Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na wojnie i w walce o miłość każde zwycięstwo okupione jest łzami.
W średniowiecznej Szkocji granice lojalności i zdrady znajdują się niebezpiecznie blisko. Na ich styku młoda Sophia Lamont staje do walki nie tylko o swoją przyszłość, ale również o przetrwanie całego rodu.
Jako dziedziczka klanu Lamontów zostaje uwikłana w knowania i polityczne sojusze, które oplatają dziewczynę siecią intryg, a na jej ziemie pada cień najeźdźcy. W świecie, gdzie uczucia i obowiązek nie zawsze idą w parze, młoda Szkotka musi odnaleźć w sobie odwagę, by stawić czoła potężnym wrogom. Serce Sophii zostaje rozdarte między powinnościami wobec swojego ludu a uczuciem, które może okazać się zgubne.
Dziedziczka z Dunoon to pełna emocji opowieść o bohaterstwie, aliansach i walce o wolność w nieprzewidywalnym świecie klanowych konfliktów. Czy Sophia zdoła ocalić ród przed upadkiem? Czy znajdzie sposób, by pogodzić pragnienia z obowiązkami wobec innych? Losy klanu Lamontów spoczywają w jej rękach, a każdy krok może się okazać tym ostatnim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 442
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © for the text by Emilia Kolosa
Copyright © for this edition by Wydawnictwo KDW
Redakcja:
Katarzyna Mirończuk
Korekta:
Joanna Błakita
Korekta po składzie:
Alicja Szalska-Radomska
Skład i korekta techniczna:
Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek
Projekt okładki, oprawa graficzna:
Justyna Knapik | fb.com/justyna.es.grafik
ISBN: 978-83-967952-9-8
Wydanie I
Kontakt: [email protected]
IG: https://instagram.com/wydawnictwo_kdw/
FB: www.facebook.com/WydawnictwoKDW
www.wydawnictwokdw.com
Chan eil tuil air nach tig traoghadh
(Każda powódź kiedyś się kończy)
Przysłowie szkockie
Taniec i jazda konna opierają się na podobnych zależnościach – w obu chodzi o zaufanie i przyzwolenie. Jedno trzyma drugie.
W tańcu mężczyzna kieruje kobietą, ale nie ciągnie jej wbrew woli. Proponuje współpracę, a ona podąża za nim, zawierzając, że wybrana przez niego droga jest tą najlepszą. Są jednością i poruszają się we wzajemnym rytmie, wspólnie go wyczuwając.
Relacja z koniem działa tak samo. Nie ma nic piękniejszego niż jeździec będący w harmonii z wierzchowcem, którego dosiada. Kilka niewidocznych sygnałów wystarczy, by zwierzę wybrało odpowiedni kierunek, ponieważ ufa, że człowiek nie wiedzie go na zgubę.
Ta niezwykła zależność sprawiała, że na końskim grzbiecie czułam się tak, jakby wyrosły mi skrzydła, a granica między niebem a ziemią praktycznie nie istniała. Pełne skupienie, pęd, powietrze smagające twarz – w galopie byłam panią swojego losu.
– Sofi, zaczekaj!
Nawoływanie przyjaciela wywołało mój śmiech. Wjechałam na wzgórze i zatrzymałam konia na jego szczycie, by się rozejrzeć. Po długiej zimie w końcu poczułam ciepłe promienie słońca, które sprawiły, że odżyłam, podobnie jak przyroda, wybudzająca się z letargu po miesiącach mrozu. Półwysep Cowal znałam niemal na wskroś, a jednak wciąż zachwycał mnie rozległymi połaciami zieleni, ciągnącymi się aż po same klify. Łąki brzęczały zamieszkującym je życiem, a mewy hałasowały na nabrzeżu, wijąc gniazda. Uwielbiałam wsłuchiwać się w odgłosy fauny, tak różne od tych dobiegających mnie na co dzień w Dunoon.
Odetchnęłam głęboko, kiedy morska bryza uniosła moje niesforne loki, które wymknęły się z wysoko zaplecionego koka. Upajałam się niesionym przez wiatr zapachem słonej wody.
– Pospiesz się, przed południem muszę wrócić na dwór – stwierdziłam, kiedy Kenneth do mnie dołączył. – Jeśli dotrze do ojca, że pod pretekstem prania błąkam się z tobą po okolicy, znowu naleje nam sadła za kołnierze.
– Nie przejmuj się tym. – Zaprezentował szczery uśmiech. – Nie będzie miał do tego głowy. Dziś chyba przyjeżdżają ważni goście. Całe Dunoon aż się gotuje w rwetesie przygotowań.
– I to mnie martwi. – Skrzywiłam usta. – Pewnie to kolejni zainteresowani mariażem.
Nie czekając na odpowiedź przyjaciela, popędziłam konia w stronę klifów. Wiedziałam, że nieprędko znajdę okazję do tego, by znowu wymknąć się z dworu. Być może niedługo miałam pożegnać takie swawolne wypady już na zawsze.
– Kto tym razem? – zawołał Kenneth, dotrzymując mi kroku na swoim karym ogierze.
– Nic nie wiem – fuknęłam ze zgryzotą. – Czy to ważne? I tak w końcu sprzedadzą mnie jak jałówkę na targu. Zresztą, nie chcę o tym rozmawiać. Przecież niewiele mogę zrobić.
– Rozumiem, ale…
Nie dałam mu dokończyć. Skłoniłam Divę, by przeskoczyła nad niedużym strumieniem, którego nici i rozwidlenia gęsto pokrywały okolice nadbrzeża.
Stanęłam dopiero nad urwiskiem. Z klifów rozciągał się naprawdę piękny widok na zatokę Muir Èireann. Woda lśniła, jakby muśnięta ogniem. Czując porywisty wiatr, rozplotłam kok, pozwalając, by włosy swobodnie zafalowały w powietrzu.
– Lubię cię taką. – Kenneth uśmiechnął się pod nosem i zlustrował mnie uważnie. – Kiedy znikasz ojcu z pola widzenia, przestajesz być damą.
Przewróciłam oczami, kiedy skupił spojrzenie na moich kasztanowych pasmach. Założyłam niesforne kosmyki za ucho. Wiedziałam, że wyglądam jak dzikus, który wyskoczył z leśnej głuszy. Teraz miałam to w głębokim poważaniu, ale przed powrotem do domu musiałam się oporządzić.
– I co z tego? – Zeszłam z końskiego grzbietu. – Na wrzosowisku etykieta nie obowiązuje, czyż nie? Sam mi to powtarzałeś.
– Bo to prawda. – On również zeskoczył z siodła.
Przywiązałam konia do samotnego drzewa rosnącego nieopodal brzegu. Pogładziłam klaczkę po czarnych chrapach i zapatrzyłam się w jej obsydianowe oczy, a ona spojrzała na mnie z ufnością. Diva była wspaniałym wierzchowcem. Dostałam ją od ojca, który cenił czystość krwi tych niezwykłych zwierząt. Kiedy mi ją podarował, nie przewidział, że zapałam taką miłością do jazdy, a moje wycieczki po okolicy staną się jego utrapieniem.
Kenneth zaprowadził nas boczną ścieżką wprost na skalistą plażę, gdzie słona woda rozbijała się na przeszkodach. Szum, krzyki mew – panował tu taki gwar, że trudno było usłyszeć własne myśli.
Pospiesznie ściągnęłam buty i wełniane pończochy. Dopiero niedawno stopniał śnieg, a skute lodem nabrzeże odsłoniło kamienistą zatokę. Nie mogłam sobie jednak odmówić tego drobnego szaleństwa. Wbiegłam do wody. Fale zalały moje nogi niemal po kolana, w ostatniej chwili uniosłam granatowo-zielony tartan, nie chcąc zamoczyć sukni. Zaczerpnęłam powietrza, czując, jak przyjemnie wypełnia płuca. Rozejrzałam się rozanielona.
– Wyglądasz jak Selkie.
Spojrzałam na Kennetha wilkiem za ten komentarz.
