Dom ruin i korzeni - Erin A. Craig - ebook

Dom ruin i korzeni ebook

Erin A. Craig

4,5

Opis

W nadmorskim dworze nad jedną z sióstr nadal ciąży klątwa…

Kontynuacja bestsellerowego gotyckiego thrillera fantasy Dom soli i łez to emocjonująca historia o zakazanej miłości, obezwładniającej ambicji i koszmarach, od których trudno się uwolnić.

Pomimo marzeń o dalekich podróżach Verity Thaumas pozostała w rodzinnej posiadłości Highmoor razem ze starszą siostrą Camille, a pozostałe siostry rozproszyły się po Arkanii.

Kiedy Mercy wysyła do nich wiadomość, że księżna Bloem – żona słynnego botanika – chce zlecić Verity namalowanie portretu jej syna Aleksandra, dziewczyna postanawia skorzystać z nadarzającej się okazji. Camille jednak nie może się na to zgodzić. Wreszcie musi wyjawić młodszej siostrze prawdę: Verity wciąż widzi duchy, tylko… o tym nie wie.

Oszołomiona Verity ucieka do Bloem, gdzie czarujący, dowcipny i niewiarygodnie przystojny Aleksander kradnie jej serce. Ale wkrótce dziewczynę zaczynają nękać makabryczne wizje, a spod mglistej fasady wyłania się mroczna strona Bloem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 514

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (31 ocen)
20
8
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KarolinaJurga

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
10
Sapphire

Nie oderwiesz się od lektury

chyba jeszcze lepsza od pierwszego tomu :) mnóstwo tajemnic , szokujących zwrotów akcji , mroczny klimat
00
Ruddaa

Dobrze spędzony czas

No zdecydowanie lepsza od 1 tomu! Tu ksiazka wciągała juz od 1 stron. Musze przyznać, że autorka jest mistrzynią jesli chodzi o motyw paranormalny! Mistrzostwo! I te wszystkie tajemnice i zwroty akcji. A epilog!? Czytasz ,czytasz aż tu nagle oczy robią ci sie jak 5 złoty a z ust pada "o kur@&#&€" 😱😱😱 No teraz to skisnę jesli nie przeczytam 3 tomu!!!!
00
niutka51

Nie oderwiesz się od lektury

Poprzednia część była naprawdę ciekawa, ale ta całkiem pochłania. Jest wciągająca,mroczna i zaskakująca. Im dalej tym bardziej szokuje. Końcówka mimo przeczucia i tak budzi pewien szok i niedosyt. Liczę na dalsze opowieści autorki
00
Ewakr1

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna, ciekawa napisana po mistrzowsku
00

Popularność




Rozdział 1

Pędzel był zbyt mokry.

Farba prze­sią­kała przez wło­sie dzika i spły­wała stru­gami peł­nymi gru­dek, two­rząc zgru­bie­nia na linii, która miała być rów­niutka.

– Nie ruszaj się. – Wytar­łam pędzel w szmatkę. Pra­wie nie poru­sza­jąc war­gami w oba­wie, że znisz­czę tę chwilę i na zawsze utracę jej magię, szep­nę­łam: – Jesz­cze moment.

Kąciki ust Artiego zadrżały, jakby z tru­dem powstrzy­my­wał śmiech.

– Już pra­wie skoń­czy­łam – zapew­ni­łam go. – Tylko…

Musnę­łam pędz­lem płótno, by uchwy­cić błysk szel­mow­skiej rado­ści w oczach mojego sio­strzeńca.

– Gotowe. Ide­al­nie.

– Chcę zoba­czyć! Chcę zoba­czyć! – zawo­łał Artie, porzu­ca­jąc swoją sta­ranną pozę i pra­wie poty­ka­jąc się o wła­sne nogi, gdy pod­bie­gał do szta­lugi.

Mina mu zrze­dła.

– Prze­cież ja wcale tak nie wyglą­dam… prawda?

Przyj­rza­łam się kry­tycz­nie swo­jemu dziełu, a potem znów popa­trzy­łam na chłopca. Miał gęste, pofa­lo­wane, ciemne włosy, takie jak moje więk­szo­ści Thau­ma­sów, i malutki nosek po ojcu.

– Myślę, że dobrze uchwy­ci­łam podo­bień­stwo.

– Bar­dzo dobrze – roz­legł się głos od progu.

– Mama! – zawo­łał chło­piec i pobiegł uści­skać matkę. – Skoń­czy­li­śmy?

Camille unio­sła pyta­jąco brew. Odło­ży­łam paletę i ski­nę­łam głową.

– Tak, skoń­czy­li­śmy.

Camille cmok­nęła chłopca w czu­bek głowy, nim odbiegł kory­ta­rzem, try­ska­jąc ener­gią.

– Był grzeczny? – zapy­tała, gdy weszła do Nie­bie­skiego Pokoju, by lepiej się przyj­rzeć por­tre­towi.

Jej bursz­ty­nowe oczy dostrze­gały wszystko.

– To przy­szło do cie­bie dziś rano – powie­działa, wrę­cza­jąc mi grubą kopertę z kil­koma pała­co­wymi pie­czę­ciami.

Co za ulga.

– Tro­chę się wier­cił, ale trudno się dzi­wić. – Wsu­nę­łam kciuk pod klapę koperty. Chcia­łam czym prę­dzej ją roze­rwać i prze­czy­tać list od sio­stry.

Poha­mo­wa­łam się jed­nak, widząc, jak Camille przy­gląda się obra­zowi.

– Jest piękny – skom­ple­men­to­wała mnie. – Nie mogę uwie­rzyć, że mój syn ma już pięć lat. Kiedy to minęło?

Moja sio­stra odgar­nęła z twa­rzy kosmyk lśnią­cych kasz­ta­no­wych wło­sów i musnęła pal­cami skórę przy kąciku oka w poszu­ki­wa­niu nie­ist­nie­ją­cych zmarsz­czek, któ­rych poja­wie­nia się tak się bała.

– Wiesz, zbli­żają się moje uro­dziny – wspo­mnia­łam, siląc się na obo­jęt­ność.

Skrzy­wiła się, jak­bym ją o coś oskar­żała.

– Verity, na pewno bym o tym nie zapo­mniała.

– Nie cho­dziło mi o… Tylko… Może mogły­by­śmy poroz­ma­wiać o tym, co zro­bimy z tej oka­zji? – Odwró­ci­łam się na stołku i unio­słam wzrok. – Pomy­śla­łam, że mogły­by­śmy poje­chać na kon­ty­nent. Do sto­licy. Mercy mówi…

– Mercy nie ma tu nic do powie­dze­nia – odparła Camille i rzu­ciła okiem na kopertę leżącą na moich kola­nach.

Widzia­łam, że ma ochotę ją zabrać i prze­czy­tać list, ale tylko pode­szła bli­żej i zaczęła się przy­glą­dać pocią­gnię­ciom pędzla.

– Mówi, że jeśli­by­śmy chciały, to na­dal mogę zostać przed­sta­wiona na dwo­rze. Więk­szość dziew­cząt jest przed­sta­wiana przed osiem­na­stym rokiem życia, ale…

Zamil­kłam na wes­tchnie­nie sio­stry.

– Bar­dzo chcia­łam cię tam zabrać, gdy mia­łaś szes­na­ście lat. Wiesz o tym.

– Tyle że byłam na Hespe­ru­sie i poma­ga­łam Anna­le­igh z dziec­kiem – doda­łam, bo zna­łam już na pamięć jej wszyst­kie wymówki. – Ale w zeszłym roku…

– W zeszłym roku byli­śmy w środku remontu wschod­niego skrzy­dła. To nie była dobra pora na dłu­gie kosz­towne wyprawy.

– Wiem – odpar­łam, zakła­da­jąc kosmyk wło­sów za ucho.

Szu­kała zaczepki i wie­dzia­łam, że jeśli zacznie kłót­nię, to nie będę w sta­nie nic zro­bić.

– Wiem, wiem… Ale teraz… Remont zakoń­czony, dzieci są dość duże, by podró­żo­wać… Jestem pewna, że wszy­scy chcie­li­by­ście zoba­czyć Arcan­nię.

Camille potrzą­snęła głową. Odwró­ciła się od płótna i rozej­rzała po pokoju, jakby szu­kała cze­goś, co wyma­ga­łoby poprawki. Pode­szła do szez­longa i zaczęła trze­pać poduszkę, aż ta zesztyw­niała niczym beza.

– O nie. Dzieci na pewno nie poje­cha­łyby z nami na dwór. Zosta­łyby w domu z guwer­nantką.

Wcią­gnę­łam gwał­tow­nie powie­trze, a ogar­nia­jąca mnie nadzieja była jak tra­twa ratun­kowa dla toną­cego.

– Ale my… mogły­by­śmy? Och, Camille, pomyśl, jak byłoby cudow­nie! Nie odwie­dza­ły­śmy kon­ty­nentu, od kiedy Mercy prze­nio­sła się na dwór. Anna­le­igh też mogłaby poje­chać i jestem pewna, że Honor by się do nas przy­łą­czyła. Fore­sia jest w grun­cie rze­czy nie­da­leko sto­licy, a może nawet Lenore…

Zamil­kłam, jak zawsze, gdy padało imię mojej sio­stry Lenore.

Moja trze­cia co do star­szeń­stwa sio­stra była dla mnie nie­zgłę­bioną tajem­nicą.

– Lenore to Lenore. Nie sądzę, aby… – Camille prze­su­nęła znów dło­nią po wło­sach, jakby musiała się upew­nić, że wszystko jest na swoim miej­scu. – To brzmi… Mogłoby być cał­kiem przy­jem­nie – przy­znała. – Ale twoje uro­dziny są już za tydzień. Nie damy rady wszyst­kiego tak szybko przy­go­to­wać. Podróż, nawet naszym naj­szyb­szym kli­pe­rem, zaję­łaby cały dzień. Może zor­ga­ni­zu­jemy wyjazd jesie­nią? Przed Świę­tem Sztor­mów.

Posmut­nia­łam.

Nie zor­ga­ni­zu­jemy. Pogoda się popsuje. Bliź­niaki się roz­cho­rują. Do tego czasu Camille wymy­śli jesz­cze z dzie­sięć powo­dów, dla któ­rych nie poje­dziemy, i żad­nego nie będę mogła zapro­te­sto­wać, bo jest star­sza i mądrzej­sza, a do tego jest księżną. I co prawda mogła­bym z nią dys­ku­to­wać, gdyby cho­dziło tylko o te dwie pierw­sze sprawy, ale jej tytuł onie­śmie­lał niczym for­teca na szczy­cie wzgó­rza. Oto­czona kamien­nym murem z kol­cami. I fosą.

Camille pode­szła do olbrzy­mich okien wycho­dzą­cych na klify Sol­nej. Wyglą­dała pięk­nie na tle mrocz­nego kra­jo­brazu, a moje palce aż się rwały, by ją naszki­co­wać. Wyobra­ża­łam sobie pierw­sze mocne linie, deli­kat­nie zagięte, by pod­kre­ślić obrys jej śliw­ko­wej sukni. Kom­po­no­wa­łyby się dosko­nale z gru­bymi krót­kimi kre­skami, któ­rych uży­ła­bym do nary­so­wa­nia kli­fów.

– Powin­ny­śmy jed­nak coś zro­bić – stwier­dziła. – Może urzą­dzimy przy­ję­cie?

Zasko­czyła mnie tak, że nie wie­dzia­łam, co odpo­wie­dzieć. Kiedy Camille coś sobie posta­no­wiła, to była w tym rów­nie nie­ustę­pliwa, co nad­cią­ga­jące zimą sztormy.

– Co o tym sądzisz? – zapy­tała, odwra­ca­jąc się do mnie i wbi­ja­jąc we mnie sta­now­czy wzrok.

– Sądzę… że to wspa­niały pomysł! Ile osób możemy zapro­sić? Mercy mówiła, że księż­niczki chcą nas odwie­dzić. Wio­sna to dosko­nały moment na ich wizytę w High­moor. A jeśli przy­je­dzie Beatrice, to pew­nie też Phin­neas. Och! Następca tronu! Na moich uro­dzi­nach! – Serce zabiło mi moc­niej na wspo­mnie­nie opo­wie­ści Mercy. – Podobno uwiel­bia tań­czyć. Może urzą­dzi­ły­by­śmy bal! Oczy­wi­ście nie jakiś bar­dzo wystawny. Wiem, ile to pracy, ale…

– Wystar­czy! – Camille prze­rwała mój potok myśli niczym taran. – Verity, za bar­dzo się pod­nie­ci­łaś.

– Wcale nie – zapew­ni­łam, cho­ciaż mówiąc to, czu­łam, jak się rumie­nię.

Moja wyobraź­nia czę­sto zaga­lo­po­wy­wała się jak roz­bry­kany źre­bak.

– Jesteś czer­wona jak burak – stwier­dziła Camille. – Prze­pra­szam, nie chcia­łam ryso­wać przed tobą wizji wiel­kiego przy­ję­cia. Cho­dziło mi o miły rodzinny obiad. Coś kame­ral­nego. Kucharka chciała wypró­bo­wać jakieś prze­pisy z nowa­lij­kami. Byli­by­śmy sami. I oczy­wi­ście zapro­si­li­by­śmy Anna­le­igh i Cas­susa.

– Och… oczy­wi­ście – odpar­łam przy­gnę­biona.

Sio­stra pode­szła do rega­łów z książ­kami i zatrzy­mała się przy nie­wiel­kim por­tre­cie naszych wszyst­kich sióstr.

No, pra­wie wszyst­kich.

