką­pieli za­wi­nęły się w luźne loki, pu­ściła swo­bod­nie na ra­miona, a część z nich upięła w wy­soki kok. Ozdo­biła fry­zurę wsuwką z pió­rami i nie­bie­ską wstążką.

Kiedy przy­pięła bro­szę z her­bem na­szego klanu, uśmiech­nęła się do mnie z mi­ło­ścią w oczach, a ja po­dą­ży­łam wzro­kiem do męt­nej ta­fli lu­stra.

Ozdoba klanu La­mon­tów – tak o so­bie po­my­śla­łam. Nie mo­głam przy­nieść wstydu ro­dzi­nie. Je­śli oj­ciec pod­jął de­cy­zję, nie by­łam w sta­nie nic zro­bić, by ją zmie­nić. Nie­jed­no­krot­nie pró­bo­wa­łam. Przy­cho­dzi­łam do niego wy­łusz­czyć swoją ra­cję, a wy­cho­dzi­łam prze­ko­nana do jego zda­nia. Praw­dziwa ze mnie dy­plo­matka.

– Wy­glą­dasz wy­twor­nie. – Matka od­su­nęła się ode mnie, by le­piej oce­nić mój wy­gląd. – Praw­dziwa ozdoba klanu La­mon­tów.

– Ide­al­nie… – fuk­nę­łam cierpko, kiedy wy­cią­gnęła my­śli z mo­jej głowy. Po chwili się zre­flek­to­wa­łam: – Nie za­wiodę was. Obie­cuję.

Matka do­tknęła mo­jego po­liczka i po­gła­dziła ja­sną skórę. Nie zda­wa­łam się do niej po­dobna. Ciemne włosy i gładką cerę odzie­dzi­czy­łam po ojcu, który nie­gdyś trak­to­wał to jako do­brą wróżbę. Łą­czyły nas chłodne sto­sunki, ale czu­łam mi­łość matki otu­la­jącą mnie jak naj­cie­plej­szy pled. To ona po­ma­gała mi się pod­no­sić, gdy upa­da­łam. Była jak opoka chro­niąca mnie przed kon­se­kwen­cjami ko­lej­nych wy­bry­ków. Te­raz też jej za­wie­rzy­łam, ma­jąc na­dzieję, że za­aran­żo­wane mał­żeń­stwo przy­nie­sie mi szczę­ście.

– Chodź. – Ski­nęła na drzwi. – Oj­ciec na cie­bie czeka.

Kiedy ze­szłam na dół, zwró­ci­łam uwagę, że służba uwija się jak w ukro­pie, by przy­szy­ko­wać nad­cho­dzącą bie­siadę. Prze­lot­nie zła­pa­łam wzro­kiem pa­nią Mac­Nab, która dy­ry­go­wała przy­go­to­wa­niami, nie za­szczy­ciła mnie jed­nak żad­nym do­brym sło­wem. Po­słała mi je­dy­nie współ­czu­jące spoj­rze­nie, spo­dzie­wa­jąc się, że do­stanę burę za dzi­siej­szy dzień – ja by­łam tego pewna. Wie­dzia­łam jed­nak, że je­śli tylko dzięki temu pan Mac­Ne­acail wróci do zdro­wia, nie będę ża­ło­wała swo­ich de­cy­zji.

Sta­nę­łam przed ga­bi­ne­tem ojca, na­bra­łam po­wie­trza i na chwilę wstrzy­ma­łam od­dech, by uspo­koić ro­ze­dr­gane serce. Za­pu­ka­łam i kiedy usły­sza­łam za­pro­sze­nie, we­szłam do środka.

Oj­ciec sie­dział w ma­syw­nym fo­telu i pa­lił fajkę. Za­wsze to ro­bił, gdy był zde­ner­wo­wany. W ca­łej po­sia­dło­ści uno­sił się wtedy ko­rzenny aro­mat ja­łowca. Choć słodki, ży­wiczny dym pach­niał przy­jem­nie, uzmy­sła­wiał mi, że tego dnia nie po­win­nam wcho­dzić panu tego miej­sca w drogę. Każdy to wie­dział – na­wet matka. Nie mia­łam jed­nak te­raz moż­li­wo­ści, by wy­cze­ki­wać na lep­szy mo­ment.

Za­mknę­łam za sobą drzwi, a wtedy ciemne tę­czówki prze­strze­liły mnie nie­mal na wy­lot, przez co spu­ści­łam głowę. Po chwili oj­ciec pod­niósł się z miej­sca. Usły­sza­łam ude­rze­nie fajki o blat stołu i kilka cięż­kich kro­ków.

