Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
47 osób interesuje się tą książką
Ellerie Downing mieszka w spokojnym miasteczku Amity Falls, położonym w paśmie górskim Blackspire Mountain – tworzy go pięć wąskich szczytów, sięgających ku niebu niczym wyciągnięta dłoń. Miasteczko otacza niemal nieprzebyty las, skąd pierwsi osadnicy odganiali ataki wysłańców diabła. Do dziś niewielu odważa się odwiedzać to miejsce. Kiedy grupa wysłana po zaopatrzenie nieoczekiwanie znika, wśród mieszkańców pojawia się niepokój – czy potwory nękające niegdyś okolicę powróciły?
Gdy jesień ustępuje zimie, osadę zaczyna dręczyć coraz więcej dziwnych zjawisk. Wszystko wskazuje na plemię diabolicznych i tajemniczych istot oferujących spełnienie najgłębszych pragnień mieszkańców – nawet tych najbardziej śmiałych i niemożliwych – w zamian za drobną przysługę. Ich prawdziwe zamiary pozostają jednak dużo mroczniejsze. Ellerie ściga się z czasem, by ocalić Amity Falls, swoją rodzinę i ukochanego chłopaka, zanim wszystko stanie w płomieniach.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 556
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Small Favors
Copyright © Erin A. Craig 2021
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Nowe Strony, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redaktor prowadząca: Sandra Pętecka
Redakcja: Alicja Chybińska
Korekta: Anna Łakuta, Monika Baran, Kamila Grotowska
Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka
ISBN 978-83-8418-458-5 · Wydawnictwo Nowe Strony · Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Najważniejsze rodziny zgromadzenia
Zasady
Babie lato
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
Jesień
14
15
16
17
18
19
Zima
20
21
22
23
24
25
26
27
Wiosna
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
Podziękowania
O autorce
Przypisy
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Dla mojej mamy.
Dziękuję, że nigdy się nie zawahałaś,
gdy prosiłam cię o opowiadanie strasznych historii.
Ale również… dziękuję, że dbałaś,
by kończyły się szczęśliwie.
Downingowie
Gideon (pszczelarz) i Sarah,
Samuel, Ellerie, Merry, Sadie
Danforthowie
Cyrus (farmer), Rebecca, Mark
McCleary
Amos (Starszy, właściciel sklepu wielobranżowego) i Martha
Dodsonowie
Matthias (Starszy, kowal) i Charlotte
Schäferowie
Leland (Starszy, pasterz) i Cora
Briardowie
Clemency (pastor) i Letitia, Simon
Buhrmanowie
Calvin (właściciel gospody) i Violet
Lathetonowie
Edmund (cieśla) i Prudence
Fowlerowie
Gran (hodowca drobiu) i Alice (nauczycielka)
1. Jak sznur z lin trwałych nie strzępi się, nie mija, tak Falls ma moc, bo w jedności tkwi siła.
2. Gdy dbasz o swe ziemie, o stado, o pole, Falls obdarza plonami, bo taką ma wolę.
3. Piętnaście plonów dzieci zasiać mają, a te na Zgromadzenie dojrzeć zdołają.
4. Nie krzywdź bliźnich – gniew Amity wraca, gdy siejesz zło, los ci nie popłaca.
5. Niech z ust twych nie płyną słowa fałszywe, byś nie został przeklęty przez losy szkodliwe.
6. Gdy sąsiad ręki pomocnej szuka, podaj mu dłoń swoją, jak Bóg naucza.
7. Wystrzegaj się mroku lasu głębokiego, bo tam, za Dzwonkami, czai się coś złego.
Dym pachniał palonymi sosnowymi igłami – ciężko i słodko. Sączył się z ula stojącego przede mną i tańczył wśród pól, niesiony kojącym wietrzykiem. Tatko nacisnął miech, by wydusić z niego kolejny kłąb, ostrożnie naprowadzając końcówkę w stronę otworu w drewnianej dennicy. Kołysał głową, odliczając sekundy. I w końcu przytaknął.
Choć ręce miałam osłonięte, to i tak mi się trzęsły, gdy zbliżałam się do ula. Nigdy wcześniej nie pozwalano mi go otwierać, więc chciałam zyskać pewność, że zrobię wszystko dokładnie tak, jak instruował tatko. Zdusiwszy jęk, naprężyłam się, by unieść ciężki daszek, po czym odłożyłam go na bok na trawę, ostrożnie, by nie przygnieść trzech ospałych pszczół wędrujących po wierzchu.
Po wdmuchnięciu większej ilości dymu do środka tatko się odsunął, dając mi dostęp.
– Wyjmij jedną z ramek do inspekcji. – Jego głos został stłumiony przez ciężką siatkę zwieszoną przed twarzą.
Choć widziałam tylko cień profilu rodzica, wydawało mi się, że jest zadowolony. Może nawet dumny. Modliłam się, żebym go nie zawiodła.
Zazwyczaj w czasie miodobrania przesiadywałam w kuchni z mamą, Merry i Sadie. Samuel pomagał tacie w przenoszeniu ciężkich, wypełnionych miodem ramek, a my się nimi zajmowałyśmy. Ja trzymałam je pionowo, podczas gdy mama przejeżdżała szerokim nożem wzdłuż plastrów, odkrawając zasklepy woskowe z łatwością wynikającą z lat praktyki. Potem przenosiłyśmy ociekające ramki do miodarki, gdzie Merry i Sadie zmieniały się przy kręceniu korbą, by miód mógł całkowicie wypłynąć, a następnie zostać przefiltrowany.
Spojrzałam w stronę naszej chałupy, wyobrażając sobie, jak moje siostry przepychają się przy palenisku, tuż obok świeżo wygotowanych butelek, odstawionych do wysuszenia. Sprzeczałyby się i błagały mamę, żeby pozwoliła im wyjść. Dzień był zbyt piękny, by spędzać go przy gorącym ogniu i żeliwnych garnkach.
Gdzieś nad moją głową jastrząb zaskrzeczał w niemej zgodzie, zataczając leniwe koła w ostatnich promieniach sierpniowego słońca.
– Ellerie – upomniał mnie tatko, ściągając na siebie uwagę. – Pierwsza ramka może sprawiać problemy. Czasami pszczoły sklejają brzegi propolisem. Możliwe, że musisz odłupać ją dłutem.
– Czy to nie zdenerwuje pszczół? – Zajrzałam przez listewki.
Nieustanne brzęczenie ucichło, ale w niższych korpusach nadal dostrzegałam poruszenie.
– Nie, jeśli zrobisz to dobrze – odparł, lecz to mi nie pomogło.
Wyczułam, że uśmiecha się pod osłoną z siatki.
– Kiedy po raz pierwszy mój ojciec pozwolił mi wyjąć ramki, zostałem użądlony sześć razy. To taki rytuał przejścia.
Dorastając jako córka pszczelarzy, zostałam już użądlona, ale akurat tego doświadczenia nie chciałabym powtórzyć. Po pierwszym ukąszeniu tak płakałam, że nie dałam nikomu w domu spać przez całą noc. Rozpacz nie wynikała z powodu spuchniętej ręki, lecz z faktu, że pszczoła zginęła.
Sięgnąwszy pod ciężką siatkę, starłam pot ściekający mi po twarzy i zastanowiłam się, od czego zacząć. W tym korpusie znajdowało się osiem ramek, rozłożonych z idealną precyzją. Wybrałam tę blisko środka i zaczęłam delikatnie poruszać nią tam i z powrotem, sprawdzając brzegi. Chybotała się wystarczająco łatwo. Wstrzymałam oddech i wyjęłam ją, uważając, by przy okazji nie dotknąć sąsiadujących drewienek.
– Spójrzmy. – Tatko się nachylił, studiując pracę pszczół.
Heksagonalne wzory plastra miodu pokrywały ramkę, część komórek owady wypełniły i zasklepiły, ale większość pozostawała pusta.
Zakląskał językiem, zamyślony.
– Jeszcze nie czas. Możliwe, że w tym roku miodobranie odbędzie się później. Zeszłej zimy spadło zbyt wiele śniegu. Odłóż to na miejsce.
Z największą ostrożnością wsunęłam drewno do korpusu i westchnęłam z ulgą.
– Teraz następna.
– Sprawdzamy wszystkie?
Kiwnął głową.
– Jeśli już poddymiasz pszczoły, musisz się upewnić, że dokładnie sprawdziłaś ul. Miód nie jest jedyną rzeczą, o jaką się martwimy. Jesteśmy strażnikami uli, obrońcami tych stworzeń. Musimy wiedzieć, że są zdrowe, a ich potrzeby spełnione.
Odstawił podkurzacz i uniósł górną nadstawkę, by zajrzeć do niższych korpusów. Po zdjęciu pierwszego i przeliczeniu drugiej grupy ramek, wyjął jedną z nich i delikatnie odsunął dwie otumanione pszczoły przytrzymujące się plastra.
– Powiedz mi, co widzisz.
Zmrużyłam oczy za zasłoną. Na tej ramce było więcej miodu, złotego niczym okno witrażowe. Pośrodku niemal każdej komórki widniała maleńka biała plamka, nie większa od nasionka.
– To jajeczka, prawda?
– Bardzo dobrze. O czym nam mówią?
Czułam się niezręcznie, niczym wystawiona na pokaz uczennica z koślawymi kolanami, nie starsza niż Sadie.
– Że królowa składa jaja?
Tatko zamruczał na zgodę, zachęcając, bym kontynuowała.
– Czyli… to dobrze, skoro składa jaja, prawda? To znaczy, że rodzina jest zdrowa?
Przytaknął.
– To oznacza, że ul ma matkę. – Wskazał na jaja gestem sztywnym przez rękawice, bo zazwyczaj miał sprawne i pewne ruchy. – Jaja tego rozmiaru oznaczają, że królowa była tutaj co najmniej trzy dni temu. Gdy sprawdzasz korpusy, zawsze szukaj świeżych jaj. Korpus, w którym ich nie ma, oznacza umierający rój.
