Gdybyś nie odszedł. Heartbroken. Tom 2 - Paulina Jurga - ebook + książka
NOWOŚĆ

Gdybyś nie odszedł. Heartbroken. Tom 2 ebook

Jurga Paulina

5,0

117 osób interesuje się tą książką

Opis

Kontynuacja łamiącego serce “Gdybyś się nie zjawiła”.

Czy będziesz w stanie się podnieść i żyć dalej, gdy wyrwano ci serce? Cztery lata temu świat Cosmy legł w gruzach. Dwie osoby, które kochał, odeszły z jego życia.

Jedyną receptą na złamane serce był sport. Boisko do lacrosse’a było miejscem, które dawało mu ukojenie. Jego pełna poświęcenia gra i sumienne treningi zostały docenione przez selekcjonerów Toronto Rock. Teraz Cosma ma szansę zrobić wielką karierę i odzyskać sens życia. Nie spodziewa się jednak, że duchy przeszłości dopadną go nawet po drugiej stronie oceanu.

Gdy Nelly zjawia się w szatni, tłumione emocje wybuchają na nowo. Cosma nie wierzy w żadne jej słowo. Cztery lata skrywanego bólu i tęsknoty rozlewają się w jego umyśle. Nelly próbuje opowiedzieć mu swoją historię. On jednak nie chce jej już znać.

Czy istnieje jeszcze choć cień szansy na szczęśliwe zakończenie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 546

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolinaloniewska

Nie oderwiesz się od lektury

Fenomenalna!
20
Klucha78

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam bardzo bardzo serdecznie przepiękna książka
10



Redaktorka prowadząca: Dorota Jabłońska

Wydawczyni: Maria Mazurowska, Agata Ługowska

Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska

Korekta: Katarzyna Kusojć

Projekt oprawy: Agata Łuksza

DTP: Maciej Grycz

Copyright © Paulina Jurga, 2025

Copyright © 2025, Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-100-4

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Wszystkim, którzy z jakiegoś powodu mają złamane serca. Kiedyś spotkacie kogoś, kto umiejętnie poskłada je w całość.

OSTRZEŻENIE:

Ta książka porusza następujące tematy: depresja, samobójstwo, DDA, żałoba, PTSD, trauma, kontuzje i wypadki sportowe, amnezja i fuga dysocjacyjna. Jeśli którykolwiek z tych wątków może pogorszyć twój stan psychiczny, prosimy, przerwij lekturę. Pamiętaj, że są miejsca, w których możesz uzyskać pomoc, a także osoby, która chcą Cię wspierać.

Rodziały: 45, 67 oraz rozdział BONUSOWY po Epilogu to listy pożegnalne jednego z bohaterów.

Jeśli nie czujesz się na siłach, by to czytać, możesz je pominąć.

GDZIE SZUKAĆ POMOCY:

Całodobowa bezpłatna infolinia dla dzieci, młodzieży,

rodziców i nauczycieli: 800 080 100

Telefoniczna Pierwsza Pomoc Psychologiczna: 22 425 98 48

Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży: 116 111

Młodzieżowy Telefon Zaufania: 19 288

Cosma

Babcia Agapi zwykła mawiać, że serce, które kocha, zawsze jest młode. Ja uważam, że jest po prostu głupie. Kiedy kogoś crushujesz, zachowujesz się jak idiota. I choćbyś z tym walczył, poniesiesz sromotną klęskę, bo miłość – ta prawdziwa – jest jak rak. Nieuleczalna… możesz sądzić, że udało ci się wyzwolić spod jej wpływu, ale to tylko pozory. Wiem, co mówię. Jestem tego najlepszym przykładem.

Nie startuje się do byłych dziewczyn kumpli. To taka niepisana męska zasada, którą ja świadomie złamałem. Co gorsze, to nie była dziewczyna kumpla, tylko mojego brata. A oni nawet się nie rozstali… Wisienką na torcie niech będzie to, że ona chyba też coś do mnie ma. No i w sumie mieszkamy w jednym domu. Czy można mieć bardziej popierdolone życie? Chyba nie…

Ponoć moje imię – Cosma – oznacza ład, porządek, uporządkowane życie. Tia… w takim razie współczuję tym, którzy mają je nieuporządkowane. Szacun, ludzie. Nie wiem, jak to ogarniacie, bo ja przestałem. Odkąd się pojawiła…

1. Cosma

Cztery lata wcześniej

Żałuję, że tu przyjechałem!

Wesele wujka trwa w najlepsze, ale mnie daleko do imprezowego nastroju. W zasadzie to skupiam się na tym, by nie uwalić się w trupa. I unikać rodziców. Nie mam pieprzonej ochoty wysłuchiwać sapania, że jestem za młody na alkohol. Poza tym… kto kazał ustawiać na stole dla młodzieży butelki z ouzo? No przecież nie ja. A ta na wyciągnięcie ręki wygląda naprawdę kusząco. Może jeśli wypiję odpowiednią ilość, zagłuszy myśli? Wyłączy uczucia?

Błądzę wzrokiem po roztańczonych gościach w poszukiwaniu Nelly.

Pieprzona Nelly Lorenzo. Dziewczyna, która trzyma moje serce w garści. I go nie puści…

Nie wiem, czy potrafię wskazać moment, w którym się w niej zakochałem. Byłem nią tak zaabsorbowany, że to przegapiłem. A kiedy się zorientowałem, siedziała już tak głęboko pod moją skórą, że niemożliwością było się jej pozbyć. Zawsze byliśmy blisko: ja, Alex i ona. Niczym trzej muszkieterowie. Broniliśmy siebie nawzajem. Lubiliśmy swoje towarzystwo. I nagle… nagle zdałem sobie sprawę, że jej bliskość zaczyna we mnie wywoływać dreszcze, że przestają mi wystarczać poranki sam na sam podczas czesania jej włosów. Cholera, uwielbiałem przebiegać palcami po jej miękkich kosmykach. To były nasze momenty. Chwile, których nikt nie mógł nam odebrać. Czas, w którym byłem dla niej niezastąpiony, a ona należała tylko do mnie.

Zamykam oczy, zaciskam pięści i uderzam nimi kilkakrotnie w skronie. Gdybym mógł, wyrwałbym sobie serce i wrzucił je do morza. Albo wystrzelił w kosmos. Byle przestać czuć. Przecieram dłońmi twarz, a gdy unoszę powieki, moim oczom ukazuje się ta sama butelka plomari. Stoi tam i zdaje się ze mnie drwić. Kusi. Zachęca. Ech… Sięgam po nią i hojnie nalewam sobie cały kieliszek. Opróżniam go bez rozcieńczania wodą. Anyżowy smak gryzie w przełyk i gardło. W głowie lekko mi wiruje. Dobrze. Mogę sobie pozwolić jeszcze na kilka shotów.

– Cosma… kochanie. Dlaczego nie bawisz się z resztą? – słyszę za sobą głos mamy.

Jej dłoń spoczywa na mojej łopatce, lekko gładząc plecy.

– Jakoś tak… nie mam ochoty… – Staram się nie bełkotać, chociaż to strasznie trudne.

Cholera. Zdawało mi się, że nie jestem aż tak zalany.

– Za to masz ochotę na co innego. – W jej głosie daje się wyczuć nutę przygany. – Chodź na zewnątrz, porozmawiamy.

– Nie chcę gadać! – warczę.

– A czego chcesz?

– Nie czuć! – wyrywa mi się, nim zdążę się zamknąć.

Mama wpatruje się we mnie z troską.

– Myślisz, że tego nie widzę? – pyta nagle.

– Niby czego? – prycham.

Jestem okropny. Wiem.

– Że jesteś nieszczęśliwy.

Łapie mnie za rękę i po prostu ciągnie za sobą. Poddaję się i idę za nią. To znaczy staram się, bo nogi mi się strasznie plączą. Chyba jednak przesadziłem z alkoholem.

Wychodzimy z wielkiego namiotu ustawionego w babcinym ogrodzie. Zawsze lubiliśmy z Alexem spędzać tu wakacje. Wystarczyło przebiec ogromny ogród, a za niskim drewnianym parkanem, pomalowanym na biało, czekały na nas piękna plaża i błękitne wody Morza Mirtejskiego. Pamiętam, że to miejsce od pierwszych chwil zauroczyło także Nelly. Najbardziej podobała jej się nasza sekretna zatoczka, skryta przed oczami turystów.

Mama prowadzi mnie w kierunku morskiego brzegu. Idę, zapadając się butami w piasek. Jest duszno, ale od morza wieje lekki wietrzyk. Nagle mama puszcza moją dłoń, siada na piasku, nie przejmując się elegancką sukienką, i ściąga skórzane sandałki. Mój mózg cierpi chyba na jakąś pomroczność jasną, bo nic z tego nie rozumiem. Mama jak gdyby nigdy nic wstaje i zanurza stopy w wodzie.

– No dalej, chodź, Cosma – woła radośnie. – Gdy byłeś mały, lubiłeś chodzić ze mną po ciemku nad morze i brodzić w wodzie.

– Tyle że ja już nie jestem mały…

– Każdy na swój sposób pozostaje dzieckiem, synku. Do końca życia. Czy nam się to podoba, czy nie.

Zzuwam mokasyny, chociaż wcale nie chce mi się wchodzić do tej cholernej wody. Mimo to już po chwili pozwalam, by fale omywały mi stopy aż po kostki.

– Czasem dobrze zrzucić trochę ciężaru na barki kogoś innego. Od tego są rodzice, przyjaciele… Można też po prostu pomilczeć, wiedząc, że zawsze obok jest ktoś, kto cię wesprze. – Mama łapie mnie za dłoń jak wtedy, gdy byłem gówniarzem. – Jestem tu, Cosma. Zawsze będę.

Broda zaczyna mi drżeć. Przymykam powieki i oddycham przez usta. Boję się, że się rozpłaczę. Nie chcę płakać…

– Chcę… – wyduszam zdławionym głosem. – Chcę po prostu z tobą pomilczeć, mamo.

Widzę smutek w jej spojrzeniu. Wiem, że pragnie mi pomóc, ale nie zna sposobu, a w tym momencie żadne słowa nie ukoją mojego bólu. Czuję, jak mocniej ściska moją dłoń. Coś drga mi w piersi. Stoimy tak, za naszymi plecami dudni weselna muzyka, a ja próbuję uporządkować bałagan w głowie. Przymykam powieki. Pachnie tu morzem i wakacjami. Wolnością. Beztroską. To zupełnie przeciwne odczucia do tego, co siedzi w moim sercu i głowie.

– Nie wiem, co się ze mną dzieje… Nie radzę sobie, mamo – wypowiadam na głos to, co czuję. – Nie potrafię przestać myśleć o… wszystkim. A tak bardzo chciałbym… choć na chwilę…

Mama obejmuje mnie ramieniem i gładzi po plecach. Opieram policzek o jej głowę. Jest ode mnie niższa, a mimo to czuję się teraz jak mały chłopczyk.

– Byłaś kiedyś zakochana w kimś, z kim nie możesz być? I ta osoba też cię kocha, ale kocha też tego, z kim aktualnie się spotyka, i… – Wypowiedziane na głos brzmi to na sto razy bardziej popaprane, niż kiedy znajdowało się w mojej głowie.

