Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
955 osób interesuje się tą książką
Powieść Young Adult autorki Co wyszeptał nam deszcz.
Dziewiętnastoletni Ace Weston ma wszystko, o czym marzył: lojalnych przyjaciół, talent i szansę na karierę w NFL.
Gdy presja zaczyna go przytłaczać, a cudze oczekiwania zagłuszają własne pragnienia, decyduje się wrócić do rodzinnego Seattle, by na nowo odnaleźć siebie. Nie spodziewa się jednak, że uratowanie dziewczyny uciekającej przed paparazzi wywróci jego życie do góry nogami.
Stormi Sullivan to popowa sensacja Ameryki i córka legendy rapu – Raina. Jej codzienność to starannie wyreżyserowany scenariusz: rola idolki nastolatek, uosobienie perfekcji i związek na pokaz z wpływowym influencerem. Lecz za promiennym uśmiechem i wyprzedanymi koncertami kryje się samotna dziewczyna, łamiąca się pod ciężarem sławy.
Jedno przypadkowe spotkanie zmienia wszystko – ona ucieka przed medialnym chaosem, on niespodziewanie staje się jego częścią. Tylko że w wielkim świecie, gdzie wolność jest luksusem, to, czego się pragnie i to, co wolno, rzadko idą w parze.
Ale kiedy wreszcie zazna się czegoś prawdziwego, jak daleko można się posunąć, by to chronić?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 841
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © for the text by Joanna Balicka
Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Alicja Chybińska
Korekta: Anna Łakuta-Rudzka, Iwona Wieczorek-Bartkowiak, Kamila Grotowska
Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek
ISBN 978-83-8418-426-4 · Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Ostrzeżenie
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Epilog
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Dla serc, które wątpią w swoją wartość, i dla umysłów, które toczą codzienną wojnę same ze sobą. Najjaśniejsze gwiazdy rodzą się z najgłębszego mroku.
Najdroższy Czytelniku,
niniejsza książka przeznaczona jest dla osób powyżej szesnastego roku życia. W fabule pojawiają się trudne tematy, takie jak: zaburzenia odżywiania, głos wewnętrznego krytyka, który potrafi zagłuszyć nawet najcichszy szept nadziei, oraz presja związana z oczekiwaniami otoczenia. Niektóre fragmenty mogą budzić trudne emocje. Proszę, czytaj je z rozwagą i pamiętaj, by zatroszczyć się o siebie. Jesteś najważniejszy.
Na Instagramie znajdziesz profil @purpledeszcz, stworzony po to, by znaleźć się bliżej Ciebie. Jeśli chcesz podzielić się swoimi emocjami lub po prostu napisać kilka słów, możesz zrobić to w prywatnej wiadomości. Wszystko, czym się podzielisz, pozostaje poufne. Jesteś zawsze mile widziany, gdy będziesz tego potrzebować.
Ace
Nie mam pojęcia, co robię ze swoim życiem.
Serio.
Jeśli ktoś liczył na jakąś inspirującą historię o chłopaku, który od zawsze wiedział, kim chce zostać, to… źle trafił.
W moim przypadku to raczej opowieść o gościu zmieniającym zdanie co piętnaście minut, który raz chce być futbolistą, raz otworzyć odpicowany warsztat, a potem przypomina sobie, że tak bardzo boi się porażki, że woli zjeść zimną pizzę o trzeciej w nocy i udawać, że ma wszystko pod kontrolą.
Spoiler: nie ma.
Kumple mają zaplanowane kariery od A do Z. Tymczasem mój jedyny plan to ten w notatkach w telefonie. Brzmi on mniej więcej tak:
Idź na siłkę.Nie wkurzaj mamy (przynajmniej spróbuj, gościu).Pomóż tacie w bojowym zadaniu.
Nie chodzi o to, że nie mam opcji, bo posiadam ich aż za dużo. To znaczy, tak mi się wydaje. To trochę tak, jakbyś wszedł do restauracji i miał do wyboru różne dania, ale wiesz, że każda decyzja może ci zniszczyć dzień. Albo, co gorsza, życie.
A ja stoję tam jak debil, patrząc na menu i modląc się, żeby ktoś po prostu powiedział: Weź tacos. Będzie dobrze.
Ale nikt się nie odzywa. Więc od dobrych piętnastu minut próbowałem uporać się z zapięciem walizki, przyciskając kolano do wypchanego grzbietu. Suwak ani drgnął. Zgrzytał złośliwie, jakby komentował moją nieudolność.
Jeszcze godzinę temu miałem wszystko w bagażu podręcznym. Same podstawowe rzeczy. Naprawdę. Do momentu, aż mama rzuciła mi to swoje klasyczne spojrzenie pełne dezaprobaty, takie, od którego człowiekowi kurczy się żołądek. Zakwestionowała moje zdrowie psychiczne, zmuszając do przepakowania wszystkiego do większej walizki… i teraz ledwie się mieściłem.
– Potrzebujesz więcej bluz, kurtki – rzuciła wcześniej, grzebiąc w moich rzeczach z tą samą dokładnością, co agenci federalni – a nie dwóch koszulek na krzyż i nadziei, że dwie pary bokserek w zupełności ci wystarczą.
Teraz, oprócz tych niezbędnych rzeczy, do walizki upchnąłem jeszcze kilka gier wideo, piłkę futbolową, kombinezon motocyklowy i… no, może jeszcze pada. W sumie same drobiazgi. Szkoda tylko, że zamek miał inne zdanie.
Taaa… moja umiejętność organizacji była totalnie do dupy.
– No dalej – syknąłem pod nosem, szarpiąc się z zapięciem. – Współpracuj, do cholery…
I wtedy właśnie usłyszałem kroki. Rytmiczne stukanie obcasów, zwiastujące katastrofę.
– Aż się boję zapytać, co ty, na litość boską, wyprawiasz…
Moje ciało zesztywniało w ułamku sekundy, jakbym właśnie został przyłapany na miejscu zbrodni. Spojrzałem przez ramię. Mama stała w progu ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, unosząc brew w ten sam sposób, co gliniarze na przesłuchaniu.
Tak między nami, nie zdziwiłbym się, gdyby w nocy wymykała się na tajne szkolenia do FBI, by podłapać u nich techniki wyciągania informacji.
Pewnie po raz kolejny się zastanawiała, czy przypadkiem nie podmienili mnie w szpitalu.
– Pakuję się – mruknąłem z udawaną swobodą. – Ta walizka na bank jest zepsuta. Nic się w niej nie mieści!
Położyłem się na bagażu całym ciężarem. Zamek jęknął. Moje plecy również. Nagle… klik. Domknął się. Cudem. Poderwałem się jak zwycięzca olimpiady i z triumfem oparłem dłonie na biodrach.
Mama nie podzielała mojego entuzjazmu. Spojrzała na torbę jak na bombę zegarową.
– Dlaczego odnoszę wrażenie, że próbujesz przemycić cały swój pokój?
– Wziąłem tylko najpotrzebniejsze rzeczy. – Wzruszyłem ramionami.
Bagaż wydał z siebie żałosny jęk… a sekundę później eksplodował. Dosłownie. Suwak puścił z impetem, a zawartość wystrzeliła niczym konfetti z opóźnionym zapłonem.
Zerknąłem na matkę i posłałem jej najbardziej rozbrajający uśmiech, na jaki mnie stać. Nie wyglądała na szczęśliwą. Nie wtedy, gdy ściągała z głowy jedną z moich skarpetek.
– To są te twoje najpotrzebniejsze rzeczy? – spytała tonem, mogącym oznaczać wszystko, tylko nie spokój. Podniosła pada do konsoli, trzymając go między palcami jak granat. – A ta wielka piłka, wepchnięta między pogniecione koszulki, to pewnie twój sweter, co?
Kaszlnąłem, niezręcznie pocierając przy tym kark.
– Nooo… – Skrzywiłem się odrobinę. – To bardzo… okrągły sweter.
Ścisnęła palcami nasadę nosa. Z jej ust wyrwało się westchnienie mające w sobie coś z rezygnacji i modlitwy do Stwórcy. Nie jej. Mojego. Ktokolwiek mnie im przysłał, musiał być jakimś kosmitą. Przynajmniej tak twierdził wujek Seth.
Zacząłem gorączkowo zgarniać swoje rzeczy, zanim mama dotarłaby do czegoś bardziej kompromitującego, jak na przykład tej jednej pary skarpetek w kotki burrito, których miała serdecznie dość.
Kątem oka zobaczyłem, jak schyla się po coś przy drzwiach.
– Tego szukasz?
Oboje patrzyliśmy na rękawicę motocyklową, wciśniętą wcześniej do trampka. Trzymała ją niemal tak, jakby stanowiła biologiczne zagrożenie.
– Zanim zapytasz, odpowiem: ani mi się śni – zastrzegła ostro.
– Phoenix ma garaż – przypomniałem jej niezwykle opanowanym tonem. – I wiesz, tak sobie pomyślałem, że na pewno razem dokądś wysko…
– Ace – przerwała ostro. – Rozmawialiśmy już o tym.
– No właśnie. – Opadłem na łóżko i zrezygnowany wypuściłem oddech. – Rozmawialiśmy też o tym, że dorastam, prawda? I sama mówiłaś, że muszę nauczyć się podejmować odpowiedzialne decyzje, kroczyć własnymi ścieżkami, no i…
– Mówiąc odpowiedzialne decyzje miałam na myśli studia, a nie twoją kaskaderską jazdę na motocyklu. – Rzuciła we mnie rękawicą. – Wiesz, że od kiedy masz prawo jazdy, sprawdzam twoją lokalizację częściej, niżbym chciała? – Wyglądała na przejętą. – Boję się, że pewnego dnia nie odbierzesz telefonu.
– No co ty, mamo – prychnąłem rozbawiony. – Nigdy nie zrobiłem niczego lekkomyślnego, co nie?
Posłała mi spojrzenie zdolne usmażyć na wiór.