Sta­łam po­kor­nie, ocze­ku­jąc na ja­kieś słowa. Na­wet je­śli pla­no­wał mnie zbesz­tać, wo­la­łam to niż trwa­nie dłu­żej w tej kom­plet­nej ci­szy. Od­czu­wa­łam ją jako nie­zno­śną, wręcz do­tkliwą.

– Masz wię­cej szczę­ścia niż ro­zumu – rzu­cił su­cho, sto­jąc za­le­d­wie kilka cali ode mnie. – Gdyby po twoim wtar­gnię­ciu Mac­Do­nal­do­wie za­nie­chali roz­mów, prze­ka­zał­bym zie­mię Isa­beli.

– To zrób to – bąk­nę­łam pod no­sem.

– Co mó­wisz?

– Nic – ugry­złam się w ję­zyk i sta­ra­łam za­cho­wać spo­kój. – Wiem, że to ważne, ale tu cho­dziło o ży­cie pana Mac­Ne­aca­ila. To Camp­bel­lo­wie, oj­cze, znowu…

– A my­ślisz, że po co cała ta szopka z po­szu­ki­wa­niem do­brego aliansu? Po co pro­wa­dzę te roz­mowy, po­dró­żuję po Szko­cji, pi­szę li­sty…

– Ro­zu­miem, ale…

– Nie mo­żesz przed­kła­dać ży­cia jed­nego czło­wieka po­nad wszyst­kich miesz­kań­ców pół­wy­spu!

Pod­nie­siony głos spra­wił, że od­ru­chowo sku­li­łam ra­miona. Za­ci­snę­łam dło­nie z taką siłą, że aż zbie­lały mi kłyk­cie. Choć we­wnątrz od­czu­wa­łam pa­lącą wście­kłość, nie od­wa­ży­łam się ode­zwać. Zda­wa­łam so­bie sprawę z wagi od­by­wa­nych per­trak­ta­cji. Na­wet ja do­strze­ga­łam ko­rzy­ści pły­nące z po­łą­cze­nia z ro­dem Mac­Do­nal­dów – choć ty­czyły się one mo­jego klanu, nie mnie.

– Jesz­cze jedno: ostatni raz przy­nio­słaś mi wstyd, włó­cząc się z tym chło­pa­kiem Ma­cAn­drew. Ju­tro opu­ści dwór.

– Co?

– To, co sły­sza­łaś. Nie bę­dzie­cie urzą­dzać so­bie scha­dzek ku ucie­sze ga­wie­dzi. Po­my­śla­łaś, w ja­kim świe­tle sta­wiasz swój klan?!

– Nie zro­bi­li­śmy nic złego! Lu­dzie w Du­noon wi­dzieli, że Ken­neth po­mógł panu Mac­Ne­aca­ilowi. Są mu wdzięczni!

– Wdzięczni?! – wark­nął i pchnął sto­jący obok mnie fo­tel. Drewno z hu­kiem ude­rzyło o pod­łogę. – A jaką wdzięcz­ność on oka­zuje? Za moją po­moc?! Za to, że przy­ją­łem go pod swój dach?! Hańbi ho­nor mo­jej córki?! Ni­we­czy moje plany?!

– Nic złego nie zro­bił – po­wtó­rzy­łam.

– Nie? W ta­kim ra­zie kogo mam uka­rać?! Cie­bie? Przy­znać, że moja córka jest kur­ty­zaną, za­ba­wia­jącą się z ko­niu­szym?!

– Wiesz, że to nie­prawda!

– Czyny mó­wią wię­cej niż słowa! Dla­tego pój­dziesz tam i przy­po­do­basz się pa­ni­czowi Mac­Do­nal­dów! Nie wy­jadą stąd bez cie­bie! Zro­zu­mia­łaś?

Prze­łknę­łam ślinę w prze­stra­chu, ale nie od­po­wie­dzia­łam.

– Py­tam: czy mnie zro­zu­mia­łaś?!

– Tak – wy­mam­ro­ta­łam pod no­sem. – Zro­bię to. Nie przy­niosę ci wstydu.

Ta obiet­nica chyba za­do­wo­liła ojca. Jesz­cze przez chwilę przy­glą­dał mi się su­rowo, po czym wy­szedł, zo­sta­wia­jąc mnie samą. Do­piero wtedy za­czerp­nę­łam po­wie­trza, zda­jąc so­bie sprawę, że chyba za­po­mnia­łam o od­dy­cha­niu. Za­mru­ga­łam kil­ku­krot­nie, kiedy po­czu­łam, że łzy przy­sło­niły mi oczy. By­łam je­dy­nie środ­kiem do celu. Mac­Do­nal­do­wie nie za­bie­gali o ma­riaż z mo­jego po­wodu, ale ziem, które nio­sło ze sobą moje dzie­dzic­two. Czu­łam się jak tro­feum, prze­zna­czone dla tego, kto za­ofe­ruje naj­wię­cej.

