Domek na drzewie - Vera Buck - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Domek na drzewie ebook i audiobook

Vera Buck

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

66 osób interesuje się tą książką

Opis

Szukali Idylli. Odnaleźli piekło.

 

Henrik i Nora wybierają się z pięcioletnim synkiem Fynnem do malowniczego Västernorrlandu w Szwecji, licząc na beztroski odpoczynek. Sielanka szybko zamienia się jednak w koszmar. Gdy w lesie zostaje odkryty szkielet dziecka, a wkrótce potem znika Fynn, rozpoczyna się rozpaczliwa walka o prawdę.

 

Śledcza Rosa Lundqvist obdarzona niezwykłym darem wyczuwania śmierci, staje przed zagadką, w której teraźniejszość splata się z mroczną przeszłością.

 

Czy zniknięcie chłopca ma związek z tragiczną historią sprzed lat?

 

I jakie sekrety kryje domek schowany w koronie starego jesionu?

 

Czy ktoś wciąż w nim na coś czeka?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 442

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 32 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
4,3 (12 ocen)
7
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaUrb

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!!!
00
NMLD06

Nie oderwiesz się od lektury

To druga książka Very Buck, którą przeczytałam. Potrafi stworzyć niesamowity klimat, wciąga czytelnika i nie można się oderwać.
00
basia31

Całkiem niezła

Nagromadzenie dram tak tragiczne, ze az zabawne i tradycyjnie swietny Kosior 😁
00
MagdaTanka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa i trzymajaca w napieciu, niesamowity klimat! Bardzo polecam
00



Original Title: Das Baumhaus Copyright © 2024 by Rowohlt Verlag GmbH, Hamburg Copyright © 2025 for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o. Copyright © for the Polish translation by Magdalena Kaczmarek

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja: Sylwia Drożdżyk-Reszka

Korekta: Daria Raczkowiak

Projekt graficzny okładki: Izabela Surdykowska-Jurek

Grafiki na okładce: Copyright © by Saga (chłopiec); Artlove (las) (Stock.adobe.com)

DTP: Justyna Jakubczyk

ISBN 978-83-68249-52-1

Warszawa 2025

Wydawnictwo [email protected] www.literaturainspiruje.pl

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Wszystkim, których pierwszymi bohaterami byli

Pippi Pończoszanka, Ronja, córka zbójnika

i Jonatan Lwie Serce.

Oraz mojej mamie, która tchnęła w te postacie życie,

kiedy byłam dzieckiem.

PROLOG

Morze jest posępne, o chropowatej powierzchni. Wiatr odpycha góry wody, jakby chciał je całe wybebeszyć i wypatroszyć. Drżę. Moje włosy są słonawe i za długie, wiatr wieje mi nimi w twarz i w oczy. Ten człowiek traci cierpliwość. Chce, żebym się rozebrał do majtek i wszedł do wody. Tymczasem mnie jest ciągle niedobrze po transporcie w skrzyni. Zimno mi. Podnoszę wzrok. Może uda mi się zorientować, w którym kierunku pojechaliśmy i jakie morze mam teraz przed sobą. Nauczył mnie orientacji w terenie na podstawie położenia słońca na niebie. Tylko że teraz słońce zasłaniają ciemne chmury. Chyba nadciąga burza.

– No, do dzieła – pogania mnie. – Będzie zabawa!

Dygocząc, zrzucam spodnie i na czworakach człapię po kamieniach. Woda jest lodowata. Wciągam powietrze.

– Jeszcze nikt nie pływał tak dobrze jak ty – mówi ten człowiek, a w jego głosie pobrzmiewa uznanie. Wskazuje ręką w kierunku, gdzie w oddali z topieli wyłania się zarys skały. Choć może to raczej wyspa? Gwałtownie podrywające się i opadające fale pożerają jej kontury, po czym znów je odsłaniają, pożerają i znów odsłaniają. Wygląda to, jakby wyspa bujała się na wietrze. Gdy woda zabiera się również za moje nogi, zagryzam zęby i jeszcze raz ostro wciągam powietrze.