– To znaczy… nie zrobiłem tego celowo – dodałem szybko. – Technicznie rzecz biorąc, ta buźka dalej jest śliczna, cała i zdrowa. – Pomachałem ręką przy twarzy. – Przeżyłem wszystkie swoje złe decyzje, a ty po prostu za bardzo się przejmujesz.
Mama wzięła głęboki wdech, a po jej minie mogłem stwierdzić, że zapewne zaczynała zastanawiać się nad wizytą u terapeuty po skończeniu tej rozmowy.
– Mój niepokój jest całkowicie uzasadniony, synu.
Jęknąłem dramatycznie. Chwyciłem poduszkę i zasłoniłem się nią.
– O nie, zaczyna się…
– Pamiętasz, jak próbowałeś przeskoczyć rowerem przez żywopłot sąsiadów? – kontynuowała, nie przejmując się moim stanem wyparcia. – Na złamanie karku jechaliśmy z tatą do szpitala, bo miałeś podejrzenie wstrząśnienia mózgu.
Wyjrzałem zza poduszki. Przybrała minę godną aktorki w filmie dokumentalnym.
– Miałem dziewięć lat! – burknąłem z wyrzutem. – Każdy popełnia błędy, gdy ma dziewięć lat.
Zmrużyła oczy z zastanowieniem, jakby przewijała w pamięci listę moich życiowych wpadek.
– A co z sytuacją, gdy miałeś lat szesnaście i policja zapukała do naszych drzwi, bo z jakiegoś niezrozumiałego powodu jechałeś po ulicy na deskorolce, trzymając się przy tym rozpędzonego samochodu?
– Już mówiłem, że to doświadczenie naukowe. – Wzruszyłem ramionami. – Rhys mówił, że to test siły wyparcia.
– Chyba tarcia. – Westchnęła tak głęboko, że powietrze w pokoju zdawało się na moment wyparować. – Wpadłeś na zaparkowany samochód, Ace, a żeby tego było mało, zwichnąłeś sobie rękę.
Wiedziałem, do czego zmierza. Wciąż pamiętała wszystko, nawet to, co próbowałem zakopać głęboko pod warstwą żartów i bezczelnych uśmieszków.
– Technicznie rzecz biorąc, to ja pozostawałem w ruchu, więc to samochód uderzył we mnie. – Uniosłem dłonie w obronnym geście. – Mówiłem, fizyka, co nie?
Przymknęła oczy, a palce bezradnie wplotła we włosy, jakby tylko dzięki temu trzymała resztki cierpliwości w ryzach. Byłem w tym zajebiście dobry. Zbyt dobry. Mogła postawić przede mną nawet armię prokuratorów, a ja i tak bym się wywinął.
– A co z sytuacją, gdy miałeś siedemnaście lat?
– Siedemnaście? – Poderwałem się do siadu. – Co ja niby…
Och.Już pamiętam.
– Tak pędziłeś przez miasto, że fotoradar przekręcił licznik! – Oskarżycielsko wystawiła palec w moją stronę. – To nie brawura. To idiotyzm. Przejaw kompletnego braku odpowiedzialności!
Wiedziała, gdzie uderzyć. W środek mojego samozadowolenia. Problem w tym, że w duchu nadal uważałem, że to mistrzostwo.
– Okej, na swoją obronę powiem, że…
– Na to nie ma żadnej obrony, Ace! – Jej głos podskoczył o kilka oktaw. – I nie, to nie jest powód do dumy i coś, czym możesz się chwalić przed kolegami!
No nie powiedziałbym. Dla mnie to zajebiste. Zdjęcie z fotoradaru trafiło do gazety, a mama totalnie się wpieniła, gdy je wyciąłem i oprawiłem w ramkę. Wyglądało świetnie na mojej półce.
Musiała wyczytać to z mojej twarzy, bo spojrzenie jej się zaostrzyło, powieka drgnęła, a usta zacisnęły w wąską linię. Spuściłem wzrok, próbując zamaskować uśmiech, wypływający wbrew mojej woli na twarz.
– Okej, okej! – Zamachałem rękami, jakby to mogło rozładować atmosferę. – Przyznaję, to było trochę nieodpowiedzialne.
– Trochę? – Wygięła brew.
– Strasznie nieodpowiedzialne. – Przycisnąłem dłoń do piersi. – Ale kurczę, mamo, obiecuję, że w Seattle stanę się totalnie superogarnięty. Jak nigdy wcześniej. Przysięgam, serio. Słowo futbolisty.
Z jej ust wyrwał się głośny, pełen zmęczenia oddech. Zbliżyła się, wsunęła mi palce we włosy, przeczesała je w tym swoim matczynym geście znanym mi od dziecka. Mój mózg przeszedł w stan utraty czujności, gdy tylko dotarła do mnie woń jej perfum. Pachniała wanilią, nutą drzewną i czymś nietypowym.
Potem dotknęła mojego policzka i zsunęła rękę do podbródka, zmuszając mnie do spojrzenia sobie w oczy.
– A ja ci przysięgam… – zaczęła cicho, a głos nawet jej nie drgnął – …że jeśli się dowiem, że w Seattle przyszedł ci do głowy kolejny durny pomysł, to gwarantuję, że polecę tam, zawlokę cię za ucho do domu i zamknę w piwnicy. Na kolejną dekadę. Czy to jasne?
Wciągnąłem powietrze z udawanym oburzeniem.
– Zamknęłabyś własne dziecko w piwnicy? – Posłałem jej sceptyczne spojrzenie.
– Ciebie? – prychnęła. – Z przyjemnością. Sąsiedzi by mi zapłacili, bym trzymała cię tam jak najdłużej.
– Wow… – Pokręciłem głową z niedowierzaniem. – Najpierw kwestionujesz moją odpowiedzialność, a teraz grozisz bezprawnym pozbawieniem wolności? – Otworzyłem szeroko oczy. – To się nazywa przemoc emocjonalna, a może nawet i psychiczna!
Mama odrzuciła głowę i roześmiała się głośno. Ale to nie brzmiało jak śmiech rozbawienia. To był ten jej głęboki, drapieżny rechot, od zawsze zwiastujący jedno – że zaraz pożałuję każdej sekundy tej dyskusji.
– Przemoc psychiczna? – powtórzyła, krzyżując ramiona pod piersiami. – Przypomnieć ci, jakiej traumy się nabawiłam, gdy wrzuciłeś mi zabawkową tarantulę do torebki?
– To akurat było zabawne.
– Ace, rzuciłam torebką przez cały gabinet…
Pokiwałem głową w zadumie.
– No cóż, to znaczy, że masz doskonały refleks, co nie?
Potoczyła spojrzeniem po pokoju. Po walizce. Po rozsypanych rzeczach. Po mnie.
– Jakim cudem ty jeszcze w ogóle żyjesz, synu?
Oparłem się na dłoniach za plecami i posłałem jej uśmiech godny małego diabła.
– Bo mam ciebie.
Zamarła na sekundę. W kąciku jej ust drgnął uśmiech, z początku nieśmiały, jakby sama przed sobą nie chciała przyznać, że właśnie skapitulowała. A potem rozciągnął się mocniej, miękko, ciepło, z tym znajomym błyskiem w oczach.
Szach i mat!
– Ty mały… – mruknęła, kręcąc głową, choć w jej tonie nie było już śladu gniewu.
Pocałowała mnie w czoło – krótko, ale z czułością, pod wpływem której przymknąłem powieki. Jej usta przy mojej skórze przypominały stempel bezpieczeństwa, niewidzialny znak: Wracaj cały i zdrowy.
– I jak tu cię nie kochać? – szepnęła, prostując się z lekkim uśmiechem wciąż tlącym się na jej ustach. – Choć któregoś dnia naprawdę doprowadzisz mnie do zawału.
Tata zjawił się na horyzoncie w samą porę. Jakby usłyszał niewypowiedziane wezwanie ratunkowe albo po prostu wyczuł, że emocje mamy sięgnęły zenitu. Oparł się nonszalancko o framugę.
– Co to za pogaduchy? – zapytał, jak zwykle z tą swoją zadziorną miną, niezdradzającą, czy zamierza pomóc, czy tylko się ponabijać.
Cień rozbawienia czaił się w zmarszczkach w kącikach jego oczu. Ale wtedy tata powędrował wzrokiem na pokój. Na porozrzucane ubrania, pada leżącego pod łóżkiem, ładowarki wijące się jak węże i te nieszczęsne skarpetki w kotki burrito, które wylądowały mu pod stopami.
– Chłopie, mam nadzieję, że ogarniesz ten burdel przed wyjazdem – mruknął w końcu, unosząc brwi. – Nawet nie wspomnę o tym, co można tu jeszcze narobić.
– Ten chaos wbrew pozorom jest kontrolowany – wtrąciłem na swoją obronę. – Przynajmniej wiem, gdzie co leży. – Spojrzałem pospiesznie na mamę i dodałem: – A tak poza tym, to mama świruje na myśl o moim wyjeździe. Weź jej coś powiedz…
To był błąd, ponieważ w następnej sekundzie matka odwróciła się w jego stronę. Powoli, z tą swoją miną mówiącą jedno: lepiej waż słowa. Ojciec natychmiast się wyprostował. Dostrzegłem to, ten błysk oczarowania, który pojawiał się zawsze, gdy patrzył na swoją żonę, jakby właśnie widział ją po raz pierwszy. Zawadiacki uśmieszek wpełzł mu na usta, a w oczach pojawiło się coś na granicy podziwu i kapitulacji.
– Wyglądasz absolutnie pięknie, kochanie. – Ton głosu miał miękki, ale pewny. Nie pobrzmiewała w nim ani krztyna ironii.
– Tato… – jęknąłem i przewróciłem oczami tak mocno, że niemal usłyszałem chrupnięcie.
– Och, naprawdę? – Mama zachichotała z rozbawieniem mającym w sobie cień triumfu.