Kiedy we­szłam do sali, gdzie zor­ga­ni­zo­wano bie­siadę, pa­no­wała tam nie­zręczna ci­sza. Pod ozdobną ścianą sze­ro­kiego po­miesz­cze­nia, na ho­no­ro­wym miej­scu u szczytu dłu­giego ­stołu, za­siadł oj­ciec. Matka za­jęła miej­sce po jego le­wej stro­nie – we­dług zwy­czaju, po­nie­waż w Szko­cji ko­bieta uzna­wana była za na­grodę dla wo­jow­nika. Prawa dłoń praw­dzi­wego Szkota po­winna dzier­żyć miecz, by mógł on chro­nić swoją nie­wia­stę. Choć za­ło­że­nie to wy­da­wało się nieco cheł­pliwe, mocno za­pa­dło mi w pa­mięć.

Ma­jąc świa­do­mość, że oczy wszyst­kich ze­bra­nych skie­ro­wane są na mnie, po­de­szłam do pod­wyż­sze­nia. Po pra­wej stro­nie ojca sie­dzieli Mac­Do­nal­do­wie: lord Ran­dal, jego żona lady Laura i Wil­liam, spad­ko­bierca jed­nego z naj­po­tęż­niej­szych kla­nów Szko­cji. Przez krótką chwilę za­trzy­ma­łam wzrok na mło­dym lor­dzie, ale ten nie od­wza­jem­nił spoj­rze­nia. Wy­glą­dał na znu­dzo­nego. Skło­ni­łam się przed nimi i obe­szłam stół. Usia­dłam po le­wej stro­nie, obok matki i wol­nego miej­sca, które po­winna za­jąć moja sio­stra. Nie było jej jed­nak, a mnie za­sta­no­wiło, dla­czego spóź­niła się na uro­czy­stość.

Na­dworny du­dziarz roz­po­czął kon­cer­to­wa­nie. Do­brze znana mi me­lo­dia klanu La­mon­tów wy­peł­niła po­miesz­cze­nie, pod­czas gdy ja ob­ser­wo­wa­łam bie­siad­ni­ków. Było ich na­prawdę wielu. Mia­łam wra­że­nie, że za­pro­szono tu całe hrab­stwo Ar­gyll. Wy­glą­dało na to, że wszy­scy zo­stali po­in­for­mo­wani o dzi­siej­szej uro­czy­sto­ści i tylko ja do­wie­dzia­łam się w ostat­niej chwili. Za­pewne dla­tego, że­bym nie ucie­kła.

Kiedy oj­ciec wstał, w sali za­pa­no­wała głu­cha ci­sza. Wszyst­kie oczy spo­częły na gło­wie klanu – na­wet moje. Do­stojną twarz oka­lały już po­si­wiałe, nieco dłuż­sze włosy, a szczękę zdo­bił wciąż jesz­cze ciemny za­rost. Wi­dzia­łam, jak otak­so­wał ze­bra­nych spoj­rze­niem, po czym prze­mó­wił:

– Klan La­mon­tów od wie­ków za­sie­dla wy­brzeża Szko­cji. Na­sze wpływy cią­gną się od za­chod­niego Loch Fyne aż do wschod­niego Loch Long. Gra­ni­czymy rów­nież z wy­spą Bute, któ­rej lorda i lady, wraz z ich sy­nem, mamy za­szczyt go­ścić w na­szych skrom­nych pro­gach. Z ra­do­ścią ogła­szam, że świę­tu­jemy po­łą­cze­nie na­szych kla­nów. Dzięki temu so­ju­szowi bę­dziemy mo­gli być spo­kojni o nasz gród! Niech żyją Mac­Do­nal­do­wie!

Tłum nie za­re­ago­wał z en­tu­zja­zmem. Aplauz i krzyki bie­siad­ni­ków nie brzmiały w mo­ich uszach prze­ko­nu­jąco, ale ża­den z wa­sali i dzier­żaw­ców ojca nie wa­żył się prze­ciw­sta­wić temu po­sta­no­wie­niu. Du­dziarz dął w dudy, a ja od­no­si­łam wra­że­nie, jakby ze­wnętrzny świat prze­stał do mnie nie do­cie­rać. To nie były wstępne roz­mowy, jak po­wie­dział mi oj­ciec, a ofi­cjalne przy­pie­czę­to­wa­nie mo­ich ry­chłych za­rę­czyn. Nie­wiele my­śląc, pod­nio­słam się, ale nim wy­du­si­łam choć słowo, matka chwy­ciła za moją rękę.