Wstawił ramkę na miejsce i wyjął kolejną, by pokazać mi larwy – grube białe rogaliki, w niczym nieprzypominające bzyczących pszczółek latających nad podwórzem. Kolejna ramka zawierała poczwarki, zawinięte w kokon z woskowej przykrywki, rosnące we śnie.
– Te tutaj uwolnią się za kilka dni – oświadczył z aprobatą. – Jako robotnice lub trutnie. Nasz ul świetnie się rozwija, Ellerie. Odłóżmy wszystko na miejsce i pozwólmy im się zbudzić. W przyszłym miesiącu znów go sprawdzimy.
– I wszystko będzie z nimi w porządku?
Nienawidziłam nuty obawy w swoim głosie. Wiedziałam, że nic im nie będzie. Tatko nigdy wcześniej nie utracił kolonii, lecz obserwowanie z bliska, jak wszystko do siebie pasuje i ma swoje miejsce, tylko podkreślało, jak delikatne było istnienie tych pszczół. Jeśli przez przypadek zostawi się wyjętą ramkę, owady wyprodukują w powstałej przestrzeni nowy woskowy plaster przyklejony do korpusu, a ten przy otwieraniu można uszkodzić. Jeśli pozostawi się pokrywę uchyloną, nawet tylko troszeczkę, to pszczoły nie zdołają regulować temperatury wewnątrz. Zapracują się na śmierć, wachlując i bzycząc, by nagrzać ul.
– Wszystko będzie dobrze. Świetnie się dziś spisałaś.
Aż się zarumieniłam z radości. Chciałam mu zaimponować, pokazać, że miałam taki sam talent jak Samuel. To on powinien tutaj być, mieć na głowie kapelusz pszczelarski, nie ja. Tyle że wymknął się dziś rano zaraz po śniadaniu, a tata przybrał minę pochmurną niczym letnia burza otulająca wierzchołki gór.
Samuel zmienił się przez lato; gdy tylko kończył obowiązki, uciekał z farmy wraz z przyjacielem, Winthropem Mullinsem, a czasem nawet i tego nie robił, tylko zostawiał zadania do podziału między nas, dziewczyny. Często sprzeczał się z ojcem, spierał o najmniejsze niedogodności, aż w końcu obydwaj stawali nos w nos, rozdrażnieni, z zaciśniętymi pięściami. Mama twierdziła, że mój brat zapewne wymyka się do dziewczyny, ale nie potrafiłam dociec, o kogo mogło chodzić. Nigdy niczego przed sobą nie zatajaliśmy – byliśmy bliźniętami i fakt, że mógłby mieć przede mną sekrety, wydawał się nie do pojęcia.
Gdy pokrywa korpusu została umieszczona na miejscu, sięgnęłam po metalowy podkurzacz, nim zdążył zrobić to tatko, i zaproponowałam, że odniosę go do szopy. Kiedy oddaliliśmy się dostatecznie od uli, zdjął kapelusz i owinął siatką rękawice.
– Myślę, że mamy przed sobą dobrą zimę – przepowiedział, idąc i wymachując rękami w przód i w tył.
Uśmiechałam się na dźwięk fałszywych nut, które wygwizdywał przez zęby.
– Co to za kwiat, ten tam? – zapytał, wskazując na poletko różowych kwiatów rosnących wzdłuż ścieżki.
Zdjęłam kapelusz, by przyjrzeć się im z bliska.
– To wierzbówka – wyjaśniłam z dumą.
Mruknął z niezadowoleniem.
– A prawdziwa nazwa?
Próbowałam przypomnieć sobie ten gatunek, opisany gęstym pismem ojca w jego podręczniku botaniki.
– Epilobium angustifolium? – zgadywałam, potykając się na łacińskiej nazwie.
– Bardzo dobrze. – Tatko się uśmiechnął.
– Może… może mogłabym ci też pomóc przy następnej inspekcji? – zaoferowałam, wykorzystując jego dobry humor.
Pokiwał głową, a moje serce aż podskoczyło. Tatko był często małomówny, chyba że zaczynał rozmawiać o pszczołach – wtedy nie dało się go uciszyć przez wiele godzin.
Zazdrościłam Samowi, który urodził się kilka minut przede mną i do tego był chłopcem. Nie oglądając się w tył, biegał za tatą do szopy, pewny siebie i swojego miejsca na świecie.
Nie tak jak ja – uziemiona w domu, zawsze gotowa, czekająca na kolejny etap. Czekająca na chłopca, by pojawił się w moim życiu i znalazł dla mnie kolejną rolę. Żony. Matki.
Czekająca.
Czekająca.
Czekająca.
Aż do dziś.
Stojąc w szopie, chwilę dłużej przytrzymałam w rękach kapelusz, zatopiwszy palce w siatce. Bałam się go odłożyć i przerwać nić magii tego popołudnia. Wtedy poczułam przy kciuku nerwowe wibracje. W oczka zaplątała się zbłąkana pszczoła. Ostrożnie starałam się wyplątać ją z fałd, uwolnić jej drżące ze zdenerwowania nóżki.
– Nie żądl mnie, nie żądl – szeptałam do niej. – Próbuję ci tylko pomóc. Zaraz odzyskasz wolność…
Zatopiła żądło w boku mojego palca w tym samym momencie, w którym powietrze rozdarł skowyt cierpienia.
To nie ja go wydałam.
Tatko wbiegł do środka, a wokół rozbrzmiewało coraz więcej krzyków. Tych dźwięków nie wydawały dzieci, których zabawa zmieniła się w awanturę. Ten ból nie oznaczał wbitej drzazgi czy otartego kolana. Odbijał się po dolinie, zmieniając się w kakofonię żałości.
– Ellerie, idź po matkę. Musimy udać się do miasta. – Tatko znajdował się już w połowie ścieżki prowadzącej do Amity Falls.
Rozbrzmiał kolejny krzyk, ostry i przenikliwy, i pomimo ciepłego popołudnia na mój kark wystąpił zimny pot. Nie chciałam wiedzieć, co wywołało to cierpienie.
– Ellerie! – naciskał, wyczuwając, że nie ma mnie za nim.
Odrzuciłam kapelusz, a palec zaczął mi nieprzyjemnie puchnąć. Uwolnione z siatki ciało pszczoły upadło na grunt, martwe.
Samuel dotarł już na miejsce, kręcił się wśród tłumu zebranego wokół werandy sklepu Starszego Amosa McCleary’ego. Sklep wielobranżowy znajdował się naprzeciwko drewnianego budynku szkolnego, w samym sercu Amity Falls. To w tym miejscu dzielono się dobrymi nowinami, a w przypadku złych wieści natychmiast otrzymywano pocieszenie.
Mama i tata przepchnęli się przez zebranych, a ja złapałam Sadie, żeby za nimi nie podążyła. Merry, wysoka i szczupła, sięgająca mi niemal do ramion, stała obok. Czułam, jak stężała, gdy dojrzała, wokół czego wszyscy się zebrali.
Molly McCleary – synowa Amosa – leżała rozciągnięta na ciele Samsona, cennego ogiera swojego męża. Koń to ogromna bestia, wysoka na niemal dziewiętnaście rąk, ale teraz zdawało się, jakby się zmniejszył, gdy leżał tak pośrodku zakurzonej drogi, dysząc z bólu. Molly trzymała się kurczowo zwierzęcia, a jej szloch tłumiła derka. Końce materiału zostały postrzępione, pełne ciemnobrązowych plam.
Krew.
Powietrze przesiąkło nieprzyjemnym smakiem miedziaków.
– Merry, może zaprowadzisz Sadie i inne dzieci na szkolne podwórko? – zaproponowałam, przesuwając dłońmi po twarzy siostrzyczki, by powstrzymać ją od zerkania na scenę.
Wyprawa po zaopatrzenie wyruszyła zaledwie wczoraj, prowadzona przez Jebediaha McCleary’ego i Samsona. Cokolwiek wydarzyło się od tamtej pory, nie powinno dotrzeć do uszu siedmiolatki bez względu na to, za jak wyrośniętą się uważała.
Sadie się wierciła, by wyrwać się z mojego uścisku, a wokół jej twarzy wirowały blond warkoczyki.
– Chcę zostać – zaprotestowała. – Nie jestem już dzieckiem.
– Nikt nie mówił, że jesteś… – zaczęłam, ale Merry zręcznie mi przerwała.
– Spójrz, tam stoją Pardon i Trinity. – Wskazała w stronę przyjaciółek Sadie.
One również snuły się na obrzeżach grupy i wspinały się na palce, żeby rzucić okiem na powód zamieszania.
– Słyszałaś, że w zeszłym tygodniu Trinity zebrała pięć kamyków? I to za jednym zamachem!
– To niemożliwe! – prychnęła Sadie, wpatrując się w przyjaciółkę z powątpiewaniem.
Merry wzruszyła ramionami.
– Tak powiedziała.
Sadie sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej garść kawałków metalu.
– Mam ze sobą swoje. Sprawdźmy, czy udowodni, że potrafi to zrobić. – Zawsze miała przy sobie kamyki do gry i wszyscy o tym wiedzieliśmy.
Uśmiechnęłam się do Merry z wdzięcznością, podczas gdy nasza młodsza siostra głośno namawiała dziewczynki do zabawy. Chwilę później nie było ich już słychać, bo usiadły na stopniach prowadzących do szkoły, rozłożywszy wokół siebie przewiewne spódnice. Choć Merry również dołączyła, by dalej je rozpraszać, czułam na sobie ciężar jej zmartwionego spojrzenia.
– Nie zrobisz tego! Nie zrobisz! – krzyczała Molly, złorzecząc na Starszego Matthiasa Dodsona i ściągając z powrotem moją uwagę.
Kowal stał nad nią i koniem, w ręku dzierżąc pistolet.
– Jeb nigdy by na to nie pozwolił.
– Molly, spójrz na jego nogę. Kość została roztrzaskana. Nie da się jej wyleczyć. Już nigdy nie będzie chodził.