A do tego odgarnęła włosy za plecy tym charakterystycznym gestem od zawsze działającym na ojca jak hipnoza. Ten nie tracił czasu. Podszedł do niej w kilku pewnych krokach, a moja sprawa straciła na znaczeniu. Ujął jej dłoń z taką czułością, jakby po raz drugi prosił ją o rękę. A potem, z pełnym przekonaniem, pocałował – najpierw w policzek, potem w ramię, powoli, z namaszczeniem, jakby oddawał hołd.
– Oszałamiająca jak zawsze – wymruczał, ledwie słyszalnie, ale wystarczająco głośno, by zasiać we mnie potrzebę ucieczki do innego wymiaru.
– Ugh… – Zamarkowałem odruch wymiotny. – Wystarczy, jasne? Żadnych więcej dzieciaków.
Taaa… ten gość do perfekcji opanował sztukę uszczęśliwiania żony.
Gdy tylko mama przestała się śmiać, oparła się plecami o tors ojca i spojrzała na mnie – rzecz jasna – zwycięsko, z błyskiem w oku.
– Widzisz? – Wskazała na męża. – Tak wyglądają mądre wybory.
– To mi wygląda na tchórzostwo – wytknąłem. – I jest totalnie nie fair.
– Nie, synu, to się nazywa strategia. – Uśmiechnął się tata, wielce zadowolony z siebie. – Gdy dorośniesz, pewnego dnia zrozumiesz, że są bitwy, których po prostu się nie toczy.
– To oszustwo. Nepotyzm. Jawne nadużycie władzy w demokracji domowej! – Zerwałem się z łóżka i oparłem buntowniczo dłonie na biodrach. – Nie godzę się na coś takiego!
– Dzieciaku, jestem pod wrażeniem. – Ojciec przyglądał mi się szczerze zaskoczony. – Skąd znasz tyle mądrych słów?
Przewróciłem oczami z niskim jękiem i odwróciłem się do nich plecami, by skupić się na pakowaniu. Mama znów parsknęła śmiechem, przypominając mi tym jedną z tych bajkowych wiedźm.
– Bardzo śmieszne – wymamrotałem ponuro.
Wyjąłem pozostałe rzeczy z walizki, a następnie zabrałem się za stopniowe układanie wszystkiego tak, by nie ryzykować kolejnym wybuchem. Zrezygnowałem z padów i piłki futbolowej, a kiedy sięgnąłem po rękawiczkę, zatrzymałem się na chwilę, jakby jej materiał przypomniał mi o czymś, co próbowałem ignorować.
– Zostawię was samych. – Kobiecy głos dotarł do moich uszu. – Porozmawiaj z nim – dodała, po czym wytknęła palec w jego stronę. – I pamiętaj, że mamy jeszcze dzisiaj wizytę u lekarza.
– Tak, tak. Pamiętam.
Szczerze na to liczyłem. Tata był łatwiejszym zawodnikiem do pokonania. Czułem na sobie jego spojrzenie. Nie musiał nic mówić, znałem ten wzrok. Przeszywający, spokojny. Widział więcej, niż chciałem pokazać.
– Śmiało – sarknąłem, machając ręką w powietrzu. – Wyrzuć to z siebie.
– Nic nie zamierzałem mówić. – W jego głosie rozbrzmiewało rozbawienie. – Zastanawiałem się tylko… kiedy jej się przyznasz.
– Do czego niby? – Zerknąłem na niego przez ramię.
Ojciec oparł się tyłem o krawędź biurka, skrzyżował ramiona na torsie i przez chwilę podtrzymywał milczenie.
– Do tego, dlaczego tak naprawdę chcesz wyjechać. – Strzelił we mnie czujnym spojrzeniem. – Może mama kupuje twoją gadkę o odpoczynku, ale robić to ja, a nie mnie.
Zamarłem w połowie ruchu, ponownie zerkając na rękawicę. Jasne, że się domyślił. Zawsze się domyślał. Miał tę irytującą supermoc rozgryzania mnie, zanim sam rozumiałem, czego tak naprawdę chcę.
Westchnąłem cierpiętniczo i odwróciłem się plecami, jakby pakowanie walizki nagle wymagało mojej absolutnej koncentracji. Jasne. Bo przecież udawanie, że coś się robi, pozostawało łatwiejsze niż odpowiadanie na pytania, na które sam nie znałem odpowiedzi.
– No dobra, Sherlocku… – mruknąłem, starając się ukryć napięcie w ramionach. – Jaka jest twoja diagnoza?
– Ty mi powiedz.
– Już ci mówiłem – prychnąłem, kręcąc głową z rezygnacją. – Potrzebuję przestrzeni. Muszę przemyśleć sobie kilka spraw, a Seattle…
– …Seattle to twoja ucieczka – dokończył za mnie. – Jak dotąd unikałeś poważnej rozmowy w tej sprawie, Ace, ale chyba nadszedł ten moment, nie uważasz?
Przygryzłem wnętrze policzka, powstrzymując się od zabrania głosu. Nie było mi na rękę, by przyznać mu rację, ale to wciąż mój tata – nie mieliśmy przed sobą praktycznie żadnych tajemnic. Od kiedy sięgałem pamięcią, zawsze biegłem do niego z przerastającym mnie problemem.
A on czekał cierpliwie, pozwalając mi dusić się we własnym umyśle, aż wreszcie się poddam albo wykrzyczę to, co leżało mi na sercu.
Nienawidziłem tego. Przede wszystkim dlatego, że działało.
Wypuściłem długi, zrezygnowany wydech i zatrzasnąłem walizkę z większą siłą, niż to konieczne.
– Nie wiem, co robić. – Przesunąłem palcami po włosach, jakbym próbował poukładać coś więcej niż tylko kosmyki. – Przez całe życie mówiono, że zostałem stworzony do gry w futbol, że powinienem zostać zawodowcem, że okazałbym się idiotą, gdybym odrzucił oferty stypendialne. – Usiadłem na łóżku i pochyliłem się nad kolanami. – Ale im częściej o tym myślę, to tym bardziej czuję, że to nie dla mnie. – Uniosłem na niego przygnębione spojrzenie. – I to mnie przeraża.
Tata przysunął krzesło, a następnie usiadł przodem do oparcia i przewiesił przez nie ramiona. Zawsze tak siadał, kiedy nie chciał, bym czuł się jak na przesłuchaniu.
– Masz szansę na naukę w najlepszych college’ach w kraju, dostałbyś się do drużyny NFL ot tak… – Pstryknął palcami. – A mimo tego pakujesz się, jakbyś miał uciec z kraju, a przy tym irytujesz się za każdym razem, gdy ktoś wspomina o stypendium.
Schowałem twarz w dłoniach, frustracja kotłowała mi się w brzuchu.
– Bo wszyscy zakładają, że powinienem przyjąć tę propozycję, jakby to pozostawało moją jedyną drogą do sukcesu. – Zwiesiłem bezwiednie ramiona. – A co, jeśli tego nie chcę?
Nie odpowiedział od razu. Przyglądał mi się w zamyśleniu, ale w jego oczach nie dostrzegłem nawet cienia rozczarowania. Kiedy się uśmiechnął, zmarszczyłem brwi.
– Więc jej nie przyjmuj.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
Przechyliłem głowę, czekając na jakąś kontynuację, wielką przemowę o tym, jak bardzo mogę tego pożałować, że powinienem się zastanowić, że to jedyna taka okazja w życiu… ale nic takiego nie padło z jego ust.
– Odnoszę wrażenie, że się boisz, że kogoś zawiedziesz swoją rezygnacją – powiedział po chwili ciszy, jakby dopiero ważył, czy powinien w ogóle zadać swoje pytanie.
Zacisnąłem zęby, zwieszając na moment wzrok.
– No bo tak jest.
– A kogo najbardziej boisz się rozczarować?
Przełknąłem ciszę, uciekając wzrokiem wszędzie tam, gdzie nie było jego.
– Ciebie.
Minęło kilka sekund, zanim w pokoju rozległo się westchnienie taty. Brzmiało tak, jakby coś mu spadło z serca i z trzaskiem rozbiło się o podłogę.
– Ace, naprawdę myślisz, że chciałbym patrzeć, jak marnujesz życie na robieniu czegoś, co cię wypala, tylko dlatego, że jesteś w tym dobry? – Parsknął zupełnie bez humoru. – Wiem, że kochasz futbol, a ja uwielbiam patrzeć, jak grasz, jak cały promieniejesz, gdy biegasz po boisku – mówił kojącym głosem. – Ale jeśli ta iskra w tobie zgaśnie, dlaczego miałbym chcieć patrzeć, jak się do tego zmuszasz?
Oparłem łokcie na kolanach i przez chwilę wpatrywałem się w podłogę, jakbym szukał na niej właściwych słów.
– Bo to bezpieczna opcja, co nie? – W końcu podniosłem wzrok. – Ale wiesz, jaki jest problem? – odezwałem się cicho. – Boję się, że jeśli zostanę, to w końcu znienawidzę coś, co naprawdę kocham. Futbol to mój azyl… i nie chcę, by przestał nim być.
Twarz mu złagodniała. Przez moment nie wydobył z siebie słowa, tylko pochylił się do przodu i sięgnął mojego ramienia.
– Posłuchaj mnie, młody. – W znajomych oczach zamigotała troska. – Nie obchodzi mnie to, czy zamierzasz grać, czy nigdy w życiu nie dotkniesz piłki. Mam to gdzieś, czy jarasz się motocyklami, czy chcesz otworzyć własny warsztat, a nawet to, czy zamarzysz sobie zostać cholernym ornitologiem. – Pokręcił głową, jakby chciał podkreślić tym swoje słowa. – Jedyne, co mnie interesuje, to to, czy czujesz się szczęśliwy. Czy robisz to, co kochasz. Nie to, czego oczekują od ciebie inni.
Jeśli miałem być szczery, nie wiedziałem, co tak naprawdę kocham. Futbol zawsze wydawał się idealnym planem, ale w pewnym momencie zwyczajnie stwierdziłem, że to jedynie świetna zabawa. Moi przyjaciele potrafili z tego zrezygnować zaledwie kilka sekund po złożeniu propozycji przez trenera.