– Spo­koj­nie. Usiądź, pro­szę.

– Prze­cież mó­wi­łaś…

– A ty obie­ca­łaś.

Jej po­na­gle­nie spro­wa­dziło mnie na krze­sło. Nie mo­głam urzą­dzać sceny – nie na oczach ga­piów. Taki wy­buch zło­ści po­ło­żyłby cień na ho­no­rze ojca, a tego ni­gdy by mi nie wy­ba­czył. Prze­cież o to cho­dziło. Mia­łam po­ślu­bić ko­goś, kto za­pewni na­szym zie­miom ochronę przed Camp­bel­lami, więc dla­czego czu­łam się tak bar­dzo zroz­pa­czona?

Usia­dłam, a matka po­chy­liła się ku mnie i szep­nęła do ucha:

– Za­cze­kaj, pa­mię­taj, co ci mó­wi­łam. Zo­ba­czysz, że bę­dzie do­brze.

– Dla­czego nikt mi nie po­wie­dział, że już wszystko usta­lone? – burk­nę­łam. – My­śla­łam, że to do­piero pierw­sze roz­mowy…

– So­phio. – Oj­ciec ostrym gło­sem zwró­cił moją uwagę.

Prze­szył mnie groź­nym spoj­rze­niem, co sku­tecz­nie znie­chę­cało do wy­gła­sza­nia ko­lej­nych wy­mó­wek. Prze­łknę­łam go­rycz słów, które ci­snęły mi się na usta. Wy­pro­sto­wa­łam plecy i wle­pi­łam wzrok przed sie­bie. Go­ście roz­po­częli bie­sia­do­wa­nie, ale ja ani my­śla­łam o je­dze­niu, choć jesz­cze przed chwilą by­łam pie­kiel­nie głodna. Czu­łam się po­sta­wiona pod ścianą. Ro­dzice spe­cjal­nie ta­ili przede mną tę in­for­ma­cję, czego nie ro­zu­mia­łam. Ką­tem oka do­strze­głam gra­na­towo-zie­lony tar­tan, który mi­gnął przy stole. To moja sio­stra Isa­bela, która spóź­niła się na przy­ję­cie.

– Prze­pra­szam – rzu­ciła, kiedy usia­dła obok. – Dużo mnie omi­nęło?

– Moje za­rę­czyny. – Uśmiech­nę­łam się te­atral­nie do ru­do­wło­sej dziew­czyny.

– Sły­sza­łam! To wspa­niała wia­do­mość!

– Sły­sza­łaś? Więc dla­czego do­wia­duję się o tym jako ostat­nia?!

– Prze­stań. Los się do cie­bie uśmiech­nął, le­piej to do­ceń.

– Wciąż to po­wta­rza­cie – burk­nę­łam.

Oj­ciec przy­wo­łał nas do po­rządku:

– Dziew­częta!

Spoj­rza­łam na niego wście­kła i raz jesz­cze zmeł­łam od­po­wiedź w ustach. Nie­wy­po­wie­dziane słowa chyba mi za­szko­dziły. Czu­łam, że ugrzę­zły w gar­dle, przez co nie mo­głam prze­łknąć na­wet kęsa strawy. Kom­pul­syw­nie po­pi­ja­łam je­dy­nie wino, ma­jąc na­dzieję, że po­może mi ono prze­trwać ten wie­czór.

– Pa­nienko So­phio – usły­sza­łam nie­znany ko­biecy głos.

Spo­strze­głam, że za mną stoi lady wy­spy Bute. Ski­nę­łam jej głową z sza­cun­kiem.

– Do­tarły do mnie po­gło­ski o two­jej uro­dzie – cią­gnęła – i mu­szę przy­znać, że w tym wy­padku plotki oka­zały się prawdą.

Wy­mu­si­łam uśmiech, ale zro­zu­mia­łam ką­śliwe prze­sła­nie słów ko­biety. Plotki – Ken­neth i ja – o tym mó­wił mój oj­ciec… oraz naj­wy­raź­niej wszy­scy w pro­mie­niu kil­ku­dzie­się­ciu mil.

