Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
285 osób interesuje się tą książką
„Poznanie go było śnieżycą.
Przebywanie z nim wichurą.
Pocałunki żarem.
Jego reputacja mrokiem”.
Ostatni rok w liceum Montclair High School w Karolinie Północnej stanowi dla Madeline Whitmore spore wyzwanie. Dziewczyna zostaje nową uczennicą w miasteczku, gdzie niemal wszyscy znają się od dziecka. Jakby tego było mało, już pierwszego dnia dochodzi do niemiłego incydentu, którego świadkami stają się uczniowie szkoły.
Prowodyrem niefortunnego zamieszania okazuje się nie kto inny, a przewodniczący Montclair High School, Logan Thornhill będący również kapitanem szkolnej drużyny futbolowej – Tytanów. O chłopaku krążą legendy i można uznać, że absolutnie wszyscy się go boją.
Jednak Madeline nie jest taka jak wszyscy. Nigdy nie była.
Dziewczyna budzi w Loganie emocje, o których istnieniu nie miał pojęcia, i stopniowo kruszy lód skuwający jego serce.
Czy jednak nie jest już za późno na ocalenie? Co się stanie, gdy na jaw wyjdą mroczne sekrety dziedzica majątku Thornhillów?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © for the text by Nina Słowik
Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Katarzyna Moch
Korekta: Aleksandra Krasińska, Natalia Szoppa, Aleksandra Płotka
Skład i łamanie: Michał Swędrowski
Oprawa graficzna książki: Weronika Ligęza
Ilustracje: Weronika Ligęza
ISBN 978-83-8418-149-2 · Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Poznanie go było śnieżycą
Przebywanie z nim – wichurą
Uczucie – skwarem
Pocałunki – żarem
Jego reputacja – mrokiem
A nasze rozstanie… c z a r n y m o t c h ł a n i w o ł a n i e m
Czekam na wiatr, co rozgoni
Ciemne, skłębione zasłony
Stanę wtedy na raz
Ze słońcem twarzą w twarz
Manaam – „Krakowski Spleen”
MADELINE
Gdy Collin i ja byliśmy mali, gdzieś pomiędzy zrywaniem jabłek i śliwek w sadzie a puszczaniem latawców, które mozolnie wspinały się po bezchmurnym niebie, lubiliśmy zakradać się boso do nieużywanego pick-upa mojego taty. Odkąd sięgam pamięcią, stał on pod gigantycznym dębem i nie ruszył się stamtąd już nigdy, nawet o parę centymetrów. Paradoksalnie wraz z kuzynem przemierzaliśmy owym autem wszechświat wzdłuż i wszerz – przez góry, oceany i nieodkryte kontynenty, aż do księżyca i z powrotem, i jeszcze dalej. Collin zawsze wskakiwał za kierownicę, która wtedy wyglądała komicznie na tle jego filigranowej chłopięcej postaci, i udawał, że prowadzi, chociaż nogami nie sięgał nawet pedałów, natomiast ja, z maskotką królika pod pachą, zazwyczaj wylegiwałam się z tyłu, na ogromnej skrzyni ładunkowej.
Pamiętam nas dobrze z tamtych dni. Byliśmy podróżnikami i marzycielami z krwi i kości. Collin zawsze wymyślał jakiś ciekawy cel podróży typu stan Oklahoma, a ja patrzyłam wtedy prosto na wędrujące w dół słońce i snułam na głos wyimaginowane opowieści o tym, jakie przygody nas tam spotykają, jakich ludzi poznajemy, a co najważniejsze – kim się stajemy.
Wciąż słyszę szepty tamtych dni, czuję ciepło promieni słonecznych na skórze i nadal mam przed oczami radosną twarz małego Collina, którego, tak samo jak i mnie, nieruszający się ze swojego miejsca pod dębowymi gałęziami samochód wznosił na wyżyny dziecięcej wyobraźni i pozostawiał po sobie prezent w postaci bezcennych, słodkich chwil i zdartego do granic możliwości gardła.
Wspomnienia.
Tamte dni minęły bezpowrotnie. Era dwóch warkoczy i plecaków wypełnionych żelkami wyparowała w powietrze, ale oto jesteśmy, całą dekadę później, tym razem poruszając się całkiem sprawnym autem. Znów w trasie, znów obok siebie, znów w obcym stanie.
A wszystko przez to, że z dnia na dzień musiałam się wyprowadzić z miejsca, w którym mieszkałam od urodzenia. Wraz z Collinem, który zaoferował pomoc przy przeprowadzce, opuściliśmy nasze rodzinne Tennessee i parę godzin później wjechaliśmy na rozległe tereny Karoliny Północnej, ostatecznie kończąc podróż w małej mieścinie o nazwie Chapel Hill, w której już jutro rozpocznę ostatni rok liceum, nie znając tu kompletnie nikogo. Moja mama jest z zawodu pielęgniarką, a że w UNC Medical Center, ulokowanym w Chapel Hill, aktywnie szukano pomocy medycznej i hojnie wspierano przy relokacji, zdecydowała się na zmianę pracy i naszego życia o sto osiemdziesiąt stopni. Musiałam ją sporo namawiać i zapewniać, że nie odbije się to źle na mojej edukacji. W końcu ja będę musiała przetrwać tu jedynie ostatni rok liceum, a dla niej może to być okazja życia.