Wtedy było nas osiem. Na początku zaś dwa­na­ście, ale trzy naj­star­sze – Ava, Octa­via i Eli­za­beth – ode­szły jedna po dru­giej krótko po tym, jak nasza matka zmarła w połogu po moich naro­dzi­nach.

A dzie­sięć lat póź­niej Eula­lie poszła w ich ślady, gdy spa­dła z kli­fów, na któ­rych tle stała teraz Camille. Tro­jaczki zmarły kilka mie­sięcy póź­niej – a w każ­dym razie dwie z nich – w kolej­nym tra­gicz­nym wypadku. Rosa­lie i Ligeia. Zosta­wiły samotną Lenore, jak zestaw srebr­nych sztuć­ców, w któ­rym bra­kuje noża i widelca. Cho­ciaż mia­łam wtedy już sześć lat, to nie pamię­tam ich śmierci, tylko jej skutki. Lenore zamknęła się w sobie, niczym żywy trup o pustych oczach i ponuro zaci­śnię­tych ustach.

A potem… Tata i Morella, moja maco­cha. Wybuchł straszny pożar, który stra­wił pra­wie cały dwór. Powin­nam pamię­tać tę noc – z opo­wie­ści wiem, że roz­pę­tała się wtedy tak okropna burza śnieżna, jakiej dawno nie widziano na naszych wyspach – ale nic nie potra­fię sobie przy­po­mnieć.

Moim pierw­szym wspo­mnie­niem jest sło­neczne popo­łu­dnie na Hespe­ru­sie, malu­teń­kiej wysepce wysu­nię­tej naj­da­lej na zachód spo­śród wysp Salann, gdzie mieszka druga co do star­szeń­stwa z moich sióstr, Anna­le­igh, która opie­kuje się latar­nią mor­ską. Spę­dzi­łam tam część dzie­ciń­stwa z dwiema innymi sio­strami, Honor i Mercy, gdy odbu­do­wy­wano High­moor. Camille nale­gała, by zacho­wać tyle ele­men­tów pier­wot­nej kon­struk­cji budynku, ile tylko będzie się dało. Reszta została sta­ran­nie odtwo­rzona; każdy detal odwzo­ro­wano tak, by wyglą­dał jak przed poża­rem. Jasno­szare ściany wzno­siły się na cztery kon­dy­gna­cje, uko­ro­no­wane nie­bie­sko­zie­lo­nym dwu­spa­do­wym dachem. Dwór skła­dał się z dwóch roz­le­głych skrzy­deł i ogrodu zimo­wego z sadzaw­kami peł­nymi karpi i pie­rza­stymi pal­mami. We wszel­kie święta na cześć naszego patrona, boga Pon­tusa, władcy mórz, wyko­rzy­sty­wano wielką salę. Innej, olbrzy­miej, lśnią­cej sali balo­wej nie uży­wano pra­wie ni­gdy. Wszystko było takie samo, jak za mojego wcze­snego dzie­ciń­stwa, cho­ciaż nic z tego nie mogłam sobie przy­po­mnieć.

Camille i Anna­le­igh mówią, że to zro­zu­miałe, że nie utrwa­liły mi się wspo­mnie­nia tam­tych ponu­rych chwil. Żałują, że one same nie potra­fią o nich zapo­mnieć; o tym, jak bole­sne bywa życie. Ale dla mnie nie ma w tym nic zro­zu­miałego.

Ich twa­rze – mojego ojca, matki i sióstr – prze­śla­dują mnie, cho­ciaż nie pamię­tam, jacy byli za życia, kiedy tu miesz­kali.

Pozo­stają mi tylko roz­miesz­czone wszę­dzie por­trety, wiszące na ścia­nach, usta­wione na pół­kach, biur­kach czy sekre­ta­rzy­kach. Choć nie powin­nam tak dobrze znać cie­płego, natu­ral­nego uśmie­chu Eula­lie czy olśnie­wa­ją­cego, rdza­wego koloru loków Rosa­lie, mogę je w każ­dej chwili nama­lo­wać. Ide­al­nie pamię­tam owal twa­rzy sio­stry, łuk jej brwi. Wiem, jak tata prze­krzy­wiał głowę, gdy się zamy­ślił, jak lśniły oczy mamy, ale nie pamię­tam dźwięku ich gło­sów ani nie wiem, jaką pijali kawę. Czy razem z tatą spę­dza­li­śmy cza­sem popo­łu­dnia na tra­wie, wpa­tru­jąc się w chmury? Czy w zatocz­kach powsta­ją­cych w cza­sie odpływu przy zachod­nim brzegu pły­wały moje sio­stry, a ich dłu­gie, blade ręce odzna­czały się na tle czar­nego pia­sku?

Ten dom zawsze wyda­wał mi się pełen duchów. Nie tych kiczo­wa­tych, bia­łych prze­ście­ra­dłach, potrzą­sa­ją­cych łań­cu­chami, lecz stra­co­nych wspo­mnień. Wspo­mnień, któ­rych ni­gdy nie będę mogła nazwać swo­imi.

Camille popra­wiła rodzinny obraz i zło­żyła razem dło­nie na znak pod­ję­tej decy­zji.

– To co? Obiad rodzinny? Jak ci się podoba ten pomysł?

Spoj­rzała na mnie z nadzieją pro­mie­nie­jącą z całej jej postaci, począw­szy od lek­kiego uśmie­chu, a koń­cząc na czub­kach pal­ców muska­ją­cych aksa­mitne opar­cie fotela.

Nie mogłam się zdo­być na to, by się nie zgo­dzić.

I wła­śnie dla­tego mając sie­dem­na­ście, pra­wie osiem­na­ście lat, wciąż miesz­ka­łam w High­moor, opie­ku­jąc się sio­strze­ni­cami i sio­strzeń­cem, patrząc, jak rosną, a życie mojej sio­stry nabiera kolej­nych barw, pod­czas gdy moje zda­wało się bled­nąć. Potrze­bo­wała mnie. Potrze­bo­wała mnie tutaj. Dla­tego tłu­mi­łam moje marze­nia o podró­żach i przy­go­dach, moje ambi­cje i pra­gnie­nia. A te wcale nie chciały się pod­dać. Zawsze były bli­sko, stały się czę­ścią mnie, pro­siły, bła­gały o speł­nie­nie. O coś wię­cej niż ten dom, wię­cej niż te wyspy.

Niech Pon­tus ma mnie w swo­jej opiece, ale pra­gnę­łam cze­goś wię­cej.

– Wspa­niale. – Zmu­si­łam się do uśmie­chu.

Dla niej.

Dla mojej sio­stry.

Rozdział 2

Kocha­nie, podaj mi szczotkę – powie­działa Hanna.

To był jeden z tych rzad­kich momen­tów, gdy w domu pano­wała cisza, kilka godzin po kola­cji, gdy dzieci leżały już w łóż­kach i nie było sły­chać ich gło­sów. Dni sta­wały się dłuż­sze, więc zasło­ni­łam okna przed świa­tłem. Aksa­mitne zasłony spra­wiały, że pokój wyda­wał się przy­tul­niej­szy, i ota­czały mnie ciszą.

Usia­dłam przed toa­letką, ubrana w długą baty­stową koszulę nocną w kolo­rze kości sło­nio­wej i mój ulu­biony jedwabny szla­frok. Za moimi ple­cami Hanna, moja nia­nia, przy­ja­ciółka i powier­nica, krę­ciła się po pokoju, sprzą­ta­jąc i ście­ląc łóżko. Następne w naszej ruty­nie było cze­sa­nie, a potem her­bata. Od lat mia­ły­śmy taki sam wie­czorny rytuał.

Hanna wysu­nęła grze­bień z moich ciem­nych wło­sów i zaczęła prze­cze­sy­wać fale pal­cami w poszu­ki­wa­niu jakichś zapo­mnia­nych spi­nek. Wrzu­cała je do sto­ją­cego na prawo ode mnie naczynka – muszli, którą Artie zna­lazł zeszłego lata na plaży. Wypo­le­ro­wał jej wnę­trze na błysk i wrę­czył mi ją z dum­nym uśmie­chem.

– Przy­szedł list od Mercy. – Nachy­li­łam się po kopertę, którą przed obia­dem ukry­łam w szu­fla­dzie.

– I jak się ma nasz głup­ta­sek? – Hanna wpraw­nymi ruchami roz­cze­sy­wała koń­cówki moich wło­sów, uwa­ża­jąc, by ich nie szar­pać.

Zła­ma­łam pie­częć i się­gnę­łam do koperty. W środku zna­la­złam list od Mercy, tylko jedną stronę zapi­saną zaokrą­glo­nym, lek­kim cha­rak­te­rem pisma – w tym tygo­dniu nie napi­sała zbyt wiele – i drugą kopertę zaadre­so­waną do mnie przez kogoś nie­zna­jo­mego. Obró­ci­łam ją i przyj­rza­łam się pie­częci – misterne ukwie­cone pną­cza opa­dały na pło­nące serce.

– Znasz ten herb? – Unio­słam list ku Han­nie.

– Wygląda na Ludzi Płat­ków. Z Bloem – dodała.

Bloem było malutką pro­win­cją bli­sko cen­trum Arcan­nii. Ludzie z tam­tego regionu czcili Arinę, bogi­nię miło­ści, piękna i sztuki, a Bloem sły­nęło jako naj­wy­twor­niej­sze i naj­bar­dziej kosmo­po­li­tyczne miej­sce w kraju. Nawet sto­lica wypa­dała przy nim blado. W Bloem było tyle samo domów mody, co teatrów i salo­nów lite­rac­kich.

A przy­naj­mniej tak czy­ta­łam.

Zamy­ślona prze­su­nę­łam pal­cem po pie­częci. Odlano ją z wosku w kolo­rze głę­bo­kiego fio­letu, co było sym­bo­lem szla­chec­twa.

– Chyba nie znam nikogo z Bloem?

Hanna zmarsz­czyła brwi.

– Z tego, co wiem, to nie. Może list Mercy wszystko wyja­śni?

Ski­nę­łam głową, odło­ży­łam kopertę i się­gnę­łam po niego.

– „Naj­droż­sza Verity” – ze względu na Hannę czy­ta­łam na głos. – „Prze­ga­pi­łaś wczo­raj cudowne przy­ję­cie. Przy­szło mnó­stwo gości. Oczy­wi­ście kar­net mia­łam zapeł­niony, ale udało mi się okrą­żyć salę z księż­niczką Beatrice, cho­ciaż oczy­wi­ście uda­wa­ły­śmy, że to tylko dla zabawy. Tak czy ina­czej, mam cza­sem wra­że­nie, że ta dziew­czyna dopro­wa­dzi mnie swo­imi wdzię­kami do sza­leń­stwa.

Wśród gości byli książę i księżna Bloem, Gerard i Daup­nine Lau­rent. Mają olbrzymi dom w Arcan­nii, a do tego rodzinną posia­dłość na wsi – Chaun­ti­la­lie. Wraz z Beatrice i Euphe­mią zatrzy­ma­ły­śmy się tam rok temu pod­czas let­niego objazdu. Jest taką cudowną, smutną ruiną. Pola lawendy i mnó­stwo małych pagór­ków i dolin, sie­lan­kowe widoki. Była­byś zachwy­cona”.

Prze­rwa­łam, by pomy­śleć o tym, jak by to było poje­chać po pro­stu w podróż po kró­le­stwie. Wyglą­dało na to, że Mercy spę­dza pół życia, podró­żu­jąc z dwo­rem jako towa­rzyszka księż­niczki. A z jej opo­wie­ści wcale nie wyni­kało, że to ciężka harówka, jak twier­dziła Camille.

– „Dau­phine zło­żyła mi wczo­raj po połu­dniu nie­za­po­wie­dzianą wizytę w moim apar­ta­men­cie i poga­da­ły­śmy przy her­ba­cie. Była zachwy­cona wiszą­cymi u mnie obra­zami two­jego autor­stwa: tym małym ze wscho­dem słońca nad Sel­kirk, kałuży z tym słod­kim kra­bem i oczy­wi­ście moim por­tre­tem. Wypy­ty­wała o nie ze szcze­gó­łami i bar­dzo się ucie­szyła, sły­sząc, że znam autorkę”.

– Kto by pomy­ślał – powie­działa Hanna, cze­sząc włosy na czubku mojej głowy. – Księż­nej spodo­bały się twoje prace!

Zamknę­łam na chwilę oczy, by napa­wać się jej deli­kat­no­ścią, po czym wró­ci­łam do czy­ta­nia.

– „Pod­czas kola­cji sie­dzia­łam obok księ­cia. Cóż za miły star­szy pan! Zapy­tał, czy mogła­bym prze­ka­zać ci ten list od Dau­phine. Wyobraź sobie, że posta­no­wili dać ci zle­ce­nie, droga sio­strzyczko. Jak cudow­nie! Oczy­wi­ście powin­naś od razu je przy­jąć i pamię­tać, by pod­czas podróży zatrzy­mać się na chwilę w sto­licy. Bar­dzo za tobą tęsk­nię i chcę się tobą pochwa­lić przed przy­ja­ciółmi. Pro­szę, przy­jedź jak naj­szyb­ciej.

Twoja kocha­jąca Mercy”

– Zle­ce­nie – powtó­rzyła Hanna.

Odło­żyła szczotkę, szy­ku­jąc się do zapla­ta­nia mi war­ko­cza.

– To dziwne – wyszep­ta­łam, aż pło­nąc z cie­ka­wo­ści.

Ni­gdy jesz­cze nie dosta­łam listu od kogoś spoza rodziny. Jesz­cze raz prze­su­nę­łam pal­cem po fio­le­to­wej pie­częci, po czym zła­ma­łam ją.