– Odnoszę wrażenie, że wszyscy już wiedzą, co chcą robić w życiu, a ja… – Czułem znajome pieczenie w gardle, gdy starałem się nie rozkleić. – Ares idzie w ślady ojca, Vaiana i Keiran wyjechali na Yale, a Rhys zamierza zostać pilotem. Jedynie Molly wydaje się przerażona akademią policyjną… a ja siedzę tu… z tobą… i mam pustkę w głowie, czaisz?
Ojciec wstał bez słowa, po czym przysiadł obok na łóżku. W milczeniu objął mnie ramieniem i przyciągnął do siebie, jakbyśmy znów znaleźli się na stadionie, gdy miałem dziesięć lat i płakałem po przegranym meczu.
– A ilu z nich obudziło się w nocy kompletnie zlanych potem, bojąc się, czy podjęli właściwą decyzję? – Oparł mi dłoń na karku, tak jak wtedy, gdy nauczył mnie, jak trzymać wysoko głowę po porażce. – Każdy z nich się boi. Tak samo jak ty, dzieciaku. Po prostu nie każdy ma odwagę powiedzieć to na głos.
Zamilkłem. Nie wziąłem tego pod uwagę. Po prostu chłonąłem jego słowa. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, ale oparłem głowę na jego ramieniu. Może z wdzięczności? Może z ulgi? A może dlatego, że czułem się przy nim bezpiecznie.
– W życiu otrzymasz jeszcze mnóstwo szans – zapewniał. – Kto wie? Może Seattle cię zainspiruje, może wywróci wszystko do góry nogami. A może wrócisz bardziej zagubiony, niż jesteś teraz. I wiesz co? – Odgarnął mi włosy palcami, jakby wciąż widział we mnie małego chłopca. – Nie ma w tym nic złego, synek. Ale jeśli zamierzasz zrezygnować ze stypendium, upewnij się, że robisz to z dobrych powodów, a nie dlatego, że boisz się podjąć ryzyko.
Spojrzałem gdzieś w bok. Czułem, że gdyby tylko nasze oczy się spotkały, to coś by we mnie pękło.
– Nie boję się – wyrzuciłem z siebie pospiesznie.
– Ace… – Tata przechylił głowę z tym swoim półuśmiechem pełnym politowania.
Skrzywiłem się jak dziecko przyłapane na zrobieniu czegoś nieodpowiedniego.
– Dobra… – wymamrotałem, opadając plecami na łóżko. – Chyba jestem tym trochę przytłoczony.
– W pełni to rozumiem.
– Ta, no pewnie – prychnąłem z przekąsem. – Bez urazy, ale jesteś lekarzem, tato, a do tego książkowym przykładem posiadacza poukładanego życia.
– Myślisz, że pewnego dnia się obudziłem i stwierdziłem, że zostanę lekarzem? – W jego głosie pobrzmiewała nuta ironii. – Do ostatniego dnia aplikacji na studia się zastanawiałem, czy to na pewno ma sens.
Przesunął dłonią po karku, wolno, z napięciem. Może w tym wspomnieniu nadal coś mu ciążyło.
– Wszyscy oczekiwali, że dołączę do Weston’s Company, jak moi bracia, ale za każdym razem, gdy wyobrażałem sobie siebie w tej firmie, czułem się, jakbym chodził w butach kogoś zupełnie innego. – Mięśnie jego szczęk lekko się napięły. – Dziadek przez rok nie potrafił tego przełknąć. W kółko powtarzał, że się pomyliłem, że zmarnuję potencjał.
Nietrudno przyszło mi to sobie wyobrazić. Tata różnił się od wujków, a do tego miał w sobie odrobinę buntu, co po nim odziedziczyłem. Może właśnie dlatego to jemu mówiłem rzeczy, których nie potrafiłem powiedzieć nikomu innemu.
– No i nie przyszło mi to łatwo. – Ze znudzeniem oparł brodę na dłoni. – Prawie oblałem pierwszy rok studiów. Nie spałem po nocach, nie jadłem z nerwów. Zastanawiałem się, czy aby na pewno podjąłem dobrą decyzję, ale nigdy nie chciałem iść na łatwiznę.
Patrząc na niego, nie dało się nie zauważyć delikatnej warstwy napięcia na jego twarzy. Wyglądał jak ktoś, kto niegdyś sam siedział w mojej skórze.
– Ale wiesz co? W całym tym chaosie po raz pierwszy poczułem, że coś wreszcie należy do mnie. – Popatrzył mi w twarz z delikatnym uśmiechem. – I wiesz, co zrobił dziadek? – zapytał, nie czekając na odpowiedź. – Pewnego dnia po prostu przyznał, że się mylił. Że miałem rację.
To musiało być dla niego trudne – wyjść naprzeciw oczekiwaniom najbliższych, w szczególności swojego ojca, i się nie ugiąć. W głowie zrodziło mi się pytanie: Jaką radą podzieliłby się ze mną dziadek?
Może coś sztywnego, jak: Oczekiwania rodziny są jak garnitur – jeśli nie jest szyty na miarę, to tylko cię ciśnie. A życie w ciasnocie prowadzi do frustracji, nie sukcesu.
Albo bardziej w naszym stylu, jak: Rób wszystko po swojemu, mały, a potem udawaj, że taki był plan od początku.
Tak… to zdecydowanie najlepsza rada.
– Masz pełne prawo, by czuć się przytłoczony, Ace – mówił ojciec, klepiąc mnie w kolano. – Jesteś jeszcze młody. Może się okazać, że nawet po studiach zechcesz robić coś zupełnie innego, bo podejmowanie decyzji w tym wieku jest cholernie skomplikowane. – Zerknął na mnie, jakby sprawdzał, czy nie zamknąłem się w sobie. – Niektórzy po wielu latach pracy zdają sobie sprawę, że jej nienawidzą, i zmieniają ścieżkę kariery nawet po pięćdziesiątce.
Powietrze uciekło ze mnie w długim, pełnym zmęczenia westchnieniu.
– Nie chcę pewnego dnia obudzić się ze świadomością, że spieprzyłem swoje najlepsze lata – wymamrotałem niechętnie.
– Ale na tym właśnie polega życie. – Wzruszył ramionami z nieco ironicznym uśmiechem. – Jeśli czegoś nie spieprzysz, to znaczy, że nigdy nie podjąłeś ryzyka.
Przewróciłem oczami, ale bez przekonania, by nie przyznać mu od razu racji. Może dlatego, że łatwiej przyszłoby mi uwierzyć, że wszyscy mają idealnie zaplanowaną przyszłość, podczas gdy ja, jako jedyny idiota na tym cholernym świecie, nie mam GPS-u, a do tego nie potrafię korzystać z mapy, bo nie umiem odróżnić północy od południa.
– Seattle to twoja szansa na posegregowanie myśli, bez nas, bez trenerów, bez kolegów z drużyny – kontynuował z wyjątkowym optymizmem. – I nie musisz niczego nikomu udowadniać, wiesz? Jesteś wyjątkowy taki, jaki jesteś.
Podniosłem się do siadu, a mój wzrok sam z siebie zaczął błądzić po pokoju. Po plakatach. Pucharach. Medalach. Kolekcjach płyt. Ramach z koszulkami i autografami największych gwiazd NFL. Jakby gdzieś pomiędzy tym wszystkim ukrywała się odpowiedź, której tak desperacko szukałem.
Odwróciłem głowę i szturchnąłem ojca ramieniem. Jego uśmiech w zupełności mi wystarczył.
– Dzięki, tato.
Przyciągnął mnie i przytulił. Nie na długo ani też dramatycznie, lecz wystarczająco, bym poczuł, że niczego nie muszę mu udowadniać. W sposób mówiący: jesteś moim synem i kocham cię, nawet jeśli wybierzesz niezrozumiałą dla mnie drogę.
Zerknął pobieżnie na zegarek owinięty wokół nadgarstka, po czym klepnął się w kolana i wstał z łóżka.
– Zbieraj się, młody. – Przeczesał mi włosy z przesadną czułością. – Odwiozę cię na lotnisko, zanim uznasz, że lepiej jednak zostać w domu i do końca życia wysłuchiwać narzekań mamy.
Parsknąłem pod nosem. Nie do końca ze śmiechu, lecz po raz pierwszy od dawna coś puściło – jakby stres odsunął się o kilka kroków i dał mi złapać oddech. Świat może nie zmieni się od razu. Ale ja… chyba właśnie zacząłem. Czułem to w kościach.
Zaledwie kwadrans później zatrzymałem się z walizką w progu. Oparłem dłoń na klamce, lecz zawahałem się przed jej naciśnięciem. Pokój wydawał się taki sam, jak zawsze. Może czekał, aż wrócę i znów wpasuję się w to miejsce.
Plakaty na ścianach, modele motocykli, bilet z pierwszego koncertu mojego ulubionego rapera – Raina, piłka do gry, gitara stojąca w kącie, którą zabierałem na grupowe ogniska. Odnosiłem wrażenie, że zostawiam tu część siebie.
I wtedy ją zobaczyłem. Kostka do gitary. Fioletowa, porysowana, z ledwo widocznym logo zespołu słuchanego niegdyś z kumplami. Leżała na półce tuż przy pucharze za zeszłoroczny turniej mistrzów. Nie ruszałem jej od lat, ale też nigdy nie potrafiłem wyrzucić.
Sięgnąłem po nią bez słowa. Metal wydawał się chłodny, choć tak znajomy. Stałem przez chwilę bez ruchu, z głową pełną dźwięków, które już dawno wybrzmiały. Śmiechy podczas nocnych wypadów, odgłosy przy ognisku, ja i moja ekipa. Zacisnąłem palce, jakby to był mój osobisty talizman. A może wspomnienie pragnące jeszcze przez chwilę pozostać częścią mnie.