– No wiesz? Porównujesz mnie do bogini? – zaśmiałam się cierpko. – Choć jak o tym myślę, to chciałabym móc zmienić się w fokę i popłynąć tam, gdzie zawiedzie mnie nurt.
– Przecież nie lubisz pływać.
– Na statku. Myślę, że podwodna podróż to coś zupełnie innego.
Zerknęłam na przyjaciela, który również ściągnął wysokie buty. Intensywne promienie rozświetlały jego krótkie włosy, podkreślając ich słomkowy kolor. Polubiłam tego chłopaka od pierwszego dnia, w którym pojawił się w drzwiach naszego domu. Przybył kilka lat temu, po tym, gdy jego rodzice zmarli na skutek zarazy. Został sam i był zbyt młody, żeby przejąć obowiązki głowy klanu MacAndrew. Mój ojciec przygarnął chłopca na dwór i powierzył mu funkcję koniuszego, a ja zyskałam przyjaciela, przy którym mogłam być sobą – nie Sophią Lamont, a po prostu Sofi, jak zwykł mnie nazywać.
– Zimna – wzdrygnął się, kiedy wszedł do wody, by podejść bliżej. – Jeszcze za wcześnie na kąpiele.
– Zdecydowanie. – Kiedy stanął obok mnie, przygryzłam wargę i spojrzałam na fale omywające brzeg. – Dziękuję.
– Za co?
– Za to, że zgodziłeś się mi towarzyszyć. Wiem, że ryzykujesz. Ostatnio, gdy ojciec…
– Nie myśl o tym. Dam sobie radę.
Obdarowałam go uśmiechem i jeszcze raz spojrzałam na wzburzoną wodę, chcąc ukryć troskę o przyjaciela. Wizja batów bądź odebrania mu strawy za złamanie postanowień wodza klanu budziła we mnie poczucie winy – to w końcu z mojego powodu ryzykował.
Kenneth podszedł bliżej i ujął moją rękę. Byłam zaskoczona tym niespodziewanym gestem. Odwróciłam się do niego, a on błyskawicznie podchwycił moje spojrzenie i popatrzył mi głęboko w oczy. Przez chwilę głaskał przegub mojej dłoni, po czym zamknął ją w uścisku.
– Sofi, muszę ci coś wyznać. Widzisz, ja…
– To Campbellowie?! – zawołałam niespodziewanie, dostrzegłszy kogę.
Zaniepokojona weszłam na jeden z głazów wystających nad wodę, by lepiej się jej przyjrzeć. Okręt płynął w naszą stronę i nie wyglądał jak statki kupców, którzy zazwyczaj odwiedzali gród. Wydawał się mniejszy, o sporym pojedynczym żaglu. Obrał kierunek do portu w Dunoon. Tego byłam pewna.
– Nie – usłyszałam za sobą głos Kennetha. – Spójrz na banderę. To MacDonaldowie.
– MacDonaldowie? – powtórzyłam, wypatrując symbolu czarnego okrętu na złocistym tle. Kiedy i ja go dostrzegłam, odetchnęłam z ulgą. – Ciekawe, czego chcą.
– Pewnie ci również są zainteresowani małżeństwem – rzucił niby od niechcenia.
Nie odpowiedziałam, choć uważałam to za mało prawdopodobne. MacDonaldowie byli potężnym klanem władającym wschodnimi wyspami. Ich ród uzyskał tytuł lordów i zarządzał swoimi ziemiami niezależnie od króla Jakuba, sprawującego obecnie władzę w Szkocji. Przy nich klan Lamontów wydawał się mało znaczący.
– Sofi, proszę cię. Możemy pomówić?
Westchnienie przyjaciela zwróciło moją uwagę. Spojrzałam na niego, choć błądziłam myślami w zupełnie innym miejscu. Próbowałam zejść ze skały, ale nie miałam szczęścia. Bosa stopa omsknęła się na śliskim kamieniu, a ja runęłam w lodowatą wodę.
– Sofi!
Ledwie cokolwiek słyszałam, ponieważ fale zalały mnie po czubek głowy. Kenneth pomógł mi stanąć na nogi..
– Oszalałaś?! Jesteś cała?
– Tak. – Zakaszlałam, próbując pozbyć się z ust nieprzyjemnego słonego smaku. – Nic mi nie jest.
– Chodź. – Kenneth poprowadził mnie na brzeg. Zdjął tartan ze swoich ramion i otulił materiałem, bym za bardzo nie zmarzła. – Musisz się szybko przebrać, inaczej zachorujesz.
Otarłam twarz błękitno-zielonym wełnianym materiałem i osłoniłam się nim szczelniej.
By dotrzeć do koni, ruszyliśmy w stronę wąskiego przejścia prowadzącego na szczyt klifu. MacAndrew musiał pomóc mi wdrapać się na siodło. Suknia nasiąkła wodą, przez co była naprawdę ciężka. Mimo że drżałam z zimna, wiedziałam, że muszę jeszcze zrobić pranie nad rzeką, by nasza wycieczka nie wyszła na jaw. Cały czas myślałam jednak o statku klanu MacDonaldów. To wielki ród. Chyba największy, a na pewno jeden z najbardziej wpływowych w całej Szkocji. Skoro zawitał do Dunoon, znaczyło to, że miał sprawę do pana grodu – mojego ojca.
Dotarliśmy do Loch Loskin nieopodal Dunoon, gdzie zostawiłam wiklinowy kosz z praniem. Drżałam z zimna i obawiałam się, że dzisiejszą wycieczkę przypłacę zdrowiem, ale czułam odpowiedzialność za przyjaciela. Narażał się z mojego powodu, dlatego musiałam zrobić wszystko, byleby nikt nie odkrył naszego zniknięcia.
– Czekaj, pomogę ci – zaoferował Kenneth, kiedy wyciągnęłam z krzaków ukryte rzeczy.
– Nie, lepiej wracaj na dwór – poleciłam. – Tak nikt nie będzie niczego podejrzewał.
– Jesteś pewna?
– A kogoż me oczy widzą, panienka Sophia!
Niespodziewany krzyk sprawił, że w przestrachu obrzuciłam otoczenie gorączkowym spojrzeniem, a dostrzegłszy starego znajomego, uśmiechnęłam się promiennie.
– Pan Doran! – Pomachałam mu.
Odetchnęłam z ulgą, gdyż nie obawiałam się zagrożenia ze strony znajomego wędrowca. Ostatni raz widziałam go prawie rok temu, nim wyruszył w kolejną podróż. Zawsze jednak wracał do Dunoon i raczył jego mieszkańców historiami z przeróżnych krańców świata. Uwielbiałam te opowieści i cieszyłam się, widząc go z powrotem. Pan Doran wyglądał na leciwego, co sugerowały srebrzyste pasma połyskujące wśród ciemnych pukli, wianuszek zmarszczek wokół oczu i nieco opadające kąciki ust. Mimo to wciąż wydawał się krzepki, ale przede wszystkim posiadał niezwykły dar słowa, który mnie fascynował.
– To dopiero jest sumienność – zaśmiał się mężczyzna, kiedy podszedł bliżej. – Widzę, że trochę za bardzo wzięłaś sobie do serca robienie prania, panienko.
Zlustrował mnie wzrokiem, mokrą od stóp do głów. Zawstydziłam się tym nieco, odchrząknęłam, po czym wyjaśniłam:
– To był wypadek.
– Tak podejrzewam. Wydaje mi się, że nie kąpałabyś się w odzieniu z własnej woli. – Mężczyzna otaksował Kennetha spojrzeniem i uniósł znacząco brew.
Również zerknęłam na przyjaciela i dostrzegłam, że ten ściągnął usta, oburzony insynuacją, że to on mógł być winny stanu mojego ubrania.
– Sofi mówi prawdę, to był wypadek – burknął w odpowiedzi na tak naprawdę niezadane pytanie. – Przepraszamy, ale teraz nie mamy czasu na pogawędki.
– Kenneth! – skarciłam go. – Wracaj na dwór. Poradzę sobie.
– Zaczekam. – Skrzyżował ręce na piersi.