Papier w koper­cie był znacz­nie bar­dziej ele­gancki niż pape­te­ria Mercy, gruby i kre­mowy, z brze­gami ozdo­bio­nymi różo­wym zło­tem. Księżna miała piękny cha­rak­ter pisma i uży­wała atra­mentu w odcie­niu inten­syw­nego różu.

– „Droga panno Thau­mas” – zaczę­łam czy­tać, przy­su­wa­jąc list bli­żej twa­rzy. Oto­czyła mnie chmura słod­kiego zapa­chu. To była per­fu­mo­wana pape­te­ria! – „Po pierw­sze, chcia­ła­bym się przed­sta­wić. Nazy­wam się lady Dau­phine Lau­rent, księżna Bloem. Jestem zna­jomą two­jej sio­stry Mercy i mam nadzieję, że my także się zaprzy­jaź­nimy. Po dru­gie, chcia­łam ci pogra­tu­lo­wać talentu. Twoje prace są wspa­niałe i nowa­tor­skie. Bar­dzo mi się spodo­bał nama­lo­wany przez cie­bie por­tret Marcy i podzi­wiam styl, w jakim ją uchwy­ci­łaś.

Mój syn Alek­san­der w tym roku koń­czy dwa­dzie­ścia lat, a mój mąż chciałby uczcić tę oka­zję pierw­szym doro­słym por­tre­tem syna, zgod­nie z tra­dy­cją wszyst­kich dzie­dzi­ców Lau­rent. Jak pew­nie wiesz, w Bloem mamy kilka aka­de­mii i kon­ser­wa­to­riów. Przez ostatni mie­siąc przej­rza­łam tyle teczek z pra­cami, że oczy mnie bolą, i szcze­rze mówiąc, nie pamię­tam z nich choćby jed­nego rysunku. A w two­ich obra­zach jest coś, co mnie urze­kło.

Mówiąc krótko, chcę, abyś to ty nama­lo­wała mojego syna. Oczy­wi­ście zapła­cimy za twój trud i z chę­cią ugo­ścimy cię w Chaun­ti­la­lie na czas pracy. Cze­kam na jak naj­szyb­szą odpo­wiedź. Uro­dziny Alek­san­dra są już za trzy mie­siące, a wiem, że mojemu mężowi spra­wi­łoby radość odsło­nię­cie por­tretu wła­śnie w tym wyjąt­ko­wym dniu.

Z wyra­zami przy­jaźni,

Dau­phine Lau­rent”

– Chcą, żebyś poje­chała aż do Bloem, żeby go nama­lo­wać? – zdzi­wiła się Hanna, wią­żąc na końcu mojego war­ko­cza gra­na­tową wstążkę.

Dotknęła czubka mojej głowy na znak, że skoń­czyła.

Aż do Bloem…

Serce zabiło mi szyb­ciej. Moja pierw­sza praw­dziwa przy­goda!

Wsta­łam tak gwał­tow­nie, że ude­rzy­łam kola­nem o toa­letkę i pra­wie prze­wró­ci­łam świecę. Zła­pa­łam ją w ostat­niej chwili, ale roz­la­łam paskudny wosk na mar­mu­rowy blat. Anna­le­igh co roku dawała mi na uro­dziny całe pudło tych świec. Zama­wiała je spe­cjal­nie dla mnie, bo podobno jako dziecko uwiel­bia­łam ich zapach – okropną mie­szankę soli mor­skiej i szał­wii. Teraz ich nie zno­si­łam, ale Camille upie­rała się, by ich uży­wać, gdyż tak wytworny poda­rek nie powi­nien się mar­no­wać.

– Powin­nam od razu odpi­sać – stwier­dzi­łam i pode­szłam do biu­reczka przy kominku. Usia­dłam, się­gnę­łam po kartkę i kała­marz, który opla­tały ramiona srebr­nej ośmior­nicy, sym­bolu Thau­ma­sów. Mojej pape­te­rii daleko było do ele­ganc­kich listów, które dosta­łam.

Camille kupo­wała dla mnie papier u skle­pi­ka­rza na Astrei, zro­biony z mia­zgi kra­sno­ro­stów. Kartki były chro­po­wate, z nie­równo roz­ło­żo­nymi włók­nami, i miały zie­lon­kawą barwę. Dotych­czas dosko­nale speł­niały swoje zada­nie – nada­wały się na listy do sióstr i na rysunki dla bliź­nia­czek i Artiego. Teraz jed­nak prze­su­nę­łam po nie­rów­nej powierzchni dło­nią, zasta­na­wia­jąc się, czy nie powin­nam zna­leźć cze­goś ład­niej­szego, by napi­sać odpo­wiedź.

– Jesteś pewna, że to dobry pomysł? – zapy­tała Hanna, odwra­ca­jąc się do sto­lika z her­batą. – Wiesz, że twoja sio­stra będzie miała coś do powie­dze­nia na ten temat.

– I to sporo – odpar­łam, sta­now­czym ruchem przy­kła­da­jąc pióro do papieru. Jego jakość nie miała zna­cze­nia. Istotna była treść wia­do­mo­ści. – Zawsze ma coś do powie­dze­nia.

Hanna przy­nio­sła mi fili­żankę her­baty cyna­mo­no­wej, oparła się o moje krze­sło i zaczęła mi czy­tać przez ramię. Czu­łam na karku jej wzrok, jakby ważył tonę.

– No i? – zagad­nęła.

– No i… – Kiedy zapi­sy­wa­łam moje imię, sta­lówka zgrzyt­nęła o kartkę, jakby zna­cząco. – W przy­szłym tygo­dniu koń­czę osiem­na­ście lat. Będę doro­sła. Camille nie może już decy­do­wać o całym moim życiu. Jeśli ci ludzie – tak mili i sza­no­wani – chcą mnie zapro­sić do swo­jego domu i zapła­cić mi za malo­wa­nie, to ja się na to piszę. Nie mogę wiecz­nie miesz­kać u sio­stry.

– To także twój dom – przy­po­mniała mi Hanna. – Zawsze tak było.

– Nie­zu­peł­nie. Od kiedy Camille go prze­jęła, już nie. Nawet nie pamię­tam, jak to było, zanim ona została jego panią – przy­zna­łam, cho­ciaż Hanna dosko­nale o tym wie­działa.

Zwy­kle wie­czo­rami opo­wia­dała mi o moim dzie­ciń­stwie, o cza­sach, któ­rych nie pamię­tam. Sia­da­ły­śmy na sofie i piły­śmy her­batę, a ona snuła opo­wie­ści. Byłam jedy­nym dziec­kiem pod jej opieką. Marina, Elo­die i Artie mieli wła­sną nia­nię, znacz­nie młod­szą od Hanny kobietę o imie­niu Cal­la­beth. Camille przy­znała mi się kie­dyś, zaraz po uro­dze­niu bliź­nia­czek, że nie chciała, by przy­wią­zały się do Hanny, tak już sta­rej i sła­bo­wi­tej, by ich dzie­ciń­stwo nie zostało ska­żone żałobą po niej.

Bio­rąc pod uwagę nasze dzie­cinne lata, trudno było się dzi­wić, że chciała ochro­nić swoje dzieci przed podob­nym bólem do tego, który ją spo­tkał. A ja byłam bar­dzo zado­wo­lona, że mam Hannę tylko dla sie­bie.

– Pomyśl, jak tu będzie miło, gdy wyjadę na tro­chę – doda­łam ze sztucz­nym uśmie­chem.

Czym Hanna się wtedy zaj­mie? Camille nie zwol­niła jej jesz­cze ze względu na lojal­ność. Od kiedy wró­ci­łam do High­moor, Hanna opie­ko­wała się tylko mną. Mercy i Honor twier­dziły, że są zbyt doro­słe, by potrze­bo­wać niani. Czy Hanna poczuła się dotknięta, że nie zapy­ta­łam jej o zda­nie, nim przy­ję­łam zle­ce­nie?

– Wresz­cie będziesz mogła odpo­cząć i zabrać się za robótki, o któ­rych cią­gle opo­wia­dasz.

Hanna uwiel­biała szyć i była dumna ze swo­ich haftów, ale tak czę­sto pochła­niały ją obo­wiązki zwią­zane ze mną, że nie miała czasu się­gnąć po robótkę.

– Zanim się obej­rzysz, będę z powro­tem – obie­ca­łam. – Prze­cież nie żegnam się na zawsze.

Opie­kunka pocią­gnęła nosem i odwró­ciła się do sto­liczka na kół­kach.

– Pew­nie nie. A skoro już skoń­czy­łaś pisać, to może chcesz, żeby ci opo­wie­dzieć o tym, jak Anna­le­igh prze­my­ciła do wanny na dole całą armię żółwi mor­skich?

– Żół­wie mor­skie w wan­nie? – zawo­ła­łam, idąc za nią do salo­niku. Opo­wia­dała tę histo­rię już z dzie­sięć razy, ale zawsze uda­wa­łam, że sły­szę ją po raz pierw­szy. – Co, u licha, przy­szło jej do głowy?

Rozdział 3

To chyba już wszystko, pani Ben­nett. – Camille zlu­stro­wała długą listę zaku­pów.

Zado­wo­lona odzna­czała ostat­nie pozy­cje. Moja sio­stra trak­to­wała te rzad­kie wyjazdy na zakupy do Sal­ten tak poważ­nie, jak­by­śmy wybie­rały się na roczną wyprawę do jakichś nie­zba­da­nych dżun­gli.

– Och, tak przy oka­zji – wyj­rza­łam znad nie­wiel­kiej pira­midki moich zaku­pów – ma pani wię­cej tych dużych szki­cow­ni­ków? – Poka­za­łam gestem, o jaki roz­miar mi cho­dzi. – Bar­dzo bym chciała jesz­cze jeden. I popro­szę o pudełko ołów­ków węglo­wych.

Camille ski­nęła głową.

– Kiedy już wszystko pani pod­li­czy, pan Stam­mish dopil­nuje, by zakupy tra­fiły na naszą łódź.

Pani Ben­net przy­tak­nęła i zajęła się spi­sy­wa­niem rachunku dla Camille. Już po chwili Roland Stam­mish, słu­żący mojej sio­stry, zaczął roz­pra­wiać ze skle­pi­karką o tym, jak naj­le­piej wszystko zapa­ko­wać, by spraw­nie dostar­czyć pudła do portu.

– Umie­ram z głodu. – Odwró­ci­łam się z nadzieją do Camille.

Ta przy­glą­dała się drew­nia­nym zabaw­kom na wysta­wie.

Wie­dzia­łam, że myśli o Artiem, gdy się­gnęła po małą żaglówkę. Nie cier­piała zosta­wiać dzieci w domu, ale bliź­niaczki kłó­ciły się przez całe śnia­da­nie. Elo­die w końcu zakoń­czyła spór, rzu­ca­jąc w sio­strę bułeczką, ale źle wymie­rzyła i tra­fiła w srebrny dzba­nu­szek ze śmie­tanką, która roz­pry­snęła się po całym stole. Wście­kłość Camille była nagła i nie­po­wstrzy­mana.

– Camille? – zagad­nę­łam. – Zjemy obiad?

– Co? – Ode­rwała wzrok od łódeczki. – Nie, dziś raczej nie. Pora wra­cać. Roland będzie chciał…

– Pro­szę. – Zakrę­ci­łam kolo­ro­wym kołem. Spo­śród malo­wa­nych fal wysko­czyły figurki del­fi­nów. – Już nie pamię­tam, kiedy ostat­nio jadły­śmy razem, tylko we dwie. Ni­gdy nic nie robimy razem.

– Teraz jeste­śmy razem, tutaj – zauwa­żyła.

Odło­żyła żaglówkę na wystawę i wytarła palce.

Ścią­gnę­łam usta, jak­bym się dąsała. Wszystko sobie zapla­no­wa­łam, ale sytu­acja nie roz­wi­jała się zgod­nie z moimi ocze­ki­wa­niami.

– Na tej ulicy jest karczma. Wil­liam mówi, że zawsze tam cho­dzisz, gdy przy­pły­wasz na Astreę.

– No tak – przy­znała. – Mają dosko­nałą zupę rybną.

– Brzmi wspa­niale. Przez całe te zakupy zgłod­nia­łam. A ty?

Camille spoj­rzała na lśniący srebrny zega­rek na nad­garstku. Wil­liam wrę­czył go jej w pre­zen­cie zarę­czy­no­wym i obie­cał, że zawsze będzie sza­no­wał czas Camille prze­zna­czony na sprawy jej księ­stwa. Podej­rze­wa­łam, że wyszła za niego wyłącz­nie dla­tego, że jako jedyny nie pró­bo­wał pod­wa­żać jej wła­dzy.

Wes­tchnęła ciężko.

– Chyba mamy na to chwilę. Panie Stam­mish – zawo­łała. – Idę z sio­strą na obiad. Pro­szę dać znać, gdy będzie pan gotowy do wypły­nię­cia.

To nie była prośba. Rzadko kiedy o coś pro­siła.

Poha­mo­wa­łam chęć, by pod­sko­czyć z rado­ści. Przez cały dzień chcia­łam powie­dzieć Camille o liście od Dau­phine Lau­rent, ale nie mia­łam oka­zji.

Hanna miała rację. Camille nie zgo­dzi­łaby się na to od razu. Nale­żało ją prze­ko­nać. A jeśli to nie zadziała, zmu­sić. Już wcze­śniej przy­pie­czę­to­wa­łam swój los, dołą­cza­jąc moją pozy­tywną odpo­wiedź na pro­po­zy­cję wprost do kore­spon­den­cji wycho­dzą­cej. Wyko­rzy­sta­łam moment, gdy Camille nie patrzyła. Nie mia­łam powo­dów podej­rze­wać, że sio­stra prze­gląda moją kore­spon­den­cję, ale wola­łam nie ryzy­ko­wać.