Potem przymknąłem oczy i nacisnąłem klamkę. Zamknięcie drzwi mojego pokoju oznaczało otworzenie nowego rozdziału w życiu.
I być może wybranie odpowiedniego dania z menu.
Stormi
Część trasy koncertowej po Wielkiej Brytanii oficjalnie dobiegła końca. Osiemnaście występów, niezliczona ilość wywiadów, tysiące fanów i cała masa wpisów w social mediach.
Zanurzyłam nos w wewnętrznej stronie kaptura bluzy, jeszcze pachnącej perfumami taty, a ciepło rozlało się w dole mojego brzucha. Przycisnęłam policzek do chłodnej szyby, zbyt zmęczona, by usiąść prosto.
Migoczące światła Miami przypominały z lotu ptaka lampki na choince. Opuszką palca przesunęłam po parze na szkle. Malowałam serduszka, lecz nie sprawiały mi one tyle radości, co dawniej. Serduszka taty wydawały się nieidealne, zawsze narzekał, że nie umie rysować, ale miały w sobie to coś. Malunek rozmył się wraz z kolejnym moim głębokim oddechem.
Ojciec towarzyszył mi w pierwszych tygodniach trasy. Fani byli zachwyceni, że kilka razy udało mi się namówić go do wejścia na scenę i zaśpiewania paru kawałków. Gdzieś między piątym a szóstym występem przestałam słyszeć jego głos w słuchawce. Wszystko brzmiało tak samo, ale wystarczyło, bym odwróciła się w stronę kulis, skąd mnie obserwował, by poczuć bolesną pustkę.
Znajoma woń przypominała mi chwile z backstage’u – moment przed wejściem na scenę, gdy mnie przytulał i mówił: Powodzenia, mała. Kiedy zdecydował się wrócić na Florydę, zabrał ze sobą coś więcej niż ojcowskie wsparcie.
Czekałam na usłyszenie jego głosu. Zazwyczaj w takich chwilach rzucał coś banalnego, coś, co nie miało żadnego sensu, ale wystarczyło, by poprawić mi humor. Na miejscu obok spoczywał jedynie kaszmirowy koc.
Tego wieczoru nie tylko fotel świecił pustkami.
Palcami mimowolnie chwyciłam smartfon i jednym ruchem włączyłam Wi-Fi.
Asher
Nie mogę się doczekać, żeby cię zobaczyć. Powinniśmy coś wrzucić na insta, gdy tylko wylądujesz!
Kciuk zadrżał mi nad ekranem. Przeczytałam tę wiadomość kilka razy, nie z powodu treści – po prostu mózg nie chciał jej zarejestrować. Oddech wypadł z głębi mnie, zdmuchując kosmyki łaskoczące w twarz.
Żadnych motyli. Żadnej nuty ekscytacji. Tylko znajomy skurcz w żołądku – ten towarzyszący mi przy złych wieściach. W tym SMS-ie zupełnie nic mnie nie zaskoczyło. Żadnego: Jak się czujesz?, tylko doskonale wyćwiczony plan.
Asher przypominał modela z kampanii luksusowej linii perfum. Nienaganna linia szczęki, błysk w oku i książęce blond włosy. Według fanów czy topowych brukowców tworzyliśmy parę idealną: ja, wschodząca gwiazda pop, i on – król mediów społecznościowych. Nasz związek został starannie zaaranżowany dla obustronnej korzyści. Nawet nie wiem, kiedy ten facet zaczął na mnie działać jak radiowa piosenka – znasz ją, choć wcale nie chcesz.
Media nie bez powodu nazywały go bożyszczem wśród influencerów. Wszystko miał dopięte na ostatni guzik, nawet jego śmiech wydawał się wyreżyserowany. Działał mechanicznie, jakby odhaczał kolejne punkty z listy.
Silne szarpnięcie wyrwało mnie z odrętwienia. Ucisk pasów przytrzymał moje ciało w miejscu, a serce zadrgało pod żebrami. Niebo pod nami zniknęło, ustępując miejsca płycie lotniska. Metaliczny klik rozniósł się po kabinie, a pas zsunął mi się po bokach. Doskonale znałam dalszy rytuał, nawet jeśli myśli jeszcze gdzieś błądziły.
Corinne poprawiła marynarkę, praktycznie się z nią nie rozstawała. Miała tę samą teczkę co zwykle – z notatkami, planami, nazwiskami ludzi, których nie pamiętałam. Nie musiała o nic pytać. Wystarczyło jedno jej spojrzenie, by wiedzieć, ile energii można jeszcze ze mnie wycisnąć, zanim całkowicie się rozsypię.
Zmarszczka między jej brwiami wygładziła się dopiero, gdy Corinne oderwała wzrok od smartfona.
– Głowa do góry, gwiazdo. Weź wdech i idziemy. – Położyła dłoń na moim ramieniu z pozorną troską. – Pokaż im, kto tu rządzi.
Wiedziałam, że miała na myśli paparazzich. To, czy czułam się gotowa, czy nie, nie miało żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, że muszę pozostać akceptowalna i funkcjonalna dla otoczenia. Moja odpowiedź niczego by nie zmieniła, bo przecież kiedyś w końcu musiałam wyjść z samolotu.
Nie miałam siły na sprzeciw. Odczułam chłód na skórze, gdy managerka odgarnęła mi włosy za ucho. Zapach drogiego kremu i wizja stresującego planu dnia sprawiły, że mój żołądek się zacisnął. Jej ruch był delikatny, niemal matczyny, ale w jej spojrzeniu dostrzegłam coś jeszcze – napięcie, lęk o wizerunek. To w takich momentach przypominałam sobie, że choć mnie uwielbiała i zawsze mogłam na nią liczyć, to nadal pracowała dla mnie.
– Ochroniarze już was oczekują – poinformował członek załogi.
Managerka nawet na niego nie zerknęła. Znałam to spojrzenie zbyt dobrze, by nie wyłapać w tym ostrzeżenia, że kończy nam się czas.
– Jeszcze godzina i wrócisz do domu – pocieszała miękkim głosem.
Usta ledwie mi drgnęły. Czułam, jak mięśnie karku się napinają, gdy próbowałam nie myśleć o tym, co czeka mnie za drzwiami. Już wyobrażałam sobie miękką pościel, zapach tak dobrze znanej świecy waniliowej i upragniony spokój. Nieco drżącymi palcami zanurkowałam do plecaka, by wyjąć z niego okulary przeciwsłoneczne. Moją jedyną tarczę.
Na znak managerki postawiłam pierwszy krok w stronę wyjścia. Nogi miałam jak z waty. Zalała mnie fala światła. Flesze uderzyły z każdej strony – białe i agresywne, jakby strzelano we mnie błyskawicami. Niezrozumiały krzyk przypominał trzeszczenie głośników.
Zmrużyłam oczy, próbując uniknąć oślepienia przez nawałnicę wybuchów jasności. Wsunęłam pospiesznie okulary na nos, jakby to od nich zależało moje przetrwanie. Odcięły mnie od świata na tyle, bym mogła to znieść, lecz nie wystarczająco, by zniknąć. Schody pod stopami wydawały się bardziej strome niż zwykle.
Hałas stawał się intensywniejszy. Nie widziałam twarzy, tylko błyski i usta poruszające się w rozkazach. Świat zdawał się utracić kontury. Dla paparazzich nie byłam człowiekiem, lecz materiałem do sprzedania.
– Stormi, tutaj! Tutaj!
– Czy ty i Asher nadal jesteście razem?
– Dlaczego płakałaś na scenie podczas ostatniego występu?
Jeszcze tylko kilka kroków. Kilka kroków i ucieknę od ludzi trzymających telefony wymierzone we mnie jak broń.
– Możesz się do nas uśmiechnąć?
– Przybrałaś na wadze, Stormi! Czy to znaczy, że jesteś w ciąży?
Ostatnie pytanie uderzyło mnie w twarz. Zanim mózg zdążył przetworzyć słowa, ciało już zareagowało. Napięłam mięśnie szczęk, aż ból przeszedł po zębach.
Już widziałam te wszystkie zdjęcia. Widziałam je już wcześniej. Widziałam je wiele razy. Niekorzystne kadry, zbliżenie na biodra, niesprzyjające kąty, wyłapanie każdego grymasu i clickbaitowy podpis: Zniszczona po trasie koncertowej?
Pracownicy lotniska robili, co mogli, by utrzymać przejście. Wśród ochroniarzy przeciskających mnie przez ten obłęd widziałam tylko ostre światło. Ludzie stale napierali do przodu niczym fale, omal nie zmiatając mnie z nóg. Obce palce przeczesywały mi włosy, muskały ramiona, szarpały plecak. Ktoś zahaczył o okulary. Prawie obdarł mnie ze zbroi.
Corinne szła tuż obok. Czułam ją, sztywniejszą niż zwykle, o bardziej sprężystym kroku, jakby w każdej chwili gotowa była rzucić się komuś do gardła. Ale nic nie mówiła, jedynie przyspieszyła, wyprzedzając mnie i sprawdzając wzrokiem teren jak generał na linii frontu.
Ci ludzie myśleli, że mnie znają. Słuchali mojej muzyki, przyklejali plakaty z moją twarzą na ściany swojego pokoju i analizowali moje życie. Uważali, że sława odarła mnie z prywatności i rościli sobie prawo do każdej cząstki składającej się na Stormi, zatem mogli analizować każdą moją wadę czy kompleks.
– Dalej trzymasz się diety? Bo twoje nogi są jeszcze grubsze!
Nie zareagowałam, nie drgnęłam, nie pozwoliłam sobie nawet spojrzeć w stronę wrzeszczącego kata. Te słowa brzmiały jak moje najgorsze myśli, wypowiedziane cudzym głosem.
Zacisnęłam drżące palce na pasku plecaka, aż zbielały mi knykcie. Oddychałam. Wdech przez nos, wydech przez zaciśnięte zęby. Wiedziałam, że oni tego chcą. Tego spojrzenia w kamerę, tego błysku w oku, by powiedział im wszystko. Czekają na drgnięcie powieki. Na zaciśnięte gardło. Na dowód, że nie jestem taka idealna.