Mama cichutko wzdycha, ale nadal milczy. A ja nie oczekuję natychmiastowej odpowiedzi. Ta cisza między nami łagodzi napięcie. Cieszę się, że mam z mamą taką relację, że nawet milczenie w jej obecności nie krępuje.

– Miłość bywa trudna – odzywa się w końcu odrobinę zachowawczym tonem.

– Miłość jest głupia! – odpowiadam ostro.

– Jeszcze jesteście młodzi.

Drgam, bo powiedziała „jesteście”, a nie „jesteś”. Czyżby wiedziała? Skąd?

– Jest mi tak ciężko, mamo. – Wtulam się w nią jak wtedy, gdy za smarkacza zdarłem kolano.

Pewnie gdybym nie był pijany, nie zdradziłbym jej tych wszystkich kotłujących się we mnie uczuć. Nie przyznał się, że kocham Nelly tak bardzo, że to aż boli. Bo kocham także Alexa. I nie potrafię mu jej odebrać, bo… bo ja mam przed sobą całe życie. A on? On nawet nie ma pewności, czy zobaczy kolejny wschód słońca.

Słońce…

Moje słońce…

Nelly…

– Cosma, dziecko. Domyślam się, że jest to dla ciebie trudne. Wiem, że nie widzisz żadnego dobrego rozwiązania, ale… życie już takie bywa, że nie wszystko zależy od nas samych. Dlatego nie da się przewidzieć przyszłości, bo na naszej drodze niespodziewanie może pojawić się coś, co będzie przeszkodą na wytyczonej ścieżce. Lub zamieni ją w ślepą uliczkę. – Dłoń mamy łagodnie głaszcze moje plecy, a ja stoję wtulony w nią i staram się nie rozbeczeć. – Dlatego nie traktuj życia jak walki, ale jak zadanie do wykonania. Albo lepiej: jak wyzwanie. Bo w walce zawsze ktoś przegrywa. A wyzwania nas rozwijają. Sprawiają, że krok po kroku zbliżamy się do upragnionego celu. Nie bez porażek, ale przecież one nas uczą, jak unikać błędów czy zmieniać ścieżki, by tych ślepych uliczek było jak najmniej. – Przypominam sobie słowa trenera Shafta, który zawsze powtarza, że porażki należy akceptować, bo nas rozwijają. Mama odsuwa mnie odrobinę, łapie za policzki i spoglądając prosto w oczy, kontynuuje: – Może… może Nelly jest taką ślepą uliczką? A to, że masz złamane serce, nie jest twoją przegraną. Jest tylko końcem ślepej drogi. Więc zawróć… szukaj tej właściwej, bo pewnego dnia natrafisz na odpowiednią osobę, która poskłada twoje serce w całość. A może to jeszcze nie jest wasz czas, Cosma? I wszystko się kiedyś ułoży. Tylko czasem wymaga to więcej cierpliwości.

Przymykam powieki i opieram czoło o głowę mamy. Mam dość dzisiejszego dnia. W zasadzie to mam dość wszystkiego. Przerasta mnie to.

– Mogę już wrócić do hotelu, mamo? – pytam cicho.

Chcę się położyć i zasnąć.

– Możesz… wezwę ci taksówkę, kochanie. – Jedną ręką głaszcze mnie po głowie, drugą łapie moją dłoń i ściska pokrzepiająco. – Będzie dobrze, zobaczysz.

Prycham, bo w ogóle w to nie wierzę.

– Pójdę po marynarkę – oświadczam, ale nim odchodzę, mama znów mnie przytula.

Doceniam, że się stara. Zawsze jest pełna empatii i chce nas zrozumieć.

Stoimy po kostki w wodzie i mija sporo czasu, zanim wyswobadzam się z jej bezpiecznych objęć. Nie czuję się już taki zamroczony jak przed wyjściem, za to skala żenady wystrzeliła w kosmos. I – niestety – wcale nie jest mi lżej. Ze zwieszoną głową człapię w kierunku namiotu weselnego, rozgarniając piasek bosymi stopami. Jest chłodny. Zupełnie inny niż za dnia. Mokasyny i skarpetki trzymam w dłoni. Mama mnie wyprzedza. Nigdzie nie dostrzegam Alexa i Nells. Na myśl o nich chce mi się rzygać i płakać.

Zabieram marynarkę z krzesła i wyjmuję smartfon. Mama informuje mnie, że taksówka będzie za kwadrans. Wychodzę przed dom babci i włączam telefon. Posiadłość jest w jakimś martwym polu i trudno tu złapać zasięg. Poza tym chciałem mieć święty spokój. Moja grecka rodzinka na pewno chwaliła się na Instagramie zdjęciami z imprezy.

Kiedy komórka łapie sieć, telefon wibruje mi w dłoni jak pojebany. Widzę dziesiątki powiadomień o próbach połączeń, głównie od Brandona. Marszczę czoło, bo od afery z Lilly w zasadzie z nim nie gadałem. Opuściłem też nasz grupowy czat na WhatsAppie.

Bran: Cosma, kurwa. Wiem, że mnie nienawidzisz, ale się odezwij. Chodzi o Alexa.

2. Cosma

Chodzi o Alexa.

Czytam te słowa kilka razy, czując coraz większe podenerwowanie. Coś ściska mnie w żołądku, a serce przyspiesza. Wiadomość wysłano trzydzieści minut temu. Mój oddech staje się płytszy i szybszy. Widzę tylko te trzy słowa:

Chodzi o Alexa.

Mam gdzieś, która godzina może być teraz w Anglii. Wybieram numer Brandona. Nerwowo drobię w miejscu, czując wyraźnie, jak ręka, w której trzymam telefon, się trzęsie.

– Odbierz, kurwa! – syczę do słuchawki po czwartym sygnale.

– Cosma? – Bran brzmi na zdenerwowanego, co automatycznie wzbudza mój niepokój.

Przecież to cwaniak i tacy jak on zawsze robią dobrą minę do złej gry.

– Czego chcesz od Alexa? Streszczaj się! – pytam chłodno.

– Alex… czterdzieści minut temu wysłał dziwną wiadomość na czacie grupowym – odpowiada drżącym głosem.

Mój żołądek zaciska się z nerwów.

– Co to znaczy dziwną? – pytam zaniepokojony.

Zaczyna mnie mdlić.

– „Dziękuję, że byliście. Do zobaczenia kiedyś. Alex” – cytuje, jakby nauczył się jej na pamięć. Jego głos mimo wyraźnego zaspania wibruje przy każdym słowie. – Cosma, co się…

Rozłączam się.

Moje serce cwałuje, a w uszach pojawia się dziwny pisk. Zimny pot spływa po karku. Ledwo jestem w stanie wyszukać numer Alexa w książce telefonicznej. Dzwonię. Jego telefon jest wyłączony. Albo nie ma pieprzonego zasięgu. Wybieram numer Nelly. To samo. Niepokój sprawia, że przestaję racjonalnie myśleć. Mam ochotę wyjebać smartfon do morza, ale coś mi podpowiada, że będzie mi jeszcze potrzebny.

– To ciebie mam zabrać, młody? – słyszę za plecami.

– Nieaktualne – rzucam pospiesznie, nie oglądając się na taksówkarza.

– Ej, gówniarzu! A kto mi zapłaci?!

Ignoruję go. Wpadam do domu babci i wybiegam do ogrodu. Wejście do namiotu jest rozsunięte, staję i gorączkowo rozglądam się w poszukiwaniu Alexa lub Nelly wśród gości weselnych. Nigdzie ich nie dostrzegam. Moje ciało dygoce z nerwów. Próbuję przepędzić tlącą się z tyłu głowy myśl, że wydarzyło się coś niedobrego.

Wypytuję kuzynostwo, ale nikt ich nie widział od dłuższego czasu.

– Pewnie poszli na szybki numerek – drwi Makary.

Kretyn!

Wiem swoje.

Coś jest nie tak.

Gdybym nie zachował się jak dzieciak i nie usunął się z grupy… gdybym nie wyłączył telefonu! Gdybym… gdybym…

– Kurwa… – klnę pod nosem i nagle staję pośrodku parkietu.

Mam ochotę rąbnąć się otwartą dłonią w czoło. Przecież nieopodal jest miejsce, do którego często chodziliśmy podczas wakacji u dziadków. Mała zatoczka ze złotym piaskiem, osłonięta klifami tak, że nie sposób dojrzeć jej z sąsiadującej plaży. Alex rzucił kiedyś, że to idealne miejsce na śmierć.

Ta myśl omal mnie nie paraliżuje.

Zrywam się i biegiem opuszczam namiot, odpychając gości pojawiających mi się na drodze. Mam gdzieś ich oburzone krzyki. Kieruję się ścieżką ku plaży. Na dworze robi się widno. W połowie drogi zrzucam buty, żeby łatwiej mi się biegło, i modlę się, by tam byli. Oddech mam szybki, a płuca palą z wysiłku. W uszach słyszę nerwowy rytm wybijany przez moje serce. Dostrzegam znajomy klif. Żeby dostać się do zatoczki, muszę wejść po kolana do wody. Nawet nie odnotowuję tego, że moje lniane spodnie są przemoczone.

Kiedy stopy na powrót dotykają piasku, niemal od razu go dostrzegam. Leży nieruchomo, z głową przechyloną na bok. Nigdzie nie widzę Nelly. Moją klatkę piersiową ściska imadło panicznego strachu. Ruszam w jego kierunku. I nagle na coś nadeptuję. To telefon Nelly. Jest przemoczony. Wygląda, jakby wyrzuciło go morze. Zerkam w kierunku tafli wody i coś boleśnie ściska mi płuca. A potem z powrotem przerzucam wzrok na leżącego nieruchomo brata.

– Alex! – wołam go, ale nie reaguje.

Przyspieszam kroku, a po chwili już nie idę, tylko biegnę. Cholerny piach utrudnia mi ruchy. Kiedy jestem tuż obok, potykam się i opadam na czworaki. Zastygam i jestem pewien, że przestałem oddychać. Alex też nie oddycha. Nie dostrzegam ruchów klatki piersiowej. Zaczyna mi szumieć w uszach.

Nie…

Przenoszę wzrok na jego twarz, wygiętą w bolesnym grymasie. Usta pokrywa piana. Część zaschła w jednym z kącików.

– Alex… – wyduszam zduszonym szeptem, szturchając go lekko. Jest taki… bezwładny. – Alex! ALEX, KURWA!

Łapię jego policzki.

Chryste. Są lodowate!

Nie dopuszczam do siebie TEJ myśli. Z gardła wymyka mi się zdławiony szloch.

Z całej siły zwracam twarz brata w swoją stronę. Dopiero teraz widzę, że cały policzek pokrywa ślad po pianie, która w sporych ilościach zajmuje przestrzeń obok jego głowy. Wtem zauważam puste blistry po tabletkach leżące obok dłoni. I opróżnioną butelkę ouzo.

Naprzemiennie robi mi się gorąco i zimno. Pospiesznie przechylam głowę Alexa na bok. Palcem pozbywam się piany z ust. Moje ciało się trzęsie. Ignoruję to. Skupiam się na algorytmie.

Sprawdzić drogi oddechowe!

Nie widzę, by cokolwiek w nich zalegało.

Oddech!

Już mam przyłożyć ucho do ust, gdy napotykam jego spojrzenie. Dopiero teraz dociera do mnie, że oczy ma otwarte.