Posta­no­wi­łam wyrwać się z tych wysp.

***

Sie­dzia­ły­śmy przy stole zde­cy­do­wa­nie za dużym jak na nas dwie, usy­tu­owa­nym w głębi karczmy, z dala od zgiełku głów­nej sali. A gdy Camille usia­dła w naj­dal­szym kącie, przy­sło­nię­tym drew­nia­nym para­wa­nem, zro­zu­mia­łam, że to jej stałe miej­sce jako księż­nej.

Rzadko wspól­nie pły­wa­ły­śmy na inne wyspy. Gdy Camille odwie­dzała stocz­nie na Vasie czy bło­go­sła­wiła począ­tek sezonu rybac­kiego pod­czas wiel­kiej uro­czy­sto­ści na Sel­kirk, zwy­kle zabie­rała dzieci lub męża. Hespe­rus zosta­wiła pod opieką Anna­le­igh, sądząc, że nasza sio­stra dosko­nale zaj­muje się latar­nią mor­ską. Całą rodziną uczest­ni­czy­li­śmy w Świę­cie Sztor­mów na Astrei – tygo­dnio­wych obcho­dach w podzię­ko­wa­niu Pon­tu­sowi za jego życz­li­wość. Gdy tak roz­my­śla­łam o ostat­nim roku, uświa­do­mi­łam sobie, że to jedyny przy­pa­dek, gdy razem opu­ści­ły­śmy Solną.

– Czemu chcia­łaś, bym dziś przy­pły­nęła z tobą na zakupy? – zapy­ta­łam, gdy bar­manka przy­nio­sła nam zro­szone kufle cydru i posta­wiła na dębo­wym bla­cie, któ­rego nie wytarła, pozo­sta­wia­jąc na nim galak­tyki lep­kich krę­gów i pier­ścieni.

– Hm? – odparła roz­tar­gniona.

Spo­glą­dała na główną salę, lustru­jąc twa­rze zebra­nych miesz­czan.

– Ni­gdy nie robimy razem zaku­pów. Zawsze zabie­rasz Rolanda po spra­wunki do dworu, a dzieci wtedy, gdy trzeba zamó­wić nowe ubra­nia. Ostatni raz, gdy wzię­łaś mnie ze sobą…

Pró­bo­wa­łam sobie przy­po­mnieć. Prze­cież musiało tak być…

Ale nie zdo­ła­łam, więc tylko wzru­szy­łam ramio­nami.

Camille ode­rwała wzrok od baru i wbiła go w blat stołu.

– Nie sądzi­łam, że towa­rzy­sze­nie mi w przy­miar­kach czy wycena nowych gon­tów by cię inte­re­so­wały.

– No, pew­nie nie, ale… zasko­czy­łaś mnie dziś rano, gdy zapy­ta­łaś, czy popłynę z tobą. To było miłe zasko­cze­nie – wyja­śni­łam.

Unio­sła wargi w czymś na kształt uśmie­chu i wzięła nie­duży łyk cydru.

Czu­łam, że szuka jakie­goś neu­tral­nego tematu do roz­mowy, i wie­dzia­łam, że jeśli chcę coś powie­dzieć, to muszę to zro­bić szybko.

Nabra­łam powie­trza, przy­po­mi­na­jąc sobie przy­go­to­wy­waną przez cały ranek prze­mowę, ale z moich ust padły zupeł­nie inne słowa.

– Cho­dzi o mnie? – wypo­wie­dzia­łam słowa, któ­rych nie dało się cof­nąć, a Camille wresz­cie pod­nio­sła na mnie wzrok.

– O cie­bie?

– Wyda­jesz się nie­obecna, skrę­po­wana czy… coś. Po pro­stu… mam wra­że­nie, że wola­ła­byś być gdzieś indziej, byle nie tu ze mną, i zasta­na­wia­łam się…

– Czy to przez cie­bie – dokoń­czyła za mnie.

Ski­nę­łam głową i cze­ka­łam, aż zaprze­czy.

Camille prze­su­nęła środ­ko­wym pal­cem po mokrym śla­dzie na stole.

– Nie cho­dzi o… cie­bie – powie­działa w końcu, ale nie brzmiało to prze­ko­nu­jąco. – Wiesz, jak bar­dzo cię kocham. I jak bar­dzo cenię sobie to, że jesteś z nami, ze mną, w High­moor. Wszy­scy to doce­niamy. Wil­liam trak­tuje cię jak młod­szą sio­strę. Dzieci cię uwiel­biają.

– Więc w czym pro­blem?

Camille skrzy­wiła się, gdy pode­szła do nas bar­manka z dużą tacą. Posta­wiła przed nami zupę rybną i koszyk grza­nek. Sztućce brzęk­nęły o stół.

– Coś jesz­cze, pro­szę pani? – zapy­tała.

– Dzię­kuję, Wyndo. Myślę, że to już wszystko.

Wynda ski­nęła głową i poma­sze­ro­wała do kolej­nego sto­lika.

– Mię­dzy nami jest czter­na­ście lat róż­nicy – ode­zwała się wesoło Camille, wrzu­ca­jąc do zupy okrą­głe grzanki. – Chęt­nie spę­dza­ła­bym z tobą wię­cej czasu we dwójkę, ale… jeste­śmy na róż­nych eta­pach życia. Zawsze tak było. Jestem żoną i matką. Mam pod opieką mają­tek i sprawy dworu. Jest tyle obo­wiąz­ków, o któ­rych ty nie masz poję­cia i nie musisz się nimi przej­mo­wać. A ty…

– A ja… – powtó­rzy­łam, świa­doma, że żaden cię­żar w moim życiu nie będzie dorów­ny­wać cię­żarowi odpo­wie­dzial­no­ści spo­czy­wa­ją­cej na ramio­nach mojej sio­stry.

Camille wycią­gnęła rękę i ści­snęła moją dłoń.

– Bar­dzo, ale to bar­dzo się cie­szę, że tu jesteś, że z nami miesz­kasz. Wiesz, że High­moor zawsze będzie twoim domem. Może nie oka­zy­wa­łam ci tego, jak bar­dzo to doce­niam. Popra­wię się. Spró­buję być lep­szą star­szą sio­strą.

– Camille, nie chcia­łam suge­ro­wać, że…

– Popra­wię się – obie­cała.

– Cóż, prawdę mówiąc… chcia­łam z tobą poroz­ma­wiać o czymś jesz­cze. – Wycią­gnę­łam z kie­szeni list od księż­nej.

Było coś okrop­nego w spo­so­bie, w jaki Camille powie­działa, że High­moor zawsze będzie moim domem. Same słowa brzmiały słodko, ale to, co suge­ro­wały, spra­wiało, że mia­łam duszę na ramie­niu. Ozna­czały, że ni­gdzie ni­gdy nie wyjadę. Nie nauczę się niczego nowego. Nie poznam przy­szłego męża, nie odnajdę powo­ła­nia ani… samej sie­bie. Camille była zwią­zana z High­moor, ochrona dworu i wysp została jej prze­zna­czona … Ale ja? Jaka była moja rola do ode­gra­nia wśród tych kamien­nych ścian?

– Wczo­raj dosta­łam ten list od Mercy.

Camille nabrała łyżkę zupy i trzy­mała ją w ustach, zasta­na­wia­jąc się nad tym, co mogę ukry­wać.

– Tak?

– Zaprzy­jaź­niła się z księżną z Bloem…

– Dau­phine Lau­rent – prze­rwała, kiwa­jąc głową.

Potak­nę­łam.

– Tak, cóż. Lau­ren­to­wie mają syna…

– Alek­san­dra – znów mi prze­rwała.

Się­gnęła po grzanki, pokru­szyła je i wrzu­ciła do zupy.

– Alek­san­dra – powtó­rzy­łam.

Za każ­dym razem, gdy mi prze­ry­wała, z coraz więk­szym tru­dem trzy­ma­łam nerwy na wodzy; czu­łam, jakby zaci­skały się na mojej szyi niczym postronki.

– To bar­dzo miły młody czło­wiek – powie­działa, roz­glą­da­jąc się po sali. – Nie chcia­ła­bym być na miej­scu księ­cia.

– Jak to?

– Alek­san­der jest inwa­lidą. Jakiś okropny upa­dek czy cho­roba w dzie­ciń­stwie, nie pamię­tam. – Potrzą­snęła głową, jakby to nie miało zna­cze­nia. – Ma kom­plet­nie nie­sprawne nogi, zawsze poru­sza się na wózku.

– To straszne – wyszep­ta­łam, wyobra­ża­jąc sobie, jak by to wyglą­dało na obra­zie: mała, żało­sna postać, a w tle góru­jący nad nią stary pałac, oto­czony prze­ro­śnię­tym ogro­dem, który jakby tylko czy­hał, by pochło­nąć chło­paka.

Camille wzięła kolejną łyżkę zupy.

– Nie sma­kuje ci? – Wska­zała mój talerz.

Jesz­cze nie tknę­łam jedze­nia.

– Cze­kam, aż odro­binę osty­gnie.

– Niech zgadnę. Dau­phine nama­wia Mercy, by odwie­dziła Chaun­ti­la­lie? Stara się ich zeswa­tać za moimi ple­cami? A Mercy napi­sała, bo… co? Chce, żeby ją jakoś z tego wycią­gnąć? – Wes­tchnęła i potarła skro­nie. – Doprawdy, cza­sami zacho­wuje się jak dziecko.

– Co? Nie.

Ale Camille była już zbyt pochło­nięta swoim zmy­ślo­nym sce­na­riu­szem, by mnie słu­chać.

– Mercy – prych­nęła. – Dau­phine musi być zde­spe­ro­wana albo ślepa, żeby nie zauwa­żyć, że ta dziew­czyna oddała już serce… – Camille prze­rwała nagle i wle­piła wzrok w parę, która jej zda­niem prze­szła zbyt bli­sko nas. Prze­łknęła. – Cóż, no wiesz.

Wie­dzia­łam.

– Nie o tym pisała. – Ostroż­nie wycią­gnę­łam pomięty list i poło­ży­łam na stole mię­dzy nami.

Camille spoj­rzała na niego z nie­sma­kiem i roz­ło­żyła pognie­cione strony. Patrzy­łam, jak go lustruje. Prze­czy­tała go raz, drugi, trzeci, po czym odło­żyła.

– Nie – rzu­ciła krótko.

– Jak to „nie”?

– Nie poje­dziesz. – Upiła wielki haust cydru, jakby potrze­bo­wała cze­goś na wzmoc­nie­nie.

W innym przy­padku potak­nę­ła­bym i speł­niła jej życze­nie, ale wciąż roz­brzmie­wały mi w gło­wie jej wcze­śniej­sze słowa: „High­moor zawsze będzie twoim domem”. Zawsze. Zawsze będzie moim domem. Mój dom będzie tu zawsze.

Ale czemu? Czy kie­dy­kol­wiek spy­tała mnie, czego chcę od życia? Nie. Po pro­stu zało­żyła, że ona wie naj­le­piej, i pod­jęła za mnie decy­zję. Jak zawsze. Jak przy­stało na panu­jącą księżną.

Wzię­łam łyk cydru, i następny.

– Nie przy­po­mi­nam sobie, bym pro­siła cię o zgodę.

Camille unio­sła brew. Wyglą­dało na to, że była zbyt zasko­czona, by cokol­wiek odpo­wie­dzieć.

– W przy­szłym tygo­dniu koń­czę osiem­na­ście lat. Jestem już dość doro­sła, by podej­mo­wać wła­sne decy­zje.

– Osiem­na­ście to wcale…

– Mercy pozwo­li­łaś poje­chać na kró­lew­ski dwór, jak miała szes­na­ście.

– Zaży­czył sobie tego król. Co mia­łam robić?

– Honor wyje­chała, gdy skoń­czyła sie­dem­na­ście – kon­ty­nu­owa­łam wywa­żo­nym tonem.

To był podwójny cios – dwie naj­bliż­sze mi sio­stry wyje­chały w ciągu led­wie kilku mie­sięcy. Czu­łam się opusz­czona, ale pełna nadziei, że za kilka lat będę w wieku, w któ­rym będę mogła przy­łą­czyć wziąć udział w ich przy­go­dach.

Tyle że to ni­gdy nie nastą­piło.

One były tam, a ja wciąż tutaj.

Zawsze.

– Honor została guwer­nantką. Miała pracę.

– Ja też mam. – Spoj­rza­łam wymow­nie na list.

– To nie… – Camille zamil­kła­amil­kła i zamknęła oczy. – To nie to samo.

– Już wysła­łam odpo­wiedź, że przyj­muję tę pro­po­zy­cję.

Oczy sio­stry zalśniły bursz­ty­nowo, gdy na mnie spoj­rzała.

– Co takiego?

– Odpi­sa­łam, że z rado­ścią przyj­muję to zle­ce­nie. Wysła­łam list dziś rano.

Camille wes­tchnęła głę­boko. Jej policzki lekko się zaró­żo­wiły i zauwa­ży­łam, że ręce trzęsą jej się z wście­kło­ści.

– To napi­szesz jesz­cze raz i powiesz, że to była pomyłka. Oczy­wi­ście będziesz musiała prze­pro­sić, ale…

– Nie ma za co prze­pra­szać. Jadę tam.

– Ni­gdzie nie jedziesz – powie­działa prze­ra­ża­jąco spo­koj­nym tonem.

Ani razu nie pod­nio­sła głosu, a każde słowo wypo­wia­dała krótko i sta­now­czo.