– Tylko się tak nie stresuj, Maddie. – Do moich uszu dociera lekko zachrypnięty głos Collina, co sprawia, że odwracam głowę w jego kierunku.
– Wcale się nie stresuję.
Collin unosi jedną brew, patrząc na mnie z ukosa, i jednocześnie wrzuca wyższy bieg, wciskając sprzęgło.
– Mhm… Czyli hobbystycznie odrywasz Krowie głowę?
Znaczenie jego słów dociera do mnie z lekkim opóźnieniem. Kiedy jednak uświadamiam sobie, co ma na myśli, przenoszę spojrzenie na swoje dłonie, którymi wykręcam głowę małej, pluszowej krówce, zwanej nomen omen Krowa. Collin doczepił ją do swoich kluczy od domu, żeby były lepiej widoczne w jego zagraconym pokoju. Z trudem rozluźniam palce i gładzę kciukiem łaciaty brzuch, jakby ta mała czułość mogła odczarować wszelkie zło.
– Muuu-siałaś wyżywać się akurat na mojej Krowie? – Collin szturcha mnie zaczepnie w ramię, a ja po chwili odwdzięczam się tym samym.
– Pachnie tobą, więc chyba podświadomie kojarzę ją z czymś irytującym.
– Chyba chciałaś powiedzieć: „z czymś olśniewającym”. – Collin teatralnie eksponuje ręką swoją twarz, którą akurat rozświetla pojedynczy promyk słońca, po czym wybucha głośnym śmiechem, a ja po chwili również do niego dołączam i czuję, jak stres powoli mnie opuszcza.
Może nie jestem jakoś specjalnie nieśmiała z natury, ale od zawsze boję się zmian. A tu nawet niebo wydaje się inne. W Tennessee zazwyczaj przybierało barwę zamarzniętego jeziora, natomiast to w Chapel Hill przywodzi mi na myśl wzburzony ocean. Jest nieco mroczne, agresywne. I totalnie mi obce.
– Koleżanka mi mówiła, że kiedyś była z ojcem w Chapel Hill, i podobno to dosyć bogate miasteczko, mimo że jest na totalnym zadupiu, jak widać. Pamiętasz ją może ze szkoły? Arabella Morris, ta wysoka blondynka, która była ze mną w klasie.
Ściągam brwi, zastanawiając się, o kim mowa.
– Arabella… Nie, nie pamiętam jej.
– Najwidoczniej masz pamięć złotej rybki, Maddie.
– A ty twarz jak Shrek po przejściach, a jakoś nikt nie narzeka.
– Durna jesteś, ty i te twoje żarty, tyle ci powiem – parska Collin, ale wbrew temu, co mówi, na jego twarzy maluje się szeroki uśmiech.
– To u nas rodzinne – kwituję, chichocząc pod nosem.
Mijamy małe centrum, które składa się głównie z ceglanych budynków pamiętających zapewne jeszcze wojnę secesyjną, a nawigacja pokazuje nam, że za parę minut wreszcie będziemy w moim nowym domu. Głośniki vana ożywają za sprawą puszczanych w wieczornej audycji utworów zespołu Queen. Podgłaśniam, wciskając parokrotnie mały, metalowy guziczek w radiu, i kołyszę się lekko na boki.
Is this the real life? Is this just fantasy?, mocny baryton Frieddiego rozbrzmiewa w aucie. Ja też bym chciała wiedzieć, czy to prawdziwe życie, czy tylko moja fantazja. Wszystko dzieje się tak szybko, że wydaje się nierealne.
Jeszcze wczoraj leżałam na sofie w swojej pluszowej piżamie w zielone żabki, jadłam lody o smaku słonego karmelu i ogrywałam Collina w chińczyka, a dziś, o tej samej porze, kuzyn odwozi mnie do obcego miasta, które wkrótce stanie się moim nowym domem.
W dodatku dostaję oczopląsu przez całkowicie nowe dla mojego oka tereny. Jestem cały dzień w trasie. Wreszcie zmęczenie bierze nade mną górę i niekontrolowanie przymykam powieki. Głowa robi mi się ciężka i najchętniej wskoczyłabym już pod prysznic, pozwalając sobie na chwilę odprężenia pod ciepłym strumieniem wody. Potem tylko kakao, świeczka, kocyk…
– O cholera. – Z rozmarzonych myśli wyrywa mnie głos Collina.
– Co? – Otwieram oczy i mrugam powoli, zdając sobie sprawę, co wywołało u niego taką reakcję. – O cholera – powtarzam za nim.
Naszym oczom ukazuje się zjawiskowa alejka drzew magnolii, która wygląda jak ze scenerii bajek Disneya. Całe moje zmęczenie wywołane podróżą i stres spowodowany jutrzejszym dniem zostają wymazane jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Otwieram okno i wychylam przez nie głowę, stukając radośnie palcami o czerwone drzwi vana. Wiatr lekko rozwiewa mi włosy, wplątując w nie woń jeziora, mokradeł, lasu sosnowego, a przede wszystkim tych pięknych magnolii, które bezpretensjonalnie prowadzą do jedynej posiadłości w zasięgu paruset metrów.