Oczy. Ma. Otwarte.

Źrenice przesłaniają niemal całą tęczówkę.

I są… puste…

Nie…

– Nie! – łkam. – Nie, kurwa, nie. Nie… nie… nie wolno ci… Alex… błagam…

Wracam do udzielania pierwszej pomocy. To przecież nie może się tak skończyć. Kładę dłoń na jego klatce piersiowej. Jest nieruchoma. Przykładam ucho do sinych, zimnych ust. Czuję ich chłód na małżowinie. Zimno. Kurwa, wszystko jest takie zimne. On jest taki zimny. Nic poza tym. Żadnego podmuchu powietrza.

Spokojnie, już tak było.

Po koncercie.

Nie oddychał.

Udało ci się go przywrócić.

Mdli mnie, ale próbuję przemówić sobie do rozsądku, że to normalne. Wystarczy teraz…

Pospiesznie wycieram mu usta wierzchem dłoni. Trzydzieści razy uciskam klatkę piersiową. Potem dwa wdechy. Czuję kwaśny smak, ale powstrzymuję odruch wymiotny. Trzydzieści.

Dwa.

Trzydzieści.

Dwa.

Sprawdzam oddech.

– Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa… – szepczę, odliczając regulaminowe dziesięć sekund.

Nic.

– Ratunku! – krzyczę po grecku, starając się nie pomylić liczby uciśnięć.

Boję się, że nikt mnie nie usłyszy. Jest wcześnie rano. Dom babci stoi kawałek drogi stąd. A to miejsce jest ukryte przed ciekawskimi spojrzeniami spacerowiczów i turystów.

Dwa wdechy.

Mięśnie palą od wysiłku. Pot spływający po twarzy miesza się z moimi łzami.

– Bła…gam, A…lex! Bła…gam… – szepczę, ignorując mięśnie palące do wysiłku. – Wróć! Bła…gam…

Kolejny szloch opuszcza moje gardło. Ciało trzęsie się targane rozpaczą i wyczerpującą resuscytacją, ale nie przestaję. Nie mogę.

– Nie mogę… Alex… Nie mogę pozwolić ci odejść. Obudź się. Błagam… Nie w ten sposób… – Spazmy utrudniają uciski.

Znów robię dwa wdechy. Zrzucam okulary i szybko przecieram przedramieniem mokrą twarz. Sam już nie wiem, czy to pot, czy łzy.

Znów uciskam… ale nie mam już sił. Gubię rytm…

– RATUNKU! – wydzieram się. – RATUNKU!

A potem przestaję uciskać, szarpię Alexa za ramiona, krzycząc, że nie może mnie tak zostawić. Że natychmiast ma się obudzić! Że to najgłupszy żart, jaki zrobił.

Tyle że… ja wiem, że to nie żart.

– Alex… – Padam wyczerpany na jego tors i płaczę. Rozpacz gryzie mi gardło. Jest obolałe od krzyku. – Alex… Proszę… – łkam. – Nie rób mi tego… nie rób nam tego…

A potem zdejmuję swoją koszulę i go okrywam.

– B…b…będzie ci cieplej. – Zęby mi szczękają.

Alex jest taki zimny. Przytulam go. Muszę go ogrzać. Może to po prostu hipotermia?

– Zaraz… zaraz ktoś nas znajdzie… – zapewniam, oplatając go ciasno ramionami.

A potem przypominam sobie, że przecież mam przy sobie telefon. Wybieram jedyny numer, jaki przychodzi mi teraz do głowy, bo głos, którego teraz potrzebuję, który pragnę usłyszeć najbardziej, jest nieosiągalny.

– Mamo… – łkam rozpaczliwie, kiedy odbiera.

Nie wiem, jak długo tu leżymy. Docierają do mnie jakieś głosy, dopiero kiedy ktoś próbuje oderwać mnie od Alexa. Nie rozumiem niczego, co do mnie mówią, mimo że znam grecki. Jakieś typy podchodzą do mojego brata. Rozpoznaję granatowe mundury ratowników medycznych. Jeden z nich kuca i łapie Alexa za ramię.

– Ratujcie go… – wyrywa mi się. – RATUJCIE, DO CHOLERY!

Ale oni nic nie robią.

NIC, KURWA.

Jeden kuca. Zamyka Alexowi powieki. Drugi przykrywa jego twarz kocem ratunkowym. Ogarnia mnie furia. Wyszarpuję się z czyjegoś uścisku.

– Dlaczego go nie ratujecie?! – Podbiegam do kolesia, który jest najbliżej, i uderzam z całej siły w klatkę piersiową.

Chwieje się.

– Cosma! – Rozpoznaję głos, ale go ignoruję.

Biorę zamach, by przywalić ratownikowi w ryj, żeby się ogarnął i robił to, co do niego należy, ale ktoś łapie mnie od tyłu i odciąga od Alexa. Szarpię się. Nie mogę oddychać. Robię szybkie wdechy i wydechy, ale nie mogę nabrać powietrza.

– Ra…tuj…cie…

– Hiperwentyluje się! – dobiega mnie nieznany głos. – To chyba atak paniki.

Jeden z ratowników do mnie podbiega. Coś mówi. Nie słyszę go. Robi mi się słabo. Osuwam się na miękkich nogach, ale osoba za mną umiejętnie amortyzuje upadek. Pomiędzy szybkimi, płytkimi oddechami wyduszam płaczliwie:

– Ra…tuj… cie go…

– Cosma… – Rozpoznaję głos mamy, ale brzmi jakoś inaczej.

Jej dłoń zaczyna gładzić mnie po włosach. Uspokajam się. Mama tu jest.

Mama.

Tu.

Jest.

Wszystko będzie dobrze… Teraz wszystko już będzie dobrze.

Tyle że potem z jej ust padają te dwa słowa:

– On odszedł…

A ja już wiem, że od teraz nic już nie będzie takie jak dawniej.

3. Cosma

Spoglądam na tabletki leżące na talerzyku obok mojego śniadania. Poprawiam nóż, bo nie leży idealnie prostopadle obok widelca, a potem zerkam na dwa puste miejsca po mojej prawej. Przymykam powieki.

– Cosma, zjedz coś, kochanie… – Głos mamy jest spokojny.

Wiem, że przez cały czas jest na lekach uspokajających. Spoglądam na swoje. Dwie małe, białe tabletki z biegnącą przez środek linią podziału na mniejsze dawki. Dwie sztuki. Alex połknął kilka blistrów…

– Nie chcę ich dziś brać – oświadczam.

Mogą mnie nimi faszerować do końca życia, ale nie dziś. Dziś chcę pamiętać wszystko, bo ostatnie dwa tygodnie to tylko jakieś okruchy wspomnień. Nawet nie wiem, jak i kiedy sprowadzono… Alexa do Anglii. Słowo „ciało” nie chce mi przejść przez myśl.

Niespodziewany hałas w korytarzu sprawia, że podrywam się i zerkam przez ramię. Serce trzepocze w ułudnej nadziei, że do kuchni wpadnie mój brat. Zawsze wszędzie było go pełno. Zawsze był głośny. Pełen energii. Pełen życia. Jakby chciał, by każdy go zapamiętał.

Jednak teraz to nie on. To tata.

To tylko tata.

Alex już nigdy nie wpadnie do kuchni niczym tornado. Nigdy nie wbije mi łokcia pod żebra, by nieczystym zagraniem zdobyć nade mną przewagę. Nie będzie drwił z moich humorków. Nie wstawi się za mną…

Broda mi drży. Oddech przyspiesza. Ponownie spoglądam na pusty talerz, na którym pojawia się teraz jedna kropla. A potem kolejna. I kolejna. Następnych nie widzę, bo chowam twarz w dłonie i zaczynam płakać jak dziecko. Noski okularów boleśnie wbijają się w skórę. Mam to gdzieś. Ból fizyczny jakoś zniosę. To z tym szalejącym wewnątrz sobie nie radzę. Czuję otaczające mnie ramiona rodziców.

– Cosma… synku… – słyszę drżący głos mamy.

Wiem, że też płacze. Opieram głowę o jej ramię. Na okularowych szkłach mam rozmazane łzy. Ponownie skupiam wzrok na tabletkach. Kuszą. Wabią widmem przeżycia tego dnia bez czucia. Bez bólu. Bez myśli… Ale ja muszę czuć. Zwłaszcza ból. Zwłaszcza dziś. Dzisiaj muszę mieć jasny umysł.

Dla Alexa.

***

Kościół pęka w szwach. Przyszły chyba wszystkie starsze roczniki ze Świętego Krzysztofa. I nauczyciele. Nie patrzę na nich, ale wiem, że wszyscy nas obserwują. W rękach zamiast wiązanki trzymam Bumblebee. Nie potrafiłem go wsadzić do trumny, by skremować go razem z ciałem Alexa. Zresztą nie było mnie tam. Nie chciałem tego oglądać. Bo to by oznaczało, że to zaakceptowałem. Że się z tym pogodziłem. A tak nie jest.

Duchowny odprawia ceremonię, a na koniec pyta, czy ktoś chciałby powiedzieć kilka słów o Alexie. Najpierw przemawia dyrektor szkoły, potem przewodniczący samorządu uczniowskiego i nagle ja wstaję. Sam nie wiem dlaczego. Nic nie przygotowałem, a jednak czuję, że muszę. Że powinienem. Ściskam z całych sił żółtego transformersa i ruszam w stronę mównicy. Szepty cichną, kiedy staję przodem do zebranych, a potem zerkam w bok, wprost na uśmiechającą się do mnie ze zdjęcia twarz brata. Oczy mu błyszczą, a na prawym policzku widnieje dołeczek. To tylko zdjęcie, ale nawet na nim widać charyzmę, jaka cechowała Alexa. Sine usta i podkrążone oczy nie umniejszają tego efektu. Odnoszę wrażenie, że spogląda teraz tylko na mnie. I wiem, że podjąłem słuszną decyzję.

– Alex… – odchrząkuję, bo mój głos jest cichy, niepewny. A Alex taki nie był. – W sumie to się nie przygotowałem… – Śmieję się nerwowo i drapię po głowie. Stawiam Bumblebee na mównicy. Ponownie spoglądam na roześmiane zdjęcie i słowa jakoś nagle same płyną: – Jeśli miałbym opisać Alexa jednym słowem, byłoby nim… iskra? Ogień? Wulkan? Zawsze wszędzie było go pełno. Dowcipny. Oj tak, poczucie humoru nigdy nie opuszczało mojego brata, chociaż bywały momenty, w których miałem ochotę mu za to przywalić. Przez wszystkich lubiany. Flirciarz… – Parskam śmiechem, przypominając sobie te wszystkie maślane spojrzenia, jakimi laski za nim wodziły. Ku mojemu zdumieniu przez pomieszczenie również przetacza się cichy śmiech. – Alex ponad wszystko na świecie kochał życie. Życie, które przewidziało dla niego zupełnie inny plan, prawda? – Uśmiecham się do siebie, spoglądając na jego talizman. Bumblebee. – Mój brat urodził się ze złamanym sercem, bo miał go tylko połowę, ale ta wada nigdy nie przeszkodziła mu w realizacji tego, co sobie założył. Zawsze robił wszystko nie na sto, ale na tysiąc procent.