Od­po­wie­dzia­łam lady spoj­rze­niem. Miała ja­sne, po­pie­late włosy upięte w luźny ko­czek, któ­rych nie ukry­wała pod czep­cem. Twarz, nieco py­zatą, zdo­biły za­darty no­sek i duże błę­kitne oczy. Nie była cho­dzącą pięk­no­ścią, ale mimo nie­mi­łej su­ge­stii wzbu­dzała sym­pa­tię.

– By­łaś kie­dyś może w zamku Kil­churn? – za­ga­dy­wała mnie da­lej. – O tej po­rze roku jest tam na­prawdę uro­kli­wie.

– Za­pewne. Nie­stety nie mia­łam oka­zji go­ścić w tam­tych stro­nach, lady.

– Ża­łuj, ko­chana. Nie­długo wzdłuż brzegu Loch Awe za­kwitną osty, a wtedy całe łąki zmie­nią się w fio­le­to­wo­czer­wone dy­wany. To zie­mie po­bło­go­sła­wione wy­jąt­kowo. Wody ob­fi­tują w ryby, lasy w zwie­rzynę. Port w Kil­churn ni­gdy nie za­miera. To do­prawdy nie­zwy­kłe miej­sce.

Ski­nę­łam w od­po­wie­dzi, nie ma­jąc naj­mniej­szej ochoty słu­chać tych prze­chwa­łek. Ma­rzy­łam, by stąd znik­nąć. Mój na­rze­czony w ogóle nie zwra­cał na mnie uwagi. Ob­ser­wu­jąc go ką­tem oka, wi­dzia­łam, że zwy­czaj­nie się nu­dził i nie­cier­pli­wił. Nie miał rów­nież chyba ape­tytu, po­nie­waż sto­jący przed nim ta­lerz wy­da­wał się nie­ru­szony. Po­my­śla­łam na­gle, że być może pa­nicz Mac­Do­nal­dów wcale nie chce po­jąć mnie za żonę. Sły­szał plotki o pan­nie za­ba­wia­ją­cej się z ko­niu­szym? Po­czu­łam zimny dreszcz, kiedy to so­bie uświa­do­mi­łam. To spra­wiało, że by­łam w jesz­cze bar­dziej nie­zręcz­nej sy­tu­acji.

– Ken­neth Ma­cAn­drew.

Dźwięk imie­nia mo­jego przy­ja­ciela spra­wił, że ode­brało mi dech. Spoj­rza­łam przed sie­bie i uj­rza­łam go sto­ją­cego przed pod­wyż­sze­niem. Ubrany był od­święt­nie, w kilt i tar­tan spięty bro­szą na ra­mie­niu.

– Dzi­siaj jest ide­alna oka­zja, byś po­wró­cił na swoje ro­dowe zie­mie. Mam na­dzieję, że otrzy­mane na­uki przy­niosą chwałę two­jemu kla­nowi. Za­rzą­dzaj swo­imi wło­ściami mą­drze, a te­raz złóż mi obiet­nicę po­słu­szeń­stwa.

– Dzię­kuję, pa­nie. – Ken­neth skło­nił się przed moim oj­cem.

Przy­kląkł na jedno ko­lano i wy­cią­gnął szty­let, który uca­ło­wał i skie­ro­wał rę­ko­je­ścią w stronę wo­dza.

– Przy­się­gam ci, pa­nie, wier­ność i po­słu­szeń­stwo w imię Je­zusa Chry­stusa i Boga Naj­wyż­szego. Obie­cuję sta­wić się na każde twoje we­zwa­nie i słu­żyć wier­nie kla­nowi La­mon­tów. A je­śli kie­dy­kol­wiek zła­mię dane ci słowo lub zbun­tuję się prze­ciw to­bie, niech ta stal prze­szyje me zdra­dziec­kie serce.

Za­mar­łam. Nie spo­dzie­wa­łam się ta­kiego roz­woju sy­tu­acji. By­łam pewna, że oj­ciec uka­rze nas za po­nowne wy­mknię­cie się na prze­jażdżkę, a tym­cza­sem mnie od­dał kla­nowi Mac­Do­nal­dów, a Ken­ne­thowi zwró­cił zie­mie na­le­żące do jego zmar­łego ojca. Wy­da­wał się w nad wy­raz hoj­nym na­stroju.

– Jesz­cze dzi­siaj wy­je­dziesz z Du­noon – prze­mó­wił wódz La­mon­tów. – We­zwę cię, je­śli przyj­dzie taka po­trzeba.