– Nie rozu­miem. Wszy­scy wyje­chali. Anna­le­igh, Honor, Mercy, nawet Lenore! Żad­nej nie pró­bo­wa­łaś zatrzy­my­wać. Chcę tylko tego, co one. Chcę odkryć, kim jestem, kogo mam…

Widzia­łam, że prze­staje nad sobą pano­wać. Przez moment nie­mal dostrze­ga­łam burzę myśli, którą pró­bo­wała ukryć, ale gdy się ode­zwa­łam, puściły jej wszyst­kie hamulce.

– Verity, do licha! – wark­nęła, ude­rza­jąc dło­nią o stół.

Rów­nie dobrze mogła mnie spo­licz­ko­wać. Zaparło mi dech. Nie mogłam zro­zu­mieć jej nie­chęci i wście­kło­ści w oczach.

– Nie jesteś jak one. Jesteś zupeł­nie inna niż one!

Znów ude­rzyła w stół, aż zadrżały sto­jące na nim naczy­nia. Nim zdą­ży­łam coś powie­dzieć, pode­rwała się z ławy i wybie­gła na zewnątrz. Drzwi zatrza­snęły się za nią z impe­tem.

Sie­dzia­łam nie­ru­chomo, wpa­tru­jąc się w sto­jące przede mną jedze­nie. Nawet nie musia­łam pod­no­sić wzroku, by wie­dzieć, że wszy­scy mi się przy­glą­dają i zasta­na­wiają się, co się stało. W miej­scach publicz­nych Camille zawsze pre­zen­to­wała się jako uoso­bie­nie spo­koju i dosto­jeń­stwa. Na pewno zała­mało ją to, że zro­biła taką scenę. Byłam prze­ko­nana, że zaraz wróci, by prze­pro­sić za swoje nie­ty­powe zacho­wa­nie.

Minęła minuta. I kolejna. I jesz­cze jedna, a ona nie wra­cała. Sie­dzia­łam dalej przy stole, nie­zdolna do ruchu, nie mogąc opa­no­wać z tru­dem łapa­nego odde­chu.

Co ja naro­bi­łam?

Chcia­łam, żeby zoba­czyła mnie taką, jaka naprawdę jestem; by dostrze­gła we mnie doj­rzałą sio­strę, gotową mie­rzyć się z obo­wiąz­kami doro­sło­ści, opu­ścić dom rodzinny i podej­mo­wać wła­sne decy­zje. Już nie byłam małą dziew­czynką.

Nie sądzi­łam, że zare­aguje w ten spo­sób.

Ku mojemu zasko­cze­niu zabur­czało mi w brzu­chu. Zebra­łam się na odwagę i rozej­rza­łam po sali. Kilka osób szybko odwró­ciło wzrok – no tak, oczy­wi­ście, że się gapili – ale ujrza­łam też współ­czu­jące uśmie­chy.

Ostroż­nie, jakby w oba­wie przed moją reak­cją, pode­szła do mnie bar­manka, inna niż ta, która przy­nio­sła jedze­nie. Miała ciem­no­mie­dzianą skórę i krótko ostrzy­żone czarne włosy skryte pod czep­kiem.

– Wszystko w porządku panno Thau­mas?

– Tak, nic mi nie jest, dzię­kuję – odpar­łam. Sama sta­ra­łam się w to uwie­rzyć.

To, że Camille nie wra­cała, napa­wało mnie coraz więk­szym stra­chem.

– Pani pła­cze – ode­zwała się bar­manka i przy­su­nęła mi nie­uży­waną ser­wetkę Camille.

Zła­pa­łam ją i otar­łam oczy.

– Nawet nie zauwa­ży­łam.

– Sio­stry bywają trudne, prawda? – Rzu­ciła okiem w kie­runku drzwi, jakby wła­śnie wpa­dła przez nie Camille.

Ale tak się nie stało.

– To prawda – zgo­dzi­łam się.

– Ja mam trzy – dodała dziew­czyna i usia­dła na ławie na miej­scu Camille. – Wszyst­kie star­sze. Trudno być naj­młod­szą w rodzi­nie.

– Oj tak. – Uśmiech­nę­łam się do niej mimo ogar­nia­ją­cej mnie roz­pa­czy. – Mam na imię Verity.

Uści­snęła moją rękę zimną, szorstką od pracy dło­nią.

– Miriam.

– Miło mi cię poznać, Miriam. Dzię­kuję, że do mnie pode­szłaś. Prawdę mówiąc, nie bar­dzo wie­dzia­łam, co robić, a wszy­scy się gapili.

– Nie wszy­scy – odparła, zakła­da­jąc za ucho pukiel ciem­nych wło­sów. – Na przy­kład tam­ten pan, który sie­dzi z damą w zie­lo­nym. Suszy mu głowę o jakiś nowy kape­lusz, który widziała w skle­pie. Nie sądzę, żeby w ogóle usły­szał, jak twoja sio­stra wycho­dzi.

Roze­śmia­łam się.

– Co za ulga. A już myśla­łam, że zro­bi­ły­śmy scenę.

– Ależ skąd, panienko. – Udała powagę. – Praw­dziwa scena to dopiero tu nastąpi. Spójrz na parę przy tam­tym sto­liku, męż­czy­znę z dużą złotą obrączką… i kobietę, na któ­rej pal­cach nie ma dla odmiany żad­nej biżu­te­rii.

Popa­trzy­łam na nich. Nachy­lali się do sie­bie, szep­cząc, pochło­nięci sobą tak, jakby poza sobą nie widzieli świata.

– I co w tym takiego szo­ku­ją­cego?

Nie­bie­skie oczy Miriam zalśniły. Uśmiech­nęła się szel­mow­sko.

– Widzisz tamtą kobietę przy kon­tu­arze, w fio­le­to­wej sukni?

Rze­czy­wi­ście, była tam i wpa­try­wała się w parę, z tru­dem hamu­jąc gniew. Zja­dłam jesz­cze tro­chę zupy, cze­ka­jąc na roz­wój wypad­ków.

– To szwa­gierka tego pana. On jej jesz­cze nie zauwa­żył, ale ona jego ow­szem.

– To rze­czy­wi­ście będzie skan­dal.

– Czu­jesz się lepiej? – zapy­tała, wska­zu­jąc mój na wpół opróż­niony talerz.

– Ow­szem – przy­zna­łam. – Na­dal nie wiem, co robić, ale…

– Verity.

Aż pod­sko­czy­łam na głos Camille. Nie zauwa­ży­łam nawet, kiedy do nas pode­szła. Miriam chyba też nie, sądząc po tym, jak pobla­dła.

– Wró­ci­łaś – stwier­dzi­łam.

– Tak, cóż… Roland zapa­ko­wał już łódź. Pora wra­cać do domu.

– Nie chcesz dokoń­czyć obiadu? Może mogły­by­śmy poroz­ma­wiać…

– Musimy iść.

– Camille, to jest Miriam. – Było mi wstyd, że sio­stra kom­plet­nie zigno­ro­wała moją nową zna­jomą. – Wła­śnie roz­ma­wia­ły­śmy.

Camille zer­k­nęła w jej stronę, ale nawet nie spoj­rzała jej w oczy. Zoba­czy­łam, jak na szyję sio­stry wystę­puje czer­wony rumie­niec, niczym krwawy odcisk dłoni.

– Przy­pływ nie czeka na nikogo – stwier­dziła, wbi­ja­jąc wzrok gdzieś powy­żej głowy Miriam.

Odwró­ciła się bez słowa i wyszła, nawet nie oglą­da­jąc się, by spraw­dzić, czy podą­ży­łam jej śla­dem.

Rozdział 4

Tego samego wie­czora zapu­ka­łam do drzwi salo­niku Camille.

– Pro­szę – zawo­łała cie­pło.

Pew­nie myślała, że to Wil­liam albo któ­reś z dzieci.

Zasta­łam ją sie­dzącą przy toa­letce, gdy zdej­mo­wała biżu­te­rię. W lustrze zoba­czy­łam, jak na mój widok zrze­dła jej mina. Mia­łam rację.

Odwró­ci­łam się do okien, za któ­rymi zacho­dzące słońce malo­wało świat na odcie­nie szkar­łatu. Pokoje Camille i Wil­liama zaj­mo­wały pra­wie całe czwarte pię­tro zachod­niego skrzy­dła i to z nich roz­cią­gały się naj­wspa­nial­sze widoki. Tego wie­czora dało się nawet dostrzec bły­ska­jące świa­tło Sta­rej Maude. Poża­ło­wa­łam, że nie umiem się cof­nąć do dzie­ciń­stwa i tych słod­kich dni spę­dza­nych wtedy na Hespe­ru­sie.

– Kola­cja była wspa­niała – zaczę­łam, pró­bu­jąc udo­bru­chać Camille kom­ple­men­tami, na które zwy­kle była tak łasa.

– Nie zja­dłaś nawet kęsa.

Wie­dzia­łam, że pod­czas kola­cji obser­wo­wała mnie znad swo­jego pucharu i oce­niała każdy mój ruch.

Prze­chy­liła głowę, by ścią­gnąć kol­czyk z dużą perłą w kształ­cie łezki, po czym poło­żyła go w srebr­nej szka­tułce.

– Camille… Czy możemy poroz­ma­wiać o tym, co się stało po połu­dniu? Pro­szę.

Zdjęła drugi kol­czyk i roz­ma­so­wała płatki uszu.

– Nie wiem po co, ale skoro dziś upie­rasz się wszystko robić po swo­jemu, to niech będzie. Poroz­ma­wiajmy o tym. Roz­ma­wiajmy tak długo, aż obie będziemy zachryp­nięte i wykoń­czone. Jutro o siód­mej mam spo­tka­nie rady na Vasie, ale jestem pewna, że zebra­nym nie będzie prze­szka­dzało, że nie jestem w for­mie. Powiem im po pro­stu, że Verity chciała poga­dać.

– Camille…

Odwró­ciła się gwał­tow­nie na piko­wa­nym stołku i wbiła we mnie wście­kłe spoj­rze­nie.

– Co?

Na widok jej zło­ści stra­ci­łam pew­ność sie­bie. Czu­łam się, jak­bym stała na skraju kli­fów przed High­moor. Jeden nie­ostrożny krok i spadnę w prze­paść, na pewną śmierć. Przed oczami sta­nął mi malo­wany uśmiech Eula­lie i aż się wzdry­gnę­łam.

– Ja nie… nie chcia­łam, żeby ta roz­mowa poto­czyła się w taki spo­sób.

– Cóż za ulga – prych­nęła i odwró­ciła się z powro­tem do lustra.

Zdjęła naszyj­nik i uło­żyła go na prze­pięk­nym ciem­no­gra­na­to­wym aksa­mi­cie. Gdy skła­dała mate­riał, zauwa­ży­łam, że skórki przy paznok­ciach ma osku­bane aż do krwi.

– Prze­pra­szam. – Chcia­łam do niej podejść i uklęk­nąć przy niej, jak to robi­łam, gdy byłam młod­sza. Wspie­ra­łam wtedy czoło o jej bok, a ona pocie­szała mnie, obej­mu­jąc, głasz­cząc po ple­cach koli­stymi ruchami i cału­jąc w czu­bek głowy.

– Za co?

Jej słowa zapie­kły niczym roz­pa­lone żelazo i spra­wiły, że od razu odsu­nę­łam fan­ta­zje o prze­szło­ści. Nie mia­łam dziś co liczyć na takie pocie­sze­nie.

– Nie chcia­łam cię zde­ner­wo­wać. Nie chcia­łam, żebyś się zło­ściła.

Camille pocią­gnęła nosem.

– No to słabo ci wyszło.

Ner­wowo prze­stę­po­wa­łam z nogi na nogę, nie wie­dząc, co powin­nam zro­bić. Widać było, że Camille nie jest w nastroju do roz­mowy i że ta poga­danka nie przy­nie­sie nic dobrego, ale też wie­dzia­łam, że jeśli teraz wyco­fam się z pod­ku­lo­nym ogo­nem, to ta rana będzie się jątrzyć i zatru­wać nas niczym zaka­że­nie w obję­tej gan­greną nodze.

– Po pro­stu… nie rozu­miem. – W porów­na­niu z jej wcze­śniej­szym wybu­chem te słowa wypo­wie­działa tak cicho, że pra­wie nie dosły­sza­łam. – Tak wiele ci dałam przez te wszyst­kie lata.

Rozej­rza­łam się po pokoju zdez­o­rien­to­wana, nie rozu­mie­jąc tej nagłej zmiany.

– Wiem.

Wzięła głę­boki oddech i wpa­tru­jąc się nie­wi­dzą­cym wzro­kiem w swoje odbi­cie, powie­działa:

– Kiedy zmarł tata, mia­łam dzie­więt­na­ście lat. W jeden wie­czór odzie­dzi­czy­łam tytuł, doga­sa­jący dwór i odpo­wie­dzial­ność za pięć młod­szych sióstr.

Kiedy pod­nio­sła na mnie wzrok, miała oczy pełne łez.

– Dba­łam o to, byście zawsze miały co jeść i w co się ubrać. Dopil­no­wa­łam waszej edu­ka­cji. Sta­ra­łam się, żeby­ście czuły się kochane i zadbane. Chcia­łam… Zawsze chcia­łam dla was jak naj­le­piej. Robi­łam, co mogłam, by uczy­nić dom przy­tul­nym miej­scem. Czemu tak się upie­ra­cie to wszystko zosta­wić? Zosta­wić mnie?

Ostroż­nie zro­bi­łam krok w jej stronę.

– Camille, nie chcę wcale cię zosta­wiać… Nie cho­dzi nawet o High­moor.

Głos jej zadrżał, jakby zaraz miała się roz­pła­kać.