Nasz nowy dom, urządzony w stylu kolonialnym, ulokowany jest u stóp małego jeziorka. Jest stary i nadaje się do renowacji, która zapewne pochłonie wszystkie nasze oszczędności. Gdzieniegdzie łuszczy się tynk, a biała farba odpryskuje z elewacji. Pojedyncze rynny są zardzewiałe, a dach lekko zniszczony. To są jednak mało znaczące mankamenty, które zapewne zostaną nam wynagrodzone przez atuty tego domu – niebieskie okiennice dodają mu niewątpliwie uroku, a klimatyczna weranda z podwójną huśtawką i fotelami wiklinowymi aż się prosi o spędzanie na niej leniwych, letnich wieczorów. Wystarczy odrobina wyobraźni, żeby wyłuskać z tego miejsca domowe ognisko.
Miętowy volkswagen beetle mojej mamy jest zaparkowany przed domem, a ona sama przebiera nogami, kiedy parkujemy tuż obok. Po chwili wysiadamy z vana i nieco się ociągając, prostujemy kolana na trawniku.
– Ta obsuwa to nie przeze mnie. – Collin unosi ręce w geście kapitulacji. – Jechałem trochę wolno, bo van jest przeciążony pudłami Maddie.
– Nic się nie stało – zapewnia mama. – I tak jestem ci wdzięczna za to, że pomagasz nam w przeprowadzce. Macie może jeszcze trochę siły, żeby wnieść te pudła do środka? Muszę pojechać do szpitala i dostarczyć parę dokumentów przed jutrem.
– Jasne. – Collin kiwa głową.– Chociaż połowa z tych rzeczy to książki Maddie. Po co ich tyle brałaś? Jako podpałkę?
Mój kuzyn na drugie imię powinien mieć „Prowokator”.
– Jeszcze słowo,azbuduję ci z tych pudełek trumnę – rzucam żartobliwie.
– Maddie, tylko proszę, nie pozabijajcie się z Collinkiem – ostrzega mnie mama, doskonale świadoma naszych wybuchowych temperamentów, po czym wsiada do beetle’a, odrzucając blond włosy za ramię. – Ach, zapomniałabym – mówi, wychylając głowę przez okno samochodu. – Twój mundurek leży wyprasowany w twojej sypialni. Nie zapomnij powiesić go do szafy.
– Dzięki, mamo.
– Nie ma sprawy. Tylko nie wychodź nigdzie sama po zmroku, nie znasz jeszcze tych okolic.
– Jasne – zapewniam, po czym machamy jej z Collinem na pożegnanie i czekamy, aż bezpiecznie odjedzie.
Wniesienie wszystkich pudeł zajmuje nam nieco ponad godzinę. Może trwałoby to trochę krócej, gdyby nie bujna wyobraźnia mojego kuzyna. Collin niejednokrotnie czytał opisy widniejące z tyłu moich książek i zgadywał, jak ich historie mogłyby się potencjalnie skończyć. Ożywiony prowadził długie monologi, a mi jedynie drżała powieka, kiedy po raz dziesiąty wsadził głównego bohatera za kratki po tym, jak ten ukradł skórę węża afrykańskiemu szamanowi, a bohaterkę wysłał na zrywanie kokosów do Tajlandii, żeby mogła uzbierać pieniądze na kaucję dla ukochanego. Naprawdę, ktoś powinien dać mu dożywotni zakaz wymyślania jakichkolwiek historii, bo rynek wydawniczy z całą pewnością nie jest na to gotowy. Przynajmniej ja nie jestem.
Kiedy jest już po wszystkim, a Collin rozsiada się na kanapie z pilotem i Czwartym skrzydłem Rebekki Yarros, podbiegam do gniazdka elektrycznego i wyciągam wtyczkę od kabla do telewizora, a następnie wyrywam chłopakowi z ręki niedawno zakupioną książkę i odkładam ją z powrotem na świeżo uporządkowany regał.
– Co ty robisz? Zwariowałaś?
– Idziemy na spacer.
– Czyli zwariowałaś – wzdycha.
– Ruchy! – Tykam go stopą w łydkę.
– O tej porze?! Po całym dniu jazdy? – marudzi. – Skąd ty bierzesz te wszystkie dziwne pomysły? Czasem patrzę na ciebie i widzę normalnie… obce geny. Normalnie jakby ktoś podrzucił cię do nas za dzieciaka, przykładowo stado orangutanów. Nigdzie z tobą nie idę, ty blondwłosy małpiszonie.
– Zrób to dla mnie – proszę go tym samym tonem, którego używam, namawiając mamę, żeby zarejestrowała mnie u lekarza, mimo że niedługo będę pełnoletnia i już od dawna sama powinnam to robić.
– Nie ma opcji. Nie ma mowy. – Kręci głową. – Idź spać, jutro szkoła.
– Collin…
– Nie. Dopiero co przywiozłem cię tu z innego stanu. – Kuzyn obrzuca mnie pełnym pretensji spojrzeniem, przytulając poduszkę do klatki piersiowej. – Nie czuję już nóg i zmęczyłem się całym tym opowiadaniem o książkach. Poza tym ledwo co widzę już na oczy. Nigdzie się nie ruszam, zapomnij, Mad. Po prostu nie. Nie, nie, nie.
– Jeśli się zgodzisz, kupię ci „Dziedzictwo Hogwartu” na PlayStation – proponuję.