– Wrócił tutaj, czyż nie? Nie może być tak źle, jak sądzisz.
Zaparło mi dech w piersi, gdy dostrzegłam złamaną tylną nogę. Została wykręcona pod nienaturalnym kątem. Matthias miał rację – kości nigdy się poprawnie nie zrosną. Samson musiał zostać uśpiony. Pozwolenie mu na tak jawne cierpienie to zbrodnia.
Zbliżający się do trzydziestki Matthias to najstarszy z trójki miastowych Starszych, a i tak pocierał kark niczym mały chłopiec marzący o tym, by ktoś inny zainterweniował w sprawie.
– Nie… nie wiem, jak przetrwał do tej pory, ale nie możemy…
– Jeb nigdy mi tego nie wybaczy. Nie. Nie możesz. – Przejechała dłonią po czarnej sierści ogiera. Kiedy podniosła rękę, ta okazała się wilgotna i czerwona.
– Molly, to nie tylko kostka…
– Powiedziałam: nie! – W mgnieniu oka stanęła na nogi i zaczęła go popychać, odpychać broń.
Tłum zrobił krok w tył. Do tej pory Molly zakrywała większość ran ogiera, więc cały przód jej sukni przesiąkł krwią zwierzęcia. W jego boku ziały cztery głębokie szramy, a spomiędzy skóry wyzierały ścięgna i kości. Samson się poruszył, oddychając z trudem. W kącikach gładkich warg konia zebrała się biała piana.
Mama zrobiła krok naprzód z uniesionymi rękami, by pokazać, że nie miała złych zamiarów. Mówiła niskim i uspokajającym głosem, zataczając kręgi na plecach kobiety – tak samo robiła z nami, gdy chorowaliśmy zbyt mocno, by wstać z łóżka.
– Samson cierpi, Molly.
Kobieta żałośnie przytaknęła.
– Wiem, że to trudne, ale on ci ufa i wie, że okażesz się dostatecznie dzielna, by zrobić to, co najlepsze.
– Wiem – wychrypiała. – Ale Jeb…
– Jeb zrozumie.
Drżąca kobieta rzuciła się mamie w ramiona, plamiąc jej przy tym sukienkę.
– Zechce to zrobić osobiście. Musi to zrobić. Nigdy by nie wybaczył, gdyby…
Mama się odwróciła i jasnoniebieskimi oczami przeszukała tłum. Na chwilę zawiesiła wzrok na mnie, po czym ruszyła dalej, wypatrując nieobecnego mężczyzny.
– W takim razie, gdzie on jest? Czy został już zabrany przez doktora Ambrose’a? Gdzie reszta wyprawy?
Matthias zacisnął zęby.
– Nikt więcej nie wrócił. Ten biedny koń biegł drogą z oczami niemal wywróconymi do tyłu. Nigdy czegoś takiego nie widziałem… ale Jeba z nim nie było.
Rzuciłam okiem w stronę drzew, jakby w każdej chwili mogły wytoczyć się spośród nich wozy uciekających przed tym, co pokiereszowało ogiera. Sosny stały jednak niczym wartownicy Falls – wysokie i nieruchome.
Molly upadła na ziemię, trzęsąc się gwałtownie i tłumiąc krzyki w materiale derki. Wydobywały się z jej głębi, ostre i kłujące niczym kolce, i rozdzierały wszystko na swojej drodze.
– Nigdy by nie zostawił tego konia. Nie, jeśli by… – Jej słowa przerwał szloch.
Mama uklękła obok i zaczęła szeptać Molly do ucha coś, czego nie dosłyszeliśmy. W końcu udało jej się pomóc kobiecie wstać i razem weszły po schodach do sklepu wielobranżowego. Zanim mama minęła próg, odwróciła się do Matthiasa i ze zdecydowaniem kiwnęła głową.
– Zrób to.
Zanim ktokolwiek zdążył odwrócić wzrok, było po brudnej robocie.
Na ciało narzucono plandekę, żebyśmy nie musieli patrzeć na biedne stworzenie.
Tylko że ja nie potrafiłam oderwać od niego oczu; nawet wtedy, gdy obok stanął Samuel, przypominający pasującą do mnie podpórkę do książek, dalej wpatrywałam się w cztery czerwone linie wykwitające na płótnie. Choć nie byliśmy identycznymi bliźniętami, to dzięki naszym jedwabistym złotym włosom i łagodnym szarym oczom nie ulegało wątpliwościom, że pozostawaliśmy spokrewnieni.
– Co się wydarzyło w czasie tej wyprawy? – szepnęłam, czując, jak skręcają mi się wnętrzności.
Jeśli w tych lasach znajdowało się coś, co mogło powalić konia wielkości Samsona, bałam się myśleć, co zdołałoby zrobić z człowiekiem.
Samuel poprawił brzeg słomkowego kapelusza i skierował wzrok na drzewa.
– Nie wiem.
– Pozostali mężczyźni… myślisz, że oni…
– Nie wiem, Ellerie – powtórzył dobitnie.
– Gdzie byłeś dziś rano?
– Byłem… na wybrzeżu, usłyszeliśmy krzyki. Zanim tu dotarłem, Samson już… – Wskazał na płótno. – Z tymi ranami, z tą kostką… ale, tak jak powiedział Matthew, nie pojawił się nikt inny… Tylko on.
– Jacy „my”?
Oderwał wzrok od drzew.
– Hmm?
– Powiedziałeś „usłyszeliśmy krzyki”. Jacy „my”?
Niska kobieta w średnim wieku przepchnęła się na przód tłumu, więc brat nie zdążył mi odpowiedzieć.
– Z pewnością wydarzył się jakiś atak – zgadywała Prudence Latheton, żona cieśli. – Prawdopodobnie wilków.
– Nigdy nie widziałem wilków o tak wielkich pazurach – zauważył Clemency Briard, przesuwając palcami po płótnie, przez które przesączyła się krew.
Nawet gdy pastor rozcapierzał palce najmocniej, jak potrafił, rana nadal okazywała się szersza.
– To musiał być niedźwiedź.
– Ale… ujadanie… – Prudence ucichła. Wyblakłymi niebieskimi oczami przyglądała się tłumowi w poszukiwaniu potwierdzenia. – Wszyscy je słyszeliście, prawda? W nocy? To… koszmarne. I rozbrzmiewało blisko miasta.
Wiedziałam, o czym mówiła. Przez ostatnie trzy noce budziło mnie wycie wilków. Ich głosy rozbrzmiewały w mroku, przeraźliwe i mrożące krew w żyłach. Mimo iż zdawałam sobie sprawę, że na poddaszu nic mi nie groziło, przyciskałam się do pleców Merry, przytulając się mocno, bo nie potrafiłam sama się rozgrzać.
– W zeszłym tygodniu na skraju lasu czaił się grizzly – potwierdził Cyrus Danforth. – Największy, jakiego kiedykolwiek widziałem. – Wskazał na swoje ramiona, szacując wysokość zwierzęcia. – A stał na czterech łapach! Węszył w pobliżu wędzarni Abla. Nie sądziłem, że… Nie to.
– Gdzie są pozostali starsi? – zapytał tatko, spoglądając na Matthiasa. – Powinniśmy wysłać grupę poszukiwawczą.
Kowal pogładził ciemną i błyszczącą niczym skóra bobra brodę.
– Nie widziałem Lelanda Schäfera. Cora mówiła, że dziś rano udał się z trzodą na zachodni grzbiet. Stamtąd nie miał możliwości usłyszeć zamieszania.
– A Amos?
Wszyscy spojrzeliśmy z wahaniem w stronę sklepu wielobranżowego. Nawet stąd słyszeliśmy łkanie starego mężczyzny.
– On i Martha powinni towarzyszyć teraz Molly – wywnioskował Matthias. – Pastorze Briard? Może przydałyby się słowa otuchy z twojej strony?
Clemency wygiął szerokie usta. Najwyraźniej wolał zostać na miejscu i śledzić rozwój sytuacji. Z westchnieniem wyprostował krępą sylwetkę, po czym życzliwie skinął głową.
– Myślę, że masz rację, Matthiasie. Módlcie się za McClearych. Szczęść Boże wam wszystkim.
– Szczęść Boże – powtórzyliśmy, a mężczyzna krokiem pełnym motywacji skierował się w stronę sklepu.
– Sami zajmiemy się organizacją – zaproponował tatko, podejmując temat. – Jeśli doszło do ataku niedźwiedzia czy czegoś innego, konwój mógł ulec zniszczeniu. Ludzie mogli zostać ranni lub się zgubić.
– Jeszcze czego! – Cyrus wypluł przerzuty tytoń, ledwie mijając rąbek sukni Prudence.
Odskoczyła, z odrazą marszcząc nos.
– Ten durny ogier prawdopodobnie zrzucił Jeba z grzbietu i napatoczył się na niedźwiedzia podczas drogi do domu.
Tatko pokręcił głową. Farma Danforthów graniczyła z naszymi polami. Między obiema rodzinami nagromadziły się lata nieporozumień, nigdy do końca niezapomnianych. Ojciec i Cyrus potrafili współpracować, gdy zaistniała taka potrzeba, jednak uraza zawsze kłębiła się pod powierzchnią, gotowa, żeby wykipieć.
– Powinniśmy przynajmniej przeszukać najbliższe lasy. Jesteśmy to winni załodze.
– Spójrz na tego ogiera. Rozerwany na strzępy. Chcesz, żeby tobie też się to przydarzyło, Downing? Chcesz, żeby twoja żona i córki zobaczyły twojego konia bez jeźdźca?
Tatko zmrużył oczy.
– Oczywiście, że nie. Jeśli jednak istnieje szansa, że inni wciąż żyją…
Mąż Prudence, Edmund Latheton, sięgnął ku ojcu. Był niższy od swojej żony, a swą kasztanową brodę utrzymywał idealnie wystrzyżoną i wypielęgnowaną.