– No dalej, zrób to. Wszyst­kie to zro­biły. Byłam głu­pia, sądząc, że z tobą będzie ina­czej.

W sekundę zna­la­złam się u jej stóp i obję­łam jej nogi. Ranił mnie wyraz jej twa­rzy. Ni­gdy nie widzia­łam Camille tak bez­rad­nej. Tak samot­nej.

– One też cię nie zosta­wiły. Po pro­stu… chciały roz­po­cząć wła­sne życie.

– Zawsze myśla­łam, że nasze życie będzie się toczyło tutaj. Sio­stry Thau­mas, sio­stry Soli – prze­łknęła z tru­dem – wszyst­kie wyje­chały tak daleko…

– Ja nie wyjadę – obie­ca­łam szybko.

Natych­miast zre­zy­gno­wa­łam z marzeń o mojej wiel­kiej przy­go­dzie. Zre­zy­gno­wa­łam i zako­pa­łam je głę­boko. Zro­bi­ła­bym wszystko, byle prze­gnać ten jej okropny wyraz twa­rzy.

– Napi­szę dziś list do księż­nej Lau­rent. Wyślę go pierw­szą poranną pocztą. Podam takie wyja­śnie­nie, jakie tylko sobie zaży­czysz. Zostanę tu, Camille. Obie­cuję.

Zapa­dła cisza. Nie widzia­łam jej twa­rzy, więc nie mogłam odgad­nąć, co sobie myśli, ale mia­łam olbrzy­mią nadzieję, że w jakiś spo­sób napra­wi­łam sytu­ację; że moje poświę­ce­nie ją uspo­ko­iło i zatrzy­mało łzy. Widok Camille zapła­ka­nej, tak jak któ­rej­kol­wiek z moich sióstr, był nie do znie­sie­nia.

– Dzię­kuję, Verity – powie­działa, prze­cze­su­jąc pal­cami moje włosy i gła­dząc mnie po szyi, jak daw­niej. Zamknę­łam oczy i pró­bo­wa­łam sku­pić się na tym akcie prze­ba­cze­nia.

Nie wiem, jak długo tak sie­dzia­ły­śmy, pró­bu­jąc się wza­jem­nie pocie­szyć w tych wyjąt­kowo nie­wy­god­nych pozy­cjach, nie widząc wza­jem­nie swo­ich twa­rzy, ale mając nadzieję, że każda czuje szcze­rość tej dru­giej. W końcu Camille odsu­nęła się i się­gnęła po ście­reczkę.

Wypro­sto­wa­łam się, usia­dłam na pię­tach i obser­wo­wa­łam, jak zmywa szminkę i znów przyj­muje pozę zawsze opa­no­wa­nej i kom­pe­tent­nej księż­nej.

– Skoro już wszystko usta­li­ły­śmy, to pora do łóżka. Napi­szesz dziś list. I obu nam dobrze zrobi spo­koj­nie prze­spana noc. Prawda? – Musnęła mnie pal­cem po nosie, ale było w tym coś sztucz­nego, jakby tylko uda­wała czu­łość.

– Oczy­wi­ście. – Pod­nio­słam się na nogi.

Dopiero wygrała tę bitwę, a już przy­go­to­wy­wała się do następ­nego zada­nia na jej liście. Wszy­scy, łącz­nie ze mną, byli­śmy dla niej kolej­nym punk­tem do skre­śle­nia. Już zaczę­łam żało­wać, że bez zasta­no­wie­nia zło­ży­łam jej tę obiet­nicę.

– Jeśli chcesz, mogę popro­sić Hannę, by przy­nio­sła ci fili­żankę her­baty. Mnie to zawsze pomaga na zaśnię­cie.

Camille zaci­snęła usta w wąską linię.

– Jeśli chcesz, możesz wziąć jedną z moich świec – powie­działa, igno­ru­jąc moją pro­po­zy­cję, i wska­zała świeczki po bokach toa­letki. Nawet ona uży­wała tych śmier­dzą­cych wytwo­rów od Anna­le­igh.

– Nie potrze­buję – odpar­łam i cmok­nę­łam ją w poli­czek. – Ni­gdy nie bałam się ciem­no­ści.

***

Wytrzy­ma­łam aż do pro­wa­dzą­cych na dru­gie pię­tro scho­dów dla służby i dopiero tam się roz­sy­pa­łam. Padłam na kolana, gwał­tow­nie łapiąc wiel­kie hau­sty powie­trza. Poczer­wie­nia­łam, policzki mnie paliły, a dło­nie trzę­sły się z zimna.

– To tylko na jakiś czas – załka­łam, skła­da­jąc sobie obiet­nice, na któ­rych speł­nie­nie nie mia­łam wpływu. – Prze­cież nie może zakła­dać, że zostanę tu na zawsze. Nie może.

Zadrża­łam. Chcia­łam zalać się łzami, ale już mi ich bra­kło; byłam jak żagiel bez wia­tru lub ryba wyrzu­cona na brzeg. Sta­ra­łam się poha­mo­wać roz­ry­wa­jący mnie szloch, a cię­żar żalu przy­gnia­tał mnie do pod­łogi. Sku­lona pod­cią­gnę­łam kolana pod brodę, by nie roz­sy­pać się do reszty.

– Spójrz na to. – Usły­sza­łam szept z pode­stu nade mną. Głos niósł się echem po klatce scho­do­wej.

– Kto tam? – zawo­ła­łam.

Obję­łam się moc­niej, czu­jąc, jak panika prze­bija mnie na wskroś niczym szpi­ku­lec do lodu. Ktoś sły­szał mój płacz. Ktoś był świad­kiem mojego zała­ma­nia i zamiast podejść i mnie pocie­szyć, obser­wo­wał, okrut­nie oce­niał i wyśmie­wał mój ból.

– Tyle łez.

Kto to był?

Do kogo mówił?

Wychy­li­łam się za balu­stradę, by poszu­kać wzro­kiem kogoś ukry­tego w ciem­no­ściach nade mną. Poża­ło­wa­łam, że nie wzię­łam świecy od Camille.

– Tyle bólu – wyszep­tała druga postać.

Wypro­sto­wa­łam się i jak naj­ci­szej mogłam, pogna­łam na górę, chcąc zasko­czyć wła­ści­cieli tajem­ni­czych gło­sów. Czyżby to para słu­żą­cych? Albo Camille i Wil­liam spraw­dza­jący, czy rze­czy­wi­ście poszłam do łóżka? Kto to może być?

Ale na pode­ście nikogo nie zasta­łam. Spoj­rza­łam w głąb kory­ta­rza na trze­cim pię­trze, prze­ko­nana, że wła­ści­ciele gło­sów ucie­kli nim, gdy usły­szeli moje kroki, ale tam także było cicho i pusto.

I nagle… ujrza­łam błysk czer­wieni.

Daleko, przy dru­gim końcu kory­ta­rza. Uka­zał się tylko przez moment, zanim znikł za rogiem.

– Lenore? – zawo­ła­łam z nie­do­wie­rza­niem.

Wyglą­dało to zupeł­nie jak jej włosy, roz­pusz­czone i dłu­gie, lśniące rdzawo w sła­bym świe­tle gazo­wych lamp. Na tym pię­trze znaj­do­wały się pokoje dzieci i świa­tło pozo­sta­wało włą­czone przez całą noc, by odpę­dzać od nich złe sny.

Poszłam za nią, zupeł­nie sko­ło­wana.

– Lenore?

Czyżby przy­je­chała do domu? Na moje uro­dziny?

Oczy­wi­ście chcie­li­by­śmy, by tu była. Sama wysła­ła­bym jej zapro­sze­nie, gdy­bym tylko wie­działa, gdzie je zaadre­so­wać. Ostatni raz dała o sobie znać wiele mie­sięcy temu, w krót­kim liściku do Camille.

„Nic mi nie jest” – zapew­niała w nim. „Wszystko w porządku”.

W koper­cie zna­lazł się też kwiat o dziw­nych czer­wo­nych płat­kach, opa­ko­wany w wosko­wany papier, by nie stra­cił swego piękna.

A teraz była tutaj.

Pobie­głam za nią. Wyje­chała z Sol­nej całe lata temu. Od tam­tej pory jej nie widzia­łam.

– Lenore – zawo­ła­łam znowu. – Zacze­kaj na mnie.

Czemu nie odwró­ciła się, by mnie przy­wi­tać?

– Łzy – wyszep­tała, a jej głos poniósł się dziw­nym echem po kory­ta­rzu. Przez moment zda­wało mi się, że dźwięk dobiegł zza moich ple­ców, ze zna­jo­mych ust tuż przy moim uchu.

– Smu­tek – dodała jej nie­wi­dzialna towa­rzyszka.

– Łzy.

– Smu­tek.

W kółko powta­rzały te słowa, ich szepty zamie­niły się w syk, przy­po­mi­na­jący odgłos pary wydo­by­wa­ją­cej się z prze­grza­nego czaj­nika, i odbi­jały się od ścian kory­ta­rza, aż hałas stał się tak gło­śny i upiorny, że aż dziw, iż nie pobu­dził dzieci.

– Lenore! – Pobie­głam kory­ta­rzem i minąw­szy róg, zoba­czy­łam, jak sio­stra scho­dzi głów­nymi scho­dami. – Co ty mówisz?

– Łzy – powtó­rzyła, zatrzy­mu­jąc się i uno­sząc na mnie wzrok.

Teraz widzia­łam wyraź­nie także drugą postać. Stała obok Lenore i mocno ją obej­mo­wała.

Zamru­ga­łam. Coś stało się z moim wzro­kiem. Widzia­łam podwój­nie. Ale żadna z tych dwóch osób nie była Lenore.

Spoj­rzały na mnie z nie­po­ko­jem wyry­so­wa­nym na bla­dych, pozba­wio­nych życia twa­rzach.

– Smu­tek – wyszep­tała moja zmarła sio­stra i wtedy zaczę­łam krzy­czeć.

Rozdział 5

Kiedy się ock­nę­łam, leża­łam we wła­snej sypialni. Przed oczami mia­łam bal­da­chim mojego łóżka.

Mate­rac obok był wgnie­ciony. Ktoś na nim sie­dział i przez pełną prze­ra­że­nia chwilę nie widzia­łam, kto. Z gar­dła wydarł mi się kolejny krzyk, gdy wyobra­zi­łam sobie, jak Rosa­lie i Ligeia leżą po obu moich bokach, opla­ta­jąc mnie dłu­gimi mar­twymi rękami jak cału­nem.

– Prze­stań. Prze­stań natych­miast. – Usły­sza­łam roz­ka­zu­jący syk, pełen roz­cza­ro­wa­nia. To nie były moje dawno zmarłe sio­stry, tylko Camille.

– Wypij to. – Wsu­nęła mi w dłoń kie­li­szek z bursz­ty­no­wym pły­nem.

Usia­dłam i poczu­łam, jak głowa opada mi w tył, z powro­tem na poduszki. Chcia­łam znowu pogrą­żyć się we śnie, w któ­rym mogłam uda­wać, że nie widzia­łam moich dwóch mar­twych sióstr prze­cha­dza­ją­cych się po naszym domu.

Ale nie pozwo­liła mi na to sta­now­czość Camille.

Brandy było mocne, ostre i pie­kące. Oczy zaszły mi łzami, gdy prze­ły­ka­łam palący płyn, ale o dziwo pomógł. Mój umysł skon­cen­tro­wał się na tu i teraz, na sie­dzą­cej na brzegu łóżka Camille, ubra­nej w cia­sno zawią­zany w talii szla­frok w kolo­rze róż.

Róż, od któ­rych pocho­dziło imię Rosa­lie…

Nie.

Dopi­ja­jąc paskudny alko­hol, wpa­try­wa­łam się w Camille i pró­bo­wa­łam nie zwra­cać uwagi na to, że układ jej kości policz­ko­wych, kształt oczu, a nawet spo­sób, w jaki prze­chy­lała z cie­ka­wo­ścią głowę, były takie same, jak u Rosa­lie. I u Ligei.

Czemu wszyst­kie musia­ły­śmy być tak okrop­nie podobne do sie­bie?

– Kogo widzia­łaś?

Obli­za­łam wargi. Zasta­na­wia­łam się nad jej dobo­rem słów. Zapy­tała, kogo widzia­łam, a nie co.

– Czym one były?

– A więc tro­jaczki – ode­zwała się w zamy­śle­niu Camille.

Wyobra­zi­łam sobie, jak dołą­cza do nich Lenore, i zadrża­łam.

– Tak jakby.

– Tak jakby – powtó­rzyła Camille ponuro.

– Camille…

Popa­trzyła mi w oczy. Jej były ciemne niczym kala­fo­nia, którą Elo­die sma­ro­wała smy­czek od swo­ich skrzy­piec. Wyda­wała się zagu­biona.

– Cóż… Żywi­łam szczerą nadzieję, że Pon­tus pozwoli nam ni­gdy nie odbyć tej roz­mowy.

Cze­ka­łam, aż powie coś wię­cej, ale chyba nie potra­fiła zna­leźć odpo­wied­nich słów, więc wypo­wie­dzia­łam to jedno, które na pewno ją poru­szy:

– Duchy.

Ski­nęła głową.

– Nasz dom jest nawie­dzony – mówi­łam dalej – przez duchy.

Potrzą­snęła głową.

– Nie dom… tylko ty.

Ode­brała mój pusty kie­li­szek i zanio­sła go do wózeczka z alko­ho­lami, który ktoś tu przy­pro­wa­dził. Pew­nie Hanna. Cie­kawe, czy to ona pomo­gła Camille przy­nieść mnie do pokoju, czy też to Roland niósł dłu­gimi kory­ta­rzami moje bez­władne ciało.