Piętnaście minut później Collin, ubrany w swoją ulubioną kurtkę, stoi już na werandzie, gotowy do wyjścia.
***
– Nie czuję nóg. – Starszy ode mnie kuzyn ze zmęczeniem wymalowanym na twarzy dogania mnie na dworze po godzinnym spacerze, ledwie za mną nadąża.
Wiem, że mu się nie chce, ale nigdy nie zostawiłby mnie samej, szczególnie w nowym miejscu. Nawet gdybym nie zaoferowała kupna gry, którą i tak zamierzałam mu podarować w podziękowaniu za pomoc w przeprowadzce, to on i tak pewnie wybiegłby za mną z domu. To mój taki „partner w zbrodni”. Ponarzeka, lecz zawsze pomoże, choćby musiał pojechać na Alaskę w środku nocy tylko po to, żeby odebrać mnie z nieudanej imprezy. Kuzyn na medal. Może tylko mógłby częściej prać sobie skarpetki, ale to już szczegół.
– Za chwilkę będziemy z powrotem w domu.
– Maddie, Maddie, Maddie. – Collin zatrzymuje mnie ruchem dłoni. – Zazwyczaj chodzisz na spacery wtedy, kiedy się czymś stresujesz. – Mruży oczy, skanując moją twarz. – Jest aż tak źle?
– Właściwie to nie aż tak bardzo. Chciałam po prostu rozejrzeć się po okolicy, ale jak się okazuje, oprócz rodziny wiewiórek i stada motyli nie mam żadnych sąsiadów – tłumaczę, po czym słyszę burczenie własnego brzucha. Wyciągam z torebki truskawkowego lizaka. Będzie musiał wystarczyć mi na podwieczorek.
– Pierwsze dni na pewno będą dla ciebie nerwowe. Przynajmniej będziesz mogła w spokoju odpoczywać po szkole – stwierdza Collin, a następnie wyrywa mi lizaka z ust.
– Tam jest moja ślina. Jak to włożysz do gęby, to będzie tak, jakbyśmy się całowali – krzywię się, a Collin w tej samej sekundzie cały się wzdryga.
– Fu, faktycznie. – Udaje odruch wymiotny. – No, to powiedz, Maddie – zaczyna mówić, machając lizakiem tuż przed moimi oczami, jakby to był truskawkowy wykrywacz kłamstw. – Dasz sobie radę beze mnie w nowej szkole?
Czy dam radę, tego nie wiem. Jestem jednak pewna, że zrobię, co w mojej mocy, żeby przetrwać ten rok. Nie należę do ludzi, którzy łatwo odpuszczają czy też boją się nowych wyzwań.
Postanawiam sobie, że po prostu będę robić swoje – cel numer jeden to nierzucanie się w oczy. Cel numer dwa to zdobycie średniej, która pozwoli mi na otrzymanie stypendium naukowego na studia. I to tyle. Koniec, kropka. Nic ani nikt mnie przed tym nie powstrzyma.
Mimo stresu buzującego mi w żyłach jestem zdeterminowana na tyle, że nawet gdyby czekały mnie tam najkwaśniejsze cytryny, to siłą ducha wycisnę z nich najsłodszą lemoniadę.
– O mnie się nie bój. – Daję mu kuksańca w bok i odbieram swoją truskawkową własność. – Martw się o swój powrót, bo nie wiem, czy obejdzie się bez lawety.
– Oż ty! – Col przyciąga mnie do siebie i zaczyna czochrać mi włosy. – Czujesz się swojsko, jak ci tak robię? Widziałem kiedyś na National Geographic, że orangutany lubią sobie tak skubać wzajemnie sierść w wolnych chwilach. To jak, pojawiają ci się teraz flashbacki z czasów z pierwszą rodziną?
Wyrywam się z jego uścisku i kopię go lekko w cztery litery.
Patrzę na tę jego zadowoloną z siebie twarz, na oczy, z których bije duma za każdym razem, kiedy głęboko wierzy w to, że powiedział coś zabawnego, i już wiem, że będę za nim piekielnie tęsknić. Wkurza mnie niemiłosiernie, tak bardzo, że czasem mam ochotę zapakować go w rakietę kosmiczną, wcisnąć wielki, zielony przycisk „START” i obserwować, jak opuszcza naszą planetę w poszukiwaniu innych cywilizacji. Ale przy nim zawsze mogę być sobą. Nikogo nie udaję.
Przy Collinie jestem po prostu Madeline Whitmore w pełnej okazałości, ze wszystkimi jej humorkami.
Znosił mnie podczas niespodziewanych i nieuzasadnionych napadów śmiechu, w okresie moich pierwszych miłostek i podkochiwania się w jego kolegach z drużyny koszykarskiej.
Tolerował też moje humory w czasie miesiączki. Kupował mi wielkie pudło lodów i wpadał do pokoju z jakimś debilnym pytaniem w stylu: „A to prawda, że jak kichniecie podczas okresu, to wylewa się tam na dole ogromna kałuża krwi?” albo: „Ciekawe, jak wampiry wytrzymują okres u swoich dziewczyn, co?”.
Wiem, że będzie mi go brakowało i nawet regularne rozmowy przez FaceApp mi tego nie zrekompensują.