– Gideonie, może należałoby poczekać… wyprawa powinna wrócić za około tydzień…
– Gdybyś znajdował się tam z nimi, chciałbyś, żebyśmy czekali przez tydzień?
Edmund przełknął ślinę, a jego jabłko Adama podskakiwało niczym statek na morzu.
– N-n… nie, ale… ja też widziałem różne rzeczy. Nie niedźwiedzia grizzly – wyjaśnił szybko, bo jego żona zaczęła protestować. – A może to on… nie wiem. Było wielkie, miało srebrne oczy…
– Rozjarzone srebrne oczy – dodała Prudence.
– Rozjarzone srebrne oczy – zgodził się. – I poruszało się szybko. Szybciej niż jakikolwiek niedźwiedź, jakiego widziałem. – Otworzył usta raz i drugi, niepewny, jak skończyć opowieść. – Tak, gdybym to ja znalazł się w lesie, chciałbym, żeby ktoś po mnie przyszedł… ale po tym, jak widziałem tę… rzecz… nie chcę okazać się tym, który po nich wyruszy.
– Rozjarzone srebrne oczy – powtórzył Cyrus, teatralnie poruszając palcami. – Jesteś pomylony jak swój ojciec, Lathetonie.
Brwi tatki poszybowały w górę.
– Czy mam rozumieć, że zgłaszasz się na ochotnika, Danforth?
Cyrus przetarł czoło przemoczoną chusteczką.
– Zdecydowanie nie. Nie dam się zabić za Jebediaha McCleary’ego. Nie obchodzi mnie, że jest synem Starszego. Wie, czym ryzykuje za każdym razem, gdy przekracza przełęcz, tak samo jak pozostali głupcy idący razem z nim.
– A ty nie czerpiesz korzyści z tych wypraw? – indagował ojciec tonem pełnym sceptycyzmu.
– Jestem człowiekiem samowystarczalnym – pochwalił się sąsiad, wypychając do przodu szeroką klatkę piersiową i próbując nadrobić fakt, że tatko przewyższał go o kilka cali.
– Samowystarczalny człowiek, który dziś rano dodał do swojej kawy cukru – mruknął szyderczo Samuel.
Tak uważnie przysłuchiwałam się rozmowie, że w pierwszej chwili nie zwróciłam uwagi na komentarz brata. Przyczepił się jednak do moich myśli jak rzep, prosząc, bym się na nim skupiła.
Nachyliłam się w stronę chłopaka i ściszyłam głos.
– Skąd wiesz, jaką kawę pije Cyrus Danforth?
– Co? – zapytał, nieruchomy. Świdrował tatę tak intensywnie, jakby nie potrafił oderwać od niego wzroku.
– Właśnie powiedziałeś, że dziś rano użył cukru – naciskałam. – Dlaczego odwiedzałeś Danforthów?
– Nie… nie odwiedzałem.
Samuel był okropnym kłamcą. Czubki jego uszu zawsze robiły się różowe i zaczynał się jąkać.
Ruch na skraju grupy przykuł moją uwagę, więc zerknęłam w stronę Rebekki Danforth, która właśnie dołączyła do zgromadzenia. Moja najlepsza przyjaciółka uniosła rękę, żeby mi pomachać, a ja automatycznie zrobiłam to samo, nim się zorientowałam, że Samuel również ją przywitał.
Całkowicie skupił się na dziewczynie. Kiedy wrócił do mnie wzrokiem, jego uśmiech zamarł, a policzki pokryły się czerwienią. Poczułam się porażona przebłyskiem świadomości, więc stałam jak osłupiała.
– Czy dziś rano poszedłeś się spotkać z Rebeccą? – wysyczałam głosem cichszym od szeptu. – Czy to przez nią wymykałeś się przez całe lato? Przez Rebeccę Danforth?
– Nie! – upierał się. – Zostaw to w spokoju, Ellerie.
– Zalecasz się do niej?
– Powiedziałem: zostaw to w spokoju.
– Ale…
– Wystarczy! – warknął. Jego grube brwi zbiegły się w jedną linię z rozjuszenia, a całą twarz pokryły plamy.
Zerknęłam jeszcze raz na przyjaciółkę, przeczesując myśli. Kiedy mama podejrzewała, że Samuel może się spotykać z jakąś dziewczyną, nawet nie wpadłam na to, że to mogła być ona. To niemożliwe.
W teorii nigdy nie powinnyśmy się zaprzyjaźnić. Konflikt między naszymi rodzinami trwał od pokoleń, a nawet dłużej, kiedy jej pradziadek zabił mojego. Lecz jako rodziny Danforth i Downing zawsze sadzano nas w szkole w jednej ławce, a taka bliskość często prowadziła do wspaniałych relacji. Dorastałyśmy, dzieląc się jedzeniem, zaplatając sobie nawzajem łańcuszki z koniczyny i wymieniając się historiami podczas leżenia wśród polnych kwiatów, oddzielających jej dom od mojego. Choć nie byłyśmy już małymi dziewczynkami, nadal się wszystkim dzieliłyśmy: książkami, przepisami, nawet biżuterią. Nie powinna trzymać czegoś takiego przede mną w sekrecie.
A Samuel…
Był moim bliźniakiem. Powinnam to wyczuć. Powinnam wiedzieć.
Teraz, gdy na nich patrzyłam, dostrzegłam, że mi to umknęło. Więź, jaką z nimi dzieliłam, nie pozostawała już tak silna, jak sobie wyobrażałam. Stałam się całkowicie nieświadoma, niczego nie podejrzewałam. Zarumieniłam się, a w żołądku zaczęło mi się przewracać na myśl, jak bardzo musiała ich bawić moja tępota.
Kiedy to się zaczęło? Tydzień temu Rebecca została na noc. Spałyśmy na strychu stodoły, śmiejąc się z chłopaków w mieście, aż księżyc nie zniknął za górami. Musiała uważać to za świetny żart – ukrywanie prawdy. Zapewne miała mnie za największą idiotkę, skoro nie odkryłam jej sekretu.
– Idę do lasu – oświadczył tatko wystarczająco dobitnie, żeby ściągnąć moje myśli na ziemię. – Jeb nigdy nie spuściłby z oka tego ogiera. Należy założyć, że w czasie wyprawy coś poszło bardzo, bardzo nie tak… Nie mogę zmusić nikogo z was, byście mi towarzyszyli, ale mogę was o to poprosić. To jedyne słuszne wyjście, bez względu na to, co nas tam może czekać.
– To szaleństwo – skrytykował Cyrus. – A ja nie jestem szaleńcem. Nie wezmę w tym udziału. – Z grymasem obrzydzenia wypluł ostatni fragment tytoniu. – Niech ktoś pogrzebie tego konia, zanim zacznie tu śmierdzieć.
Odszedł, mamrocząc coś do siebie. Rebecca zacisnęła usta w cienką linię.
Ojciec przeczesał wzrokiem tłum, a następnie spojrzenie ciemnoszarych oczu zawiesił na każdym mężczyźnie. Zawahał się, wyraźnie czekając, aż ktoś się zgłosi.
– Judd Abrams?
Wysoki ranczer przesunął palcami po srebrzystych włosach, wyraźnie odczuwając dyskomfort.
– Wiesz, że bym to zrobił, ale mam farmę pełną ciężarnych jałówek, a te w każdej chwili mogą zacząć rodzić. Nie mogę ich zostawić.
Tatko przesunął językiem po zębach.
– Calvin Buhrman?
Violet złapała męża za łokieć, błagając go bez słów, by został. Po chwili niezdecydowania właściciel gospody potrząsnął gęstymi, czarnymi lokami.
– Matthias Dodson? Czy pojedziesz ze mną?
Nienawidziłam patrzeć, jak nadzieja w oczach ojca umiera, gdy Starszy zbył jego prośbę machnięciem.
– Wiesz, że nie mogę zostawić miasta, zwłaszcza gdy Amos jest w takim stanie.
Trójka Starszych pozostawała przywiązana do Falls w sposób, jaki nie dotyczył żadnego innego mieszkańca. Byli strażnikami prawa i tradycji, sprawiedliwości i porządku. Choć pastor Briard ponosił odpowiedzialność za pielęgnację i odżywianie duszy Amity Falls, Starsi chronili jego głowę i serce.
– Ja z tobą pójdę, tato.
Usłyszałam te słowa i zorientowałam się, że je wypowiedziałam.
Wśród tłumu poniósł się nerwowy śmiech, ale się tym nie przejmowałam. Dziś rano pomogłam ojcu i chciałam zrobić to ponownie.
Pokazać mu, że jestem tak samo sprawna jak Sam.
Może nawet bardziej.
Bo towarzyszyłam mu tam. Tutaj.
To ja mogłam okazać się tą, na której można polegać.
Oblałam się szkarłatem, gdy tatko pokręcił głową.
– Mogłabym pomóc. Nawet jeśli tylko… – Zastanawiałam się, poszukując czegoś, co zdjęłoby ciężar porażki z jego barków. – Zarośla, przez które przebiegł Samson! Z pewnością są zakrwawione. Należy je spalić, żeby czegoś nie przyciągnęły. Pozwól mi zrobić chociaż to.
– Musisz zostać w domu, Ellerie, by zająć się siostrami.
– Mama zmyłaby ci głowę, gdyby wiedziała, że sam idziesz do lasu. A co z Zasadami? – drążyłam, gdy tatko się odwrócił, by odejść. – Nie możesz udać się tam sam.
Matthias otworzył usta, z pewnością zamierzając wygłosić pewien rodzaj dyspensy, której tak naprawdę nie mógł udzielić bez obecności dwóch pozostałych Starszych, ale Sam odezwał się pierwszy:
– Ona ma rację, tato.
Rebecca stanęła u boku chłopaka i zacisnęła dłoń o cale od jego.
– Nie możesz iść sam.
– Jakoś wcześniej nie słyszałem, żebyś się zgłaszał. Tak właściwie to przez całe lato nie słyszałem, żebyś zgłaszał się do zrobienia czegokolwiek.