Prze­cież to ja­sne, po­my­śla­łam. To miał na myśli, twier­dząc, że Ken­neth bę­dzie mu­siał opu­ścić dwór. Oj­ciec chciał nas roz­dzie­lić i zma­zać ujmę na moim ho­no­rze, zwią­zaną z plot­kami, które ro­ze­szły się wśród miesz­kań­ców. Tak to roz­wią­zał. Upiekł dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu. Zy­skał od­da­nego so­jusz­nika, jed­no­cze­śnie wią­żąc się z kla­nem Mac­Do­nal­dów za po­mocą mał­żeń­stwa.

Choć moja twarz stę­żała w na­tu­ral­nym wy­ra­zie, to we­wnątrz wszystko we mnie bu­zo­wało. Wie­dzia­łam, że ten dzień na­dej­dzie, ale kiedy w końcu mia­łam po­że­gnać ży­cie, które wio­dłam do tej pory, po­czu­łam ro­snący we mnie bunt.

Du­dziarz za­dął żwaw­szą me­lo­dię, do­łą­czyli graj­ko­wie z lut­niami, a go­ście ode­szli od stołu i ze­brali się na środku sali. Roz­po­częto tańce.

Chcąc po­mó­wić z Ken­ne­them, nim stracę go z oczu, gwał­tow­nie wsta­łam od stołu. Igno­ru­jąc zdzi­wione spoj­rze­nia matki i sio­stry, znik­nę­łam w tłu­mie. Roz­glą­da­łam się ner­wowo, ale ni­g­dzie nie mo­głam od­na­leźć przy­ja­ciela. Nie pa­trząc na drogę, wpa­dłam na ko­goś – to był pan Do­ran, który chwy­cił mnie za ra­miona i od­su­nął od sie­bie.

– Prze­pra­szam – wy­mam­ro­ta­łam zmie­szana. – Wi­dzia­łeś, pa­nie, Ken­ne­tha? Jest gdzieś tu­taj.

– Chyba nie on po­wi­nien cię te­raz in­te­re­so­wać, nie są­dzisz, pa­nienko? – Uniósł zna­cząco brew.

– Chcia­łam się tylko po­że­gnać. – Za­ło­ży­łam za ucho je­den z lo­ków, który nie zo­stał spięty w koku.

Pan Do­ran uśmiech­nął się w cha­rak­te­ry­styczny dla sie­bie spo­sób, co zwia­sto­wało, że nie wie­rzył w szcze­rość mo­ich słów. Za­wsze to ro­bił, nie­jed­no­krot­nie od­no­si­łam wra­że­nie, że czy­tał ze mnie jak z otwar­tej księgi. Wy­cią­gał z głowy my­śli, o któ­rych sama nie mia­łam po­ję­cia. Dzi­siaj jed­nak nie po­win­nam się dzi­wić. Czu­łam, że bra­kuje mi tchu – jakby gor­set ści­skał bar­dziej niż za­zwy­czaj. Za­mru­ga­łam kil­ku­krot­nie, by po­wstrzy­mać ci­snące się do oczu łzy.

– Sofi. – Zna­jomy głos przy­niósł uko­je­nie.

Spoj­rza­łam na Ken­ne­tha, który wy­cią­gał ku mnie dłoń w za­pra­sza­ją­cym ge­ście.

– Za­tań­czysz?

Mia­łam ochotę rzu­cić się mu w ra­miona. Pro­sić, żeby za­brał mnie stąd naj­da­lej, jak zdoła, ale… nie mo­głam. Nie tylko dla­tego, że da­łam słowo, ale też z po­wodu wagi mo­jego przy­szłego mał­żeń­stwa. Ta­niec nie był jed­nak ni­czym nie­sto­sow­nym. Ski­nę­łam głową i po­da­łam rękę przy­ja­cie­lowi.

Zer­k­nę­łam na pana Do­rana. Już otwo­rzy­łam usta, by się po­że­gnać, ten jed­nak ubiegł mnie sło­wami:

– Tel père, tel fils.

Nim zdą­ży­łam go do­py­tać, co miał na my­śli, Ken­neth po­cią­gnął mnie w stronę tłumu. Nie­mal od razu za­wi­ro­wa­li­śmy do skocz­nej me­lo­dii. Kilka kro­ków i ob­rót pod ra­mię z Ken­ne­them spra­wiły, że moje tro­ski na chwilę znik­nęły. Lu­bi­łam tań­czyć. Ryt­miczne przej­ścia, kla­śnię­cia, wi­ro­wa­nie zaj­mo­wały ciało i uwal­niały umysł. Co chwilę zmie­nia­łam part­nera, ale mój wzrok cały czas po­dą­żał za przy­ja­cie­lem.

– Pięk­nie wy­glą­dasz, Sofi – szep­nął mi do ucha, kiedy raz jesz­cze chwy­ci­łam jego dło­nie.