Nieważne, ile milionów ludzi obserwowało mnie na Instagramie. Nie miało znaczenia, ile streamów zebrały moje piosenki. Nie obchodziła ich liczba wyprzedanych koncertów, które zagrałam. Zawsze znalazł się ktoś, kto czaił się w cieniu, oczekując na potknięcie, skazę, moment słabości.
Wystarczył tylko jeden. Jeden komentarz trafiający w punkt. Jeden głos brzmiący jak echo wszystkiego, czego się bałam.
Problem leżał w tym, że ta osoba już jutro o tym zapomni.
Ale ja nie.
Zabiorę to ze sobą do łazienki, gdy zapadnie ciemność. Do garderoby, gdy stanę półnaga przed lustrem, próbując wciągnąć brzuch i rozciągnąć uśmiech. Będę to odtwarzać, siedząc sama na backstage’u, w oversizowej bluzie, przekonując wszystkich, że przecież lubię luźne ubrania.
Przez morze fleszy dojrzałam Ashera. Opierał się nonszalancko o SUV-a, jakby świat pozostawał jego planem zdjęciowym. Perfekcyjnie ułożone włosy, zestaw dresowy od projektanta, zapewne świeżo wypakowany z przesyłki PR-owej.
Zatrzymałam się, próbując złapać oddech, lecz ten od kilku minut wymykał mi się spod kontroli.
– Proszę, nie teraz – ledwie szepnęłam.
Może usłyszał. A może tylko udawał, że nie, bo nie pasowało to do jego scenariusza. Przyciągnął mnie do siebie i musnął moje wargi, sucho i bezosobowo, jakby całował manekina. Pachniał czymś słodko-drzewnym, dławiąco doskonałym.
Otworzył drzwi auta teatralnym gestem. Wślizgnęłam się do środka, omal nie potykając o własne nogi. Gdy plecami zetknęłam się z tapicerką, powietrze nagle stało się lżejsze. Ciało pozwoliło sobie na wyjście z trybu przetrwania.
Chłopak wcisnął się na miejsce obok i przeciągnął leniwie, jakbyśmy właśnie wracali z plaży, a nie z medialnego piekła. Drzwi zatrzasnęły się za nim z głuchym echem, lecz dźwięki z zewnątrz nadal szumiały mi w uszach.
Zsunęłam okulary z nosa, wreszcie ujrzałam świat w normalnych barwach. Zwiesiłam wzrok na ręce, by dostrzec czerwone pręgi po zaciśnięciu pasków plecaka.
Corinne usiadła naprzeciwko. Jej palce nieprzerwanie tańczyły po ekranie smartfona. Zmarszczka między brwiami pogłębiała się z każdym nowym powiadomieniem.
– Wszystko w porządku?
Nie odpowiedziałam od razu. Zmuszona do uśmiechu, uniosłam kącik ust o milimetr, choć miałam ochotę rzucić się jej w ramiona i rozpłakać.
– Tak.
Kolejne wypowiedziane mechanicznie kłamstwo. Ostatnio często wypadało mi z ust.
– Doskonale sobie poradziłaś.
Powiedziała to tonem, jakim mówi się do dziecka po odegraniu roli drzewa w przedstawieniu. Chciała mnie pocieszyć. Może nawet w to wierzyła, ale jej oczy mówiły co innego. Towarzyszyła mi przez całą trasę. Widziała mnie na podłodze garderoby, moje łzy, duszności po koncertach, treningi do upadłego, zmuszanie się do jedzenia i to, jak komentarze wbijały się w moją duszę niczym igły.
Mimo to wciąż grała swoją rolę. Tak jak ja.
Corinne znała mój mechanizm obronny. Potrafiła podać mi herbatę o czwartej nad ranem, gdy nie mogłam zasnąć po ataku paniki. Udawała, że nie widzi śladów tuszu pod oczami. Przytulała mnie jak matka, a do tego negocjowała najlepsze warunki.
I właśnie to było najgorsze, ponieważ stanowiła część pożerającego mnie systemu.
– Powinniśmy nagrać coś na storkę – rzucił Asher, poprawiając blond włosy. – Fani totalnie łykają takie miłosne comebacki.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, już podnosił telefon.
– Ash, ja nie czuję się najle…
– Co słychać, ludzie?! – zawołał z wyćwiczonym entuzjazmem.
Smartfon błyskawicznie powędrował w moją stronę.
– Zgadnijcie, kto wrócił! Wasza królowa, moja gorąca dziewczyna! – Błysnął śnieżnobiałymi licówkami. – Przywitaj się, kochanie.
Poczułam, jak moje ciało instynktownie się napina, ale wyszkolona przez lata, przywołałam uśmiech jak na zawołanie. Chciałam cofnąć się chociaż o centymetr, ale zablokował mój ruch dłonią.
– Hej. – Pomachałam palcami do kamery.
Ucałował mnie w skroń, pokazowo, by uchwycić ten moment na nagraniu. Pocałunek trwał krócej niż mrugnięcie. I to tyle. Koniec. Filmik zapisany. Żadnego uczucia. Wszystko zgodnie z planem. Potem już tylko scrollowanie filtrów, w poszukiwaniu nieobecnego między nami ciepła.
– Mogłabyś przynajmniej udawać trochę bardziej podekscytowaną – mruknął z nutą rozdrażnienia, nie odrywając oczu od smartfona. – Ludzie to wyłapią, wiesz?
Nie odpowiedziałam. Wzięłam głębszy wdech, ale już go nie wypuściłam. Starałam się powstrzymać coś większego – może łzy, a może słowa, które i tak nie dotarłyby do Ashera. Przesunęłam palcem po szwie bluzy. Odnalazłam nitkę i nerwowo nawijałam ją na paznokieć.
Chłopak oparł mi rękę na udzie. Na chwilę. Nie odwróciłam się. Nawet nie drgnęłam.
– Serio, mała. Jeśli ktoś zobaczy cię taką obok mnie… – Przerwał, wzdychając zniecierpliwiony. – Ludzie pomyślą, że wyglądasz na nieszczęśliwą.
Nie miałam siły na kłótnię, ale co do jednego miał rację – każdy mój ruch mógł zostać przekształcony w narrację, nad którą nie miałam kontroli.
– Jestem po prostu zmęczona, wiesz? – Posłałam mu przepraszające spojrzenie.
Jakbym przepraszała za wyczerpanie, za milczenie, za to, że nie potrafię udawać tak dobrze jak on.
Telefon wibrował mu w dłoni. Ekran świecił się od powiadomień. Świat kochał to, co Ash wyreżyserował.
– Pośpisz do dwunastej i ci przejdzie. To ważne. – Zamachał smartfonem, jakby stanowił niepodważalny dowód. – Zasięgi to też jest praca. Aktualnie jesteśmy na topie, a taki moment może już się nie powtórzyć.
Odblokował ekran. W świetle urządzenia jego twarz wyglądała na jeszcze bardziej pozbawioną emocji. Wybrał palcem ostatni post na Instagramie. Liczby rosły w zastraszającym tempie – serduszka, komentarze, udostępnienia.
– Idealnie – wymamrotał z satysfakcją. – Wiesz, ilu sponsorów odezwało się do mnie w ostatnim czasie? Fani pragną widzieć nas razem.
Nas.
Nas nigdy nie było.
Nie było wspólnych poranków bez kamer. Nie było rozmowy o czymś, co nie kończyło się analizą zasięgów. Nie było nawet znaczącego cokolwiek dotyku. Istniał tylko układ. Strategia. Czysta kalkulacja. PR-owa relacja, stworzona dla kliknięć i kontraktów. Na początku wierzyłam, że to dobre rozwiązanie, w końcu lepiej jest mieć chłopaka na niby niż dziesiątki facetów napalonych na mnie i moją reputację.
Z każdym kolejnym postem, z każdym pozowanym zdjęciem czułam się bardziej pusta. Jak torebka na wystawie. Asher nie zauważył, że odpływam. Pochłonęło go przeglądanie ofert. Bo on… kochał tylko to. Atencję. Kliknięcia. Sławę.
Wyciągnęłam telefon z kieszeni, choć każdy nerw podpowiadał, że to błąd. Obróciłam go kilkukrotnie w dłoni, bijąc się z myślami.
Nie patrz.
Nie szukaj.
Nie czytaj.
Tata zabraniał mi tego przez dłuższy czas. Gdy byłam mała, zablokował wszystkie możliwe do wyświetlenia treści dotyczące naszej rodziny, filtrując rzeczywistość tak, by świat wydawał się naprawdę wspaniały.
Ciekawość jednak wzięła górę, stała się niczym drzazga, której nie potrafiłam się pozbyć. Spędziłam więc godziny na przewijaniu wpisów, analizując każde zdjęcie, każdego tweeta czy artykuł – o mnie, o nas. Te pozytywne zdawały się ulotne, ale te negatywne… zostawały niczym tatuaż na skórze.
Ale nim zdołałabym się wycofać, palce same wystukały Stormi Sullivanw wyszukiwarce na X. Najpopularniejszy wpis załadował się z bezczelną szybkością, jakby tylko czekał, by zadać mi ból.
@PlotEye: Stormi została zauważona na lotnisku w Miami. Nie wyglądała na zachwyconą powrotem, ale fani skupiają się na jej odmienionym wyglądzie.
Ramiona mi zesztywniały. Niby nic, ledwie wyczuwalny skurcz, jakby ciało już wiedziało, co kryło się w komentarzach. Wzrok zamarł mi na jednym słowie, przeczytałam je już trzy razy. Odmieniony. Znowu to samo. Odmieniony wygląd. Jakbym nie była człowiekiem, a opakowaniem z produktem na sprzedaż.
@true_poppy: Dlaczego ludzie zachowują się tak, jakby ciała kobiet się nie zmieniały? Zostawcie tę dziewczynę w spokoju.