– Jak wilk przy norze królika. Może tylko wyć – skomentował wędrowiec. Nim chłopak zdążył mu odpowiedzieć, kontynuował: – Wciąż niezamężna, panienko? Myślałem, że będę mógł ci pogratulować zrękowin.
Skrzywiłam usta w grymasie i założyłam za ucho jeszcze wilgotne kosmyki. Odsłonięte loki sugerowały, że zachowałam wianek. Kobiety zamężne miały w zwyczaju skrywanie włosów pod czepcem.
Podeszłam nad brzeg rzeki i wyciągnęłam bawełniane spódnice z wiklinowego kosza. Zanurzyłam je w wodzie.
– To chyba potrwa dłużej, niż zakładałam – skomentowałam niby mimochodem, trąc materiałem o materiał. – Sam wiesz, panie, jakie panują nastroje na półwyspie. Grozi nam wojna z Campbellami. Ojciec chce zagwarantować bezpieczeństwo mieszkańcom.
– To ciężkie brzemię złożone na twoje ramiona, panienko.
– Ale jestem też z tego dumna. – Zerknęłam na mężczyznę. – Jeśli mój mariaż ma zapewnić pokój w Dunoon, to zdam się na wolę ojca.
Doran uśmiechnął się tajemniczo, ledwo widocznie unosząc kącik wąskich ust. Raz jeszcze zerknął na Kennetha, co odebrałam jako przytyk do słów, które wypowiedziałam. Starałam się zgrywać posłuszną córkę, ale tak naprawdę wielokrotnie stawałam w opozycji do zdania wodza. Teraz też to robiłam. Lgnęłam do przyjaciela, ponieważ dawał mi namiastkę swobody, czułam się przy nim ważna, ale przede wszystkim nie musiałam udawać kogoś, kim tak naprawdę nie jestem.
– Dhia!1
Nagłe przekleństwo i zryw pana Dorana zwróciły moją uwagę. Strzepnęłam spódnicę z nadmiaru wody i niedbałym ruchem przewiesiłam ją przez rant kosza. Wygramoliłam się znad brzegu i kiedy odeszłam kawałek od rzeki, doszły mnie czyjeś jęki.
– Ktoś tam jest! – zaniepokoił się Kenneth i ruszył za podróżnikiem.
Dopiero wtedy się zorientowałam, co wywołało takie zamieszanie – ktoś wzywał pomocy. Ruszyłam biegiem w kierunku dźwięków, gdy dostrzegłam, że Doran zniknął w wysokiej trawie.
– Tutaj! – Pomachał do mnie.
Doskoczyłam do niego, po czym w gęstwinie zobaczyłam rannego leżącego w skrwawionych, popielatych szatach.
– Pan MacNeacail! – zawołałam, jednocześnie zauważając, że wciąż oddychał.
Gdy usłyszał mój głos, podniósł powieki i odsłonił szare tęczówki. Obejrzałam go, szukając powodu złego stanu znajomego pasterza. Jego sukman pokryty był krwią, a mężczyzna z trudem łapał oddech. Pospiesznie odchyliłam połę wełnianego płaszcza i uniosłam rozdartą koszulę, by przyjrzeć się zranieniu.
– Miecz – stwierdził sucho pan Doran, obserwując moje poczynania.
Miał rację. Cięcie przebiegające przez całą linię żeber miało gładkie brzegi. To od razu zasugerowało mi, że patrzyłam na kolejną ofiarę ataku wrogiego klanu.
– Zabili je – sapnął poszkodowany. – Wszystkie… Całe stado!
– Nic nie mów – poleciłam.
Odsłoniłam bawełnianą spódnicę ukrytą pod suknią z tartanu i chwyciwszy jej brzeg w zęby, oderwałam szeroki pas tkaniny. Zwinęłam go i przycisnęłam do rany.
– Campbellowie – cmoknął Kenneth ze złością. – To już kolejny raz.
– Przyprowadź swojego konia! – nakazałam przyjacielowi. – Szybko, zabierzcie go do pani MacNeacail, a ja sprowadzę pomoc.
Chłopak się zawahał, ale nie próbował dyskutować. Pospiesznie ruszył w miejsce, gdzie zostawiliśmy konie, podczas gdy ja starałam się zatamować krwawienie.
– Przytrzymaj, proszę.
Kiedy pan Doran chwycił materiał, którym uciskałam ranę, wydarłam kolejny kawał płótna, by zrobić z niego opatrunek. Z pomocą starego znajomego udało mi się obwiązać pasterza wokół torsu.
– No już. – Doran przełożył ramię rannego przez swoje barki, kiedy skończyłam. – Będziesz żył.
Dźwignął go, a pan MacNeacail syknął przez zaciśnięte zęby i z trudem stanął na nogi, wsparty o wędrowca. By odciążyć Dorana, chwyciłam poszkodowanego z drugiej strony.
Kiedy Kenneth podbiegł do nas z karym wałachem, mężczyźni pomogli pasterzowi wdrapać się na siodło. Otarłam zakrwawione dłonie w tartan sukni i nie bacząc na pozostawione pranie, natychmiast dosiadłam Divy i pognałam do dworu.
Podczas gdy Kenneth z panem Doranem zajęli się transportem rannego, ja postanowiłam odszukać panią Grizel MacNab, która pełniła na dworze funkcję ochmistrzyni. Byłam pewna, że kobieta pomoże mi zająć się pasterzem, ponieważ nieraz asystowałam jej przy podobnych zabiegach.
Gdy wjechałam na dziedziniec, grupa kur grzebiących w pokrywającym ziemię żwirze się rozpierzchła. Zeskoczyłam z konia i biegiem minęłam ozdobny front posiadłości.
– Pani MacNab! – krzyknęłam, kiedy wpadłam do sieni.
Nim dostałam się do tylnego wyjścia, które prowadziło do oficyny, niemal przed samym nosem wyrósł mi potężny, starszy mężczyzna. Gęsty, posiwiały zarost zdobił jego szeroką szczękę. Oczy miał ciemne, przenikliwe i surowe. Stanęłam o cal od niego i niemal namacalnie poczułam, jak uderzyło mnie jego spojrzenie.
– Przepraszam, panie. – Cofnęłam się gwałtownie i skłoniłam zgodnie z etykietą.
Już miałam kontynuować poszukiwania, kiedy dostrzegłam czerwony tartan spięty na ramieniu mężczyzny klamrą rodu MacDonaldów. Zmroziło mnie, gdy uświadomiłam sobie, że stoję najprawdopodobniej przed lordem wyspy Bute.
– Sophio, gdzieś ty była, dziewczyno?! – krzyknął groźnie mój ojciec, który wyszedł z bocznego pomieszczenia. – Jak ty wyglądasz? To krew?
– Znaleźliśmy pana MacNeacaila nieopodal Loch Loskin. Jest ranny! Pan Doran z Kennethem…
– Kennethem? Znowu? Nie masz wstydu?!
Przeklęłam w duchu.
– To nieistotne. Gdzie pani MacNab? Potrzebna jest jej pomoc.
– Wracaj do siebie i doprowadź się do porządku! Zajmę się tym.
– Ale…
– Nie będę powtarzał.
Nim zdążyłam się sprzeciwić, spostrzegłam, że z pokoju gościnnego wyszedł wysoki młodzieniec, również ubrany w barwy MacDonaldów. Twarz miał surową, intrygujący wzrok i ciemne, dłuższe włosy okalające zarośniętą, kwadratową szczękę. Obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem, po czym uśmiechnął się łobuzersko.
– Pani MacNab! – zawołał ojciec w głąb korytarza, czym zwrócił moją uwagę.
Podążyłam za nim wzrokiem i dojrzałam panią Grizel, niosącą gliniany dzbanek. Zignorowałam zebranych i natychmiast do niej podbiegłam.
– Potrzebna jest pani pomoc. Pan MacNeacail został ranny.
– Ranny? – powtórzyła zszokowana kobieta, kiedy wyjęłam jej naczynie z rąk.
– Później wyjaśnię. Szybko! – ponagliłam ją i niemal natychmiast skierowałam się na dziedziniec.