Że umiem dobrze pływać, ten człowiek wiedział już czternaście tygodni temu, kiedy przyuważył mnie na basenie. Byłem tego dnia najszybszy w zawodach juniorów, i to pomimo że mam dopiero dziesięć lat, a wszyscy pozostali w mojej kategorii jedenaście czy dwanaście. Byłem z siebie bardzo dumny. A gdy podszedł do mnie ten człowiek i zapytał, czy nie zechciałbym pływać w drużynie narodowej, prawie pękłem z radości. Mówił, że chciałby mnie trenować, że przedstawi mnie swojej grupie talentów.

Pomyślałem, że wreszcie będę mógł komuś pokazać, co potrafię. Że wreszcie im udowodnię, że jestem od nich lepszy. Mimo nędznych kąpielówek z darów i pomimo tego, że inaczej niż wszystkim pozostałym, nie kibicowali mi rodzice.

Teraz żałuję, że wygrałem. Wolałbym zostać niewidoczny, ukryć się pod wodą. Może wtedy ten człowiek by mnie nie dostrzegł. Nie dałby mi cukierka i nie zabrał mnie ze sobą.

Wiatr się nasila. Morze przede mną szaleje i wyje. Muszę z całej siły opierać się podmuchom, by mnie nie przewróciły. Za moimi plecami ten człowiek zdejmuje kajak z dachu samochodu. Wiatr wpada do wnętrza łódki, szarpie nią. Widzę, jak ten człowiek potyka się, ale nie upada. Jest jak jedno z wielu sękatych drzew w lesie, w którym teraz mieszkam. Wiatr nim tarmosi, ale go nie przewraca. Ten człowiek zaciska kajak pod pachą i opiera się podmuchom wiatru, aż dociera do kamieni. A potem wpycha go do wody.

– Na co czekasz? – woła w moim kierunku, z twarzą pociemniałą i pomarszczoną od wiatru.

– Zimno mi.

– Podczas pływania się rozgrzejesz, zobaczysz! Chodź, jesteśmy piratami na otwartym morzu! Ha, ha! – Śmieje się, wyrzucając ramiona do góry.

Robi mi się niedobrze. Ten człowiek dużo się śmieje. Śmiał się też tego dnia, którego mnie zabrał, gdy otworzył moją sportową torbę i wyciągnął niebieskie okulary pływackie zawinięte w mokre ręczniki. Okulary były pęknięte, bo po zawodach chłopcy zaczaili się na mnie przy wejściu do natrysków... Łapali za gumkę z tyłu i naciągali okulary z przodu niczym procę, by je w końcu puścić, a wtedy one uderzały mnie w twarz. Wszyscy po kolei. Bo nie zasłużyłem na wygraną. Bo nawet nie mam taty, który by mnie przyprowadzał do szkoły, czy odbierał z basenu. Bo tata się zmył, a mama budzi nas, dzieci, w środku nocy na jedzenie: na makaron z sosem pomidorowym, do którego wrzuca wszystkie przyprawy, jakie tylko znajdzie w szafce. Nawet te, które smakują Bożym Narodzeniem.

Chłopcy mieli ubaw. Ja płakałem. Ale ból tamtego dnia był niczym w porównaniu z tym, jak bolało życie u boku tego człowieka. Ten człowiek znalazł też mój czepek pływacki. Przyglądał mu się jak jakiemuś dziwowisku.

– Po co ci to?

– Żeby nie zamoczyć włosów.

– A co potem, pod prysznicem? Nie moczysz włosów, żeby je umyć? – I śmiał się tak, że aż brzuch mu się trząsł. – Takich cudów tu nie potrzebujemy. Potrzebujemy tylko siły i odwagi. Masz siłę i odwagę?

W odpowiedzi tylko wzruszyłem ramionami, ale on kazał mi powtarzać za sobą: „Mam siłę i odwagę. Mam siłę i odwagę. Mam siłę i odwagę!”. Wtedy ze strachu zsikałem się w spodnie. Gdy ten człowiek to wyczuł, powiedział, że musimy nad tym popracować: nad siłą i nad odwagą. W lesie, gdzie teraz mieszkam, jest sporo jezior i rzek, które dobrze się do tego nadają. Po tamtej rozmowie włóczył mnie do coraz głębszych zbiorników, do rwących dzikich potoków i do wąwozów. A teraz jesteśmy tu, nad morzem.