@user8347: zespół powinien ją wysłać z powrotem na siłownię… ale w sumie to zawsze wyglądała na przeciętną.
Żołądek skurczył mi się w ciasną kulkę. Zapiekło mnie pod powiekami, a w gardle pojawiła się znajoma gula.
@storminews: Czy możemy wziąć pod uwagę fakt, że ona jest tylko człowiekiem? Może jest wyczerpana po, no nie wiem, występowaniu przez całe dwa miesiące???
@oneofthetop13: Czy tylko ja nie rozumiem jej fenomenu? Dlaczego ona w ogóle jest sławna?
@xxmonster: dla mnie mogłaby przytyć nawet 50 kilo i dalej byłaby gorętsza niż połowa świata, bądźmy realistami XD
@rapgod_d3troit: Szczerze mówiąc, ona nawet nie jest aż tak utalentowana. Jest sławna dzięki swojemu ojcu.
Telefon przygasł. Nie poruszyłam się. Siedziałam w absolutnym bezruchu.
Jest po prostu sławna dzięki swojemu ojcu.
Jakbym na to nie zapracowała. Jakbym nie spędziła całego dzieciństwa w szkole tańca, aż moje stopy nie zaczęły krwawić, jakbym nie uczęszczała na lekcje śpiewu, dopóki mój głos nie ochrypł po godzinach prób. Jakbym wcale nie walczyła o to, by wyjść z cienia własnego ojca i stać się niezależną artystką.
Ale bez względu na to, ile osiągnęłam, ile sprzedałam płyt, ile aren koncertowych wypełniłam, zawsze pozostanę córką Raina Sullivana. Jego cień. Jego nazwisko. Jego sukces.
Jestem tylko jego córką.
Corinne wyjęła mi telefon z dłoni. Jej dotyk był miękki, ale stanowczy, jakby zabierała mi broń, którą sama w siebie wycelowałam.
– Nie rób sobie tego. – To rozkaz prosto ze zmartwionego serca.
Odłożyła smartfon ekranem do dołu, jakby stał się czymś, co lepiej trzymać poza zasięgiem.
– Chciałam tylko… – skubałam nerwowo nitkę przy bluzie – …zobaczyć, co o mnie mówią.
Widziałam, jak mięknie jej spojrzenie, ale nie znalazłam w nim czułości. Tylko coś surowego, lecz nie skierowanego we mnie. Raczej w tę całą machinę, która przemieliła mnie, połknęła i wypluła.
– I co? – Brew jej drgnęła. – Uważasz, że warto?
Zamilkłam na chwilę. To przecież nigdy nie okazało się tego warte, ale też nigdy nie powstrzymywało mnie przed sprawdzaniem, klikaniem i przewijaniem. To przypominało rozdrapywanie ran z nadzieją, że kiedyś przestanie boleć.
– To po prostu… – Urwałam, czując, że głos mi się łamie. – To się nigdy nie kończy.
Ramiona kobiety – zwykle wyprostowane jak u żołnierza – znacznie opadły. Znała ten cykl. Moje milczenie po konferencjach czy płaczliwe nie dam rady w garderobie nie pozostawało jej obce. Przytrzymywała mi włosy, gdy zwracałam śniadanie przed wywiadem. Stawała się świadkiem moich najbrzydszych momentów rozpaczy. Nawet załatwiła mi terapeutkę, lecz nigdy do niej nie poszłam, ponieważ nie potrafiłam odsłonić się emocjonalnie przed kimś, komu nie ufałam.
A ufałam tylko jej. Znała sekrety, o których nawet rodzice nie mieli pojęcia.
Wpatrywałam się w ciemniejące niebo, szukając odpowiedzi na dręczące mnie problemy. Może głos, może dotyk… a może po prostu mama. Nie dzwoniłam do niej, choć czasem trzymałam palec zawieszony nad ikoną kontaktu. Nie pisałam, że nie daję rady. Wiedziałam, że rzuciłaby wszystko – nawet trasę z legendą popu, nad którą pracowała przez ostatnie lata. Przyleciałaby tu, do mnie. A ja… nie miałam serca jej tego odebrać.
Mama stanowiła moją opokę, wsparcie w tym brutalnym świecie. Ale to też artystka, tak, jak ja. Wspomnienie jej głosu, miękkiego i kojącego, otulało jak koc. Wszystko wtedy cichło. Świat przestawał krzyczeć. Ale to tylko wspomnienie. Nie mogłam jej obciążyć. Nie mogłam sprawić, żeby znów wszystko poświęcała. Nie wiem, co bardziej by mnie złamało – jej nieobecność czy świadomość, że straciła coś z mojej winy.
Fotoreporterzy towarzyszyli mi od zawsze. Marzyłam o wielkiej scenie, podczas gdy inne dziewczynki chciały zostać księżniczkami. Poświęciłam temu życie. Oddałam głos, czas, prywatność – wszystko, co miałam, by śpiewać, by być najlepszą.
Moja twarz należała do obiektywów. Moje szczęście podlegało interpretacji. Moje związki były idealne do analizy. Moje ciało podane do publicznej debaty. Utrzymanie się na szczycie wymagało perfekcji. Codziennych poświęceń. Udowadniania, że zasługuję na to, co mam. A przecież wiedziałam, że niektórzy i tak uznają, że zawdzięczam wszystko nazwisku. Tacie. Legendzie.
Znajome palmy kołysały się na wieczornym wietrze, gdy SUV pokonywał zakręt. A jednak z każdym kilometrem zbliżającym mnie do domu wcale nie czułam ulgi.
– Wiesz, że wcale nie musisz czytać tego, co piszą.
Suchy, pusty śmiech rozległ się w kabinie jak skrzypnięcie zawiasów.
– Ignorowanie tego nie sprawi, że przestaną pisać – odparłam, nie patrząc na nią.
– Ale może pomoże ci z tym żyć – przyznała managerka. – Czuję, że powinnam porozmawiać o tym z twoim…
Coś zapiekło mnie w środku. Natychmiast odwróciłam głowę w jej stronę.
– Nie – ucięłam zbyt szybko, zbyt ostro. – Nie zadręczaj taty moimi problemami. On ma wystarczająco dużo na głowie.
Corinne zmrużyła oczy, uważnie badając moją twarz, jakby się zastanawiała, czy powinna kontynuować naszą dyskusję. Przeczuwałam, że chciałaby mu wszystko wyśpiewać – zawsze to robiła, gdy sprawy się pogarszały. Ojciec zmusiłby mnie do odsunięcia się w cień na jakiś czas. Dla zdrowia. Dla odpoczynku. Dla złapania oddechu.
A ja nie mogę się zatrzymać. Nie teraz. Wiedziałam, że jeśli zrobię choćby krok w tył, wpadnę w pustkę i już się z niej nie wygrzebię. W tej branży nie ma przerw. Są tylko upadki.
Gardło zalał mi kwaśny smak żółci, lecz stłumiłam go przełknięciem na siłę. Nie mogłam odpuścić.
– No właśnie, wyluzuj, Corinne – mruknął Asher, rozciągając się jak znudzony kocur. – Stormi chyba wie lepiej, co może, a czego nie.
Kobieta powędrowała w jego stronę wzrokiem niczym snajper mierzący do celu.
– Nikt nie pytał cię o zdanie – odparowała ostro, niemal warcząc.
Ash uniósł brwi, a na jego twarzy natychmiast pojawił się cień rozdrażnienia.
– Jaki masz problem?
– Jaki j a mam problem? – powtórzyła z ironicznym rozbawieniem. – Mój problem to ty. Ty i twoje wszystko mi się należy. – Wycelowała w niego palcem. – Masz gdzieś Stormi, dopóki dobrze się przy tobie prezentuje.
Chłopak przewrócił oczami tym samym zblazowanym ruchem, którym zwykle ignorował krytykę.
– Wcale tak nie…
– O nie. Nie kończ tego zdania – przerwała mu ostro. – Dosłownie przed chwilą wpędzałeś ją w poczucie winy, zmuszając do występowania przed twoją zasraną publiką, bo twoje ego tego potrzebowało. – Jej głos przeciął powietrze. – A ona ci p o z w o l i ł a tylko po to, żebyś się odczepił. Ale wiesz co? – Pochyliła się z tym chłodnym, profesjonalnym uśmiechem. – Stormi już jest gwiazdą i to ona trzyma cię na topie.
Asher drgnął, jakby właśnie oberwał w twarz. Śmiech, który próbował z siebie wydusić, utknął mu w gardle.
– Masz swoje pięć minut, sponsorów, marki, kampanie, cały ten fejm – ciągnęła bezlitośnie. – Ale wszyscy wiedzą, że to tylko dlatego, że jesteś z nią.
Zacisnął zęby. Widoczna żyłka na jego szyi pulsowała w rytm wstrzymanego gniewu. Ale nie odpowiedział. Nie tu. Nie teraz. I na pewno nie jej.
– Czy ktoś w ogóle o tobie wspomina z imienia? Nawet w nagłówkach widniejesz wyłącznie jako dodatek. Chłopak Stormi. Tylko tyle. – Uśmiechnęła się z wyższością. – Więc lepiej podkul ogon i nie próbuj mnie ustawiać, dzieciaku. Pracuję dla niej. Nie dla ciebie.
Choć Ash milczał, widziałam, jak zżera go w środku. Wiedział, kim jest Corinne. Nie tylko managerką, lecz negocjatorką, pogromczynią kryzysów. Nawet on, mimo swojej pewności siebie, nie odważył się jej postawić. Jeden telefon w zupełności by wystarczył, aby twarz Ashera zniknęła z reklam marek pompujących jego wartość rynkową.
Tata mówił, że właśnie dlatego managerka była idealna. Nie dbała o układy i stała po mojej stronie do samego końca… tak jak niegdyś Roy stał za nim.
Zaczerpnęłam tchu, choć atmosfera w samochodzie znacznie zgęstniała.
– Po prostu… potrzebuję odrobiny snu – przyznałam cicho, przełamując napięcie. – Może jutro poczuję się lepiej.