Chwyciłam wodze Divy, która skubała kwiaty rosnące na rabatkach przed domem. Już po chwili pani Grizel dołączyła do mnie z niedużą sakwą, w której skrywała swoje medykamenty. Pomogłam jej wejść na siodło. Sama usiadłam za nią i nie bacząc na krzyki ojca, natychmiast pognałam z kobietą do domu MacNeacailów, gdzie miałam się spotkać z Kennethem i panem Doranem.
Chata MacNeacailów mieściła się na obrzeżach Dunoon. Małżeństwo, wraz z dwiema córkami, zajmowało się hodowlą owiec, które wypasali w pobliżu Loch Loskin. Podobne ataki miały miejsce już wielokrotnie. Byłam niemal pewna, że stali za tym Campbellowie, którzy coraz śmielej zapuszczali się na ziemie Lamontów.
Mój klan od wielu lat toczył z nimi zażarty spór o półwysep Cowal. Nasze rody graniczyły ze sobą wzdłuż Loch Fyne, tam konflikt był najbardziej zajadły. Dlatego tak duże znaczenie miał korzystny mariaż. Mój przyszły mąż powinien zapewnić nam ochronę i zniechęcić Campbellów do wzniecenia wojny, przez którą mogliśmy stracić całe dziedzictwo Lamontów.
Tak jak przewidziałam, pomoc ochmistrzyni dworu okazała się nieoceniona. Asystowałam jej, kiedy wygotowała nici i zszyła ranę pasterza. Obserwowałam z podziwem tę poczciwą, już nieco leciwą kobietę, o srebrzystych puklach skrywanych pod białym czepcem. Pani Grizel miała niebywale zręczne dłonie, nie odrzucał jej widok krwi, a ponadto posiadała obszerną wiedzę o rosnących na półwyspie ziołach.
– Maść z nagietka? – Powąchałam zawartość glinianego słoiczka, którą pani MacNab wysmarowała miejsce szycia.
– Tak, rana powinna się ładnie zabliźnić. – Kobieta umyła dłonie w stojącej obok miednicy. – Nic więcej nie mogę zrobić. Tu potrzebny jest czas.
– Bardzo dziękuję – odpowiedziała niemal płaczliwie pani MacNeacail. – Nie wiem, jak byśmy sobie poradzili bez Rona. Choć teraz też będzie ciężko. Wybili nasze stado…
– Nie martw się, pani – zwróciłam się do niej. – Porozmawiam z ojcem. Niczego wam nie zabraknie.
– Nasza dobra duszko. – Chwyciła moje ręce w spracowane dłonie. – Niech ci Bóg wynagrodzi, panienko.
Odwzajemniłam uścisk i skinęłam na znak, że dotrzymam danego słowa.
– Panienko, powinnyśmy wrócić na dwór – ponagliła mnie ochmistrzyni. – Zrobiłyśmy, co mogłyśmy, ale twój ojciec jest zapewne wściekły. Szykuje ucztę dziś wieczorem. Jeśli zdążysz pojawić się tam na czas, być może wynagrodzisz mu swoje zniknięcie.
Pokiwałam głową, wiedziałam, że pani MacNab ma rację. Zbyt długo tu zabawiłam, a i na nią jako ochmistrzynię czekały obowiązki na dworze – tym bardziej kiedy odwiedził nas tak ważny ród, jakim byli MacDonaldowie.
Pani Grizel zaczęła instruować kobietę co do dbania o męża, a ja wyszłam na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Okna w chacie MacNeacailów wyłożone były płachtami z rogów, przez co dopiero za drzwiami spostrzegłam, że słońce wisiało już nisko nad horyzontem.
– I jak? – usłyszałam głos Kennetha, który czekał na mnie przed wejściem.
– Chyba dobrze. Gdzie pan Doran?
Chłopak wzruszył ramionami.
– Poszedł – skwitował chłodno. – Mówił, że zobaczycie się później.
Skinęłam i przetarłam twarz, czując, że te wszystkie wydarzenia dały mi się mocno we znaki. Byłam zmęczona i głodna, a sądząc po słowach pani MacNab, czekało mnie jeszcze przyjęcie. Nie mogłam odmówić. Przez całe to zamieszanie nie zachowałam się przed gośćmi, jak na córkę wodza przystało, i chciałam się jakoś zrehabilitować.
– Wracajmy – westchnęłam, spoglądając z żałością na przyjaciela. – Nic tu po nas.
– Twój ojciec wie, co się stało?
– Tak, choć wizyta MacDonaldów wydaje się obchodzić go bardziej niż pan MacNeacail. Możliwe też, że miałeś rację.
– Rację? – dopytał, nie rozumiejąc, do czego nawiązywałam.
– Jeśli MacDonaldowie przybyli tu z propozycją małżeństwa, to niedziwne, że ojcu tak bardzo na tym zależy. Pomyśl tylko. MacDonaldowie. Gdyby objęli protekcją półwysep, takie sytuacje nie miałyby już miejsca.
Chłopak ściągnął usta i rozejrzał się po okolicy, opierając dłonie na biodrach. Nie spuszczałam z niego wzroku, czując ciężar słów, które wypowiedziałam. Rychłe zamążpójście spędzało mi sen z powiek.
Kenneth myślał chyba podobnie. Oblizał nerwowo wargi i podszedł bliżej. Ujął mnie za rękę i na chwilę przyłożył jej przegub do swoich ust. Wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu, spojrzeniami przekazując nasze troski i lęki. Oboje wiedzieliśmy, że moje małżeństwo oznaczało dla nas rozłąkę.
– A gdybyśmy tak…
– Panienko Sophio! – Dziewczęcy krzyk przerwał wypowiedź chłopaka. – Słyszałyśmy, co się stało! Co z ojcem?!
Dwie młode dziewczyny o popielatych włosach podbiegły do nas z trwogą wyrysowaną na wychudzonych twarzach. Zwróciłam się w ich stronę i posłałam krzepiący uśmiech.
– Śpi – wyjaśniłam zmęczonym głosem. – Jest z nim wasza matka i pani MacNab. Nie martwcie się, jest w dobrych rękach.
Nim dodałam coś jeszcze, ochmistrzyni wyszła do nas przed chatę.
– No już, panienko Sophio! – Klasnęła w dłonie. – Szybko, wracajmy.
Ostatni raz przelotnie spojrzałam na Kennetha i poprowadziłam kobietę do stojącej nieopodal Divy. Nie było sensu przeciągać nieuniknionego. Musiałam stawić czoła temu, co czekało mnie na dworze.
1Dhia (ze szk.) – Cholera (przyp. aut.)
Zastanawiałam się kiedyś, co to znaczy być wolnym. Czy nawet jeżeli uda mi się wydostać z klatki klanowych tradycji, to nie trafię do innej, większej? A może stanęłabym na szafocie w wyniku nierozważnych decyzji? W końcu więzieniem nie zawsze są cela i ciężkie kajdany. Moim okazało się poczucie obowiązku, które ciemiężyło mnie i nie pozwalało zrzucić okowów.
Zatrzymaliśmy się przed stajniami, usytuowanymi w prawym skrzydle dworu. Budynki połączone były jedną ze ścian, tworząc idealny kąt na duży taras z pergolą. Żółte forsycje pyszniły się przy jasnym drewnie, z którego wzniesiono domostwo. Teraz deski połyskiwały w świetle zachodzącego słońca, podobnie jak ciemne gliniane dachówki, na których już zalegała wieczorna rosa.
Pani MacNab poszła przodem, by dopilnować obowiązków związanych z formalnym przyjęciem gości, ja zaś nieco ociągałam się z powrotem. Oddałam wodze przyjacielowi, by odprowadził Divę do boksu w stajni.
– Powodzenia – rzucił na odchodne Kenneth, a ja odpowiedziałam bladym uśmiechem.
Ruszyłam ku ozdobnej fasadzie budynku. Nieduży taras prowadził do wejścia, nad którym rozciągał się półokrągły daszek, nadający frontowi obłego kształtu. Nad głównymi wrotami wisiał herb mojego klanu – biały lew na niebieskim, przywodzącym na myśl nieboskłon, tle. Zatrzymałam się przed nim i zaczerpnęłam powietrza, by dodać sobie otuchy.