Nalała sobie brandy i uzu­peł­niła mój kie­li­szek.

– Skoro już musimy o tym poroz­ma­wiać, to cho­ciaż zadbajmy o wygodę. – Usa­do­wiła się w głę­bo­kim fotelu, mnie pozo­sta­wia­jąc szez­long.

– Verity? – Zapro­siła mnie, uno­sząc kie­li­szek.

Z nie­chę­cią wsta­łam z łóżka, wzię­łam od niej brandy i usia­dłam naprze­ciwko. Ski­nęła, bym to ja zaczęła roz­mowę, i aż mi się żołą­dek skrę­cił.

– Na początku sądzi­łam, że to Lenore. Zoba­czy­łam ją na końcu kory­ta­rza i poszłam za nią. Ale… to nie była ona.

– Wiem.

Unio­słam głowę z zacie­ka­wie­niem.

– Czyli widzia­łaś je? Też je widzia­łaś?

– Nie – wes­tchnęła. – Pew­nie naj­le­piej będzie zacząć od początku. Otóż… – Zaci­snęła usta, a na jej twa­rzy poja­wiło się znie­chę­ce­nie. – Widzia­łaś je, od kiedy byłaś malutka.

– Rosa­lie i Ligeię?

– Nie tylko. Naj­róż­niej­sze… duchy. – Zadrżała i wzięła duży łyk brandy. – Pierw­sza zauwa­żyła to Anna­le­igh. Całe szki­cow­niki zapeł­nia­łaś rysun­kami naszych star­szych sióstr. Ava i Octa­via. Eli­za­beth. Byłaś zbyt młoda, by je pamię­tać, a mimo to przed­sta­wia­łaś je z takimi szcze­gó­łami, tak dosko­nale odda­wa­łaś ich rysy…

– Nie pamię­tam tego – odpar­łam, pró­bu­jąc przy­wo­łać z pamięci utra­cone wspo­mnie­nia. – A gdzie teraz są te szki­cow­niki?

– Spło­nęły pod­czas pożaru. Nie wiesz o wielu rze­czach, które się wtedy wyda­rzyły. Nie star­czy­łoby nocy, by ci to wszystko wyja­śnić, ale na razie pro­szę, uwierz, kiedy mówię, że lepiej, abyś nie pamię­tała. A po poża­rze… po tym wszyst­kim… poje­cha­łaś na Hespe­rus. Anna­le­igh wyda­wało się, że jest z tobą lepiej, że wszystko to, co wcze­śniej widzia­łaś, to tylko część tych… kosz­ma­rów. A potem zaczę­łaś jej opo­wia­dać o Sila­sie…

Zmru­ży­łam oczy, się­ga­jąc do wspo­mnień z tam­tych cza­sów. Był w nich star­szy męż­czy­zna o pobruż­dżo­nej twa­rzy i rzad­kich wło­sach.

– Latar­nik – przy­po­mnia­łam sobie.

Poka­zy­wał mi naj­lep­sze spo­soby pole­ro­wa­nia zaokrą­glo­nych okien Sta­rej Maude, nauczył wią­za­nia węzłów, odnaj­do­wa­nia kon­ste­la­cji gwiezd­nych, o któ­rych ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łam, i prze­po­wia­da­nia pogody. Zmarsz­czy­łam brwi na myśl o tym, co powie­dzia­łam.

– Tyle że… to nie­moż­liwe… To Anna­le­igh jest latar­niczką.

Camille ski­nęła głową.

– Silas zmarł w noc pożaru… albo nie­wiele wcze­śniej. Nie wiem dokład­nie, co się stało, ale zgi­nął.

– Był duchem.

W jej spoj­rze­niu widzia­łam potwier­dze­nie.

– Ale on… nie wyglą­dał na zmar­łego.

– Oni ni­gdy tak nie wyglą­dają – odparła, bawiąc się paskiem szla­froka. – Nie dla cie­bie.

Zapa­trzy­łam się na swój kie­li­szek, sku­piona na tym, jak pada­jące na niego świa­tło zała­muje się na szli­fach krysz­tału. Czu­łam wbite w sie­bie zanie­po­ko­jone spoj­rze­nie Camille, sie­dzą­cej teraz na skraju fotela.

Kiedy odwa­ży­łam się spoj­rzeć jej w oczy, sku­li­łam się w sobie, szy­ku­jąc się już na nad­cho­dzący atak.

– Nie wie­rzę ci.

Camille ze zdzi­wie­nia aż otwo­rzyła usta. Tego się nie spo­dzie­wała.

– Czemu mia­ła­bym kła­mać na tak śmier­tel­nie poważny temat?

Zigno­ro­wa­łam jej nie­for­tunny dobór słów.

– Bo chcesz mnie tu zatrzy­mać. Bo powiesz i zro­bisz wszystko, byle tylko zatrzy­mać mnie w High­moor. – Zmarsz­czy­łam brwi, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie posta­cie na scho­dach i oddzie­lić rze­czy­wi­ste wspo­mnie­nia od tego, co stwo­rzył sobie w ciem­no­ściach mój zmę­czony umysł.

– To nie były duchy. To były słu­żące, prze­brane tak, by wyglą­dały jak nasze sio­stry. – Roze­śmia­łam się ponuro. – Nie. Nie słu­żące. Założę się, że spe­cjal­nie je tu spro­wa­dzi­łaś. Wyna­ję­łaś aktorki, by mnie oszu­kać. Och, Camille.

Unio­sła z nie­po­ko­jem brwi.

– Sądzisz, że była­bym zdolna do cze­goś tak pod­łego?

Powoli ski­nę­łam głową. Camille była naj­star­szą sio­strą. I księżną. A księżna zawsze sta­wiała na swoim.

Od mie­sięcy pod­wa­ża­łam jej decy­zje, wymy­ka­łam się po kry­jomu na inne wyspy, wysy­ła­łam zgło­sze­nia do naj­lep­szych kon­ser­wa­to­riów w Arcanni i bła­ga­łam, by pozwo­liła mi odwie­dzić Mercy na kró­lew­skim dwo­rze. Wie­działa, że chcę wyje­chać, i uknuła ten plan, by mnie tu zatrzy­mać.

Tak. Była do tego zdolna. Mogła zro­bić nawet znacz­nie wię­cej, byle­bym tylko nie zagro­ziła jej pozy­cji.

– Chcesz, żebym została tu na zawsze, jak mała prze­ra­żona dziew­czynka, która boi się wła­snego cie­nia – pod­nio­słam głos.

Ogar­nęła mnie eufo­ria, gdy zaczę­łam dostrze­gać, jak w całym tym cha­osie spła­tały się motywy jej dzia­łań.

– Zawsze musisz czuć się ważna i potężna. Chcesz, by ludzie przy­mi­lali się do cie­bie, pro­sili o twoją łaskę.

Camille prych­nęła.

– Nie rozu­miesz. Ty kom­plet­nie nic nie rozu­miesz.

– Wprost prze­ciw­nie! Wresz­cie rozu­miem. Tu ni­gdy nie cho­dziło o mnie, tylko zawsze, ale to zawsze o cie­bie. O twoją potrzebę kon­troli. O podziw dla cie­bie. I pomy­śleć, że posu­nę­łaś się aż tak daleko, by to wszystko zdo­być.

Camille odsta­wiła kie­li­szek na stół i zapa­trzyła się w dal, jakby nie mogła znieść mojego widoku.

– Wszystko, co zro­bi­łam, było dla cie­bie. Wiesz, co by się stało, gdy­byś samot­nie opu­ściła wyspy? Poje­chała na dwór, do szkoły, czy gdzie­kol­wiek indziej? Ty… ty…

Jęk­nęła i sfru­stro­wana zaci­snęła pię­ści. Ręce jej drżały, jakby chciała coś ude­rzyć. Stół, kie­li­szek, a może mnie.

– Widzisz je wszę­dzie. Wszę­dzie – powtó­rzyła ponuro. – Gdy po połu­dniu wró­ci­łam po cie­bie do karczmy, widzia­łaś ducha. Przed­sta­wi­łaś mnie bar­mance, któ­rej tam nie było. Nie chcę sobie nawet wyobra­żać, co się działo przed moim przyj­ściem. Co sobie pomy­śleli ludzie. Co mówili. Co teraz mówią.

Pamię­ta­łam, jak dziw­nie się zacho­wy­wała, jak uni­kała wzroku Miriam, jakby zwró­ce­nie uwagi na bar­mankę było poni­żej jej god­no­ści. Myśla­łam, że Camille w ten spo­sób osten­ta­cyj­nie pod­kre­ślała swój sta­tus. Ale co, jeśli…

– Wiesz, jak to dziw­nie wygląda, kiedy do nich mówisz? Pro­wa­dzisz z nimi roz­mowy, ale sły­chać tylko cie­bie. Spra­wiasz wra­że­nie sza­lo­nej, Verity. Jak­byś kom­plet­nie postra­dała zmy­sły. Gdyby mnie tam nie było… gdy­bym cię nie chro­niła… zabra­liby cię i zamknęli w zakła­dzie dla obłą­ka­nych. Nikt nie uwie­rzy dziew­czy­nie, która gada do sie­bie.

Prze­szedł mnie lodo­waty dreszcz. W jed­nej chwili dotarło do mnie, że to się może zda­rzyć. Widzia­łam już oczami wyobraźni, jak zaci­skam ręce na brud­nych żela­znych kra­tach, jak krzy­czę, by mnie wypusz­czono.

– Ale ty byś mnie stam­tąd wycią­gnęła… prawda?

– Po co? – wark­nęła roz­złosz­czona. – Wie­ści o twoim sta­nie szybko roz­nio­słyby się po całym kró­le­stwie. Zasta­nów się głę­boko, co mia­ła­byś robić póź­niej. Nikt nie chce mieć sza­lo­nej narze­czo­nej, sza­lo­nej żony, która rodzi sza­lone dzieci. Twoja repu­ta­cja ległaby w gru­zach.

Wzię­łam łyk brandy, ale gar­dło mia­łam tak ści­śnięte, że nie byłam w sta­nie nic prze­łknąć. Mdliło mnie. Trzy­ma­łam pie­kący płyn w ustach.

– A potem… Dotknę­łoby to też nas wszyst­kich. Ludzie by gadali. Zasta­na­wia­liby się, jakie uro­je­nia mie­wają pozo­stałe panny Thau­mas. Chcesz, żeby coś takiego spo­tkało Mercy? Honor? Marinę i Elo­die? Wszystko, co robimy, wpływa potem na naszych bli­skich. Pomyśl o nich, Verity. O ich przy­szło­ści. Pro­szę.

Odru­chowo zaczę­łam kiwać głową, zga­dzać się z nią, jak zawsze. Ale po chwili powstrzy­ma­łam się.

– To ty osza­la­łaś – wyszep­ta­łam. – Cały twój plan jest sza­lony. To nie były duchy. Nie przy­szły mnie ostrzec przed nad­cią­ga­jącą tra­ge­dią. Takie rze­czy w ogóle nie ist­nieją.

Camille patrzyła na mnie nie­uf­nie, jak na dzi­kie zwie­rzę, które w każ­dej chwili może zadać zabój­czy cios.

– Ależ tak.

– A skąd możesz to wie­dzieć? Sama mówisz, że ty ich nie widzisz. Skoro tylko ja je widzę i nie jestem w sta­nie stwier­dzić, że są duchami… – znów zaczę­łam się śmiać. Ta roz­mowa sta­wała się zbyt nie­do­rzeczna. Brzmiała tak, jak­by­śmy były aktor­kami w jakiejś sła­bej sztuce o tak dzi­wacz­nych dia­lo­gach, że nie da się ich znieść. – Musisz się lepiej posta­rać. Dwie dziew­czyny w rudych peru­kach bie­ga­jące w sta­rych koszu­lach noc­nych Lenore nie wystar­czą. Gdyby kogoś nawie­dzały duchy, to by o tym wie­dział. Nie miałby wąt­pli­wo­ści.

Camille zje­żyła się i zmie­rzyła mnie lodo­wa­tym spoj­rze­niem.

– Jesteś tego taka pewna?

Ski­nę­łam głową.

– Rolan­dzie? – zawo­łała Camille.

Jej słu­żący wszedł do pokoju, wciąż ubrany w libe­rię mimo póź­niej godziny.

– Tak, pro­szę pani?

– Czy mógł­byś wezwać Hannę?

Roland prze­chy­lił głowę, marsz­cząc brwi.

– Słu­cham?

– Hannę Whit­ten. Nasza stara nia­nia, pamię­tasz?

– Ależ… pamię­tam, kto to był, pro­szę pani. – Słu­żący nie ruszył nawet w stronę wyj­ścia, by speł­nić roz­kaz.

Jego słowa ude­rzyły mnie jak pio­run. „Kto to był”.

Camille nie znie­chę­cała się.

– Mógł­byś ją przy­pro­wa­dzić? Dla Verity?

Roland popa­trzył na nas zmie­szany.

– Pro­szę pani, nie rozu­miem. Hanna Whit­ten nie żyje od dwu­na­stu lat.

Rozdział 6

Kap. Kap. Kap.

Kapiące do wanny kro­ple two­rzyły na powierzchni wody malut­kie fale, które roz­bi­jały się o moją skórę.

Nie wie­dzia­łam, jak długo już sie­dzę w wan­nie, naga i drżąca. Woda osty­gła i mia­łam wra­że­nie, jakby w ciało wbi­jały mi się krysz­tałki lodu. Piana już dawno znik­nęła.

Kiedy tak sie­dzia­łam, tuląc do piersi kości­ste kolana, odgłos kapa­nia odbi­jał się echem od zie­lon­ka­wych kafel­ków i wpro­wa­dzał mnie w dyso­cja­cyjny trans.