Dno jest śliskie. Kamienie i muszle wbijają mi się w stopy. Porywa mnie już druga fala. Wierzgam, straciwszy grunt pod nogami, próbuję się utrzymać na powierzchni, gdy morze wciąga mnie w swoje odmęty. Obok mnie kołysze się kajak tego człowieka, do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu, jak konik na biegunach, nad którym utracono kontrolę.

– No, płyń! – woła do mnie, dźgając wiosłem w białą pianę, którą wzbijają fale. Próbuję płynąć za kajakiem. Ale morze jest zupełnie inne niż jezioro. To coś zupełnie innego niż basen czy nawet rzeka. Bardziej wierzgam, niż płynę, byleby tylko utrzymać głowę nad lustrem wody, a morze ciąga mnie we wszystkie strony, gdzie tylko chce. Fale co rusz chlapią mi w twarz albo zderzają się ze sobą ponad moją głową. Mrugam. Słona woda piecze mnie w oczy.

– No, co jest? – ryczy ten człowiek. Przez nawałnicę ledwo go słyszę.

– Woda... – kaszlę. – Nic nie widzę! Fale są za wysokie.

– Jestem przecież tuż obok ciebie. Musimy dopłynąć tam, do wyspy! – Zniecierpliwiony wskazuje mi wiosłem kierunek, a ja się staram. Płynę najlepiej, jak potrafię, by dotrzymać tempa kajakowi. Po chwili jednak tracę siły i gdy w końcu między jednym bałwanem a drugim widzę wyspę, wciąż jest ona zbyt daleko ode mnie.

– Nie dam rady! – krzyczę w ogłuszający hałas. Mam nadzieję, że ten człowiek wciągnie mnie do swojej łódki, że zrozumie, że nigdy w życiu nie pływałem na takie dystanse. Ale jego nagle nie ma obok mnie. Obracam się panicznie w burej spienionej wodzie, szukam wzrokiem horyzontu, to z jednej strony, to z drugiej. Jestem sam jak palec pośrodku morza.

– Ratunku! – wrzeszczę. – Ratunku!

I wtedy dostrzegam żółty dziób kajaka, chyboczący się na wodzie w odległości kilku metrów ode mnie.

– Tak trzymaj! – dobiega mnie skądś głos tego człowieka, a może to tylko wiatr w moich uszach dodaje mi otuchy. Wtedy słyszę coś jeszcze, trąbienie, i odwracam głowę w lewo. Tuż obok przepływa łódź. Są w niej ludzie. Inni ludzie! Kaszlę, wypluwam wodę, nieruchomieję. Niezdecydowanie pozwalam się unosić falom. A potem się obracam i ruszam ku łodzi.

– Nie! Nie tam! Tu! Do mnie! – wydziera się ten człowiek. Znowu jest blisko, słyszę jego głos gdzieś za moimi plecami. Zaciskam z wysiłku powieki i płynę przed siebie. Gdy zacznę machać, ludzie na łodzi mnie zauważą i to może być mój ratunek! Mogą mnie ochronić przed tym człowiekiem. Zbieram w sobie wszystkie moje siły. Dopiero gdy kolejny raz rozlega się trąbienie, donośne i wzburzone, unoszę z przestrachem głowę. Łódź jest o wiele większa, niż mi się wydawało. To statek! Zamieram. Woda unosi moje bezwładne ramiona niczym ucięte liny. Otwieram oczy mimo piekącej słonej wody. Statek jest tuż przede mną.

– Nieeee! – krzyczy ten człowiek. W jego głosie słychać rozpacz. Brzmi, jakby się o mnie bał. Ja też się boję, ale tylko przez chwilę, bo chwilę później przed oczami wyrasta mi czarna ściana z metalu. Twarde uderzenie, wir pod stopami. Woda wsysa moje ciało. Chcę krzyczeć, ale gdy się zachłystuję, do moich płuc wlewa się woda, coraz więcej wody. A potem jest już tylko panika, naga ciemna panika, i metal przygniatający moje ciało, pchający mnie w dół. Wszystko boli, bolą mnie płuca i wypełniona słoną wodą klatka piersiowa. Już raz prawie utonąłem, gdy Jannes i Mario przytrzymywali mi głowę pod wodą. Bo jestem z patologii. Bo nie jestem kimś, kto zasługuje na medal za osiągnięcia pływackie. Właśnie tak się czuje człowiek bliski utonięcia. Jakby ktoś mu wbijał nóż w płuca. Jeszcze raz słyszę trąbienie statku. A potem otacza mnie już tylko cisza.