Robię pauzę. Biorę drżący wdech i kontynuuję. Ogarnia mnie spokój, którego tak bardzo potrzebowałem od TAMTEGO dnia.

– Dziś rano podczas śniadania – kontynuuję, patrząc na mównicę – zdawało mi się, że zaraz wbiegnie do kuchni, z tymi poczochranymi włosami i uśmiechem od ucha do ucha. Będzie wybrzydzał, że jem czekoladę, i udawał, że rzyga po wypiciu koktajlu białkowego, chociaż w rzeczywistości uwielbiał jego smak. Mama zawsze kupowała śmietankowy. Tak… – uśmiecham się do siebie – Alex był uzależniony od bitej śmietany. – Unoszę głowę i odszukuję spojrzenie rodziców. Mama siedzi wtulona w tatę. Płaczą. – Był dla mnie nie tylko bratem. Był także najlepszym przyjacielem. On… – milknę i zwracam się w kierunku urny i zdjęcia. – Wiem, że cały czas tu jesteś. Że mnie słyszysz. I będziesz, Alex. Zawsze tu będziesz. – Palcami jednej ręki dotykam skroni, to pierwszy moment, kiedy głos mi drży. Drugą dłoń kładę na piersi, tam, gdzie bije moje serce, a potem mówię: – I tu. Po prostu… wyjechałeś. Tylko nie rozumiem, dlaczego akurat teraz. I chciałbym wiedzieć dokąd. I dlaczego kupiłeś bilet w jedną stronę? Dlaczego w taki sposób, Alex…? Tego chyba nigdy nie zrozumiem. Ale wiem, że się zobaczymy. Niebawem. Czymże jest te kilkadziesiąt lat w stosunku do wieczności? Jeszcze będziesz żałował, że to minęło tak szybko i znów musisz znosić mój perfekcjonizm. A ja ponarzekam na twój bajzel… Wierzę, że teraz… tam… jest ci lepiej. Bo już nie cierpisz. Trzymaj dla mnie dobrą miejscówkę. Do zobaczenia, braciszku… – Ostatnie zdanie szepczę.

Chwytam Bumblebee i schodzę z mównicy. Nie odzywam się więcej. Nie ronię też ani jednej łzy.

Idziemy na czele konduktu żałobnego. Mama niesie… Alexa. Jest dziwnie spokojna. A potem… Zamykam oczy, kiedy urna ląduje w ziemi. Chwytam obiema dłońmi transformersa i ściskam tak mocno, jakbym chciał go zmiażdżyć. Ale jest metalowy i prędzej połamię sobie palce. W sumie to chciałbym je połamać. Wszystko byłoby lepsze od tego bólu, który rozszarpuje mnie od środka. Nigdy nie sądziłem, że to będzie tak bolało. W tej chwili żałuję, że jednak nie połknąłem tych pieprzonych tabletek. Byłbym teraz w błogim stanie bezczuciowości. Bezmyślności. Tylko czy tego chciałby Alex? Czy tak postąpiłby Alex? Jego cechowała odwaga. Ja też muszę być odważny. Dla niego. Otwieram oczy, kiedy jest już po wszystkim. Przed moją twarzą przemykają kolejne osoby, składające mi kondolencje. Niektórzy mnie przytulają. Inni płaczą. Jeszcze inni tylko ściskają wolną dłoń. W drugiej nadal tkwi Bumblebee. Spoglądam po raz ostatni na uśmiechniętą twarz brata na zdjęciu zrobionym na jakiejś imprezie i dopiero wtedy po policzku spływa mi łza. Jedna jedyna łza, na jaką sobie pozwoliłem.

Do zobaczenia, Alex.

***

Nasz dom tętni życiem. Jest pełen żałobników, którzy przybyli powspominać mojego brata. Słyszę gwar w ogrodzie, czuję zapach grillowanego mięsa. Alex uwielbiał grillowanie w ogrodzie, pewnie dlatego tata zdecydował się na taką formę poczęstunku, mimo że na dworze jest zimno. Od tego zapachu mój żołądek domaga się jedzenia, ale każę mu się zamknąć.

Siedzę w kącie domku na drzewie, gdzie nikt mnie nie niepokoi. Próbuję pogodzić się ze smutną prawdą, że już nigdy nie wymknę się tutaj z Alexem. Mimo że domek dawno nie spełniał już swoich funkcji, lubiliśmy tu przychodzić. Przesiadywać.

Pod oknem dostrzegam namalowane różowym markerem serduszko, a w środku litery:

I nagle czuję się, jakbym dostał pięścią w twarz.

Nelly…

Gdzie jest, kurwa, Nelly?!

Gdy byłem na lekach, pochłonięty tym, co się stało z Alexem, zupełnie wyparłem ją z głowy. Wybucha we mnie tyle sprzecznych emocji, że niemal się nimi dławię. Rodzice też o niej nie wspominali. Ani razu.

Prawie spadam ze sznurowej drabinki, kiedy w pośpiechu schodzę z drzewa. Nadal mam przy sobie transformersa. Mijam znajome, uśmiechające się do mnie twarze, ale nie odwzajemniam tego grymasu. Szukam mamy. Rozmawia z naszymi krewnymi, którzy przylecieli tu specjalnie z Grecji.

– Gdzie ona jest?! – warczę, bezpardonowo wcinając się w rozmowę.

Wszyscy milkną i patrzą na mnie z zaskoczeniem. Nie zapytałem o nią przez dwa tygodnie, bo chodziłem naćpany lekami. Nie czułem. Nie myślałem. Ale teraz… teraz odczuwam wszystko o wiele mocniej. O wiele intensywniej.

– Gdzie jest Nelly?! – precyzuję, wpatrując się w mamę.

Mama blednie. Ucieka wzrokiem, niemo szukając pomocy u taty, który zjawia się niespodziewanie. Nie wiem, czy widział moje wzburzenie, kiedy tu szedłem, czy ktoś go właśnie zawołał.

– To nie jest rozmowa na teraz, Cosma – oświadcza tata bez emocji.

– Pierdolenie! – fukam. O tak, gniew jest taki ożywczy po czternastu dniach emocjonalnej wegetacji. – Była z nim tamtej nocy! Zatem gdzie jest teraz?! Dlaczego nic o niej nie mówicie!?

– Zniknęła – odzywa się cicho mama.

– Jak to zniknęła? – pytam z niedowierzaniem. – Mamy dwudziesty pierwszy wiek…

– Kochanie, czy możemy porozmawiać kiedy…

– Nie! – warczę. – Teraz! Chcę wiedzieć wszystko teraz! Jeśli zniknęła, dlaczego nikt jej nie szuka?! DLACZEGO?! – krzyczę rozpaczliwie.

Drżę targany gniewem. Wiem, że to potwornie egoistyczne z mojej strony. Mama jest wyczerpana. Dawny Cosma by odpuścił. Poczekał. Nie żądał bezzwłocznej odpowiedzi.

Tak robił Alex.

Tata kładzie dłoń na moim ramieniu, by mnie uspokoić, ale strącam jego rękę. Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie teraz dotykał. Chcę odpowiedzi! Zaciskam zęby tak mocno, że aż boli mnie twarz. Kiedy już myślę, że mama nie odpowie, słyszę jej cichy, zmęczony głos:

– Jej telefon, który znalazłeś wtedy na plaży. Policja potwierdziła, że wyrzuciło go morze. Przeszukano cały obszar, łącznie z zaangażowaniem grupy nurkowej. Mimo ogromnej liczby śladów na plaży udało się znaleźć te należące do niej. Prowadziły w kierunku lądu. Trop urwał się przy drodze. Wygląda na to, że wsiadła do jakiegoś samochodu. A potem… – Mama zasłania dłonią usta, tłumiąc płacz.

Nie jest w stanie więcej powiedzieć. Wiem to. Powinienem mieć wyrzuty sumienia, że ją zmuszam, ale muszę wiedzieć. Muszę to wiedzieć TERAZ!

– Potem? – drążę nieustępliwie. – Mamo! Co potem?!

– Policja ustaliła, że wsiadła na pokład samolotu do Stanów. Ostatni raz kamery zarejestrowały ją na lotnisku w Miami. Nic więcej nie mamy. Po prostu zapadła się pod ziemię.

Mrugam z niedowierzaniem. Chwilę trwa, zanim w pełni pojmuję znaczenie tych słów.

– Jakim cudem… Nie rozumiem… Ma szesnaście lat. Mogła lecieć sama? – Nie potrafię tego pojąć.

– Większość linii lotniczych traktuje osoby, które ukończyły szesnasty rok życia, jak dorosłe – tłumaczy spokojnie tata, tuląc do siebie mamę.

Jak on może być taki opanowany? JAK!?

Mnie aż mdli od frustracji. Skronie pulsują tępym bólem, kiedy mózg przetwarza wszystko, co wiem. Była z nim. I uciekła. A on… odszedł. Zabiła go?

– Zabiła go, prawda? – wypowiadam ostatnią myśl na głos. – Podała mu…

Reszta nie chce mi przejść przez gardło, ale to jedyne logiczne wytłumaczenie. Nikt nie ucieka, jeśli nie jest winny. To jak z pijanymi kierowcami, którzy zbiegają z miejsca wypadku.

– Cosma… – Tata znów wyciąga rękę w moją stronę, ale przezornie się cofam i wbijam w niego ostrzegające spojrzenie. – Nie możemy wyciągać pochopnych wniosków.

Prycham z niedowierzaniem.

– Nie wierzę. – Krzyżuję ramiona na klatce piersiowej. – Ewidentnie ma coś na sumieniu, a wy…

– Nie ma na to dowodów! – Zaskakuje mnie ostry ton taty. I drżenie w głosie. Dopiero teraz widzę, ile go to wszystko kosztuje. – Sekcja wykazała, że Alex sam…

– Gdyby nie była winna, toby nie uciekła! – krzyczę tak głośno, że aż zdzieram sobie gardło. – Zostawiła go na pewną śmierć! Nie wezwała pomocy!

– Wiem, dziecko, że tak to wygląda, ale… – odzywa się mama.

Chce mnie przytulić, ale znów robię krok wstecz. Nic chcę czułości, tylko sprawiedliwości, do diabła!

– Ale co?! Chyba mi nie powiecie, że bierzecie pod uwagę jakieś inne opcje?!

– Cosma… – odzywa się mama cichym, drżącym głosem. – Dwa tygodnie temu straciłam dwoje dzieci. Proszę… proszę… odpuść…

4. Cosma

Obecnie

– Uważasz się za odpowiedzialnego człowieka?

– Nie wiem… chyba…?

Co to w ogóle za pytanie?

Spoglądam na kobietę w wieku mojej mamy, zastanawiając się, co ja tu, u diabła, robię. Znaczy się wiem co. Wiem z jakiego powodu, ale… nie mam pojęcia, czy mi to pomaga. Czy roztrząsanie w kółko tego samego tematu ma jakikolwiek sens poza rozdrapywaniem ran? Przecież i tak niczego nie mogę zmienić. Obiecałem mamie odpuścić, bo oni nie wrócą…

– Chyba? Jesteś jednym z najlepszych zawodników lacrosse’a na Wyspach. Studiujesz na drugim roku medycyny na Christ’s College. Chyba nie muszę ci przypominać, że to najlepszy uniwersytet? Chcesz zostać kardiochirurgiem… Nie sądzisz, że znalezienie się w takim miejscu wymaga bycia odpowiedzialnym? Za naukę? Za siebie? Za treningi?