– Chodźmy do domu. Pamiętam, w którym z pudeł mama schowała trochę wina i bourbona. – Biorę Collina pod rękę i mrugam parę razy, żeby pozbyć się łzy kręcącej mi się w oku. Ostatecznie muszę otrzeć sobie policzek, co nie umyka jego uwadze.
– Ryczysz? – Kuzyn patrzy na mnie jak na wariatkę.
– Tak, bo mam na ciebie alergię – kłamię, ale widzę, że tego nie kupił. Znamy się w końcu całe życie.
– A, no tak, a ja ostatnio wyjątkowo mocno rozkwitam. – Puszcza mi oczko, a potem przyciąga mnie i przytula do siebie nieco mocniej niż zazwyczaj.
Najstraszniejsza jest zawsze chwila przed początkiem. Potem może być już tylko lepiej.
Stephen King
„Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika”
MADELINE
Pora rozpocząć nowy rozdział w życiu.
Montclair High School jest oddalone od mojego nowego domu o niemal godzinę, a ja cudem stoję na szkolnym parkingu na kwadrans przed pierwszymi zajęciami. Zatrzaskuję drzwi od taksówki i wiążę włosy w kucyk. Nie zdążyłam ich wyprostować, bo Col przez cały ranek okupował łazienkę, więc sterczą mi we wszystkie możliwe strony. Ciągle wierzę, że kiedyś odnajdę idealny kosmetyk dla swojej zbyt gęstej blond czupryny.
Z szamponami i odżywkami to jest tak, że im bardziej cię obrażają, tym bardziej chcesz je kupić. Coś jak syndrom sztokholmski. „Do włosów zniszczonych” – ujdzie. „Do włosów przesuszonych, rozdwojonych na końcach” – o wiele lepiej, podoba mi się. „Do włosów niesfornych, żyjących własnym życiem, niepodatnych na stylizację, łamliwych i ogólnie całych do bani” – miłość od pierwszego wejrzenia.
Niestety, mimo dobrze zapowiadających się kosmetyków włosy na mojej głowie wciąż żyją swoim życiem.
Przerzucam sobie torbę przez ramię, ściągam łopatki w dół i usiłuję wtopić się w tłum niczym kameleon kamuflujący się przed drapieżnikami w dżungli. Jest tu tyle ludzi, że czuję się zaskakująco swobodnie, zlewając się w tłumie granatowych mundurków, które zgodnie maszerują w stronę masywnych drzwi wejściowych.
– Jesteś tą nową, prawda?
Nie zdążam nawet przejść do końca przez próg szkoły, kiedy niska blondynka w okularach przypominających te, jakie nosił Harry Potter, zaczepia mnie, torując mi drogę.
To by było na tyle z mojego nierzucania się w oczy.
– Co mnie zdradziło? Aż tak to widać?
– Nie. – Przygląda mi się uważnie. – Nie licząc pierwszaków, po prostu wszyscy się tu znają, a ty na pierwszą klasę nie wyglądasz. Poza tym wiedziałam o twoim transferze już w wakacje.
– Serio? Widzę, że wieści szybko się tu rozchodzą. – Unoszę brwi ze zdziwienia. – Jestem Madeline, możesz na mnie mówić Mad albo Maddie, jak wolisz. – Uśmiecham się do niej promiennie.
– Ja mam na imię Alex. Tak coś czułam, że nowa uczennica będzie ładna – chichocze.
Teraz to ja się śmieję, zasłaniając sobie usta dłonią. Moją urodę można opisać w prosty sposób. Kojarzycie Królewnę Śnieżkę, która ma aksamitną cerę, malinowe, pełne usta, idealnie ułożoną fryzurę i jest rześka już od samego rana? No, to ja jestem tym zaspanym krasnalem, co się za nią wszędzie włóczy.
Mam komicznie małe stopy i ręce, a za to zaskakująco wielkie zielone oczy. Nie mam smukłych policzków, tylko lekko pulchne i wesołe do tego stopnia, że ciotki w dzieciństwie uwielbiały mnie w nie tykać, jakby były piłeczkami antystresowymi. Nie jestem też ani opalona, ani blada.
Reasumując, wyglądam całkiem przeciętnie.
Tak samo jak budynek tutejszej szkoły. Właściwie niczym się nie różni od typowego amerykańskiego liceum – szeroki, jasny korytarz wypełniony granatowymi szafkami, gabloty przedstawiające fotografie absolwentów, pomnik jakiegoś mężczyzny, zapewne ważnego dla szkoły, na końcu korytarza. Tabuny uczniów pędzących z jednych drzwi do drugich.
Zaskakują mnie jedynie ściany oblepione plakatami promującymi najbliższy mecz futbolowy. Jest ich tyle, że nie sposób przejść obok nich obojętnie. Zdaje się, że ten mecz budzi prawie tyle emocji, co wizyta prezydenta w mieście.
– Niech zgadnę. – Idziemy przed siebie, a ja spoglądam na jeden z plakatów i czytam nazwę szkolnej drużyny. – Tytani to tutejsze gwiazdy?