– Ja… – Cokolwiek miało paść z ust mojego brata, zamarło, gdy tatko skierował oczy na Sama i Rebeccę stojących tak blisko, że niemal stykali się rękami. Nic mu nie umykało.
– Widzę, że mamy wiele do przedyskutowania, gdy wrócę.
Samuel odepchnął rękę dziewczyny i pobiegł za naszym ojcem.
– Idę z tobą.
– Sam! – Głos Rebekki zabrzmiał cicho i błagalnie, ale mój brat się nie zatrzymał. Przemknął obok, aż musiałam zejść mu z drogi, żeby mnie nie uderzył.
Tatko przygryzł wnętrze policzka.
– Dobrze. Spakuj plecak, byle szybko.
Z satysfakcjonującym głuchym odgłosem waliłam pięścią w grube, ciepłe, sprężyste ciasto. Uderzyłam ponownie, zostawiając w masie dziurę, po czym uformowałam bochenek. Znów okazał się zniekształcony. Zamachnęłam się jeszcze raz.
– Czyją twarz sobie wyobrażasz? – wtrąciła mama, podchodząc do wysokiego kuchennego stołu z tacą pełną gorącego chleba.
Odłożyła bochenki na kratki do studzenia, po czym ruszyła ponownie w stronę pieca.
– Nie wiem, o czym mówisz – odparłam, rzuciwszy ciasto na stół.
Mąka wzbiła się w powietrze, mieszając się z unoszącymi się pyłkami kurzu, tańczącymi w popołudniowych promieniach słońca, barwiącego kuchnię na pomarańczowo.
– Coś cię trapi, odkąd wczoraj wróciłyśmy z miasta – zauważyła. – Niemal rozgniotłaś ten bochenek na proch.
Wierzchem palców odgarnęłam pasmo włosów wysunięte z koczka. Spinałam włosy na czubku głowy tylko w dni pieczenia – nasza kuchnia aż buzowała od rosnących drożdży i ciepła, więc było zbyt gorąco na mój zwyczajowy gruby warkocz.
– To nic złego mieć gorszy dzień – kontynuowała mama, znów podchodząc do stołu. Odebrała mi ciasto i uformowała z niego coś bardziej przypominającego konkretny kształt. – I z pewnością nie ma nic złego w wyżywaniu się podczas pieczenia. Robię to zawsze, gdy twój tata czymś mnie rozdrażni. Po co się kłócić, skoro można upiec bochenek?
Z rozmachem włożyła ciasto do formy, podkreślając tym samym swój punkt widzenia.
– Mamo, niemal codziennie go pieczemy.
Jej oczy się zaiskrzyły, kiedy ubrudziła mi nos mąką.
– No właśnie.
Mama sprzedawała te pieczone specjały w mieście – w gospodzie Buhrmanów i w sklepie wielobranżowym. Jej chleb na zakwasie smakował tak dobrze, że nawet najwięksi dusigrosze wysupływali błyszczącą dziesięciocentówkę, czyli tyle, ile Amos McCleary żądał za bochenek.
Lecz tym, do czego ustawiali się w kolejce wszyscy mieszkańcy Amity Falls, pozostawały jej miodowniki.
Robiła je tylko raz do roku – tuż po tym, jak tatko zebrał wszystkie plastry, a miód został wyekstraktowany i wlany do butelek. Upewniał się, że nasza spiżarnia na tyle się wypełniła, by wystarczyło nam na całą zimę, a resztę sprzedawał w mieście, kasując dolara za każdą butelkę. Choć ludzie twierdzili, że cena jest skandaliczna, nigdy nie brakowało mu klientów, a miód zawsze schodził przed końcem dnia.
Cały, prócz trzech butelek.
Te zostawiał dla mamy.
Ciasta mojej rodzicielki wydawały się zwodniczo proste: mąka, przyprawy, świeża śmietanka i po trzy jajka do każdego. Żadnych orzechów, czekolady czy słodzonej polewy. Nigdy nie dodawała składników mogących odwrócić uwagę od najważniejszego elementu deseru – miodu taty.
Jak to bywało w takich historiach, tuż po tym, jak wzięli ślub, mama przyniosła swój pierwszy miodownik na zebranie w kościele, a wszystkie mieszkanki niemal zadeptały się nawzajem, by tylko zdobyć przepis. Nikt jednak nie zdołał go odwzorować, nawet przy użyciu miodu kupionego od taty. Gdy ludzie dopytywali, jak przygotować tak cienkie i wilgotne ciasto lub skąd brał się posmak karmelu, mama tylko uśmiechała się tajemniczo i mówiła, że to szczypta miłości.
Niektórzy uważali, że to dotyk magii. Nawet pastor Briard – po tym, jak jego żona przygotowała wyjątkowo tragiczne ciasto – stwierdził, że mama musiała zostać pobłogosławiona przez anioły z niebios. Inaczej nie dało się tego wytłumaczyć.
Przez lata patrzyłam, jak je przygotowuje, i analizowałam każdy krok – nawet sposób, w jaki trzymała palce na wałku – ale nigdy nie udało mi się przygotować identycznego ciasta. Może mama rzeczywiście miała w sobie nieco magii.
– Opowiedz mi o tym – poprosiła, rozrzucając na stole garść mąki, i przystąpiła do zagniatania kolejnej porcji ciasta.
Bawiłam się skórką przy paznokciu tak długo, że w końcu ją oderwałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Samuel i tatko wyruszyli, gdy mama zajmowała się Molly. Nie słyszała, do kogo mój brat wymykał się przez całe lato, i choć się na niego wściekałam, to nie ja powinnam ją o tym informować.
– Martwisz się o Sama – zgadła, a ja nie mogłam zaprzeczyć. – I o ojca.
Patrzyłyśmy do późna w nocy, jak płomienie migotały między drzewami. Nie przyznała się do tego, ale wiedziałam, że sądziła, iż panowie wrócą wczoraj.
– Czy… kiedykolwiek się zastanawiałaś, jak wygląda życie poza Falls? – Pytanie wydostało się z głębi podświadomości, zaskakując nawet mnie.
– Poza doliną? – zdziwiła się mama.
Przytaknęłam.
– Nie mogę powiedzieć, że nigdy o tym nie myślałam, zwłaszcza gdy byłam w twoim wieku. Chciałam się stąd wydostać, zobaczyć trochę świata. Ujrzeć panoramę wielkiego miasta. Kupić szykowną suknię i wypić herbatę w prawdziwej restauracji.
– Dlaczego tego nie zrobiłaś?
Wzruszyła ramionami.
– Inne marzenia stały się ważniejsze.
– Tatko?
– I ty. Twój brat. Nasz dom, tutaj. – Przerwała i w zamyśleniu przeciskała ciasto między palcami. – Twój ojciec kiedyś opuścił Falls.
– Kiedy zaginął wujek Ezra. – Dobrze znałam tę historię.
Pewnego lata młodszy brat ojca udał się sam na polowanie poza Dzwonki. Nigdy nie wrócił. Mieszkańcy szukali go przez ponad tydzień, zanim się poddali.
– Gideon nie chciał odpuścić. Uważał, że Ezra nadal żyje, że gdzieś tam jest. Poszedł za przełęcz, by szukać go w sąsiadujących miasteczkach, nawet podążył do miasta.
– Ale go nie znalazł – podsumowałam.
Dorastaliśmy, słuchając wypowiadanych przyciszonym tonem historii o Ezrze i jego wolnym duchu.
– Twój ojciec nadal sądzi, że on gdzieś tam jest i pewnego dnia powróci. Jakkolwiek wielki, szeroki i niezwykły okazałby się świat, każdy w końcu pragnie wrócić do domu.
Nie zdążyłam się jej przyznać, jak bardzo chciałabym stąd odejść, znaleźć swoje miejsce w szerokim i niezwykłym świecie, bo pręgowany kot należący do Sadie wyskoczył znikąd i z sykiem wylądował na stole.
– Sadie, ile razy ci mówiłam, że masz trzymać Buttonsa poza domem, kiedy piekę?! – zawołała mama wystarczająco głośno, by dziewczyna usłyszała ją aż w stodole.
Zobaczyłyśmy, jak przemyka przed oknami. Jej kroki odbijały się na poszczerbionych deskach werandy, co jeszcze bardziej zdenerwowało kota.
– Przepraszam, przepraszam – wykrztusiła, wparowując do kuchni. – Wzięłyśmy go do stodoły, ale się przestraszył.
– Nie wiem, co mogło być tak straszne, żeby przerazić tego potwora – powiedziałam, odskakując, gdy zaatakował mnie małymi, ale ostrymi niczym noże pazurami.
Sadie znalazła go, gdy był ledwie kilkudniowym kociakiem. Uwięziono go w worku przy strumieniu płynącym za ulami tatki. Nie powinna bawić się blisko uli, ale twierdziła, że usłyszała płacz. Wszyscy zakładaliśmy, że kot umrze przed końcem dnia, ale ona karmiła go co godzinę niewielką ilością mleka, a w nocy mocno tuliła. Stał się jej kotem, na życie i śmierć, i nienawidził wszystkich pozostałych. Tatko powiedział, że nie potrzebuje zwierzęcia tak pełnego nienawiści, lecz Buttons udowodnił swoją przydatność jako niedościgniony myszołap, więc pozwolono mu zostać.
– Chyba zobaczył to coś ze srebrnymi oczami – zaczęła Sadie, kiedy do kuchni weszła Merry z dwoma wiadrami mleka w rękach.
Pozwoliła, by moskitiera zatrzasnęła się za nią, co przestraszyło Buttonsa, aż zeskoczył ze stołu z niezadowolonym skowytem.
– Trinity twierdzi, że widuje je w nocy za oknem. Myślę, że właśnie to zobaczył.
– Bessie go kopnęła. – Merry poprawiła Sadie i powędrowała wzrokiem w stronę stygnących kratek w poszukiwaniu łatwej do podkradnięcia przekąski. – Ta bestia próbowała rozorać jej kostki. Biedna krówka.