– Może… – Wzruszam ramionami, ukradkiem zerkając na zegar.

Jeszcze pieprzony kwadrans…

Doktor Trish pochyla się lekko, odkłada na chwilę podkładkę i krzyżuje palce na kolanach. Często na niej rysuje. Początkowo mnie to irytowało, bo myślałem, że mnie nie słucha. Teraz wiem, że to jej sposób na skupienie. Zwykle to jakieś chaotyczne zawijasy. Unikam patrzenia jej w oczy. Przerzucam spojrzenie na biurko za nią. Za każdym razem stawia tam coś innego. Wie, że od razu to zauważę. Dziś to niewielka rzeźba – para tańczących postaci. Zerkam na splecionych w uścisku kobietę i mężczyznę. Patrzą sobie w oczy.

– Taniec wymaga równowagi – mówi cicho.

Drgam, bo znów zaczynałem odpływać myślami. Głos terapeutki wypełnia ten charakterystyczny spokój, który jednocześnie mnie drażni i rozluźnia.

– Co to ma do rzeczy?! – pytam mrukliwie.

– Jedna osoba prowadzi, druga podąża, ale żadna z nich nie jest ważniejsza. Może warto się zastanowić, gdzie w twoim życiu brakuje tej równowagi?

Wzruszam arogancko ramionami.

– Czym jest dla ciebie odpowiedzialność?

– Wypełnianiem obowiązków? Dotrzymywaniem słowa? Skrupulatnością? Terminowością? Gotowością do ponoszenia konsekwencji własnych wyborów i czynów? – wymieniam. – Szumnie powiedziane, prawda?

– Tym właśnie dla ciebie jest?

– Teraz? Chyba tak… Nie wiem…

– Coś dużo dziś tych „nie wiem”. – Nie patrzę na nią, mimo to jestem pewien, że w tym momencie lekko się uśmiecha.

To ten rodzaj uśmiechu, który otula i zapewnia komfort. Kiedyś ten grymas na muśniętych czerwoną szminką wargach musiał zwalać chłopaków z nóg. Doktor Trish ma taki typ urody, który mimo upływu lat nadal sprawia, że faceci oglądają się za nią na ulicy. Filigranowa blondynka, z włosami upiętymi w perfekcyjny kok, z którego zawsze wypada kilka pasemek. Brandon przykleiłby jej etykietkę: MMS. Mój Mokry Sen.

Brandon.

Dawno nie wracałem myślami do swojej paczki. Do tamtego lata byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Potem Bran zachował się jak fiut, Alex i Nelly odeszli, a ja się odciąłem. Od wszystkich i wszystkiego. Tak jest łatwiej.

– Wiesz, czym była dla mnie odpowiedzialność? – odzywam się niespodziewanie, zaskakując samego siebie. – Nieustannym strachem o życie mojego brata.

– A co, jeśli odpowiedzialność, którą tak długo w sobie nosiłeś, jest teraz jedynym, czego się trzymasz? – To pytanie skłania mnie do refleksji. – Bo daje ci poczucie kontroli? Bezpieczeństwa? Chcesz mi opowiedzieć o tym strachu o Alexa?

Wzruszam ramionami. To bardziej tik, pozwalający pozbyć się napięcia w mięśniach, niż lekceważący gest. Na moment patrzę jej w oczy. Tak, chyba chcę powiedzieć jej o Alexie więcej niż kilka zdawkowych słów.

– Był ode mnie rok starszy, ale to zawsze ode mnie wymagano bycia dojrzalszym i doroślejszym. Opiekowania się nim. Bo miał złamane serce.

Kiwa głową ze zrozumieniem i wraca do bazgrania po kartce.

– Wyjaśnisz mi?

– Alex miał rzadką wadę serca. HLHS. Wiesz, co to?

– Nie mam pojęcia, ale jeśli masz ochotę, możesz mi wytłumaczyć.

– Miał tylko połowę serca. A dokładniej lewa komora nie wykształciła się prawidłowo. Tak jak aorta. Dzieci z tą wadą określa się mianem ludzi ze złamanym sercem. Tak przynajmniej tłumaczyła mi to mama.

– To mama kazała ci być odpowiedzialnym za Alexa?

Milknę na moment, próbując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek użyła tego słowa.

– Mówiła, że nie powinna mnie tym obarczać, ale muszę pamiętać, że Alex jest jak skorupka jajka. Kruchy. I że inne dzieci tego nie wiedzą. Dlatego tak naprawdę to ja jestem starszym bratem, bo będę musiał pilnować, żeby Alexa nikt nie popychał. Ani nie bił… Nie pamiętam dokładnie, to było dawno. Jak szliśmy do przedszkola. Mama specjalnie zapisała mnie do starszej grupy, żebym czuwał nad bratem.

– Tak ci powiedziała?

– Chyba nie. Ale zawsze to czułem.

– Co dokładnie?

– Odpowiedzialność. Byłem jak jego anioł stróż. Strzegłem jego życia. Wiesz, wydawało mi się, że jestem jak superbohater, bo miałem misję do wypełnienia. Bo… – milknę na moment.

Z jakichś powodów chcę jej to wyjaśnić. Chcę, by była świadoma obaw, które skrywałem głęboko w sobie. Lęków, które doprowadziły do tego, że bezpieczniej czułem się, mając wszystko poukładane, doprecyzowane, pospinane. Żadnych spontanów. Żadnych odstępstw od ustalonego harmonogramu. Żadnego łamania zasad. Złamałem zasady cztery lata temu. Może gdybym nie był wtedy pijany…

– Każde popchnięcie w klatkę piersiową mogło się dla Alexa skończyć tragicznie. Każdy niekontrolowany upadek na brzuch czy klatkę piersiową groził uszkodzeniem aorty brzusznej. To niosło za sobą ryzyko tętniaka. Częste krwawienia z nosa. Omdlenia…

– Myślisz, że to są rzeczy, na które mogłeś mieć wpływ?

Przyglądam się jej, bo nie do końca dociera do mnie, o co jej chodzi.

– Byłeś tylko dzieckiem, Cosma. On również. Dzieci się przewracają. Poza tym byli z wami dorośli. Nie twoim obowiązkiem było go ratować. To nie tobie powierzono opiekę nad bratem, tylko nauczycielom. Mam rację?

– Tak, ale… ale zawsze mogłem dopilnować, żeby się nie bił. Żeby go nie poszturchiwano… żeby w razie utraty przytomności nie był sam.

– A teraz?

– Hmm…? – Zerkam na nią.

Znów nie wiem, o co jej chodzi.

– Opowiadałeś o odpowiedzialności za życie brata. Mówiłeś, że to było dla ciebie jak misja superbohatera.

– Tak – prycham. – Misja, którą zjebałem.

– Dlaczego tak uważasz?

– Gdybym się nie napił, szybciej zorientowałbym się, że zniknęli. Gdybym miał włączony telefon… internet, dostałbym wiadomość od Brana! Gdybym uważniej obserwował Alexa… – Wplatam palce we włosy i ciągnę. Są długie… za długie. Ale nie chcę ich ścinać. Wciskam zaciśnięte dłonie w oczy i znów szarpię włosy. Wspominanie własnych błędów kurewsko boli. – Gdybym nie był tak ślepo zakochany w Nelly… I wkurwiony na nich… na wszystkich!

– Byłeś? Myślę, że nadal jesteś – mówi spokojnie.

– Co to ma do rzeczy? – prycham. – Odeszli… Oboje… Oboje mnie zostawili… – Coś ściska mnie w gardle, kiedy dociera do mnie prawda.

Nelly i Alex mnie zostawili…

– Minęły cztery lata. Byłeś z kimś od tamtego czasu?

– Byłem? Co masz na myśli?

– Mam na myśli związek.

– Nie. Nie mam czasu na związki. Muszę trzymać się planu.

– Planu? Chcesz o tym porozmawiać?

– Plan jest prosty: skończyć studia i zagrać w mistrzostwach ELF*– oświadczam.

– Czy twoim zdaniem jest to wykonalne? A co, jeśli ci się nie uda? Masz plan B?

– Uda się – mówię pewnie. – Bo tym razem nie zawiodę. Tym razem zadbam o każdy szczegół. Dlatego nic mnie nie może rozpraszać. Dziewczyny rozpraszają. Związki rozpraszają. A ja…

– Cosma… a próbowałeś spojrzeć na swoje życie z boku? – Nie spodziewałem się takiego pytania.

– Po co?

– Gdybyś był obserwatorem własnego życia, jak byś się opisał?

– Ambitny.

– Jaki jeszcze?

Wzruszam ramionami.

– Pomyśl o relacjach międzyludzkich. Przyjaźniach. Związkach. Życiu studenckim. Imprezach. Gdzie w tym wszystkim odnalazłbyś Cosmę?

– N–nigdzie… – wyduszam po dłuższej chwili. – Nie mam na to czasu.

Ja nawet nie mam czasu odwiedzać rodziców. Mój harmonogram jest wypełniony co do minuty. Każdego dnia.

– Jak wygląda twój dzień, Cosma? Czy zostawiasz sobie jakieś pole manewru na wypadek nieprzewidzianych okoliczności? Jest mnóstwo niewiadomych, które mają wpływ na nasze życie…

Wymieniam jej wszystko po kolei: pobudka o piątej, jogging albo wallball**, zajęcia na uczelni, dwugodzinny czas na naukę, piętnastominutowa drzemka, trening z drużyną, potem nauka i koło północy sen.

– No i posiłki, zgodnie z rozpiską dietetyka – kończę, a ona cały czas coś bazgrze w tym swoim notatniku.

– A czas wolny? Co robisz w czasie wolnym, na przykład w weekendy?

Zastanawiam się i nagle dociera do mnie, że w zasadzie nie mam czasu wolnego.

– Nie przewidziałem w planie czasu wolnego – informuję doktor Trish. – Trenuję. Uczę się.

– Zawsze tak było? – dopytuje.

Spinam się. Mimo że przychodzę tu po to, aby się wygadać, i jestem przyzwyczajony, że jak już zacznę mówić, to ona czasem pyta, niektóre pytania nie są dla mnie komfortowe. Jakbym obawiał się tego, że będzie próbowała mnie sklasyfikować jako jednostkę chorobową.

– Ale co? – Nie do końca łapię jej intencje.

– Życie według punktów w planie.

Zastanawiam się przez chwilę, po czym kręcę głową.

– Wcześniej… zanim odeszli… trzymaliśmy się całą paczką, ale… ale ja zawsze lubiłem mieć wszystko poukładane i zaplanowane. Zawsze lubiłem porządek. Nawet… – uśmiecham się do siebie na wspomnienie, które pojawiło się w mojej głowie – …gdy Nelly miała się do nas wprowadzić, musiałem zacząć dzielić pokój z Alexem. A to taki syfiarz… – Śmieję się w głos. – Ustaliliśmy granicę w pokoju i jak się weszło, po mojej stronie zawsze był idealny porządek, a po jego… – Przewracam oczami. – Idealnie poukładane miał tylko swoje transformersy. Skubany, pamiętał dokładnie, który stał w jakim miejscu. Normalnie pamięć fotograficzna. Za co cała reszta. – Smutnieję i dodaję ciszej: – Alex zawsze wychodził z założenia, że szkoda życia na… – milknę i spoglądam w okno.