CZĘŚĆ PIERWSZA

.

W lesie bezkresnym i bardzo głębokim,

bez drogi powrotnej, jak sięgnąć okiem,

pod chmur kłębami i w burzy pomruku

dziecko błądziło wśród dębów i buków.

Dzień się nie kończył, lecz las był ponury,

gdziekolwiek spojrzeć – drzew czarne kontury.

W bezruchu trwały, grozą je poiły,

z nadziei na powrót cicho ograbiły.

Ono łykało łzy w samotności,

nie widząc ratunku w tej grozie ciemności.

Straciwszy wiarę w domu odszukanie,

pojęło, że w lesie tym śmierć je zastanie.

Astrid Lindgren, Boże Narodzenie w Smalandi(tłumaczenie wiersza: Magdalena Kaczmarek)

ROSA

Gruda ziemi ze szpadla leci w powietrze. W snopie światła rzucanym przez reflektor budowlany ląduje na moim zwiniętym namiocie. Gdyby ktoś przyszedł i zapytał, co tu robię, odpowiedziałabym, że biwakuję, a dołek wykopuję pod ognisko. W Szwecji nocowanie na łonie przyrody jest dozwolone, nazywamy to „allemansrätt”, prawem przysługującym każdemu. Oczywiście mój dołek jest trochę głębszy niż potrzeba na palenisko, ale w razie czego powiem, że nie chcę, by ogień dosięgnął drzew. To trochę głupawe wytłumaczenie, nie powinno jednak nikogo zdziwić, bo ludzie zazwyczaj są zdania, że młode kobiety nie mają nic mądrego do powiedzenia. Spojrzeniami pełnymi niedowierzania obrzucają mnie tylko wówczas, gdy mówię prawdę: że szukam zwłok.

Jesion, pod którym kopię, oznaczyłam wczoraj żółtą kredą. By móc dywagować, gdzie ewentualnie mogą leżeć zwłoki, muszę przyjrzeć się właściwościom i barwie liści za dnia. W nocy to niemożliwe. A niekiedy w ogóle niemożliwe. Przykładowo moje wczorajsze wykopki nie przyniosły żadnych rezultatów, nawet jednej samotnej kostki. Bywa. Nauka opiera się na niepowodzeniach. Mogło się zresztą zdarzyć, że właściwie zinterpretowałam wygląd liści, ale kopałam po niewłaściwej stronie drzewa, omijając tym samym wyspę dekompozycji zwłok.

Gdy natrafiam na korzenie, stawiam obutą w kalosz stopę na krawędzi szpadla i wbijam głębiej jego czubek w ziemię. Złoszczę się, że muszę kopać w takiej tajemnicy, pod osłoną nocy. Jakby nauka była przestępstwem. Rozryte leśne podłoże pachnie wilgocią i zbutwiałymi liśćmi. Znajomy zapach. Gdzieś ponad mną odzywa się puszczyk. Poddaję się rytmowi nadawanemu przez ostre dźwięki uderzeń szpadla i mojego ciężkiego oddechu. Rozluźniam ziemię, wydobywam, ponownie wbijam szpadel. To męcząca czynność, dobrze mi znana jeszcze z czasów praktyk na cmentarzu. Od tej pory upłynęło jednak parę lat, więc dodatkowo w ramionach czuję zakwasy po poprzednich nocach.

Grzbietem dłoni ocieram pot z czoła. Mój wzrok pada na białe łuski, połyskujące w świetle reflektora na ciemnej ziemi. Wydłubuję jedną z nich z ziemi i rozcieram między palcami. Resztki larwy. Bingo. Podnoszę pamiętnik i zapisuję: data, współrzędne geograficzne znaleziska. Ślady entomologiczne. Właściwości gleby. Stan potencjalnej wyspy dekompozycji zwłok.

Notatki zawsze prowadzę w pamiętnikach, po części z przyzwyczajenia, a po części dla upamiętnienia Oskara, uwiecznionego raz na zawsze pod datą „1 stycznia 1997”. Mojego pierwszego trupa. Mojego kocurka. Przyglądanie się jego rozkładowi było szczególnym doświadczeniem.