Weszłam do środka przez wielką sień, a następnie do przedpokoju, by przejść na wyższe piętro – tam był mój pokój. Musiałam się przebrać. Choć suknia już wyschła, zdawałam sobie sprawę, że nie wyglądam jak godna reprezentantka klanu Lamontów.
Nim zdołałam stanąć na pierwszym stopniu, usłyszałam znajomy głos.
– Jesteś! – Matka doskoczyła do mnie i chwyciła boleśnie za ramię. – Jak ci nie wstyd, gdzieś ty się włóczyła!?
– To długa historia – odpowiedziałam zmarnowana. – Znaleźliśmy…
– Później. Ojciec chce się z tobą rozmówić. Nagrabiłaś sobie, młoda damo.
– Gdzie jest?
– U siebie, ale najpierw doprowadź się do porządku. Co zrobiłaś z suknią? – Chwyciła za tartan i skrzywiła mały piegowaty nos. – To krew?
Odpowiadanie na zadawane pytania było zupełnie bezcelowe, matka i tak nie czekała na wyjaśnienia. Zamiast tego pociągnęła mnie gwałtownie na górę. Cały czas mamrotała coś niezrozumiale. Nie słuchałam jej, domyślałam się, że czyni mi wymówki. Niemal wepchnęła mnie do pokoju i zatrzasnęła za nami drzwi.
– Myślisz, że nie wiem, że znowu włóczyłaś się z koniuszym ojca? – Chwyciła za sznurki mojego gorsetu. – Naprawdę nie masz wstydu? I to jeszcze akurat dzisiaj, kiedy podejmujemy tak ważnych gości!
– Daj spokój… – odpowiedziałam kąśliwie, po czym zmieniłam temat, nie chcąc rozmawiać o Kennecie. – Dlaczego nikt mi nie powiedział, że się spodziewamy MacDonaldów? W ogóle co oni tu, u licha, robią?
Moje pytanie rozpromieniło piegowatą twarz matki. Uśmiechnęła się szeroko i założyła za ucho loczek rudych włosów.
– Ależ to cudowna nowina – westchnęła rozmarzona. – Istnieje szansa na połączenie naszych klanów, dlatego dołóż starań, by zmazać pierwsze złe wrażenie, i pokaż się z jak najlepszej strony. Nie możemy zmarnować takiej okazji.
Prychnęłam pod nosem.
– Okazji? Próbujecie mnie sprzedać jak rozpłodową klaczkę na targu.
– Co ty mówisz? William to naprawdę dobra partia. MacDonaldowie zapewnią tobie i twoim dzieciom dostatnie i szczęśliwe życie. Ponadto w końcu poradzimy sobie z Campbellami. To bardzo fortunny układ.
Zdjęłam wierzchnią suknię i gorset. Zostałam w samej koszuli i porwanej spódnicy, podczas gdy matka zaczęła przetrząsać kufer w poszukiwaniu odpowiedniego ubrania. Rozejrzałam się po pokoju. Pomieszczenia nie zagracały meble. Znajdowały się tam jedynie skrzynia z moimi rzeczami, komoda i nieduże łóżko. Nie lubiłam gromadzić niepotrzebnych przedmiotów – miałam tylko kilka pamiątek, które ukrywałam pod siennikiem. Ceniłam porządek i prostotę.
Czekając na ubrania, stanęłam przy gomółkach oprawionych w ołowiane ramki i spojrzałam na stajnię. Kiedy dostrzegłam przez mało przejrzyste szkło niewyraźną postać Kennetha, oporządzającego konie przybyłych gości, przygryzłam opuszkę kciuka. Przypomniałam sobie dzisiejszy dzień i ogarnął mnie przeraźliwy żal.
– Jaki on jest? Ten William? – zapytałam półgłosem.
– Nie masz się czym przejmować. – Matka podeszła do mnie, chyba przeczuwając, co mnie dręczy. – William będzie dobrym mężem. Lord i lady dołożyli wszelkich starań, żeby go wykształcić poza granicami Szkocji. Wiem, że się martwisz, ale ja przecież też nie znałam twojego ojca, kiedy rodzice wysłali mnie do grodu Lamontów. A trwamy przy sobie już wiele długich lat i nie wiodę złego życia. Z tobą też tak będzie.
Miałam zupełnie inne zdanie na ten temat, ale nie chciałam wygłaszać swoich poglądów na głos. Mogłabym zrobić matce przykrość, a skoro ona uważała, że jej życie jest dobre, tym lepiej dla niej.
– Niby tak, ale…
– Będzie dobrze, skarbie. Czas najwyższy się ustatkować. MacDonaldowie zostaną tu kilka dni. Zaprezentuj się im godnie, dobrze?
Obdarowała mnie czułym uśmiechem, przez co zostałam pozbawiona wszystkich argumentów. Westchnęłam ciężko i schowałam twarz w dłoniach. Dwór musiał przejść w ręce mojego przyszłego męża, a mi pozostało tylko zaakceptować los pierworodnej córki. Poczułam niesprawiedliwość swojej sytuacji i pożałowałam, że nie mogę się temu sprzeciwić.
Matka wystroiła mnie w suknię o barwach naszego klanu, kobaltowy gorset i biały jedwabny fular zawiązany na szyi. Włosy, które po nieplanowanej kąpieli zawinęły się w luźne loki, puściła swobodnie na ramiona, a część z nich upięła w wysoki kok. Ozdobiła fryzurę wsuwką z piórami i niebieską wstążką.
Kiedy przypięła broszę z herbem naszego klanu, uśmiechnęła się do mnie z miłością w oczach, a ja podążyłam wzrokiem do mętnej tafli lustra.
Ozdoba klanu Lamontów – tak o sobie pomyślałam. Nie mogłam przynieść wstydu rodzinie. Jeśli ojciec podjął decyzję, nie byłam w stanie nic zrobić, by ją zmienić. Niejednokrotnie próbowałam. Przychodziłam do niego wyłuszczyć swoją rację, a wychodziłam przekonana do jego zdania. Prawdziwa ze mnie dyplomatka.
– Wyglądasz wytwornie. – Matka odsunęła się ode mnie, by lepiej ocenić mój wygląd. – Prawdziwa ozdoba klanu Lamontów.
– Idealnie… – fuknęłam cierpko, kiedy wyciągnęła myśli z mojej głowy. Po chwili się zreflektowałam: – Nie zawiodę was. Obiecuję.
Matka dotknęła mojego policzka i pogładziła jasną skórę. Nie zdawałam się do niej podobna. Ciemne włosy i gładką cerę odziedziczyłam po ojcu, który niegdyś traktował to jako dobrą wróżbę. Łączyły nas chłodne stosunki, ale czułam miłość matki otulającą mnie jak najcieplejszy pled. To ona pomagała mi się podnosić, gdy upadałam. Była jak opoka chroniąca mnie przed konsekwencjami kolejnych wybryków. Teraz też jej zawierzyłam, mając nadzieję, że zaaranżowane małżeństwo przyniesie mi szczęście.
– Chodź. – Skinęła na drzwi. – Ojciec na ciebie czeka.
Kiedy zeszłam na dół, zwróciłam uwagę, że służba uwija się jak w ukropie, by przyszykować nadchodzącą biesiadę. Przelotnie złapałam wzrokiem panią MacNab, która dyrygowała przygotowaniami, nie zaszczyciła mnie jednak żadnym dobrym słowem. Posłała mi jedynie współczujące spojrzenie, spodziewając się, że dostanę burę za dzisiejszy dzień – ja byłam tego pewna. Wiedziałam jednak, że jeśli tylko dzięki temu pan MacNeacail wróci do zdrowia, nie będę żałowała swoich decyzji.
Stanęłam przed gabinetem ojca, nabrałam powietrza i na chwilę wstrzymałam oddech, by uspokoić rozedrgane serce. Zapukałam i kiedy usłyszałam zaproszenie, weszłam do środka.