Niemal słyszę jego słowa, kiedy kłóciliśmy się o bałagan po jego stronie, który doprowadzał mnie do szału:

„Wyluzuj! Szkoda życia na perfekcyjny porządek. Może gdybym go miał pod dostatkiem jak ty, tobym się spuszczał o każdy pyłek kurzu, ale nie mam! Wolę poświęcać te chwile na rzeczy istotne. Porządek do nich nie należy”.

– Nie miałeś problemów, by potem mieszkać w tym pokoju sam?

Zaciskam powieki. A potem wyduszam cicho:

– Nie wszedłem do niego.

– Co masz na myśli, mówiąc: nie wszedłem do niego? – W głosie terapeutki pobrzmiewa zaniepokojenie.

– A co niby mam mieć na myśli? – srożę się. Chryste, czasem jest taka odklejona! – Dokładnie to, co mówię. Po powrocie z Grecji nie wszedłem ani tam, ani do jej pokoju.

– Jej? Masz na myśli pokój Nelly?

Kiwam głową i zerkam na zegar. Z ulgą zauważam, że w zasadzie powinniśmy już kończyć. Dobrze, bo nie mam pojęcia, jak długo jeszcze byłbym w stanie trzymać nerwy na wodzy. Wiem, że ona robi wszystko, żeby mi pomóc, ale – kurwa – zawsze odnosi to odwrotny skutek.

Doktor Trish kończy notatki, po czym podąża za moim spojrzeniem. A potem patrzy na mnie, posyłając mi kojący uśmiech. Nie wiem, jak ona to robi, ale ten gest nigdy nie wygląda na wymuszony. Może uczą ich tego na studiach?

– Do zobaczenia za tydzień, Cosmo. – Wstaję, łapię plecak i zarzucam go na jedno ramię. Już mam się pożegnać, kiedy ona dodaje: – Zadanie na najbliższe dni. Zrób coś spontanicznego.

Obracam głowę i spoglądam na nią, a potem wychodzę, dukając ledwo słyszalne „do widzenia”. Lubię tę kobietę, ale mam z nią problem. A w zasadzie z tymi sesjami, do których zmusza mnie trener. Czuję wewnętrzną blokadę, by tu przychodzić. A potem okazuje się, że po każdej rozmowie jest mi lepiej.

Lżej.

Tak jakby.

Szkoda tylko, że ten stan utrzymuje się stosunkowo krótko.

– Cześć, Cosma. – Zatrzymuję się na dźwięk dziewczęcego głosu i spoglądam w stronę jego źródła.

Duże, zielone oczy Madison spoglądają na mnie spod gęstych, jasnych rzęs. Burzę kręconych blond loków ujarzmiła w ciasnym warkoczu, przerzuconym przez prawe ramię.

Nelly też nosiła warkocze, przebiega mi przez myśl. Uwielbiałem ją czesać.

Spinam się na to wspomnienie. Nadal się nie odezwałem, tylko patrzę. Na małych ustach Madison błąka się niewinny uśmiech. W ogóle ona cała wygląda jak wcielenie niewinności. Ma na sobie granatową bluzę kangurkę Cambridge Lions Cheerleading. Ładnie jej w tym kolorze. Do klatki piersiowej przyciska podręcznik do anatomii, znad którego krawędzi widać fragment białego lwa ze złoconą grzywą. To mi przypomina o przyszłotygodniowym zaliczeniu. Nerwowo przetrząsam kieszenie w poszukiwaniu telefonu. Czuję liźnięcia panicznego strachu, kiedy nigdzie nie mogę go znaleźć, a potem przypominam sobie, że przecież zawsze go wyciszam i wrzucam do plecaka na czas sesji u doktor Trish.

– Mogę ci towarzyszyć w drodze na trening? – pyta Madison.

Głos ma delikatny, miękki.

– Skoro musisz… – Wzruszam ramionami.

Wpatruję się w ekran telefonu, skanując wzrokiem szczegółowy harmonogram na nadchodzący tydzień. Ulga zalewa moje ciało, kiedy dociera do mnie, że nie zapomniałem uwzględnić w nim powtórek z anatomii.

Mam to pod kontrolą. Wszystko mam pod kontrolą,powtarzam sobie w myślach.

– Chcę. – To stwierdzenie wyrywa mnie z obsesyjnych rozmyślań.

Zaskakuje mnie na tyle, że odrywam na chwilę wzrok od ekranu.

– Chcesz? Ale to pół godziny z buta. Dziś mamy na CUSG***.

– Wiem. – Wzrusza ramionami, posyłając mi ciepły uśmiech. – Lubię spacerować – dodaje, a w mojej głowie pojawia się myśl, że Madison Ward ma bardzo ładny uśmiech.

Wówczas przypominam sobie ostatnie słowa swojej terapeutki: „Zrób coś spontanicznego”.

Czy zezwolenie Madison, by poszła ze mną na trening lacrosse’a, mogę uznać za spontan? Zerkam na nią, kiedy idzie obok. Nie zmieniła się nic a nic, odkąd pierwszy raz mnie zaczepiła. Sześć lat temu. W maku. I zostawiła swój numer nabazgrany na serwetce, którą wypieprzyłem do kosza razem z niedojedzonymi frytkami.

* ELF – Europejska Liga Lacrosse’a.
** Wallball – gra przypominająca squasha, w odniesieniu do lacrosse’a polega na rzucaniu w ścianę piłką i łapaniu jej za pomocą kija, z wykorzystaniem różnych technik.
*** CUSG – Cambridge University Sports Ground, sportowe boisko uniwersyteckie w Cambridge.

5. Cosma

Sześć lat wcześniej

Jęczę, kiedy shaft* ląduje centralnie tuż pod moimi żebrami. Uderzenie jest bolesne i precyzyjne. Dokładnie w miejscu, w którym kończy się ochraniacz na klatkę piersiową. Tak fauluje tylko Bran. Chwieję się i padam na kolana, ciężko dysząc.

– Kurtis, do ciężkiej cholery, co to ma być! Jezioro łabędzie czy pieprzony lacrosse?! Zbieraj dupę, odebrał ci piłkę!

Podnoszę się przy wtórze wrednego śmiechu Brandona. Jest moim przyjacielem, ale kiedy gramy do przeciwnych bramek, cóż… przyjaźń nie istnieje. Sport to sport. A obaj kochamy lacrosse’a i wiążemy z nim przyszłość. Nie możemy pozwolić, by nasze męskie braterstwo wpływało na współzawodnictwo czy zaangażowanie w grę. Trener od razu wyczuł, że jesteśmy kumplami, i nigdy nie pozwala nam na treningach grać w jednym zespole. Bo na boisku ma się liczyć tylko drużyna, nie uczucia albo przyjaźnie. À propos drużyny, właśnie straciliśmy kolejną bramkę.

Kurwa…

– …skup się! Co się z tobą dziś wyrabia!? W sobotę jest mecz! Nie wystawię cię w pierwszym składzie, jeśli dalej tak będzie! – Trener drze na mnie mordę.

Nie na pozostałą dziewiątkę. Na mnie. W takich momentach żałuję, że razem z Branem jesteśmy najlepszymi zawodnikami, a tym samym trzonem Jelonków z Hitchin.

Stoję ze zwieszoną głową. Trenerowi się nie pyskuje. Zresztą ma rację. Dziś cały czas popełniam błędy, bo nie potrafię się skoncentrować. Nic nie poradzę, że moją głowę cały czas zajmuje jedna informacja, którą usłyszeliśmy wczoraj od rodziców przy gofrach.

Dziewczyna.

Zamieszka z nami dziewczyna.

Nie wiem, jak to jest mieszkać z dziewczyną. Ja ich nawet nie lubię. Nie zbliżam się do nich, jeśli to nie jest konieczne. Te szkolne są głośne i chodzą stadami. I się na mnie gapią, zaczepiają. Zawracają głowę. Onieśmielają. Wkurzają. Są… dziwne.

Laski są dziwne.

Piszczą podczas meczów i treningów lacrosse’a. A ja chcę… nie, ja muszę skupić się na grze.

– Kurtis do face-offu**! – Drgam, kiedy pada moje nazwisko.

Podbiegam do linii bocznej i zmieniam kij na taki z bardziej spinchowaną główką – dzięki temu, że jest węższa, pozwala na lepszą kontrolę piłki i dokładniejsze podania. Po wskazaniu posiadania zawsze szybko wymieniam kij na standardowy short cross, idealny do ofensywy. Podchodzę do linii środkowej i się pochylam. Bolą mnie wszystkie mięśnie. Kij trzymam przy murawie, jedna pięść na końcu drążka, druga przy gardle***. Zaciskam i rozprostowuję palce. Pracuję nadgarstkami, robiąc ledwo widoczną kołyskę****. Dopóki mogę. Po pierwszej komendzie jakikolwiek ruch jest zakazany. Unoszę głowę i widzę, jak z kasku przeciwnika spoglądają na mnie oczy Brandona.

Dlaczego mnie to nie dziwi?

Do face-offu zawodników wybiera sędzia. Na treningach głównie jesteśmy to ja i Brandon. Ewentualnie bliźniaki, których trener też zawsze rozdziela, a którzy są trzonem defensywy. Bran podśmiechuje się drwiąco. Nienawidzę go w takich momentach i mam wielką ochotę zastosować na nim slasha*****, ale wiem, że skończyłoby się to czasowym wykluczeniem z gry za faul osobisty.

Nerwowo manewruję nadgarstkami. Uspokaja mnie to. Odrywam spojrzenie od kumpla, przenosząc je na miejsce, w którym leży mała, twarda, gumowa piłka. Czekamy na komendy trenera. Słyszę swój oddech i dudnienie serca. To tylko trening, ale duch sportowej rywalizacji unosi się w powietrzu, podkręcając atmosferę. Jestem zmęczony i kłuje mnie w boku, ale muszę dać radę.

– Down! – z ust Shafta pada pierwsza komenda.

Pochylamy się, by ustawić kije.

– Set!

Zamieramy. Ja nawet wstrzymuję oddech. Jakikolwiek ruch po tej komendzie, a przed gwizdkiem oznacza przewinienie. A ja nie potrzebuję już dziś kolejnych upokorzeń. I wtedy słyszę przeciągły gwizd. Upragniony sygnał, na który przyciskam kieszeń do trawy ułamek sekundy szybciej od Brana.

Jest!

Słyszę jego siarczyste przekleństwo, gdy precyzyjnym ruchem podbijam piłkę i podaję do najbliżej stojącego pomocnika. Chcę wyjść na czystą pozycję, ale Brandon wali mnie barkiem i odpycha. Robi to z taką siłą, że omal nie upadam.

– Faul! – sygnalizuję, ale trener mnie olewa.

Moje ramię pulsuje boleśnie, ale udaje mi się ominąć Brana i wysuwam się na czystą pozycję. Przechwytuję piłkę i podaję do jednego z atakujących. Niestety rzut jest zbyt słaby i piłkę przejmuje obrońca drużyny Brana, Milan.

– Ręka dalej od gardła, do cholery! Kurtis!

Mimo palących z wysiłku płuc próbuję naprawić swój błąd i odebrać piłkę. Ponownie obrywam drążkiem po żebrach.