– Och, żebyś wiedziała! Tegoroczny skład jest wręcz ooobłęęędnyyy. – Alex akcentuje ostatnie słowo, przeciągając samogłoski, jakby na samą wzmiankę o szkolnej drużynie futbolowej zachciało jej się śpiewać. – Nie mogę się doczekać Tytanów w akcji! A ich kapitan, Logan Thornhill, jest tak przystojny, że to powinno być karalne. Zapominam języka w gębie, gdy go widzę. Zresztą nie tylko ja. Wiesz, jak to jest z takimi chłopakami jak on, nie?
Średnio.
Kręcę głową, więc dziewczyna kontynuuje wywód:
– No wiesz, Logan jest wyjątkowy. Jego rodzina i on to potomkowie założycieli Chapel Hill. Ma bardzo bogatych rodziców, tu właściwie wszystko jest ich, a cały majątek przypadnie prawdopodobnie jemu, więc nazywają go dziedzicem.
– Czyli jeśli podpadniesz komuś, kto ma na nazwisko Thornhill, to w tym mieście oznacza to tyle co: „Musisz uciekać, i to najlepiej w podskokach”? – sugeruję, próbując nadążyć za dziwnymi schematami, które zdążyły się tu ukształtować na przestrzeni lat.
– Tak, coś w tym stylu. Logan jest taką lokalną, nietykalną przez nauczycieli i dyrektora gwiazdą, a w dodatku chyba jeszcze nigdy nie był w prawdziwym związku, więc dziewczyny stają na głowie, żeby tylko zwrócił na nie uwagę. Jest też przewodniczącym naszej szkoły. Bywa nieco zaborczy, ale przynajmniej dzięki niemu panuje tu porządek i mamy najlepsze od wielu lat wyniki w tabeli. Właściwie to… – Alex zawiesza na chwilę głos, rozglądając się wokół siebie. – Chodź ze mną na stołówkę. Opowiem ci o nim i o Tytanach nieco więcej, jak już usiądziemy.
Dziewczyna ciągnie mnie za rękę, a ja odblokowuję komórkę i patrzę na plan lekcji. Pierwsza powinna być matma, a po niej długa przerwa, na której miałam podejść do sekretariatu w celu odebrania jakiegoś zaświadczenia. Do południa nie mam więc czasu na żadne śniadanie.
– To pierwszy dzień szkoły – tłumaczy Alex, dostrzegając moje zdezorientowanie. – Mamy taką tradycję, że zamiast pierwszej lekcji, co roku wszyscy idą na śniadanie do stołówki, żeby się zintegrować, zjeść coś i takie tam. Nawet nauczyciele wpadają z dyrektorem. Jemy i słuchamy krótkiego przemówienia dyrektora Andersona i Logana, który w tym roku też będzie pełnił funkcję przewodniczącego. To coś w rodzaju apelu, tylko bez całej tej otoczki wielkiej uroczystości. Potem każdy rozchodzi się w swoją stronę i są już normalnie zajęcia.
Dzień zapowiada się dobrze, skoro zamiast siedzieć na matematyce, będę mogła zaspokoić głód. Wchodzimy do środka, gdzie widzę ożywionych rozmową uczniów, zajadających się naleśnikami oblanymi syropem klonowym, podawanymi ze świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym i lemoniadą. Jest gwarno i powoli robi się tłoczno, więc stajemy w kolejce do serwowanych posiłków. Na szczęście wszyscy uczniowie są na tyle zaabsorbowani sobą i posiłkami, że nikt nie zwraca na mnie uwagi. Uśmiecham się do siebie w duchu i oddycham z ulgą.
– Jeśli będziesz miała jakieś pytania, to wal śmiało. – Moja nowa koleżanka nakłada sobie pokrojone mango z marakują na tacę i rozgląda się po stosikach parujących naleśników, a ja nalewam nam w tym czasie apetycznie wyglądającej lemoniady.
– Próba mikrofonu. Raz, dwa, trzy. – Na sali rozbrzmiewa niski, męski głos. Kątem oka dostrzegam, jak mężczyzna w podeszłym wieku staje na scenie ustawionej na środku stołówki i uśmiecha się serdecznie w stronę uczniów. – Jak co roku mam przyjemność powitać was, moich kochanych uczniów, w murach Montclair High School na corocznym śniadaniu z okazji rozpoczęcia roku szkolnego. Mam nadzieję, że odpoczęliście przez wakacje. Zaraz włączę prezentację i będziemy mogli zacząć.
– No i teraz dyrektor będzie się męczyć z odpaleniem prezentacji, po czym zacznie witać pierwszoroczniaków, a finalnie przejdzie do wychwalania Tytanów pod niebiosa i odda Loganowi mikrofon, a ten pewnie też zacznie gadać o Tytanach – przewiduje Alex, nakładając brzoskwinie na mój talerz. – O wilkach mowa. Zgadnij, który z ich samczej watahy to nasz przewodniczący.
Odchylam głowę, przypatrując się grupce chłopaków ubranych w futbolowe koszulki z wyszytym emblematem szkoły na piersi. Sportowcy przechodzą przez stołówkę, zbijając sobie piątki z niektórymi uczniami, a następnie siadają przy stoliku na samym środku sali. Muszę przyznać, że wyglądają fenomenalnie. Wysocy, o atletycznej figurze, dobrze wyrobionych muskułach i przyjaznych twarzach. Ich aparycja bezsprzecznie przykuwa oko płci przeciwnej, i nie tylko. Trudno jest mi też odgadnąć, który z nich może być tym słynnym przewodniczącym szkoły, bo żaden z nich właściwie niczym się nie wyróżnia.