Ojciec siedział w masywnym fotelu i palił fajkę. Zawsze to robił, gdy był zdenerwowany. W całej posiadłości unosił się wtedy korzenny aromat jałowca. Choć słodki, żywiczny dym pachniał przyjemnie, uzmysławiał mi, że tego dnia nie powinnam wchodzić panu tego miejsca w drogę. Każdy to wiedział – nawet matka. Nie miałam jednak teraz możliwości, by wyczekiwać na lepszy moment.
Zamknęłam za sobą drzwi, a wtedy ciemne tęczówki przestrzeliły mnie niemal na wylot, przez co spuściłam głowę. Po chwili ojciec podniósł się z miejsca. Usłyszałam uderzenie fajki o blat stołu i kilka ciężkich kroków.
Stałam pokornie, oczekując na jakieś słowa. Nawet jeśli planował mnie zbesztać, wolałam to niż trwanie dłużej w tej kompletnej ciszy. Odczuwałam ją jako nieznośną, wręcz dotkliwą.
– Masz więcej szczęścia niż rozumu – rzucił sucho, stojąc zaledwie kilka cali ode mnie. – Gdyby po twoim wtargnięciu MacDonaldowie zaniechali rozmów, przekazałbym ziemię Isabeli.
– To zrób to – bąknęłam pod nosem.
– Co mówisz?
– Nic – ugryzłam się w język i starałam zachować spokój. – Wiem, że to ważne, ale tu chodziło o życie pana MacNeacaila. To Campbellowie, ojcze, znowu…
– A myślisz, że po co cała ta szopka z poszukiwaniem dobrego aliansu? Po co prowadzę te rozmowy, podróżuję po Szkocji, piszę listy…
– Rozumiem, ale…
– Nie możesz przedkładać życia jednego człowieka ponad wszystkich mieszkańców półwyspu!
Podniesiony głos sprawił, że odruchowo skuliłam ramiona. Zacisnęłam dłonie z taką siłą, że aż zbielały mi kłykcie. Choć wewnątrz odczuwałam palącą wściekłość, nie odważyłam się odezwać. Zdawałam sobie sprawę z wagi odbywanych pertraktacji. Nawet ja dostrzegałam korzyści płynące z połączenia z rodem MacDonaldów – choć tyczyły się one mojego klanu, nie mnie.
– Jeszcze jedno: ostatni raz przyniosłaś mi wstyd, włócząc się z tym chłopakiem MacAndrew. Jutro opuści dwór.
– Co?
– To, co słyszałaś. Nie będziecie urządzać sobie schadzek ku uciesze gawiedzi. Pomyślałaś, w jakim świetle stawiasz swój klan?!
– Nie zrobiliśmy nic złego! Ludzie w Dunoon widzieli, że Kenneth pomógł panu MacNeacailowi. Są mu wdzięczni!
– Wdzięczni?! – warknął i pchnął stojący obok mnie fotel. Drewno z hukiem uderzyło o podłogę. – A jaką wdzięczność on okazuje? Za moją pomoc?! Za to, że przyjąłem go pod swój dach?! Hańbi honor mojej córki?! Niweczy moje plany?!
– Nic złego nie zrobił – powtórzyłam.
– Nie? W takim razie kogo mam ukarać?! Ciebie? Przyznać, że moja córka jest kurtyzaną, zabawiającą się z koniuszym?!
– Wiesz, że to nieprawda!
– Czyny mówią więcej niż słowa! Dlatego pójdziesz tam i przypodobasz się paniczowi MacDonaldów! Nie wyjadą stąd bez ciebie! Zrozumiałaś?
Przełknęłam ślinę w przestrachu, ale nie odpowiedziałam.
– Pytam: czy mnie zrozumiałaś?!
– Tak – wymamrotałam pod nosem. – Zrobię to. Nie przyniosę ci wstydu.
Ta obietnica chyba zadowoliła ojca. Jeszcze przez chwilę przyglądał mi się surowo, po czym wyszedł, zostawiając mnie samą. Dopiero wtedy zaczerpnęłam powietrza, zdając sobie sprawę, że chyba zapomniałam o oddychaniu. Zamrugałam kilkukrotnie, kiedy poczułam, że łzy przysłoniły mi oczy. Byłam jedynie środkiem do celu. MacDonaldowie nie zabiegali o mariaż z mojego powodu, ale ziem, które niosło ze sobą moje dziedzictwo. Czułam się jak trofeum, przeznaczone dla tego, kto zaoferuje najwięcej.
Kiedy weszłam do sali, gdzie zorganizowano biesiadę, panowała tam niezręczna cisza. Pod ozdobną ścianą szerokiego pomieszczenia, na honorowym miejscu u szczytu długiego stołu, zasiadł ojciec. Matka zajęła miejsce po jego lewej stronie – według zwyczaju, ponieważ w Szkocji kobieta uznawana była za nagrodę dla wojownika. Prawa dłoń prawdziwego Szkota powinna dzierżyć miecz, by mógł on chronić swoją niewiastę. Choć założenie to wydawało się nieco chełpliwe, mocno zapadło mi w pamięć.
Mając świadomość, że oczy wszystkich zebranych skierowane są na mnie, podeszłam do podwyższenia. Po prawej stronie ojca siedzieli MacDonaldowie: lord Randal, jego żona lady Laura i William, spadkobierca jednego z najpotężniejszych klanów Szkocji. Przez krótką chwilę zatrzymałam wzrok na młodym lordzie, ale ten nie odwzajemnił spojrzenia. Wyglądał na znudzonego. Skłoniłam się przed nimi i obeszłam stół. Usiadłam po lewej stronie, obok matki i wolnego miejsca, które powinna zająć moja siostra. Nie było jej jednak, a mnie zastanowiło, dlaczego spóźniła się na uroczystość.
Nadworny dudziarz rozpoczął koncertowanie. Dobrze znana mi melodia klanu Lamontów wypełniła pomieszczenie, podczas gdy ja obserwowałam biesiadników. Było ich naprawdę wielu. Miałam wrażenie, że zaproszono tu całe hrabstwo Argyll. Wyglądało na to, że wszyscy zostali poinformowani o dzisiejszej uroczystości i tylko ja dowiedziałam się w ostatniej chwili. Zapewne dlatego, żebym nie uciekła.
Kiedy ojciec wstał, w sali zapanowała głucha cisza. Wszystkie oczy spoczęły na głowie klanu – nawet moje. Dostojną twarz okalały już posiwiałe, nieco dłuższe włosy, a szczękę zdobił wciąż jeszcze ciemny zarost. Widziałam, jak otaksował zebranych spojrzeniem, po czym przemówił:
– Klan Lamontów od wieków zasiedla wybrzeża Szkocji. Nasze wpływy ciągną się od zachodniego Loch Fyne aż do wschodniego Loch Long. Graniczymy również z wyspą Bute, której lorda i lady, wraz z ich synem, mamy zaszczyt gościć w naszych skromnych progach. Z radością ogłaszam, że świętujemy połączenie naszych klanów. Dzięki temu sojuszowi będziemy mogli być spokojni o nasz gród! Niech żyją MacDonaldowie!
Tłum nie zareagował z entuzjazmem. Aplauz i krzyki biesiadników nie brzmiały w moich uszach przekonująco, ale żaden z wasali i dzierżawców ojca nie ważył się przeciwstawić temu postanowieniu. Dudziarz dął w dudy, a ja odnosiłam wrażenie, jakby zewnętrzny świat przestał do mnie nie docierać. To nie były wstępne rozmowy, jak powiedział mi ojciec, a oficjalne przypieczętowanie moich rychłych zaręczyn. Niewiele myśląc, podniosłam się, ale nim wydusiłam choć słowo, matka chwyciła za moją rękę.
– Spokojnie. Usiądź, proszę.
– Przecież mówiłaś…
– A ty obiecałaś.
Jej ponaglenie sprowadziło mnie na krzesło. Nie mogłam urządzać sceny – nie na oczach gapiów. Taki wybuch złości położyłby cień na honorze ojca, a tego nigdy by mi nie wybaczył. Przecież o to chodziło. Miałam poślubić kogoś, kto zapewni naszym ziemiom ochronę przed Campbellami, więc dlaczego czułam się tak bardzo zrozpaczona?