Uśmiech­nę­łam się do niego pro­mien­nie i od­da­łam mu­zyce. Je­den ob­rót, po­tem na­stępny. Choć bra­ko­wało mi tchu, nie chcia­łam prze­ry­wać tej chwili za­po­mnie­nia. W to­wa­rzy­stwie przy­ja­ciela czu­łam się sobą. Praw­dziwą Sofi, a nie So­phią La­mont, która mu­siała speł­niać ży­cze­nia ojca i po­świę­cać swoje szczę­ście dla do­bra klanu. Za­tra­ci­łam się w ta­nach, pod­sko­kach i pi­ru­etach nio­są­cych mnie w po­przek sali.

Po­nowna zmiana part­nera. Kiedy spoj­rza­łam na twarz nie­zna­nego mło­dzieńca, który zła­pał za moje ręce, za­mar­łam. To Wil­liam Mac­Do­nald, młody lord wy­spy Bute. Od­su­nę­łam się od niego jak ra­żona. Do­piero po chwili do­szło do mnie, jakże nie­tak­towne było moje za­cho­wa­nie. Dy­gnę­łam przed nim.

– Wy­bacz, nie wie­dzia­łam, że tań­czysz, pa­ni­czu – wy­du­ka­łam i za­ło­ży­łam za ucho nie­sforny ko­smyk wło­sów.

– A cze­muż by nie? – od­po­wie­dział chłodno. – Choć pro­win­cjo­nalne po­tań­cówki nie bar­dzo mnie ba­wią.

– Wi­docz­nie nie wiesz, co do­bre… młody lor­dzie. – Za­ak­cen­to­wa­łam ką­śli­wie jego ty­tuł. – Jak wi­dzisz, mam co do tego od­mienne zda­nie.

– So­phia La­mont, tak?

Ski­nę­łam głową.

– Nie mie­li­śmy jesz­cze oka­zji się po­znać. Wil­liam z klanu Mac­Do­nal­dów. – Wy­ko­nał przede mną dwor­ski ukłon. – Mo­żemy się przejść? My­ślę, że świeże po­wie­trze do­brze ci zrobi.

Za­sko­czył mnie tą pro­po­zy­cją. Mi­mo­wol­nie prze­nio­słam spoj­rze­nie na Ken­ne­tha, który rów­nież za­stygł w tłu­mie. Znaj­do­wał się za ple­cami Wil­liama, przez co dzie­dzic nie wi­dział, na kogo pa­trzę. Przy­ja­ciel wy­raź­nie się ze­zło­ścił, a ja sta­łam jak słup na polu, nie wie­dząc, co zro­bić. Nie mo­głam znie­wa­żyć przy­szłego lorda wy­spy Bute, na­wet je­śli bar­dzo chcia­łam wró­cić do Ken­ne­tha.

– Do­brze się czu­jesz?

– Tak – od­par­łam w końcu, upo­mniana przez pa­ni­cza. – Ale rze­czy­wi­ście mu­szę stąd wyjść.

Wil­liam po­dał mi ra­mię, a ja od­po­wie­dzia­łam na jego za­pra­sza­jący gest. Sta­ra­łam się nie spo­glą­dać na przy­ja­ciela. Z jed­nej strony od­zy­wała się we mnie po­win­ność wo­bec klanu, z dru­giej krzy­czało w piersi pra­gnie­nie wol­no­ści i kie­ro­wa­nia swoim lo­sem. Tak na­prawdę by­łam roz­darta i bez­wolna. Czu­łam się jak spróch­niała belka na rzece. Po­dą­ża­łam tam, do­kąd cią­gnął mnie nurt, po­nie­waż nie mia­łam z nim żad­nych szans.

– Przy pierw­szym spo­tka­niu wy­da­wa­łaś się bar­dziej roz­mowna, pa­nienko. – Ni­ski głos Wil­liama wy­rwał mnie z roz­my­ślań.

Zer­k­nę­łam na niego, a póź­niej omio­tłam wzro­kiem główną drogę, którą nas po­pro­wa­dził. Mu­sia­łam długo mil­czeć, na­wet nie spo­strze­głam, kiedy ode­szli­śmy tak da­leko od po­sia­dło­ści.

Nie­śmiałe pro­mie­nie słońca wi­siały nad ho­ry­zon­tem, ma­lu­jąc na nie­bo­skło­nie prze­piękne ko­lory czer­wieni i po­ma­rań­czu. Two­rzyło to przy­tulny kli­mat, ale wcale nie czu­łam się kom­for­towo u boku dzie­dzica wy­spy Bute.