– Okej, czyli rycerze przyszli bez króla – stwierdza Alex, poprawiając sobie kitkę. – Może w tym roku znalazł się na wygnaniu – dodaje, chichocząc.
Jednak wbrew jej słowom parę sekund później drzwi ponownie się otwierają, a głowy wszystkich uczniów obracają się zgodnie w ich stronę, niczym słoneczniki ku słońcu. Na stołówce momentalnie zapada obezwładniająca cisza. Rozmowy zostają raptownie przerwane, a zamiast nich słychać jedynie rozchodzący się echem odgłos kroków osoby wchodzącej na stołówkę. Nie wiem skąd, lecz od razu nasuwa mi się na myśl, że to ten przewodniczący szkoły.
To po prostu musi być on.
Obserwuję, jak chłopak mija wolnym krokiem stoliki i w przeciwieństwie do swoich kolegów z drużyny nie wita się z nikim.
Nie tego się spodziewałam.
Właściwie to nie wiem, czego się spodziewałam, ale z pewnością nie takiego widoku.
Z pewnością jest szczuplejszy od swoich kolegów z drużyny, ale jego sylwetka i tak jest bardzo postawna i męska. Ma też długie jak u pianistów, nieco drapieżne palce, bawiące się w tym momencie pękiem kluczy. Jego włosy, brwi i rzęsy są intensywnie czarne, jakby ktoś chlusnął w nie słoiczkiem wypełnionym najciemniejszą akwarelą. Natomiast twarz Logana mogłaby zostać wklejona obok słownikowej definicji słowa „obcesowość” – wysunięty podbródek, orli nos i aroganckie, lekko wydęte usta.
Chłopak wchodzi powoli na scenę, jakby celowo przedłużał ten moment, a następnie wita się z dyrektorem, wciąż bez cienia uśmiechu na twarzy.
– Milusi ten kapitan Tytanów, co nie? – Głos Alex wyrywa mnie z transu.
Kiwam głową i wracam do nakładania naleśników, przestrzegając się w myślach, żeby trzymać się od tego chłopaka jak najdalej, bo to chyba on tu rozdaje karty, a wygląda na kogoś, kto lubi stawiać na swoim.
– Skoro jesteśmy już w komplecie, to możemy zaczynać. Apeluję do starszych roczników o pomoc w zaaklimatyzowaniu się naszym kolegom i koleżankom z pierwszych klas. – Dyrektor wraca do przemówienia, co sprawia, że zaczynam szukać wzrokiem wolnego stolika, przy którym mogłybyśmy usiąść. – Jest to niesamowicie istotne, bo w Montclair High School najbardziej cenimy sobie właśnie wasze poczucie bezpieczeństwa i tolerancję. Przy okazji pragnę też powitać nową uczennicę, dołączającą do naszej ostatniej klasy, która przybyła do nas z Tennessee! Madeline Whitmore, czy zechcesz się nam przedstawić?
Krztuszę się własną śliną.
Musiałam się przesłyszeć.
– Madeline Whitmore. Gdzie jesteś? Podnieś rękę. – Głos dyrektora dociera do mnie chyba z lekkim opóźnieniem.
Przebiega mi przez myśl, że się może przesłyszałam, ale kiedy dyrektor wodzi wzrokiem po tłumie zaciekawionych uczniów, a nasze spojrzenia wreszcie się ze sobą krzyżują, na jego twarzy pojawia się szeroki, pełen entuzjazmu uśmiech, utwierdzający mnie w przekonaniu, że to właśnie mnie szukał.
O w mordę jeża.
– Przysięgam, że nasz dyrektor wpada na wiele dziwnych pomysłów, ale czegoś takiego to się kompletnie nie spodziewałam – bąka Alex, tak samo zaskoczona obrotem wydarzeń jak ja.
Z trudem nie wypuszczam z rąk ciężkiej tacki obładowanej porcją jak dla dwojga. Serce zaczyna mi galopować coraz mocniej, jakby chciało wygrać wyścigi w Kentucky Derby. Obserwuję, jak dyrektor Anderson zmierza dynamicznym krokiem w moim kierunku, a mnie z każdą mijającą sekundą zawiązuje się w żołądku ciasny supeł na miarę marynarskiego. Kiedy jest już parę kroków ode mnie, oczy wszystkich zostają zwrócone w moją stronę. Zupełnie, jakby ktoś nagle skierował na mnie reflektory, obdzierając mnie tym samym z poczucia anonimowości.
Z kolei uśmiechnięty od ucha do ucha dyrektor podaje mi mikrofon, nie zważając na to, że będę musiała trzymać teraz ciężką tacę za pomocą jednej ręki. Mężczyzna, choć Bóg mi świadkiem, że dobrze mu z oczu patrzy, najwyraźniej nie wyczuwa ani mojego dyskomfortu, ani zażenowania. Ktoś, chyba ze stolika drużyny futbolowej, wydaje z siebie dziwny okrzyk, jakby próbując dodać mi otuchy, jednak moje dłonie jak drżały, tak drżą.