– Moja słodka, praktyczna dziewczynka – zaćwierkała mama, obejmując podbródek Merry i szczypiąc ją delikatnie w policzek. Następnie odwróciła się do Sadie. – Nie zwracaj uwagi na opowieści Trinity Brewster. Ta dziewczynka ma skłonności do dramatyzowania.
Sadie mruknęła potakująco.
– To prawda. Nie potrafiła dziś podnieść nawet trzech kamyków.
– Ale to dziwne, nie sądzicie? – zastanowiłam się, rozrzucając po stole świeżą mąkę, podczas gdy mama sięgnęła po kosz brązowych jajek, by przygotować kolejną porcję ciasta. – Lathetonowie również wspominali coś o srebrnych oczach. Czemu tak wiele osób miałoby sobie wyobrażać tę samą rzecz?
– To problem małych miasteczek. W wielkich miastach, gdzie wiele się dzieje, ludzie mają więcej tematów do rozmowy. Tutaj mija zaledwie kilka minut, a każdy wie, co wyjawił ktoś inny. Nie możemy rozmawiać o tym, o czym naprawdę byśmy chcieli, więc ludzie wymyślają inne tematy do rozmów. Łatwiej mieć problem z czymś, co przemyka między sosnami, niż z osobą, która mieszka za płotem. – W głosie mamy dało się usłyszeć autorytet mędrczyni.
– Jak pan Danforth? – spytała Sadie, zasiadając na jednym ze stołków.
W jej ramionach spoczywał pomrukujący Buttons, wyglądając na najsłodszego kociaka na świecie. Mogłabym przysiąc, że uśmiechnął się złośliwie, gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały.
– Jak pan Danforth – zgodziła się mama, przesiewając do miski mąkę i drożdże.
– Wilhelmina Jenkins twierdzi, że Sam ożeni się z Rebeccą Danforth. Powiedziała, że w zeszłym tygodniu widziała, jak całują się nad jeziorem. – Sadie wymachiwała nogami tam i z powrotem. – Myślisz, że pan Danforth przerwałby ceremonię?
Mama wybuchnęła śmiechem.
– Nie mogę sobie wyobrazić mniej dopasowanej do Sama żony niż Rebecca Danforth. Wilhelmina Jenkins powinna sprawdzić sobie wzrok.
Wyrysowałam w mące kilka spirali. Czyli mama też nie miała świadomości, tak jak i ja. Dzięki temu powinnam poczuć się lepiej, ale zamiast tego coś nieprzyjemnie zaczęło mnie ściskać w żołądku, jakbym zatajała przed nią prawdę.
Sięgnęła do koszyka i z wprawą rozbiła jajko jedną ręką. Zawsze podziwiałam tę zdolność.
– Spójrz – mruknęła, wskazując na miskę. – Podwójne żółtko. To znak szczęścia.
Sadie nachyliła się nad stołem, by też zerknąć. Dwa żółte koła spozierały na nas niczym oczy.
Mama wzięła drugie jajko. Oddech uwiązł jej w gardle, gdy wnętrze wpadło do miski.
Kolejne podwójne żółtko.
Zaintrygowana, wyjęłam następne, by się mu przyjrzeć. Nie wyglądało inaczej niż pozostałe w koszyku. Rozbiłam skorupkę o brzeg miski, po czym odrzuciłam ją od siebie, jakby było czymś okropnym, wijącym.
Opróżniłyśmy cały koszyk, niszcząc ciasto mamy i marnując ponad tuzin jaj. Każde miało dwa żółtka.
– Nigdy czegoś takiego nie widziałam – wyszeptała ponuro, studiując rozlewające się przed nami morze żółci.
– Może dopisało nam po prostu… bardzo dużo szczęścia? – wtrąciła Sadie. – To dobrze, prawda? Skoro tatko i Sam są w lesie? Bałabym się tam iść, zwłaszcza że wokół biegają potwory.
– Nie ma żadnych potworów – oświadczyła mama, odsuwając od siebie miskę po zerknięciu do niej po raz ostatni. Wnętrzności jajek parowały. – To tylko niedźwiedź, który zawędrował zbyt blisko Falls. A może jakiś samotny wilk czy dwa.
– Ale kiedyś były tam potwory – upierała się Sadie. – Abigail mi o nich opowiadała.
Gdzieś na początku lata moja siostra wymyśliła sobie przyjaciółkę. Nazywała się Abigail i, według Sadie, urodą dorównywała księżniczkom, ubierała się w eleganckie suknie i jedwabne pantofelki. Często wyszeptywała dziewczynce do ucha miastowe plotki, a ta przekazywała je reszcie w najbardziej krępujących momentach. Podsłuchałam, jak na początku mama opowiadała tacie z troską o istnieniu Abigail. Martwiła się, że Sadie jest już za duża na wyimaginowanych przyjaciół, ale tacie to nie przeszkadzało. Nie mieszkaliśmy bezpośrednio w mieście, tak jak reszta przyjaciół Sadie, więc jeśli chciała mieć kogoś, z kim mogłaby porozmawiać w czasie dojenia krów lub biegania po farmie, nie widział w tym nic złego.
– Owszem, niektórzy tak uważają – przyznała mama, unikając wzmianki o Abigail.
– A ty nie?
– Myślę… – Z westchnieniem odsunęła z czoła zaginiony kosmyk. – Myślę, że kiedy założyciele po raz pierwszy przybyli do Falls, czuli się wykończeni i przemęczeni. W drodze stracili wielu ludzi, z powodu ataków zwierząt, więc chcieli zrzucić winę na coś, co było równie wielkie i dzikie jak ta ziemia. W związku z tym zobaczyli potwory i zawiesili Dzwonki. Czas mijał i przez dziesiątki lat nie dostrzeżono żadnych stworów. Wiesz o tym.
– Dzięki Dzwonkom – obwieściła moja siostra. Głęboko wierzyła w legendy dotyczące Amity Falls.
– Bo nigdy nie było żadnych potworów – podkreśliła mama, otrzepując dłonie.
Buttons uznał to za wymierzoną w niego groźbę i zeskoczył z kolan swojej pani, po czym zniknął w ciemnym kącie.
– Jeśli ten kot wyląduje w cieście, przyjdzie mu dziś spać na dworze.
– Nie, tam są potwory! – jęknęła Sadie, biegnąc za nim. – Abigail mówiła, że zapragną go zjeść!
– Nie ma żadnych potworów – powiedziałam, wspierając mamę.
Po dolinie rozległ się złowieszczy krzyk, jakby podkreślając, że się mylę.
Dołączył do niego kolejny.
I kolejny.
To nie samotny wilk wałęsający się blisko miasta. To brzmiało jak cała wataha w trakcie polowania. Pomyślałam o tatku i Samie, wciąż siedzących w lesie, tak blisko wilków. Zadrżałam.
Nawet mama zamarła.
– Nie Gideon, tylko nie mój Gideon – szeptem powtarzała modlitwę.
Gdy wycie się urwało, spojrzała na każdą z nas, oceniając nasze przerażenie.
– Powinnyśmy rozpalić Matki Boże.
Przebiegł mnie dreszcz i mimo duchoty panującej w kuchni na ramionach wystąpiła mi gęsia skórka. Od miesięcy nie mieliśmy powodu, żeby ich używać. Od czasu wielkiej śnieżycy w marcu, która pokryła całe miasto tak gęstym puchem, że nie dało się dostrzec niczego prócz kąsającej, palącej bieli.
Merry zamarła.
– Matki Boże?
Mama zarzuciła mokry ręcznik na ostatnią porcję ciasta.
– Przetrwa, aż wrócę. Ellerie, ty dowodzisz.
– Nie możesz nas zostawić! – zaprotestowała Sadie, odstawiając Buttonsa, by móc przytulić się do spódnicy rodzicielki. – Nie, kiedy na zewnątrz są potwory! Słyszałaś je!
Mama z trudem próbowała się wydostać z uścisku mojej młodszej siostry.
– Nie będzie mnie krócej niż godzinę. Zacznę od wschodniego brzegu i kiedy zapalę ich kilka, dojrzą je mieszkańcy i podpalą resztę.
– Ja pójdę. – Słowa wysmyknęły mi się, zanim zdążyłam się zastanowić. – Założę się, że zdążę zapalić pięć przed zapadnięciem zmierzchu.
W oczach matki pojawiła się łagodność, gdy chwyciła mnie za rękę.
– Jesteś bardzo odważna, Ellerie.
Merry rozwarła szeroko oczy. Widziałam, że próbowała zebrać się na odwagę, by również się zgłosić. Uścisnęłam jej dłoń.
– Wezmę latarnię. Wrócę, zanim się obejrzysz.
Matki Boże były gigantycznymi stosami drewna, ułożonymi wzdłuż granicy Amity Falls, kilka jardów od miejsca, gdzie rosły sosny, a miasto ustępowało nieprzerwanej dziczy.
Trzy pokolenia wstecz, gdy powstawało tutaj miasteczko, rodzina Lathetonów stworzyła je po raz pierwszy, dostosowując materiały i kształt tak, by ogień mógł płonąć przez całą noc i nie wymagał, by do niego dokładać. Niepokojąco przypominały wysokie, eleganckie kobiety – ich szerokie podstawy wyglądały jak suknie – więc ochrzczono je nazwą „Matki Boże”. Tak jak Najświętsza Maryja Panna chroni swoje stado, tak Matki Boże utrzymywały mrok z daleka od Falls za sprawą jasności światła ich płomieni.
Z początku Falls wypalało dziesiątki stosów każdej nocy, by utrzymać z daleka czające się wśród sosen stwory. Natomiast z czasem, gdy miasteczko się rozrosło, a ziemia została obłaskawiona, Matek Bożych używano tylko w czasie burz lub gdy ktoś okazał się na tyle głupi, by pójść do lasu i zgubić drogę. Niewypalone stosy znaczyły obrzeża naszego miasta, a surowe drewno sterczało z nich niczym wygięte żebra, gotowe, by spełnić swoje przeznaczenie.