– Mia­łam na­prawdę ciężki dzień – oznaj­mi­łam su­cho.

– Za­uwa­ży­łem – od­parł oschle, a ja zmie­rzy­łam go spoj­rze­niem.

– Wy­bacz, je­śli cię ura­zi­łam, pa­ni­czu, ale ży­cie czło­wieka wy­da­wało mi się waż­niej­sze niż do­trzy­my­wa­nie ci to­wa­rzy­stwa.

Sier­dziła mnie ta roz­mowa, ale mu­sia­łam nad sobą za­pa­no­wać. Za­czerp­nę­łam po­wie­trza, by się uspo­koić i znów trzy­mać ma­nier, któ­rych wy­ma­gała obecna chwila.

– Poza tym nie wie­dzia­łam wcze­śniej o two­jej wi­zy­cie, pa­ni­czu – do­da­łam.

– Nie po­wie­dziano ci o za­rę­czy­nach?

– Nie. Usły­sza­łam o nich do­piero przed chwilą, pod­czas prze­mowy ojca. Nie dziw się za­tem, że pró­buję uło­żyć to so­bie w gło­wie.

– Więc nie ucie­szyła cię de­cy­zja ojca. Szkoda.

– To nie tak…

– Masz ko­chanka?

– Słu… słu­cham? – wy­mam­ro­ta­łam obu­rzona.

– Czy masz ko­chanka? – po­wtó­rzył, pa­trząc na mnie z ka­mien­nym wy­ra­zem twa­rzy.

– Jak pa­nicz śmie? – wark­nę­łam i gwał­tow­nie wy­szar­pa­łam rękę wspartą na jego przed­ra­mie­niu. – To nie­grzeczne py­tać o coś ta­kiego.

– Ale po­trzebne. – Za­trzy­mał się i za­wie­sił kciuki na gru­bym pa­sie pod­trzy­mu­ją­cym czer­wony kilt. – Do­szły mnie wie­ści, że urzą­dzasz so­bie schadzki z tu­tej­szym ko­niu­szym. To tam­ten chło­pak? Ma­cAn­drew?

– Ken­neth to mój przy­ja­ciel – od­po­wie­dzia­łam hardo. – Znamy się od wielu lat. Wy­cho­wał się na na­szym dwo­rze…

– Sły­sza­łem – prze­rwał mi. – Czyli są­dząc po two­jej od­po­wie­dzi, plotki nie kła­mią.

By­łam prze­ra­żona in­sy­nu­acjami pa­ni­cza. Moje piersi fa­lo­wały, kiedy pró­bo­wa­łam za­pa­no­wać nad osza­la­łym od­de­chem. Ści­śnięty gor­set nie po­pra­wiał sy­tu­acji. Za­krę­ciło mi się w gło­wie i gdyby nie chłód pa­nu­jący na ze­wnątrz, chyba stra­ci­ła­bym przy­tom­ność.

– Je­steś bez­czelny – rzu­ci­łam i ru­szy­łam do po­sia­dło­ści.

Nie chcia­łam cią­gnąć tej roz­mowy. Już po kilku kro­kach za­czę­łam biec. Wpa­dłam do dworu i od razu skie­ro­wa­łam się do swo­jego po­koju – choć naj­chęt­niej do­sia­dła­bym Divy i po­gnała tam, do­kąd po­niósłby mnie wzrok.

Za­trza­snę­łam za sobą drzwi i ze zło­ścią ze­rwa­łam ozdoby z wło­sów. Ciemne loki roz­sy­pały się na ra­mio­nach. Czu­łam, że mogą po­pły­nąć łzy.

Ani my­śla­łam wra­cać na bie­siadę. Ba­łam się spoj­rzeć ojcu w twarz, ale przede wszyst­kim nie chcia­łam oglą­dać Wil­liama. Słowa dzie­dzica uzmy­sło­wiły mi, że nie mo­gło być mowy o za­rę­czy­nach. Przy­szły lord nie zhań­biłby się ożen­kiem z panną o zszar­ga­nej re­pu­ta­cji. Po­win­nam się cie­szyć, ale wie­dzia­łam, czemu miało słu­żyć pla­no­wane mał­żeń­stwo. Za­prze­pa­ści­łam alians, który ochro­niłby mo­ich ro­da­ków, tylko dla­tego, że wa­ży­łam się po­my­śleć o so­bie, nie o cią­żą­cej na mo­ich bar­kach po­win­no­ści. Na­gle za­lało mnie po­czu­cie za­gu­bie­nia, sa­mot­no­ści i stra­chu przed tym, co przy­nie­sie przy­szłość.