Usiadłam, a matka pochyliła się ku mnie i szepnęła do ucha:
– Zaczekaj, pamiętaj, co ci mówiłam. Zobaczysz, że będzie dobrze.
– Dlaczego nikt mi nie powiedział, że już wszystko ustalone? – burknęłam. – Myślałam, że to dopiero pierwsze rozmowy…
– Sophio. – Ojciec ostrym głosem zwrócił moją uwagę.
Przeszył mnie groźnym spojrzeniem, co skutecznie zniechęcało do wygłaszania kolejnych wymówek. Przełknęłam gorycz słów, które cisnęły mi się na usta. Wyprostowałam plecy i wlepiłam wzrok przed siebie. Goście rozpoczęli biesiadowanie, ale ja ani myślałam o jedzeniu, choć jeszcze przed chwilą byłam piekielnie głodna. Czułam się postawiona pod ścianą. Rodzice specjalnie taili przede mną tę informację, czego nie rozumiałam. Kątem oka dostrzegłam granatowo-zielony tartan, który mignął przy stole. To moja siostra Isabela, która spóźniła się na przyjęcie.
– Przepraszam – rzuciła, kiedy usiadła obok. – Dużo mnie ominęło?
– Moje zaręczyny. – Uśmiechnęłam się teatralnie do rudowłosej dziewczyny.
– Słyszałam! To wspaniała wiadomość!
– Słyszałaś? Więc dlaczego dowiaduję się o tym jako ostatnia?!
– Przestań. Los się do ciebie uśmiechnął, lepiej to doceń.
– Wciąż to powtarzacie – burknęłam.
Ojciec przywołał nas do porządku:
– Dziewczęta!
Spojrzałam na niego wściekła i raz jeszcze zmełłam odpowiedź w ustach. Niewypowiedziane słowa chyba mi zaszkodziły. Czułam, że ugrzęzły w gardle, przez co nie mogłam przełknąć nawet kęsa strawy. Kompulsywnie popijałam jedynie wino, mając nadzieję, że pomoże mi ono przetrwać ten wieczór.
– Panienko Sophio – usłyszałam nieznany kobiecy głos.
Spostrzegłam, że za mną stoi lady wyspy Bute. Skinęłam jej głową z szacunkiem.
– Dotarły do mnie pogłoski o twojej urodzie – ciągnęła – i muszę przyznać, że w tym wypadku plotki okazały się prawdą.
Wymusiłam uśmiech, ale zrozumiałam kąśliwe przesłanie słów kobiety. Plotki – Kenneth i ja – o tym mówił mój ojciec… oraz najwyraźniej wszyscy w promieniu kilkudziesięciu mil.
Odpowiedziałam lady spojrzeniem. Miała jasne, popielate włosy upięte w luźny koczek, których nie ukrywała pod czepcem. Twarz, nieco pyzatą, zdobiły zadarty nosek i duże błękitne oczy. Nie była chodzącą pięknością, ale mimo niemiłej sugestii wzbudzała sympatię.
– Byłaś kiedyś może w zamku Kilchurn? – zagadywała mnie dalej. – O tej porze roku jest tam naprawdę urokliwie.
– Zapewne. Niestety nie miałam okazji gościć w tamtych stronach, lady.
– Żałuj, kochana. Niedługo wzdłuż brzegu Loch Awe zakwitną osty, a wtedy całe łąki zmienią się w fioletowoczerwone dywany. To ziemie pobłogosławione wyjątkowo. Wody obfitują w ryby, lasy w zwierzynę. Port w Kilchurn nigdy nie zamiera. To doprawdy niezwykłe miejsce.
Skinęłam w odpowiedzi, nie mając najmniejszej ochoty słuchać tych przechwałek. Marzyłam, by stąd zniknąć. Mój narzeczony w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Obserwując go kątem oka, widziałam, że zwyczajnie się nudził i niecierpliwił. Nie miał również chyba apetytu, ponieważ stojący przed nim talerz wydawał się nieruszony. Pomyślałam nagle, że być może panicz MacDonaldów wcale nie chce pojąć mnie za żonę. Słyszał plotki o pannie zabawiającej się z koniuszym? Poczułam zimny dreszcz, kiedy to sobie uświadomiłam. To sprawiało, że byłam w jeszcze bardziej niezręcznej sytuacji.
– Kenneth MacAndrew.
Dźwięk imienia mojego przyjaciela sprawił, że odebrało mi dech. Spojrzałam przed siebie i ujrzałam go stojącego przed podwyższeniem. Ubrany był odświętnie, w kilt i tartan spięty broszą na ramieniu.
– Dzisiaj jest idealna okazja, byś powrócił na swoje rodowe ziemie. Mam nadzieję, że otrzymane nauki przyniosą chwałę twojemu klanowi. Zarządzaj swoimi włościami mądrze, a teraz złóż mi obietnicę posłuszeństwa.
– Dziękuję, panie. – Kenneth skłonił się przed moim ojcem.
Przykląkł na jedno kolano i wyciągnął sztylet, który ucałował i skierował rękojeścią w stronę wodza.
– Przysięgam ci, panie, wierność i posłuszeństwo w imię Jezusa Chrystusa i Boga Najwyższego. Obiecuję stawić się na każde twoje wezwanie i służyć wiernie klanowi Lamontów. A jeśli kiedykolwiek złamię dane ci słowo lub zbuntuję się przeciw tobie, niech ta stal przeszyje me zdradzieckie serce.
Zamarłam. Nie spodziewałam się takiego rozwoju sytuacji. Byłam pewna, że ojciec ukarze nas za ponowne wymknięcie się na przejażdżkę, a tymczasem mnie oddał klanowi MacDonaldów, a Kennethowi zwrócił ziemie należące do jego zmarłego ojca. Wydawał się w nad wyraz hojnym nastroju.
– Jeszcze dzisiaj wyjedziesz z Dunoon – przemówił wódz Lamontów. – Wezwę cię, jeśli przyjdzie taka potrzeba.
Przecież to jasne, pomyślałam. To miał na myśli, twierdząc, że Kenneth będzie musiał opuścić dwór. Ojciec chciał nas rozdzielić i zmazać ujmę na moim honorze, związaną z plotkami, które rozeszły się wśród mieszkańców. Tak to rozwiązał. Upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Zyskał oddanego sojusznika, jednocześnie wiążąc się z klanem MacDonaldów za pomocą małżeństwa.
Choć moja twarz stężała w naturalnym wyrazie, to wewnątrz wszystko we mnie buzowało. Wiedziałam, że ten dzień nadejdzie, ale kiedy w końcu miałam pożegnać życie, które wiodłam do tej pory, poczułam rosnący we mnie bunt.
Dudziarz zadął żwawszą melodię, dołączyli grajkowie z lutniami, a goście odeszli od stołu i zebrali się na środku sali. Rozpoczęto tańce.
Chcąc pomówić z Kennethem, nim stracę go z oczu, gwałtownie wstałam od stołu. Ignorując zdziwione spojrzenia matki i siostry, zniknęłam w tłumie. Rozglądałam się nerwowo, ale nigdzie nie mogłam odnaleźć przyjaciela. Nie patrząc na drogę, wpadłam na kogoś – to był pan Doran, który chwycił mnie za ramiona i odsunął od siebie.
– Przepraszam – wymamrotałam zmieszana. – Widziałeś, panie, Kennetha? Jest gdzieś tutaj.
– Chyba nie on powinien cię teraz interesować, nie sądzisz, panienko? – Uniósł znacząco brew.
– Chciałam się tylko pożegnać. – Założyłam za ucho jeden z loków, który nie został spięty w koku.
Pan Doran uśmiechnął się w charakterystyczny dla siebie sposób, co zwiastowało, że nie wierzył w szczerość moich słów. Zawsze to robił, niejednokrotnie odnosiłam wrażenie, że czytał ze mnie jak z otwartej księgi. Wyciągał z głowy myśli, o których sama nie miałam pojęcia. Dzisiaj jednak nie powinnam się dziwić. Czułam, że brakuje mi tchu – jakby gorset ściskał bardziej niż zazwyczaj. Zamrugałam kilkukrotnie, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy.