Ogień zapalonego stosu otaczał okolicę bursztynową łuną. Długie, migoczące cienie rozciągały się nad doliną niczym wygłodniałe ręce, wyciągające się, gotowe porwać każdego, kto miał na tyle mało szczęścia, by zatracić się w kniei.
Kiedy przemierzałam połacie polnych kwiatów, skraj oślepiającego słońca znikał już za zachodnim pasmem górskim Blackspire. Składające się z czterech gór, z piątym samotnym szczytem wysuniętym na południe, skupisko często nazywano Uściskiem Boga. Miasteczko spoczywało w sercu doliny, niosąc ze sobą pewne ukojenie, jakbyśmy naprawdę rezydowali w dłoni Ojca Niebieskiego.
Rodziny założycieli Falls podróżowali karawaną w stronę obietnicy szczodrej ziemi opromienionej wschodnim słońcem. Wyprawę nękały nieszczęścia: stracili bydło, a kilku woźniców utraciło życie na zdradliwych ścieżkach lub w paszczach górskich drapieżników. Kiedy pradziad Matthiasa Dodsona odkrył przepiękne wybrzeże Jeziora Greenswold i niekończące się mile ziemi, żyznej i gotowej pod uprawy, karawana rozstawiła obóz – i nigdy już nie opuścili tego miejsca. Wzdłuż brzegu lasu zawiesili Dzwonki – kawałki mosiądzu i srebra, już niepotrzebne osadnikom – bo twierdzili, że ich czyste brzmienie utrzymywało z daleka niebezpieczeństwo czające się w mroku. Przybywało coraz więcej rodzin, by oczyścić otaczające ziemie lasy. Zawieszono więcej ozdób, dzwoneczków z sercami, a te tak zwane potwory zostały odegnane. Amity Falls wzrastało, od osady do wioski, od wioski do miasteczka.
Nad ziemią zapadł zmierzch, a nieustanne brzęczenie cykad ucichło. Do momentu, w którym nie ustało, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo było głośne. Nagła cisza wywołała nieprzyjemny dreszcz.
Nawet Dzwonki znieruchomiały.
Zmierzch nie trwał w górach długo, a ja nie chciałam w ciemności potykać się o korzenie i wystające gałązki. Nasze pola się skończyły, więc wspięłam się na palce i z zapartym tchem wpatrywałam się w rozciągające się przede mną morze pszenicy.
Szeroka połać, pożółkła przez letnie słońce, była jedynym, co dzieliło mnie od sosen. Ich łodygi wznosiły się ponad moją głową; gdybym weszła między nie, jedyną rzeczą wskazującą mi drogę pozostałyby gwiazdy rozsiane na niebie. Jeśli ktoś tam był, gdyby coś mnie śledziło, nie zdawałabym sobie sprawy, że się zbliża. Starałam się odgonić myśli o srebrnookich potworach, ale niemal wyskoczyłam ze strachu ze skóry, gdy ciernisty pęczek musnął mi policzek.
Po polu przesunęła się delikatna bryza; przyniosła ulgę w gorącu, a wśród pszenicy snuł się szept. Łodygi machały, nęciły, błagały, bym dołączyła do tańca. Gardło mi wyschło i stało się lepkie.
Wkroczyłam w zboże.
Łodygi ustąpiły miękko, gdy wsunęłam się między nie. Przeszłam zaledwie kilka stóp, a już czułam się przytłoczona ich ogromem.
Z głębi falujących roślin poniósł się trzask. Zatrzymałam się, nasłuchując, czy rozlegnie się ponownie. John Brewster, ojciec Trinity i jeden z farmerów w Falls, twierdził, że gdy stanie się na polu kukurydzy, można usłyszeć, jak rośliny rosną i trzeszczą, wzbijając się w stronę nieba.
Czy pszenica też tak robiła? A może na polu znajdował się ktoś jeszcze?
– Nie – zganiłam się. – Skończ z głupotami i zapal Matki Boże.
Brnęłam naprzód, świadoma szelestu po lewej. Dotrzymywał mi kroku – przyspieszał, gdy ruszałam biegiem, zatrzymywał się wtedy, kiedy robiłam to ja. Łodygi rosły zbyt gęsto, bym widziała coś dzięki światłu latarni, ale wydawało mi się, jakbym tuż obok słyszała czyjeś oddechy.
A może to tylko wiatr?
Pszenica mogła doprowadzić człowieka do szaleństwa.
Zbliżywszy się do końca pola, nareszcie zdołałam dostrzec majaczące sosny, olbrzymie niczym forteca zasłaniająca widok na niebo i gwiazdy.
Gdy wydostałam się ze zboża, natychmiast usłyszałam narastające pobrzękiwania Dzwonków. Kilka ździebełek przyczepiło mi się do spódnicy, z desperacją próbując wciągnąć mnie w swoje odmęty. Przede mną znajdowała się pierwsza Matka Boża: wysoka na dwanaście stóp i szeroka na dziesięć, górowała nad krajobrazem; ramiona miała rozłożone w powitalnym geście, zachęcającym zbłąkanych wędrowców, by podążyli w stronę domu. Jeśli tatko i Sam nadal gdzieś tutaj byli, z pewnością ją dojrzą.
Ziemia wokół Matek Bożych została zniszczona, spalona poprzednimi ogniskami. Zwisające odnogi obwiązane starą liną tworzyły strukturę. Podstawa składała się z poupychanych kłód i odłamków starych mebli nie do odratowania, a z zewnątrz otaczała ją warstwa gałęzi i zeschniętych liści. Całość cuchnęła smołą i lakierem – specjalną mieszanką, w której specjalizowali się Lathetonowie.
Odstawiłam latarnię na poczerniałą glebę i przegrzebałam nieco spódnicę Matki Bożej, by użyć jej jako podpałki. Szybko się rozjarzyła, więc położyłam ją u dołu, dmuchając delikatnie na iskry, by pobudzić płomienie. Gdy smoła złapała, pojawił się płomień, który powędrował szybko wzdłuż struktury, na nowo rozświetlając świat.
Przez minutę czy dwie obserwowałam, jak płonie, aż zyskałam pewność, że wszystko wykonałam prawidłowo, po czym odwróciłam się do kolejnej. Matki Boże wyznaczały linię granicy, rozmieszczono je co około pół mili. Zapowiadała się długa noc. Miałam nadzieję, że mieszkańcy zauważą, że Matki Boże na wschodzie zostały rozpalone, i ruszą do pomocy, by podpalić te daleko na zachodzie.
Gdy dotarłam do drugiej konstrukcji, kątem oka zauważyłam ruch. Ze zboża wyłoniła się dziewczyna; odsuwała i rozdzielała łodygi, jakby były Morzem Czerwonym. Znajdowała się zbyt daleko, bym mogła ją rozpoznać, i nie miała ze sobą latarni, ale jej suknia emanowała jasnoniebieskim blaskiem w świetle wschodzącego księżyca.
Zerknęłam w stronę farmy Danforthów, znajdującej się o milę stąd. Ich chata stała na szczycie pofałdowanego wzgórza i udało mi się dostrzec pełgające w środku światło świec.
Rebecca.
Uniosłam rękę na powitanie, ale trudno stwierdzić, czy mnie zauważyła. Podeszła do najbliższej Matki Bożej – dwie struktury od miejsca, w którym stałam – i zawahała się, po czym uklękła. Chwilę później metal uderzył o krzemień, pojawiła się iskra, a statua stanęła w ogniu. Rebecca odwróciła się w drugą stronę i zniknęła za płonącą budowlą.
Powróciłam do własnej Matki Bożej i złapałam garść podpałki. Pracowałam, a kolejne konstrukcje stawały w ogniu. Szeptałam modlitwę dziękczynną, by sąsiedzi pospieszyli z pomocą.
Im więcej Matek Bożych płonęło, tym dolina stawała się cieplejsza, jaśniejsza, opromieniona złotem. Wyobrażałam sobie, jak wataha wilków biegnie przez las, zatrzymuje się w obliczu niezwykłego widoku, po czym wślizguje się z powrotem w bezpieczne objęcia nocy, z dala od tatki, z dala od Sama.
Rozpoczęłam wędrówkę w stronę kolejnego stosu, ale nagły brzęk dochodzący spośród drzew przykuł moją uwagę.
Coś poruszało się w cieniach, uwięzione w plątaninie Dzwonków.
Coś dużego.
Uniosłam latarnię, mrużąc oczy przed światłem. Postać, potem następna, wychynęły zza pni. Stanowiły mieszaninę ciemnych smug na tle czarnej ziemi i przez chwilę nie potrafiłam stwierdzić, czy to ludzie, czy wilk.
– Ellerie? – rozległ się znajomy głos. – Czy to ty?
– Tatko! – wykrzyknęłam i rzuciłam się biegiem w jego stronę.
On i Samuel wspierali się na sobie, przytrzymując się nawzajem. Samuel miał kostkę unieruchomioną ręcznie robionymi łubkami, ale mimo że zostały związane pasmami podartej koszuli, jego skóra tak spuchła, że niemal pękła.
Obydwaj cuchnęli, pokrywała ich warstwa krwi, starego potu i, przede wszystkim, strachu.
Nigdy nie widziałam ojca w takim stanie. Wyglądał, jakby przez noc stracił na wadze dziesięć funtów. Policzki miał zapadnięte, a z oczu wyzierało szaleństwo.
– Wszystko będzie dobrze. Jesteście w domu. Jesteście bezpieczni – zapewniłam, przytulając go.
Próbowałam nie zmarszczyć nosa, gdy poczułam, jak zimna, mokra glina, pokrywająca jego koszulę, przykleja się do mojej. Do zmycia smrodu z ich ubrań potrzeba będzie całej kostki mydła.
Zerknęłam ponad ramieniem ojca, by sprawdzić, czy nie pojawi się ktoś jeszcze z wyprawy. Nikt jednak nie wyszedł za nimi z lasu.
– Czy… czy znaleźliście… – Zamilkłam, wiedząc, że nie istnieje odpowiedni sposób na sformułowanie pytania. Znałam już na nie odpowiedź.