W ostatnich dniach znalazłam i odnotowałam czaszkę łosia, zdechłego bobra oraz sarnę. Ich resztki zalegają teraz za szopą mojego ojca, gotowe do analizy metabolomicznej: chcę się dowiedzieć, jak na metabolizm drzew wpływa rozkład różnych gatunków zwierząt. Liście tego jesionu mają przykładowo intensywniejszy kolor niż te przy poprzednich miejscach wykopków. Za dnia mienią się soczystą zielenią, przypominającą świeżą bazylię. Dlatego tym razem miałam nadzieję natknąć się na mięsożercę. Albo na wszystkożercę – żbika lub małego liska. Wszystkie zwierzęta z poprzednich nocy były roślinożercami.

Wracam do pracy, kopię dalej, a las wokół mnie się rozjaśnia. Ścigam się z czasem. Wprawdzie od przesilenia letniego, „midsommar”, i niekończących się lipcowych dni minęło już kilka tygodni, ale i na początku sierpnia czas pozwalający na wykopki jest krótki, łatwo zostać przyłapanym przez wschód słońca. No i dołek jest już zbyt głęboki, by ktokolwiek mi uwierzył w historyjkę z ogniskiem, niezależnie od tego, jak bardzo głupią bym udawała. Czy w ogóle cokolwiek w nim znajdę?

Mało prawdopodobne. A przecież byłam taka pewna! Wybarwienie liści. Podłoże. I resztki larw!

Sfrustrowana wbijam szpadel w czerń ziemi – i nieruchomieję. Słyszę chrupot. Niechętnie ustępujący opór czegoś zbyt delikatnego jak na kamień. Jakbym wbiła czubek szpadla w porowaty wapień. Albo w kość. Ostrożnie wyciągam narzędzie. Znowu chrupot. Przykucam i rozsuwam dłońmi ziemię, ale dołek jest już na tyle głęboki, że na jego dnie panuje ciemność, że oko wykol. Wyłażę z niego, żeby przynieść reflektor. W ziemi połyskuje coś brudnożółtego. Podekscytowana wskakuję z powrotem do dołu, przykucam i chwytam znalezisko. To naprawdę kość! W pierwszej chwili myślę, że to grzebień mostka pokaźnego ptaka, choć może być też łopatką kręgowca. Dmucham na kość, usuwam z niej resztki ziemi. Tak, to raczej łopatka. Przykucam i dalej rozsuwam ziemię i kamienie. Znajduję żebra i drugą łopatkę. Grzebię coraz gwałtowniej. To mało naukowe działanie, wręcz chaotyczne. W ten sposób jednak odsłaniam kolejne drobne kostki, kręgi i kosteczki, odkładam wszystko na krawędź dołu, nie mogąc się doczekać czaszki zwierzęcia. Moje palce napotykają coś gładkiego, syntetycznego w dotyku, jakby kawałek plastikowej plandeki, jednak przy bliższych oględzinach okazuje się to brązowym strzępkiem materiału z metalowym oczkiem, jak od sznurka w kapturze. Zaintrygowana nieruchomieję, po czym odsuwam się na bok, na ile to możliwe w ciasnym dołku, by nie zasłaniać sobie światła. Czy to kawałek zbutwiałej kurtki? Dzwoni mi w uszach. Strzępek materiału wypada mi z rąk. Teraz widzę również czaszkę. Lśni w świetle mojego reflektora niczym wetknięte do połowy w ziemię strusie jajo. Mlecznożółte i pokryte licznymi plamami. Sięgam po nią obiema dłońmi. Okazuje się niewielka i lekka. Jak czaszka małpy, których oczywiście w Szwecji nie ma. To nie była małpa. To czaszka młodego człowieka. Nastolatka. Albo nawet dziecka.

Wgapiam się w czarne oczodoły, gdy dociera do mnie powaga sytuacji. Dziecięca czaszka. Stary kaptur. Kości, kręgi i łopatki. Kogo ja, do cholery, znalazłam?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Powieści obyczajowe, kryminały, thrilleryWciągające i niebanalneZaczytaj się!

www.prozami.pl

Księgarnia wysyłkowawww.literaturainspiruje.pl