– Sofi. – Znajomy głos przyniósł ukojenie.
Spojrzałam na Kennetha, który wyciągał ku mnie dłoń w zapraszającym geście.
– Zatańczysz?
Miałam ochotę rzucić się mu w ramiona. Prosić, żeby zabrał mnie stąd najdalej, jak zdoła, ale… nie mogłam. Nie tylko dlatego, że dałam słowo, ale też z powodu wagi mojego przyszłego małżeństwa. Taniec nie był jednak niczym niestosownym. Skinęłam głową i podałam rękę przyjacielowi.
Zerknęłam na pana Dorana. Już otworzyłam usta, by się pożegnać, ten jednak ubiegł mnie słowami:
– Tel père, tel fils.
Nim zdążyłam go dopytać, co miał na myśli, Kenneth pociągnął mnie w stronę tłumu. Niemal od razu zawirowaliśmy do skocznej melodii. Kilka kroków i obrót pod ramię z Kennethem sprawiły, że moje troski na chwilę zniknęły. Lubiłam tańczyć. Rytmiczne przejścia, klaśnięcia, wirowanie zajmowały ciało i uwalniały umysł. Co chwilę zmieniałam partnera, ale mój wzrok cały czas podążał za przyjacielem.
– Pięknie wyglądasz, Sofi – szepnął mi do ucha, kiedy raz jeszcze chwyciłam jego dłonie.
Uśmiechnęłam się do niego promiennie i oddałam muzyce. Jeden obrót, potem następny. Choć brakowało mi tchu, nie chciałam przerywać tej chwili zapomnienia. W towarzystwie przyjaciela czułam się sobą. Prawdziwą Sofi, a nie Sophią Lamont, która musiała spełniać życzenia ojca i poświęcać swoje szczęście dla dobra klanu. Zatraciłam się w tanach, podskokach i piruetach niosących mnie w poprzek sali.
Ponowna zmiana partnera. Kiedy spojrzałam na twarz nieznanego młodzieńca, który złapał za moje ręce, zamarłam. To William MacDonald, młody lord wyspy Bute. Odsunęłam się od niego jak rażona. Dopiero po chwili doszło do mnie, jakże nietaktowne było moje zachowanie. Dygnęłam przed nim.
– Wybacz, nie wiedziałam, że tańczysz, paniczu – wydukałam i założyłam za ucho niesforny kosmyk włosów.
– A czemuż by nie? – odpowiedział chłodno. – Choć prowincjonalne potańcówki nie bardzo mnie bawią.
– Widocznie nie wiesz, co dobre… młody lordzie. – Zaakcentowałam kąśliwie jego tytuł. – Jak widzisz, mam co do tego odmienne zdanie.
– Sophia Lamont, tak?
Skinęłam głową.
– Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać. William z klanu MacDonaldów. – Wykonał przede mną dworski ukłon. – Możemy się przejść? Myślę, że świeże powietrze dobrze ci zrobi.
Zaskoczył mnie tą propozycją. Mimowolnie przeniosłam spojrzenie na Kennetha, który również zastygł w tłumie. Znajdował się za plecami Williama, przez co dziedzic nie widział, na kogo patrzę. Przyjaciel wyraźnie się zezłościł, a ja stałam jak słup na polu, nie wiedząc, co zrobić. Nie mogłam znieważyć przyszłego lorda wyspy Bute, nawet jeśli bardzo chciałam wrócić do Kennetha.
– Dobrze się czujesz?
– Tak – odparłam w końcu, upomniana przez panicza. – Ale rzeczywiście muszę stąd wyjść.
William podał mi ramię, a ja odpowiedziałam na jego zapraszający gest. Starałam się nie spoglądać na przyjaciela. Z jednej strony odzywała się we mnie powinność wobec klanu, z drugiej krzyczało w piersi pragnienie wolności i kierowania swoim losem. Tak naprawdę byłam rozdarta i bezwolna. Czułam się jak spróchniała belka na rzece. Podążałam tam, dokąd ciągnął mnie nurt, ponieważ nie miałam z nim żadnych szans.
– Przy pierwszym spotkaniu wydawałaś się bardziej rozmowna, panienko. – Niski głos Williama wyrwał mnie z rozmyślań.
Zerknęłam na niego, a później omiotłam wzrokiem główną drogę, którą nas poprowadził. Musiałam długo milczeć, nawet nie spostrzegłam, kiedy odeszliśmy tak daleko od posiadłości.
Nieśmiałe promienie słońca wisiały nad horyzontem, malując na nieboskłonie przepiękne kolory czerwieni i pomarańczu. Tworzyło to przytulny klimat, ale wcale nie czułam się komfortowo u boku dziedzica wyspy Bute.
– Miałam naprawdę ciężki dzień – oznajmiłam sucho.
– Zauważyłem – odparł oschle, a ja zmierzyłam go spojrzeniem.
– Wybacz, jeśli cię uraziłam, paniczu, ale życie człowieka wydawało mi się ważniejsze niż dotrzymywanie ci towarzystwa.
Sierdziła mnie ta rozmowa, ale musiałam nad sobą zapanować. Zaczerpnęłam powietrza, by się uspokoić i znów trzymać manier, których wymagała obecna chwila.
– Poza tym nie wiedziałam wcześniej o twojej wizycie, paniczu – dodałam.
– Nie powiedziano ci o zaręczynach?
– Nie. Usłyszałam o nich dopiero przed chwilą, podczas przemowy ojca. Nie dziw się zatem, że próbuję ułożyć to sobie w głowie.
– Więc nie ucieszyła cię decyzja ojca. Szkoda.
– To nie tak…
– Masz kochanka?
– Słu… słucham? – wymamrotałam oburzona.
– Czy masz kochanka? – powtórzył, patrząc na mnie z kamiennym wyrazem twarzy.
– Jak panicz śmie? – warknęłam i gwałtownie wyszarpałam rękę wspartą na jego przedramieniu. – To niegrzeczne pytać o coś takiego.
– Ale potrzebne. – Zatrzymał się i zawiesił kciuki na grubym pasie podtrzymującym czerwony kilt. – Doszły mnie wieści, że urządzasz sobie schadzki z tutejszym koniuszym. To tamten chłopak? MacAndrew?
– Kenneth to mój przyjaciel – odpowiedziałam hardo. – Znamy się od wielu lat. Wychował się na naszym dworze…
– Słyszałem – przerwał mi. – Czyli sądząc po twojej odpowiedzi, plotki nie kłamią.
Byłam przerażona insynuacjami panicza. Moje piersi falowały, kiedy próbowałam zapanować nad oszalałym oddechem. Ściśnięty gorset nie poprawiał sytuacji. Zakręciło mi się w głowie i gdyby nie chłód panujący na zewnątrz, chyba straciłabym przytomność.
– Jesteś bezczelny – rzuciłam i ruszyłam do posiadłości.
Nie chciałam ciągnąć tej rozmowy. Już po kilku krokach zaczęłam biec. Wpadłam do dworu i od razu skierowałam się do swojego pokoju – choć najchętniej dosiadłabym Divy i pognała tam, dokąd poniósłby mnie wzrok.
Zatrzasnęłam za sobą drzwi i ze złością zerwałam ozdoby z włosów. Ciemne loki rozsypały się na ramionach. Czułam, że mogą popłynąć łzy.
Ani myślałam wracać na biesiadę. Bałam się spojrzeć ojcu w twarz, ale przede wszystkim nie chciałam oglądać Williama. Słowa dziedzica uzmysłowiły mi, że nie mogło być mowy o zaręczynach. Przyszły lord nie zhańbiłby się ożenkiem z panną o zszarganej reputacji. Powinnam się cieszyć, ale wiedziałam, czemu miało służyć planowane małżeństwo. Zaprzepaściłam alians, który ochroniłby moich rodaków, tylko dlatego, że ważyłam się pomyśleć o sobie, nie o ciążącej na moich barkach powinności. Nagle zalało mnie poczucie zagubienia, samotności i strachu przed tym, co przyniesie przyszłość.