– Orientuj się! – Kpiący komentarz Brandona w połączeniu z uderzeniem sprawiają, że zupełnie tracę czujność, potykam się i ląduję na brzuchu.

Kij wbija mi się boleśnie w żołądek.

Niech cię szlag, Bran!

Jęczę, unosząc się na jednym łokciu, i ze zgrozą obserwuję, jak moi obrońcy próbują zbyt niskiego pressingu. Atakujący drużyny przeciwnej wykonuje celne podanie do Brandona. Jęk zawodu opuszcza moje usta, bo Brandon wykonuje perfekcyjnego quicksticka***** – wykorzystując do strzału prędkość podania. Nim staję na nogi, jego drużyna świętuje kolejną zdobytą bramkę, a trener odgwizduje koniec ostatniej kwarty.

Kurwa!

Kurwa! Kurwa! Kurwa!

Chce mi się płakać z bezsilności. Odpinam kask i ciskam nim o murawę.

– Co jest dziś z tobą, Cosma? – pyta Brandon.

Wiem, że nie robi tego złośliwie, tylko to wyraz troski, ale jestem na siebie tak zły, że daję upust frustracji i wyładowuję się na nim.

– Spierdalaj – odwracam się do niego plecami, żeby nie widział moich łez.

Nienawidzę przegrywać! Nienawidzę tej niemocy! Świadomości, że nie mogę zrobić nic więcej. Że nie dałem z siebie wszystkiego. Zrobiłem za mało.

Muszę być lepszy!

Zaciskam powieki. Nie chcę tu płakać.

Nie chcę!

Nie chcę!

Gorycz porażki pali mi gardło. Otwieram oczy i widzę leżący nieopodal kij. Energicznie podchodzę do niego, łapię drążek między obie dłonie i z impetem unoszę w górę. Podobnie jak kolano.

– Kurtis, do mnie! – słyszę za plecami ostre warknięcie trenera w momencie, kiedy omal nie zniszczyłem kija.

Super!

Tylko tego brakowało, by on był świadkiem mojej bezradności.

Chcę zniknąć!

Zwieszam ramiona i mierzwię mokre od potu włosy. Końcówki kleją mi się do karku. Strasznie chce mi się pić, ale dobrze wiem, że najpierw muszę zaliczyć zjebkę motywacyjną od Shafta. Wolną ręką podnoszę z ziemi sponiewierany kask, po czym zerkam na trybuny. Widzę siedzącego tam Alexa, co wcale nie poprawia mi nastroju. Kolejny świadek mojego upadku. Brat trzyma stopy na oparciach dwóch krzesełek znajdujących się przed nim. Macha do mnie, kiedy dostrzega, że na niego spoglądam. Zwieszam głowę jeszcze bardziej. Jest mi cholerne wstyd, że tak beznadziejnie grałem. Ale…

„Pod naszą kuratelę trafi dziewczyna. Jest rok młodsza od Cosmy”.

Moje stopy same kierują się do biura trenera, a w głowie cały czas mam istną gonitwę myśli.

Rok młodsza ode mnie.

Czternaście lat.

Nie wiem, jakie są czternastolatki. Ta jest z „patoli”, jak to okreś­lił Alex. W Świętym Krzysztofie nie ma takich dzieciaków. Nie mam pojęcia, czego się spodziewać, i chyba to mnie tak nurtuje. Jej tata pił. Nasz też czasem wypija piwo, ale… czy to znaczy, że my też jesteśmy rodziną z problemem alkoholowym?

PALOTOLOGICZNĄ?Czy jakoś tak…– ta myśl powoduje, że się otrząsam.

Mama powiedziała, że ta dziewczynka może być skryta i nieufna. Ja też jestem skryty. I nieufny. Tak twierdzi Alex. On z kolei jest zbyt bezpośredni.

Ja zaś zachowuję się zbyt poważnie jak na swój wiek. Ponoć. Czy to powinno mnie martwić? I co to znaczy, że ta dziewczyna musiała przejąć rolę rodzica… Musiała być odpowiedzialna? A co, jeśli okaże się kolejną osobą, za którą to ja będę musiał być odpowiedzialny. Nie radzę sobie z byciem odpowiedzialnym za Alexa. Nie dźwignę kolejnej osoby do niańczenia. Ta ostatnia myśl wywołuje we mnie niepokój. Muszę się zatrzymać. Kucnąć i wziąć kilka oddechów.

– Cosma? – słyszę zaniepokojony głos trenera. – Wszystko dobrze?

Przytakuję, czując, jak mięśnie w moim ciele się spinają.

A co, jeśli wykluczy mnie z meczu?

– Zapraszam. –Otwiera drzwi od gabinetu, a ja zapominam, że powinienem oddychać.

Boże! Spraw, żeby jednak pozwolił mi grać!

Proszę. Proszę! Proszę! Proszę!

Dywanik u trenera nigdy nie kończy się dobrze. Drżą mi ręce. Chowam je za plecami, by tego nie widział. Trener Shaft – właśnie uzmysławiam sobie, że nie pamiętam jego prawdziwego nazwiska – jest dobrze zbudowanym mężczyzną po trzydziestce, którego kariera lakrosisty***** zakończyła się w college’u, po brutalnym faulu, przez który nabawił się tak poważnej kontuzji kolana, że nie mógł już wrócić na boisko. Szkoli nas twardą ręką i jest nieustępliwy. Jest jeszcze z tego starszego pokolenia. Nigdy się z nami nie cacka i jeśli trzeba, zdrowo opierdoli. Nie uznaje półśrodków. Jednak to jedyny zawodnik, który miał grać w kanadyjskim klubie Toronto Rock. I może dlatego nikt nie krytykuje jego niemal sadystycznych, spartańskich metod.

– Co to miało być, Kurtis?! – pyta ostro, a ja wbijam wzrok w podłogę. – Co mówiłem na temat garbienia się i gapienia na buty?!

Odruchowo prostuję plecy, jednak uniesienie brody przychodzi mi z trudem. Nie chcę, by widział, że jestem na granicy płaczu. Łapię się na tym, że z nerwów raz po raz niekontrolowanie przygryzam wnętrze policzka. Metaliczny posmak w ustach jest sygnałem, że przegryzłem skórę.

– Jaki wyznaczyłeś sobie cel? – Widząc moją minę, odrobinę spuszcza z tonu.

– Sześć piłek w meczu – mamroczę.

– Jak oceniasz dzisiejsze wykonanie założenia?

Wzdycham. Czy musi mnie dobijać?

– Nie jestem twoją dziewczyną, żebyś do mnie wzdychał! – warczy.

– Przepraszam – dukam cicho.

– I nie jestem tu po to, żebyś mnie przepraszał! – drze się.

Krzywię się i powstrzymuję, by nie zasłonić uszu. Nie lubię krzyku. Rodzice na mnie nie krzyczą. Nauczyciele też nie. Jedyną osobą, która się na mnie wydziera, jest trener. I to rzadko. A to oznacza, że spierdoliłem po całości.

– Wypadała ci piłka podczas biegu. Dlaczego?

Szybko analizuję te momenty, kiedy traciłem posiadanie.

– Nie skupiałem się na kołysce.

– Nie, Kurtis. – Shaft staje po mojej prawej i cedzi wprost do ucha, a ja robię wszystko, by nie zacząć się kulić. – Ty jej w ogóle nie robiłeś. Trzymałeś drążek sztywno. Zbyt blisko ciała. Nie pracowałeś nadgarstkami! Miałeś już tak piękną technikę, że nagrywałem cię podczas gry i pokazywałem innym trenerom na zgrupowaniach. Gdzie to perfekcyjne łamanie nadgarstków? Gdzie rotacja bioder i ramion? Gdzie, ja się pytam?! O pracy nóg nie wspomnę – dodaje ciszej i wraca za biurko. Opada całym ciężarem na krzesło i wbija we mnie nieustępliwe spojrzenie. – Dzisiejszy trening to twoja największa porażka.

Mrugam, ale nie jestem w stanie powstrzymać łez. Zagryzam wargi tak mocno, że czuję intensywniejszy posmak krwi w ustach, ale nie chcę, by trener widział, jak drżą. A on patrzy z taką surowością, że aż boli mnie brzuch. Zawiodłem go… Znowu zawiodłem. Przez głowę przelatują mi wszystkie momenty, w których dałem dupy. Ten mogę dopisać do już i tak długiej listy sytuacji, w których zawiodłem. Gula w gardle uniemożliwia przełknięcie śliny. Trener patrzy mi prosto w oczy, a ja czuję, jak po obu policzkach spływa po jednej pieprzonej łzie, których mimo usilnych starań nie zdołałem utrzymać pod powiekami.

Słaby! Jestem taki słaby.

– A co robimy w przypadku porażki? – pyta Shaft spokojnie.

Zupełnie jakby nie widział moich łez. Ale wiem, że tam są. Czuję szczypanie na podrażnionej skórze w miejscach, w których spłynęły.

– P… p… poprawiamy się? – jąkam się, pociągając nosem.

Najchętniej milczałbym, ale nic tak nie wkurwia trenera jak brak odpowiedzi. I spieprzony trening. I przegrany mecz. W zasadzie irytuje go wszystko, co nie jest po jego myśli. A moja postawa od początku treningu jest wybitnie nie taka, jakiej oczekiwał.

– Poprawiamy? – wypluwa to słowo niemal z odrazą. – Nie, Kurtis… akceptujemy ją. A po co? – Już nie krzyczy. Mówi spokojnie. I nie jestem pewien, czy mi się to podoba. – By nauczyła nas pracy nad sobą. Dążenia do bycia lepszym. Do samorozwoju. Wymaga od nas ciągłego wysiłku. Bez względu na samopoczucie. Rozumiesz? Bez względu na to, co akurat dzieje się tu. – Wskazuje palcem na swoją skroń. – Wymusza na nas pokorę i cierpliwość. PWC, Kurtis! Pokora, wysiłek i cierpliwość, Kurtis. W przeciwnym razie od razu radzę porzucić marzenia o zawodowym graniu. I najlepiej po prostu przestać grać, bo zajmujesz miejsce ambitniejszym od siebie.

Ostatnie trzy zdania są jak cios nożem. Wywołują bolesny skurcz brzucha. Kolejne dwie łzy toczą się po moich policzkach, ale ponownie nie robię nic, by je zetrzeć. Jakby po prostu ich tam nie było. Kiwam tylko głową, chociaż poza tym, że zjebałem, nic więcej do mnie na ten moment nie dociera. Chcę, żeby już skończył gadać i powiedział mi, czy wystawi mnie w sobotę w meczu.

– Dlatego wrócisz teraz do domu. I będziesz cierpliwy.

Wstaje, podchodzi do drzwi i je otwiera. Ale ja nie ruszam się z miejsca.

– A… – odchrząkuję, bo gardło mam tak ściśnięte, że ledwo mogę mówić – …sobotni mecz?

– Pokora, wysiłek i cierpliwość, Kurtis. Do widzenia.

To wszystko?

Ale co to znaczy?

– Do widzenia, trenerze – wyduszam, mijając go w progu.

Wychodzę, nadal mając pustkę w głowie. W drodze do szatni wycieram mokre policzki. Ale cringe!W pomieszczeniu zastaję Brana w towarzystwie sióstr Smith. Reszta zawodników już dawno poszła do domów. Kumpel wygląda, jakby właśnie wyszedł spod prysznica. I pewnie tak jest. Zupełnie nie przejmuje się tym, że paraduje przed laskami prawie nago.