– Nie… nie teraz, Ellerie.
Jego zachrypnięty głos mnie otrzeźwił. Musieli spędzić cały dzień i noc na nawoływaniu mężczyzn. Nawet oddech taty brzmiał chrapliwie.
Samuel jęknął. Miał zaszklony wzrok i zdawało się, jakby brakowało w jego oczach blasku. Wpatrywał się przed siebie z niezrozumieniem wypisanym na twarzy. Nie wiedziałam, czy się zorientował, gdzie się znajduje.
– Wróćmy do domu. Mama i ja przez cały dzień piekłyśmy chleb, mamy też gulasz. Podgrzeję wodę na kąpiel… nic nie musicie robić. A potem…
– Samuel? Sam!
Rebecca Danforth biegła przez pole, włosy powiewały za nią dziko. Brzmiała, jakby znalazła się o krok od popadnięcia w histerię.
– Jesteś ranny! – krzyknęła i klęknęła, by przyjrzeć się jego kostce. – Co się stało? Tak się martwiłam. My…
– Musimy zaprowadzić ich do domu – przerwałam jej. – Pomożesz nam?
– Oczywiście, oczywiście… – Wśliznęła się pod jego ramię i przycisnęła do boku chłopaka, po czym odkuśtykali wspólnie.
Objęłam tatę w pasie i ruszyłam za nimi.
– Zaczekajmy, Ellerie – wymamrotał. – Dajmy im chwilę prywatności. Myślę, że Sam tego potrzebuje.
Patrzyliśmy, jak powoli się oddalają. Początkowo Rebecca wykonywała całą robotę, podtrzymując mojego brata i niemal go za sobą ciągnąc. Kiedy jednak wkroczyli w pszenicę, zdawało się, jakby chłopak się opamiętał; położył dłoń na jej plecach i zaczął nią zataczać kółka.
Zawahałam się, skupiając wzrok na palcach brata. Odcinały się od kwiecistego materiału sukienki.
Jej ciemnej kwiecistej sukienki.
Zdezorientowana, odwróciłam się w stronę rzędu płonących Matek Bożych, ale dziewczyna w jasnej sukience zniknęła.
Śniłam o leśnej polanie, spowitej cieniami i upstrzonej oczami.
Srebrnymi, jarzącymi się oczami.
Obudziłam się z krzykiem i rzuciłam się do przodu, zdezorientowana, wplątana w prześcieradła. Zaczęłam walczyć z jednym z nich, tym owiniętym wokół kostki.
– Przestań, Ellerie – mruknęła Merry, ściągając ze mnie koc, dzięki czemu zimno otrzeźwiło mój oszalały umysł.
Usiadłam nieszczęśliwa, zrzędząc pod nosem. Poszliśmy do łóżek na długo po północy, a biorąc pod uwagę szarość nieba za oknem, do świtu pozostała godzina.
Pogłoski o powrocie tatki szybko rozniosły się po Falls, więc trzech Starszych natychmiast przybyło do gospodarstwa, by zasypać go pytaniami.
Czy znalazł syna Amosa?
Czy widział dowód ataku?
Co dokładnie kryło się w lasach?
Ojciec delikatnie opierał się ich krzyżowemu ogniowi pytań, informując, że znalazł szczątki ogniska i namiotów, a także, nieopodal, szczątki samych mężczyzn.
Ciemna skóra Amosa zrobiła się szara jak popiół, po czym zasugerował, by rano zwołać posiedzenie miasta. Starsi wyszli ze zmarszczonymi brwiami, szepcząc nerwowo.
Sturlałam się z łóżka i podeszłam na palcach do okna, ostrożnie omijając dwie skrzypiące deski pośrodku poddasza. Pokój był ciasny, a moje rodzeństwo miało lekki sen. Sadie, lekko pochrapując, skuliła się po drugiej stronie Merry. Łóżko Samuela zostało wciśnięte w ciemny kąt, jak najdalej od nas, dziewcząt. Kilka lat temu, gdy nasze ciała – dotąd tak do siebie podobne – zaczęły się zmieniać, przez pokój przewieszono stare prześcieradło. Choć zapewniało odrobinę prywatności, to wyblakły materiał w kratkę pozostawał tak cienki, że dało się usłyszeć każde mruknięcie czy przewracanie się na boki Samuela.
Wyjrzałam przez maleńkie okienko z szybkami w kształcie rombów na malujące się za nimi nieruchome pola. Matki Boże zmieniły się w zaledwie kupki dymiącego żaru i pyłu. O świcie musiały zostać posprzątane – grupa ochotników zostanie wysłana na skraj lasu na poszukiwania opadłych gałęzi, by Edmund Latheton mógł rozpocząć stawianie nowych konstrukcji.
Ciekawiło mnie, czy po wypowiedzi taty w czasie spotkania w mieście znajdą się osoby na tyle odważne, by zgłosić się do pomocy.
On i mama rozmawiali aż do wczesnych godzin porannych. Ich przyciszone głosy niosły się po schodach, ale nie zdołałam zrozumieć poszczególnych słów i chyba to przestraszyło mnie najbardziej. Tatko zawsze wcześnie kładł się spać i wstawał przed wschodem słońca, by zająć się pracą na farmie. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak tego poranka mama zamierzała wywlec go z łóżka.
Za kurtyną rozległ się kaszel i Samuel obrócił się na bok.
Powędrowałam wzrokiem ku farmie Danforthów. Ich uprawy graniczyły z naszym ogrodem i nigdy nie przestało mnie zadziwiać, że nawet rzędy kukurydzy Cyrusa biegły równolegle do rzędów pomidorów i buraków taty. W ich domu było głucho i ciemno, a okna spozierały cicho, nieobecnie. Przypominały mi wyraz twarzy Samuela, kiedy wytoczył się wczoraj spośród drzew, więc odwróciłam wzrok.
Nadal dręczył mnie kolor sukienki Rebekki. Sądziłam, że osoba zapalająca Matkę Bożą miała jasną sukienkę. Ale w takim razie kto to mógł być? Rebecca nie miałaby powodu ani czasu, by pobiec do domu się przebrać, a żadna inna kobieta nie mieszkała w pobliżu. Matka dziewczyny umarła przy porodzie jej brata, Marka, a ponieważ Danforthowie pozostawali głównymi dostarczycielami żywności w Amity Falls, ich ziemie ciągnęły się aż po horyzont. Kolejny ich sąsiad mieścił się o mile stąd.
– Ellerie, czy to ty? – wyszeptał Samuel.
Nalałam do kubka wody ze dzbanka stojącego na biurku i wsunęłam się za prześcieradło. Sam siedział na łóżku, próbując ułożyć sobie odpowiednio poduszkę pod spuchniętą kostką.
– Pozwól mi to zrobić – zaoferowałam i podałam mu wodę, po czym zaczęłam strzepywać sfatygowaną poduszkę.
Wysunęła się z niej obszarpana książka i upadła na podłogę.
– Bohaterowie Mitów Greckich – przeczytałam, po czym odłożyłam ją blisko niego. – Nie widziałam tej książki od czasów, gdy chodziliśmy do szkoły. Pamiętasz, jak nad nią ślęczeliśmy?
– Sadie przyniosła ją do domu i… pomyślałem, że ją na trochę pożyczę. – Wypił całą wodę jednym długim łykiem i wskazał, bym do niego dołączyła.
Gdy przyklękłam przy ramie, trzasnęło mi w kolanach i nagle poczułam się dużo starsza, niż powinnam przy moich osiemnastu latach. Byłam wdzięczna, gdy Samuel podał mi jeden z koców, który zarzuciłam sobie na ramiona, by odegnać rześkość poranka.
– Jak się czujesz?
Jego brwi, złotawe i krzaczaste, wyraźnie widoczne pomimo słabego oświetlenia na poddaszu, zbiegły się na czole, gdy je zmarszczył i wsunął się głębiej pod kołdrę.
– Kostka naprawdę mnie boli, nie ma co się oszukiwać. Ale wszystko będzie dobrze. Nie wydaje mi się, żebym coś sobie złamał.
Po tym, jak wczoraj Samuel skończył jeść, mama oderwała go od Rebekki i zaprowadziła na górę. Przemyciła mu kieliszek whisky taty na lepszy sen, a mój brat odpłynął, jeszcze zanim przybyli Starsi. Rebecca stała na dole i zerkała w stronę poddasza, przygryzając policzek od wewnątrz, aż tatko zasugerował, żeby wróciła do domu. Skrzyżowała ze mną wzrok. Oczy miała wilgotne i pełne nieszczęścia do czasu, aż delikatnie się do niej uśmiechnęłam. Odwzajemniła się nieśmiałym uniesieniem kącików ust i przez chwilę wszystko znów było między nami w porządku.
– Co się stało? – spytałam, odsuwając na bok myśl o zmartwionej przyjaciółce.
– Z łatwością odnaleźliśmy ślad Samsona. Było tyle krwi… oblepiała jeżyny, pnie drzew… znajdowała się naprawdę wysoko. – Przerwał, by przywołać ten obraz. – Skapywała z sosnowych igieł… Skąd się tam wzięła? A potem… potem przypadkiem się rozdzieliliśmy. W lesie szybko robi się ciemno, wiesz? – kontynuował. – W jednej chwili tatko podążał tuż za mną, a zaraz nigdzie go nie widziałem. Zostałem tylko ja, ogień i cała ta krew. Wołałem go, ale nie usłyszałem odpowiedzi. Próbowałem… próbowałem iść za płomieniami… W końcu powinien być na ich końcu, prawda? Ale go nie było. Znalazłem tylko te… te stworzenia.
– Wilki? – Mój koszmar pozostawał niepokojąco obecny.
Powoli pokręcił głową.
– Nigdy wcześniej nie widziałem takiego rodzaju wilka. Były wielkie, Ellerie, ogromne! Większe niż niedźwiedź, niż największe ule, wystarczająco duże, by połknąć świat!