Pro­wa­dził daleko od Rolanda i jego nie­do­rzecz­nych stwier­dzeń. Daleko od Camille. Daleko od duchów, co do któ­rych ist­nie­nia nie byłam prze­ko­nana. Daleko od High­moor. Daleko do miej­sca, gdzie byłam tylko ja.

Ja. Ja i woda. Ja i ciek­nący kran. Kap. Kap.

Kap. Kap. Kap.

Kap. Kap.

Kap. Kap…

Zgrzy­yyt.

Zamar­łam, spięta z prze­ra­że­nia. Ten dźwięk przy­wró­cił mnie do rze­czy­wi­sto­ści. Tej, w któ­rej było zbyt zimno i ciemno, w któ­rej w ciem­nych zaka­mar­kach łazienki mogło się kryć wszystko. Obser­wo­wać. Cze­kać.

Wszyst­kie wło­ski sta­nęły mi dęba, gdy zoba­czy­łam, jak poru­sza się lśniąca klamka w kształ­cie konika mor­skiego, którą ktoś musiał naci­skać z dru­giej strony drzwi.

Czy to moje dawno zmarłe sio­stry posta­no­wiły odwie­dzić mnie w nocy? Jak będą wyglą­dały z bli­ska? Wyobra­zi­łam sobie upiorne twa­rze i szcze­rzące się kły, kosmyki rudych wło­sów bie­gnące wzdłuż ciała niczym strużki krwi i zasnute biel­mem oczy.

Konik mor­ski obró­cił się do końca i usły­sza­łam szczęk odblo­ko­wa­nego zamka. Nabra­łam gwał­tow­nie powie­trza i sku­li­łam się jesz­cze bar­dziej na widok otwie­ra­ją­cych się drzwi.

Przez chwilę mia­łam wra­że­nie, że w progu nikogo nie ma.

– Ro… Rosa­lie? – wyszep­ta­łam wresz­cie, choć strach ści­skał mi gar­dło.

Serce waliło mi jak osza­lałe, zagłu­sza­jąc odpo­wiedź z dru­giej strony.

Druga strona.

Wtedy do środka weszła Hanna, z tacą mydeł do wło­sów i olej­ków oraz z ręcz­ni­kiem kąpie­lo­wym prze­wie­szo­nym przez ramię.

– Mówi­łaś coś, kocha­nie? – zapy­tała.

Jej głos był wyraźny, a postać mate­rialna.

Wciąż pamię­ta­łam idio­tyczne słowa Rolanda i mia­łam ochotę się roze­śmiać. Jak on i Camille mogli sądzić, że jestem taka głu­pia? Pew­nie zamie­rzali rano zwol­nić Hannę i ode­brać mi tym samym moje jedyne pocie­sze­nie, przy oka­zji upra­wo­moc­nia­jąc swoje absur­dalne teo­rie.

– Tak sądzi­łam, że cię tu znajdę – powie­działa Hanna, odsta­wia­jąc tacę na bok i ukła­da­jąc bute­leczki na mar­mu­ro­wym bla­cie. – Sły­sza­łam waszą… dys­ku­sję… Poszłam do two­ich kom­nat spraw­dzić, jak się czu­jesz. A gdy cię nie zasta­łam, pomy­śla­łam, że będziesz nad brze­giem morza albo tutaj.

Spraw­dziła tem­pe­ra­turę wody, prych­nęła z nie­chę­cią i odkrę­ciła kran z gorącą wodą. Wzdry­gnę­łam się, sły­sząc meta­liczny zgrzyt kurka i zaci­snę­łam zęby.

Słowa Rolanda, cho­ciaż nie­do­rzeczne, zde­ner­wo­wały mnie.

– Zawsze, gdy coś cię mar­twi, zwra­casz się ku wodzie. – Pogła­skała mnie po gło­wie, a mokre kosmyki wło­sów oble­piły jej dłoń.

Widok moich ciem­nych pukli na tle jej pomarsz­czo­nej skóry spra­wił mi dziwną radość. Duch nie mógłby tego zro­bić. Duch nie mógłby zro­bić nic z tego, co robiła ona.

– Hanno – zaczę­łam, ale potem zamil­kłam.

Przez jeden upiorny moment zami­go­tała mi przed oczami jak gasnący pło­mień świecy. Gdy­bym aku­rat mru­gnęła, to bym tego nie zauwa­żyła.

– Tak?

Znów zami­go­tała.

Zaci­snę­łam powieki i zanu­rzy­łam się w wodzie, która zagłu­szyła jej głos. Ogar­nęło mnie nagłe, prze­ra­ża­jące wra­że­nie, że gdy się wynu­rzę, ona znik­nie. Nie będzie jej, bo „Hanna Whit­ten nie żyje od dwu­na­stu lat”.

Słowa Rolanda dźwię­czały mi teraz w uszach gło­śniej, wzmoc­nione przez ota­cza­jącą mnie wodę. Pozo­sta­wa­łam zanu­rzona tak długo, jak tylko się dało. Płuca paliły mnie i krzy­czały, bym się wynu­rzyła i nabrała powie­trza. Powie­trza!

– … nie sądzisz? – Hanna patrzyła na mnie, cze­ka­jąc na odpo­wiedź na pyta­nie, któ­rego nie usły­sza­łam.

– Co? – wydu­si­łam.

– Mówi­łam, że na dziś wie­czór naj­lep­sza chyba będzie lawenda. Pomoże ukoić myśli i zasnąć.

– Jak… – zaczę­łam, ale zabra­kło mi słów.

To kom­plet­nie nie miało sensu. Hanna stała obok. Hanna była prze­cież…

„Hanna Whit­ten nie żyje od dwu­na­stu lat”.

Nie!

Otwie­rała drzwi, nosiła tace. Czu­łam jej dotyk. Nie mogła być duchem.

– Czy… sły­sza­łaś, o co się kłó­ci­ły­śmy? – zapy­ta­łam w końcu.

Potrzą­snęła głową, nabie­ra­jąc w dłoń sporą por­cję olejku. Wylała mi na głowę dzba­nek wody i zabrała się do pracy. Szo­ro­wała moje dłu­gie włosy i roz­cze­sy­wała je pal­cami.

Zapach lawendy uno­sił się w powie­trzu. Czu­łam dotyk pal­ców Hanny na skó­rze.

– Hanno? – Unio­słam głowę i zła­pa­łam ją za nad­gar­stek, by jej prze­rwać.

Moje palce prze­nik­nęły przez jej rękę.

Zasko­czona popa­trzyła w dół, a potem wes­tchnęła z zawo­dem.

– W końcu ci powie­dzieli.

– Co takiego? – Ogar­nęły mnie mdło­ści.

Musia­łam to od niej usły­szeć.

– Powie­dzieli ci… – zamil­kła i odwró­ciła się do drzwi, jakby roz­wa­żała ucieczkę.

Znów spró­bo­wa­łam ją zła­pać. Kiedy moja dłoń zna­la­zła się w tym samym miej­scu, co jej nad­gar­stek, poczu­łam chłód, jakby rękę pokrył mi szron. Ale to nie było zwy­kłe zimno, dreszcz wywo­łany tem­pe­ra­turą wody czy nago­ścią, tylko abso­lutny brak cie­pła, nie­obec­ność cze­go­kol­wiek przy­po­mi­na­ją­cego życie.

Śmierć.

Prze­ra­żona cof­nę­łam się tak gwał­tow­nie, że ude­rzy­łam w brzeg wanny. Despe­racko szu­ka­łam drogi ucieczki. Gdyby to było moż­liwe, wdra­pa­ła­bym się na śli­ską ścianę i zlała się w jed­ność z mozaiką kafli. Woda chla­pała we wszyst­kie strony, wyle­wała się na pod­łogę. Kro­ple prze­la­ty­wały przez Hannę, aż znów zami­go­tała, zupeł­nie sucha.

Mimo grozy tej chwili uśmie­chała się tęsk­nie, co uwy­dat­niało jej okrą­głe policzki. Mięk­kie świa­tło lamp gazo­wych padało na jej skórę, pod­kre­śla­jąc zmarszczki wokół oczu.

Coś było nie tak.

Wokół Hanny nie uno­siła się żadna poświata ani nad­przy­ro­dzona aura. Wyglą­dała tak jak zawsze.

Jak zawsze.

– Ni­gdy się nie zesta­rza­łaś, prawda? – zapy­ta­łam, zanu­rza­jąc się znów głę­biej w wodzie, drżąca i wykoń­czona. Ledwo było mnie sły­chać, jak­bym mówiła z oddali, a nie tu i teraz, tuż przy Han­nie Whit­ten… choć wcale nie obec­nej, bo nie­ży­ją­cej od dwu­na­stu lat. – Przez całe moje życie wyglą­da­łaś tak jak teraz.

Jej uśmiech ustą­pił słodko-gorz­kiemu gry­ma­sowi.

– Szczę­ściara ze mnie, co? – Dotknęła swo­ich siwych wło­sów.

– Nie.

Nie mogłam przy­jąć tego do wia­do­mo­ści.

To było nie­moż­liwe. To było…

– Tak – szep­nęła ze smut­kiem, jakby spie­ra­nie się ze mną spra­wiało jej przy­krość.

Pod­cią­gnę­łam kolana pod brodę. Poczu­łam się zawsty­dzona, że ogląda mnie nago ta… dusza? To widmo. To coś.

Hanna przy­kuc­nęła, jakby wyczuła, że potrze­buję wię­cej prze­strzeni. Wes­tchnęła cicho.

– Pew­nie nie mogły­by­śmy… Ale może po pro­stu o tym zapo­mnimy? – Unio­sła migo­czącą dłoń i przyj­rzała jej się z żalem.

– Hanno, ty nie żyjesz.

– Wiem.

– Jak ty…? Jak ja…?

Jej wyraz twa­rzy spra­wiał, że zbie­rało mi się na płacz.

– Jak to się stało? – wypo­wie­dzia­łam te słowa bez zasta­no­wie­nia, ale były wła­ściwe. Odpo­wiedź na to pyta­nie mogła pomóc nam obu.

Hanna potarła kark.

– W noc, gdy spło­nął dwór… w tę okropną, tra­giczną noc…

– Zgi­nę­łaś w poża­rze? – zapy­ta­łam, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć tamte wyda­rze­nia.

Cza­sem razem z dziećmi poma­ga­li­śmy kucharce w przy­go­to­wy­wa­niu cukier­ków na święta. Teraz czu­łam się tak samo, jak wtedy – jak­bym wal­czyła z czymś cią­gną­cym, lep­kim i uciąż­li­wym.

Hanna potrzą­snęła głową.

– Nie. Tam­tej nocy nie, ale… nie­długo póź­niej. Usły­sza­łam… Usły­sza­łam coś strasz­nego. Szo­ku­ją­cego. Moje serce tego nie wytrzy­mało. Ale gdy przy­szła pora odejść… potem, no wiesz… nie mogłam się zdo­być na to, żeby opu­ścić to miej­sce. Nie mogłam zosta­wić cie­bie i two­ich sióstr. Wszyst­kie wyda­wa­ły­ście się takie małe na tle śnież­nych zasp, drobne, wyma­zane sadzą, więc ja… nie mogłam odejść.

Wes­tchnęła głę­boko. Czemu oddy­chała? Na pewno nie musiała.

Po chwili wstała. Prze­su­nęła opusz­kami pal­ców po brzegu umy­walki.

– Powie­dzia­łam sobie, że lepiej zostać tutaj i czu­wać nad wami. Nawet jeśli nie wie­dzia­ły­ście, że tu jestem, to mnie pocie­szało. Wyda­wało się dużo lep­sze niż tajem­ni­cza wizja życia po śmierci. Czu­łam, jak Głę­bia mnie wzywa. Wie­dzia­łam, że powin­nam tam tra­fić, do Soli, dołą­czyć do mojego męża, poszu­kać… syna. Czu­łam się roz­darta. A wtedy… pode­szłaś do mnie, gdy dopa­lało się High­moor, i wzię­łaś mnie za rękę. Trzy­ma­łaś i nie chcia­łaś puścić. Więc… zosta­łam.

Wyzpro­sto­wa­łam się tro­chę, czym wzbu­rzy­łam wodę. Unio­słam dło­nie i poru­szy­łam nimi, obser­wu­jąc je badaw­czo. Wyglą­dały tak samo jak dło­nie innych. Nie sądzi­łam, bym była w sta­nie dotknąć nimi duszy zmar­łego i nakło­nić jej do postą­pie­nia zgod­nie z moją wolą, a jed­nak…

Hanna przy­glą­dała mi się uważ­nie.

– Czyli to przeze mnie wciąż tu jesteś?

– O nie, kocha­nie – zaprze­czyła szybko. – Ależ skąd. Mia­łam wybór. I posta­no­wi­łam zostać.

Oczy nagle zaszły mi łzami. Jak wyglą­da­łoby moje życie, gdyby Hanna ode­szła? Bez jej cie­pła, dobrych rad, ramie­nia, na któ­rym zawsze mogłam się wypła­kać…

– Dzię­kuję – zdą­ży­łam tylko powie­dzieć, nim się roz­pła­ka­łam.

To jedno słowo nie odda­wało ogromu mojej wdzięcz­no­ści, ale tylko tyle dałam radę z sie­bie wydu­sić.

Hanna ski­nęła głową. Mia­łam nadzieję, że wie, jak wiele kryje się za tym krót­kim podzię­ko­wa­niem.

– Czemu mi nie powie­dzia­łaś?

Zimna woda przy­pra­wiała mnie o dresz­cze, ale nie zamie­rza­łam się z niej ruszać.