– Czego tu chcecie?! – pytam oschle.

Laski mnie peszą. Zwłaszcza te przyłażące tu po treningach. I narzucające się. Jak Lilly. Wiem, po co lata na każdy mój trening. Jest jak wrzód na dupie. A teraz kolejny taki wrzód zamieszka z nami pod jednym dachem.

– Fajny trening – rzuca Lilly, na co przewracam oczami, a Brandon wybucha śmiechem.

– Był beznadziejny – poprawiam ją mrukliwie.

– Mów za siebie – drwi Brandon. – Widziałeś, jakiego odjebałem quicksticka? Aż mnie Shaft pochwalił.

– Gratulacje – prycham.

Boże, nawet ja sam słyszę, że zachowuję się jak ostatni kutas. Ale nic nie poradzę, że jestem wściekły na siebie, bo grałem beznadziejnie, i czuję się zazdrosny o sukces Brana. Zasłużony sukces. Ja dałem dupy, ale ta świadomość wcale a wcale nie poprawia mi humoru.

– Uziemił cię? – To pytanie sprawia, że zatrzymuję się w połowie odpinania torby treningowej.

Łypię na kumpla. Nie wiem, czy jego słowa wynikają z troski, czy chce się ponabijać. Z nim nigdy nic nie wiadomo. Zresztą nie będę tego roztrząsał przy Laurze i Lilly.

– Nie wiem. – Wzruszam ramionami i zastanawiam się, czy widać, że się pobeczałem.

– Nie wiesz? To po co cię wołał? – drąży, wciągając przez głowę T-shirt z emblematem Jelonków z Hitchin na piersi.

Nawet jeleń w herbie drużyny zdaje się spoglądać na mnie krytycznie.

– Najpierw mnie opierdolił, a potem nadawał coś o wysiłku, pokorze i cierpliwości. – Wbijam spojrzenie we wnętrze torby w poszukiwaniu ręcznika. – I kazał wyjść.

– Czyli jedziesz?

– Nie wiem, kurwa! – warczę. – Zupełnie nie rozumiałem, o czym do mnie nawijał!

– Co jest dziś z tobą? – dziwi się Brandon.

– Gówno! – Chcę, żeby się już zamknął i dał mi spokój.

Odwracam się do niego plecami, bo czuję, że znów się popłaczę. Sięgam po ręcznik, żel pod prysznic i idę się wykąpać.

– Jedziesz ze mną? – słyszę, nim znikam w łazience.

– Nie. Tata zabiera mnie i Alexa.

Idźcie już sobie! – dodaję w myślach.

Spędzam pod strumieniem wody znacznie więcej czasu niż zwykle, bo znów poryczałem się z frustracji. Dopiero kiedy jestem pewien, że żadna nieproszona łza już się nie pojawi, zakręcam kurki. Owijam się ręcznikiem w pasie i wychodzę z kabiny. Nie słyszę już głupiego babskiego trajkotania i przechwałek Brandona. W sumie to jest mi wstyd, że zachowałem się szczeniacko. Podchodzę do dużego lustra. Jest zaparowane. Przecieram je przedramieniem. Z odbicia spogląda na mnie naburmuszona twarz. Niestety powieki mam opuchnięte od płaczu, a oczy dodatkowo podrażnione od noszenia soczewek przez cały dzień.

Świetnie!

Czarne jak smoła włosy sterczą na wszystkie strony. Obserwuję, jak jedna z kropel spływa z opadającego na czoło kosmyka i zatrzymuje się na czubku nosa, by spaść na podbródek, zsunąć się po klatce piersiowej i wsiąknąć w ręcznik. Przyglądam się sobie. Daleko mi do umięśnionej budowy Brandona. Mimo że od roku regularnie chodzę na siłownię, wyglądem nadal przypominam dzieciaka, a nie nastolatka. Jednak od pewnego czasu widzę drobne zmiany i nie mówię tu o ładnie zarysowanych mięśniach piersiowych, brzucha i bicepsów, ale o tym, że moje ciało w końcu robi się męskie. No i wreszcie urosłem. I to tak bardzo, że mama musiała mi wymienić wszystkie ciuchy.

– A ponoć to laski lubią się pindrzyć przed lustrem.

Podskakuję na niespodziewany głos mojego brata, Alexa.

– Co ty tu robisz? – fukam do jego odbicia w lustrze.

– Popędzam cię. Jestem głodny.

– Biedactwo – sarkam. – To nie ty zapieprzałeś jak głupi dwie godziny po boisku.

– Jeśli mam być szczery...

– Dziękuję, obejdzie się... – wchodzę mu w słowo, bo chcę, żeby się już zamknął.

Ale (jak to Alex) ma to gdzieś i dokańcza:

– ...chujowo dziś grałeś. A teraz serio, rusz dupę.

Pokazuję mu środkowy palec, bo tylko na tyle mogę sobie pozwolić. Wie, że go nie uderzę. Alex fizycznie jest nie do ruszenia, a że ma tego świadomość, do perfekcji opanował sarkazm i docinki.

– Malaka – mruczę pod nosem obraźliwe greckie słowo, ale idę się ubrać.

W samochodzie Alexowi gęba się nie zamyka. Tata próbuje mnie wciągnąć w rozmowę, ale zakładam słuchawki i odpalam playlistę Papa Roach. Chcę, żeby dali mi święty spokój. A już na pewno nie zamierzam rozmawiać o treningu.

W domu rzucam torbę w korytarzu i od razu biegnę do kuchni. Wyciągam z lodówki zimne naleśniki i smaruję je kremem Cadbury. Wiem, że mama będzie się wkurzać, bo u nas wspólne posiłki to świętość, ale podczas drogi przeglądałem YouTube i natrafiłem na genialne ćwiczenie poprawiające technikę zbierania piłki, które natychmiast muszę wypróbować. Ostatniego naleśnika wpycham do ust niemal w całości i żując, wybiegam na tył domu, gdzie mam ustawioną bramkę do lacrosse’a. Łapię domowy kij. Jest w takim stanie, że będę musiał pomyśleć o nowym. Ważę go w dłoniach. Jest trochę lżejszy i krótszy niż ten, którym gram. Muszę to wziąć pod uwagę podczas kupowania nowego sprzętu.

Biorę kosz z piłeczkami i rozkładam je co dwa metry po całym trawniku. Rozgrzewam nadgarstki, chociaż półtorej godziny temu skończyłem trening. Nie mogę pozwolić sobie na kontuzję. Najpierw poćwiczę zbieranie piłek rękami. Odpalam stoper w zegarku. Jestem praworęczny, więc ciężar ciała przerzucam na prawą nogę, lewa zostaje z tyłu. Nisko na nogach zbieram po kolei wszystkie piłki, pilnując, by robić to oburącz. Za każdym razem, gdy moje zmęczone ciało się myli i zapomina o drugiej ręce, robię pięć pompek. To sprawia, że po jednej takiej rundzie wokół ogrodu prawie wypluwam płuca, a ręce palą żywym ogniem, ale uparłem się, że przejdę do drugiego etapu ćwiczenia, dopiero kiedy uda mi się bezbłędnie wykonać pierwszą część.

Pokora, wysiłek i cierpliwość – powtarzam sobie w myślach jak mantrę ostatnie słowa trenera. Wiem, że we mnie wierzy, a ja go nie zawiodę. Nie mogę się rozpraszać myśleniem o dziewczynie, która ma z nami zamieszkać. Zresztą mama mówiła, że nie wiadomo, jak długo ona zostanie.

Pieprzyć to.

Pieprzyć ją!

Gdybym wówczas wiedział, jak wielkiego zamieszania dokona TA dziewczyna w naszym życiu…

Nie udaje mi się przejść do kolejnego etapu ćwiczenia. Jestem tak wyczerpany, że padam w ciuchach na łóżko i już o niczym nie myślę. Niemoc myślenia w moim przypadku jest jak dar od losu.

* Shaft – drążek, za który trzyma się kij do lacrosse’a i do którego umocowana jest główka z siatką.
** Face-off – pozycja do rozpoczęcia gry w lacrossie (na początku każdej kwarty i po każdej bramce), ten, kto wygrywa face-off, zdobywa posiadanie piłki dla swojej drużyny.
*** Gardło – część kija do lacrosse’a między siatką a shaftem.
**** Kołyska – sposób poruszania kijem do lacrosse’a podczas biegu, by nie upuścić piłki w siatce.
***** Slash – rodzaj faulu osobistego, polegający na uderzeniu przeciwnika kijem w jakiekolwiek miejsce poza kijem lub rękawicą.
****** Quickstrick – sztuczka polegająca na przechwyceniu piłki od podającego i rzucenia jej dalej, dzięki czemu uzyskuje się bardzo dużą prędkość.
******* Lakrosista – osoba grająca w lacrosse’a.

6. Cosma

– One nie gryzą – śmieje się Alex, kiedy mijamy grupę dziewczyn z mojego rocznika, które właśnie wyszły z Costa Coffee przy Sixth Ave. – Miałeś minę, jakbyś chciał puścić pawia.

Wzdrygam się na samą myśl, że się na mnie gapiły. I szeptały przy tym. I takie coś zamieszka pod jednym dachem z nami już… jutro.

– Nie lubię, kiedy są takie namolne. – Zwiesiwszy głowę, wbijam pięści w kieszenie spodni.

– Laski lubią sportowców – oznajmia.

– Laski lubią ciebie…

– Bo mam zajebisty charakter, ładną buźkę i gadane. Ty z kolei nadrabiasz bickami.

– Co to znaczy, nadrabiam bickami? – Unoszę głowę, posyłając mu rozeźlone spojrzenie.

– Widziałeś siebie ostatnio w lustrze? – pyta, ale nie daje mi odpowiedzieć. – A zapomniałem, że mizdrzysz się po każdym treningu. No i z tym swoim vibe’em gbura wzbudzasz w nich jeszcze więcej ciekawości. W sumie niezły patent.

– Nieźle to masz nasrane we łbie. Nie kręcą mnie laski – dodaję.

Jak to zabrzmiało, orientuję się dopiero, gdy te słowa opuszczają moje usta. Ale jest już za późno. Błysk w oczach Alexa oznacza jedno.

– Braciszku – łapie się za serce – twój coming out…

– To nie jest żaden coming out, malaka! – irytuję się, chociaż w sumie nie rozumiem dlaczego.

W naszej szkole jest spora społeczność queerowa i nikomu to nie przeszkadza. Mnie też nie. Zresztą nasz kumpel Milan ma dwóch ojców. Obaj są spoko.

Alex rechocze jak pojebany, zadowolony z tego, że udało mu się wyprowadzić mnie z równowagi, a potem pcha drzwi do maka, gdzie umówiliśmy się z resztą naszej paczki, by uczcić początek wakacji. Od razu ich zauważam, siedzą w tym samym boksie co zazwyczaj i są głośni. Laura wierci się na kolanach Brandona, bo ten co chwilę ją łaskocze. Tony i Tim siłują się na rękę, a Milan jest ich sekundantem. Lilly siedzi tyłem do mnie, na dostawionym pufie. Dzięki Bogu.

Moja radość nie trwa jednak długo, bo gdzieś z boku rozlega się:

– Bracia Kurtis! Hejka!