Przyjmuję mikrofon, a mój mózg zaczyna raptownie pracować na najwyższych obrotach niczym chomik pędzący po kołowrotku, lecz trudno mi wymyślić coś oryginalnego, więc decyduję się improwizować.
– Cześć wszystkim – zaczynam mówić, siląc się na pewny siebie głos. Niektórzy zaczynają coś szeptać między sobą, a dyrektor pokazuje mi uniesione kciuki, po czym wraca na scenę, jakby moje przedstawienie się miało potrwać dłużej niż pieprzoną minutę. Chryste, dokąd ja trafiłam? – Nazywam się Madeline Whitmore i…
Urywam, bo nagle powietrze przecina wysoki, ogłuszający pisk dobiegający z głośników, który sprawia, że cała się wzdrygam.
Odruchowo przenoszę spojrzenie na źródło hałasu i widzę, jak przewodniczący szkoły pochyla się nad leżącym mikrofonem, który pewnie wypadł mu z dłoni i wylądował naprzeciwko ogromnych głośników, co też najprawdopodobniej wywołało sprzężenie zwrotne, od którego rozsadza nam wszystkim bębenki. Nie mam czasu myśleć, czy Logan zrobił to specjalnie, czy przypadkowo, bo muszę zasłonić sobie czymś uszy.
Wszystko to dzieje się w ciągu paru sekund, ale dłużą mi się one w nieskończoność. Dźwięk pulsuje z coraz to większą intensywnością, a ja podchodzę do pierwszego stolika, przy którym mogę odłożyć tę przeklętą tackę i mikrofon. Nie zauważam jednak czyjejś torby pod stopami, co sprawia, że się o nią potykam i przewracam wraz z trzymanymi przedmiotami. Ląduję boleśnie na brzuchu i podbródku. Nalana wcześniej lemoniada wyrzucona w górę brudzi mój mundurek, a szklanka i talerz tłuką się wokół mnie, przeobrażając się w drobne kawałki szkła.
Nie no, błagam, wszechświecie…
Jeszcze wczoraj byłam zdeterminowana wycisnąć najsłodszą lemoniadę z kwaśnych cytrusów życia, a dziś chlusnęłam nią prosto na siebie, wywracając się na oczach całej szkoły.
Brawo, Maddie! Zastanów się, czy wolisz marmur, czy granit, bo musisz w jakimś nagrobku pochować swoje życie towarzyskie na cały przyszły rok.
Wreszcie głośniki zostają wyłączone, a po sali przebiega pomruk ożywionych rozmów. Czuję się obolała, a pojedyncze krople lemoniady spadają mi z grzywki i rozbryzgują się o winylową podłogę. Z trudem przewracam się na bok, usiłując nie nadziać się na żaden odłamek szkła.
Dopiero wtedy kątem oka zauważam, jak drużyna Tytanów zrywa się z ławki i zmierza w moim kierunku, a kiedy są już dostatecznie blisko, otaczają mnie tak ciasno, jakby próbowali utworzyć ludzką replikę Wielkiego Muru Chińskiego. Zdziwiona ich zachowaniem i nagłym podejściem do mnie, mrugam parokrotnie, posyłając im zaskoczone spojrzenie.
– No co tak stoicie, trzeba jej pomóc – stwierdza jeden z nich z pulsującą żyłką na czole. – Logan miewa naprawdę skurwysyńskie zachowania.
Stojący najbliżej wysoki blondyn o oliwkowej karnacji wyciąga w moją stronę dłoń, uśmiechając się przy tym delikatnie. Już mam ją chwycić i podnieść się wreszcie z zimnej podłogi, gdy ktoś lekko odpycha chłopaka, przez co ten wyłamuje się z szeregu, a w jego miejsce staje para smukłych nóg.
I tak oto pojawia się przede mną przewodniczący Montclair High School, kapitan Tytanów, a co gorsza, sprawca całego zamieszania. W końcu gdyby nie ogłuszył całej szkoły swoim wybrykiem, zdołałabym jakoś wymamrotać parę słów do mikrofonu i najprawdopodobniej byłoby już po wszystkim.
– Nie ruszaj się, lemoniada – rzuca Logan stanowczym tonem w moim kierunku, a następnie nachyla się nade mną i gromi mnie lodowatym spojrzeniem.
– Ty jesteś nienormalny – wypada z moich ust, bo to jedyne, co mi teraz przychodzi do głowy.
Niespodziewanie Logan przerywa naszą wymianę zdań, jednym krótkim ruchem porywając mnie do góry i zarzucając mnie sobie na plecy. Robi to tak szybko, że nie jestem w stanie zareagować.
– Co ty robisz?! – dukam, usiłując się wyrwać z żelaznego uścisku. – Oszalałeś? Natychmiast mnie postaw, bo inaczej…
– Skaleczysz się przez szkło – dokańcza za mnie. – Jesteś Alex, prawda?
Przez ramię widzę, jak Logan zwraca się do niskiej blondynki, która przez mocno rozdziawione usta wygląda teraz komicznie.
– Chy… Chyba? – duka.
Ona naprawdę zapomniała, jak się nazywa.
– Więc, Chyba-Alex, podejdź do sceny i przekaż dyrektorowi, że nie mogę wygłosić przemówienia powitalnego – instruuje ją i robi krótką pauzę, podczas której ja wstrzymuję oddech. – Mam sprawę do załatwienia.