Powierniczka moich tajemnic nie wyglądała na przekonaną, ale też nie naciskała. Pochyliła się i musnęła mnie w policzek, zostawiając na skórze niewerbalny znak troski.
– Wyśpij się, kochanie – mruknęła miękko. – Przed tobą cała Ameryka. Masz jeszcze trochę czasu, by zebrać siły.
Samochód zatrzymał się bezgłośnie na podjeździe. Kierowca się nie odwrócił, lecz jego wzrok w lusterku na moment zawisł na mnie. Ochroniarz uchylił drzwi po mojej stronie w momencie, kiedy zaczęłam zbierać się na odwagę. Zimne powietrze musnęło mi policzki. Nie chciałam wysiadać. Nie chciałam też zostać. Dopóki siedziałam tutaj, nic nie musiało się dziać.
W końcu podniosłam się z miejsca. Zgarnęłam plecak, a paski na ramionach uciskały mocniej niż zwykle.
– Dobranoc – rzuciłam na pożegnanie.
Asher nie oderwał wzroku od smartfona. Palcem scrollował ekran, nie obchodziło go to, co działo się poza siecią. Nie powiedział nic. Nawet na razie. A przecież szeptał niegdyś: Zostań ze mną tak, jakby naprawdę nie zamierzał mnie puścić. Nie miałam siły na ten cyrk, więc wysiadłam.
Zorientowałam się, że w domu panowały ciemności, z wyjątkiem pojedynczego światła w salonie. Tylko jedna lampa – ta przy kanapie, którą ojciec zawsze zostawiał włączoną, gdy na mnie czekał.
Znajoma bryza z pobliskiej plaży otuliła mnie z każdej strony. Dom.Tu czułam się bezpieczna, spokojna. Podjazd nosił jeszcze ślady starych dziecięcych zabaw – malowane serca, krzywe litery mojego imienia. Dziwne, jak takie rzeczy potrafią przypomnieć o tym, kim się było, zanim świat zaczął wykrzykiwać twoje nazwisko.
Czułam, jak napięcie w karku próbuje mnie jeszcze trzymać w pionie, jakby ktoś miał już za moment wyskoczyć zza krzaków z aparatem. Ale już po wejściu do środka przywitał mnie znajomy zapach – czegoś pieczonego, stary winyl, nuta męskiej wody po goleniu. I to wystarczyło, bym mogła znów poczuć się sobą.
Ledwo zdążyłam postawić kilka kroków na drewnianej podłodze, gdy zza filaru wyskoczył tata. Dość niespodziewanie wystrzelił konfetti w powietrze, a złote gwiazdeczki zawirowały tuż nad moją głową. Zareagowałam z odruchem przerażenia, pisnęłam i zasłoniłam twarz ramieniem. A potem… śmiech. Cichy, prawdziwy, wypchnięty z ust nieśmiejących się od dawna.
W tej samej sekundzie w moją stronę poleciał język imprezowego gwizdka. Butelka szampana dla dzieci eksplodowała z głośnym pyk, a piana rozlała się na parkiet.
– Witaj w domu, chmurko! – zawołał rozpromieniony.
– Tato… – jęknęłam rozbawiona, strzepując konfetti z włosów. – Co ty wyprawiasz?
– Świętuję! – Pociągnął łyk z butelki i cmoknął z satysfakcją. – Myślałaś, że po czterech miesiącach życia w trasie pozwolę ci wrócić bez fanfar?
Wypuściłam powietrze, a z moich barków spadło niewidzialne obciążenie. Tego właśnie potrzebowałam. Zero fleszy, żadnych wyreżyserowanych momentów i krzyków. Tylko znajome ciepło i świadomość, że ktoś czekał na mnie w domu.
Tata odstawił butelkę na kontuar, pokonał dzielący nas dystans, i nim zdążyłabym zareagować, otoczył mnie ochronnie ramionami.
I tak po prostu… całe to wyczerpanie, wątpliwości i ciężar minionych tygodni… wszystko straciło na znaczeniu. Owinęłam go rękami w pasie, wtulając mocno policzek w jego tors. Pachniał bezpieczeństwem, a ja nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo mi tego brakowało.
– Tęskniłem za tobą – wyszeptał mi we włosy.
Ucałował mnie w czubek głowy. Znów poczułam się tak jak wtedy, gdy miałam pięć lat i pojechaliśmy po raz pierwszy do Disneylandu.
– Ja za tobą też – wydusiłam przez ściśnięte gardło.
Trwaliśmy w bezruchu, przytulając się, czego żadne z nas nie chciało przerwać. Gdy w końcu mężczyzna odsunął się o krok, nie puścił mnie całkowicie. Jego dłonie pozostały na moich ramionach.
– Wyglądasz, jakbyś walczyła z huraganem, dzieciaku.
Uśmiechnęłam się pokracznie, ledwie będąc w stanie wygiąć kąciki ust. Mimo tego tata nie wydawał się rozbawiony. Nawet na milimetr nie spuszczał ze mnie swoich bystrych oczu, tak bardzo podobnych do moich. Nienawidziłam tego, jak łatwo potrafił mnie przejrzeć.
I właśnie to wydawało się najgorsze.
Że nie musiał o nic pytać, żeby znać prawdę.
– Jadłaś coś?
Skuliłam się w sobie. Wydawało się, że to proste pytanie. Banalne. A jednak ugodziło mnie w brzuch. Zbyt ostre, zbyt celne.
– Pewnie – odburknęłam, owijając się ramionami.
Spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi, z tym samym sceptycyzmem, który pamiętałam z dzieciństwa, gdy kłamałam, że mam gorączkę.
– Coś więcej poza owsianką i koktajlem?
Nie odpowiedziałam. Minęłam go, zmierzając w stronę salonu, jakby dystans fizyczny mógł stłumić napięcie.
– Nic mi nie jest, tato.
– To świetnie, ponieważ kupiłem twoje ulubione ciastka.
Zawahałam się. Nie dlatego, że nie chciałam jeść… Boże, praktycznie umierałam z głodu, ale dlatego, że już słyszałam te potworne głosy, komentarze, zdjęcia paparazzich z podpisami niesubtelnie nawiązującymi do mojej wagi. Ujęcia robione z dołu, z ukosa, zbyt blisko. Słowa wbijające się jak ciernie: Przytyła, Ten biust to też tłuszcz, Już nie wygląda jak dawniej.
– I kazałem też przygotować kucharzom twoje ulubione dania – dodał mimochodem.
Powoli obróciłam się w jego stronę. Stał obok stolika z opakowaniem kolorowych bez w dłoniach – tych lekkich, chrupiących, z nutą wanilii. Takie same kupował mi po lekcjach baletu. Bez względu na to, jak bardzo popularna się stanę, zawsze będę jego dzieckiem.
Więc wzięłam ciasteczko. Przez chwilę tylko się w nie wpatrywałam, jakby to ono miało mnie ocenić. A potem ugryzłam. Okazało się słodkie, miękkie w środku, kruche na zewnątrz, dokładnie tak, jak pamiętałam. I ten pierwszy moment, przebłysk… ulgi? Ciepła? Normalności?
Cichy pomruk wyrwał się z moich ust. Zaskoczył mnie. I jego też.
Tak długo niesłyszany głos serca podpowiadał, że na to zasłużyłam. Należało mi się. Boże, nie jadłam ich od… nawet nie pamiętam kiedy. I zanim w myślach zaczęłabym odtwarzać komentarze hejterów, spojrzałam na tatę.
Uśmiechnął się tak szeroko, że aż oczy zalśniły mu ulgą, jakby ten jeden kęs uratował mu cały świat. On wiedział. Zawsze wiedział. Żułam to nic nieznaczące ciastko… a on był dumny. Tak po prostu.
– Wciąż twoje ulubione? – zapytał z nadzieją.
– Są pyszne.
A na dowód tego oblizałam palce z cukru.
Odłożył pudełko na stół, sięgnął po bezę dla siebie i usiadł na sofie. Patrzył na mnie, a jego spojrzenie niemal mówiło: Jesteś ważniejsza niż ich opinie. Jesteś ważniejsza niż liczby.
– Zjedz tyle, ile chcesz – odparł ciepło, nie chcąc spłoszyć tej kruchej chwili. – Nie powiem twojemu trenerowi.
Zaśmiałam się cicho, w głębi duszy jednak coś we mnie pękło. Nie musiał wypowiadać słów parzących mnie jak wrzątek: Wiem, że z tym walczysz, Wiem, że boisz się jeść, Wiem, że to coś więcej niż tylko ciasteczko.
Już kiedyś przez to przechodziliśmy. Tata wiedział wszystko. Nawet to, czego nigdy nie wypowiedziałam – że w milczeniu toczyłam bitwę przy każdym talerzu, każdej łyżce, każdym pierdolonym kęsie. Że coś, co powinno być po prostu zwykłą czynnością jedzenia, dla mnie było jak bitwa na polu walki. Że mój mózg zamieniał porcje w karę, a kalorie w broń.
Wszystko zaczęło się wtedy, gdy miałam czternaście lat.
Czternaście.
Byłam dzieckiem, z gitarą w dłoniach i głosem drżącym od marzeń. Wrzuciłam filmik do sieci z nadzieją, że ktoś mnie usłyszy. I usłyszał. Stałam się viralem. Napłynęła fala miłości. Serduszka. Komentarze, że jestem taka słodka i już niebawem podbiję świat.
A potem skończyłam szesnasty rok życia. I jakby ktoś przełączył pstryczek. Zaczęto mnie seksualizować, a moje ciało stało się tematem publicznej debaty. Głos przestał wieść prym. Teraz liczyły się piersi. Tyłek. Kształt bioder. Zdjęcia z koncertów krążyły po Twitterze nie z powodu mojego talentu, ale przez to, jak ułożyła się sukienka, jak bardzo urosłam i jak bardzo wyszłam z dziecięcego ciała. Sugestywne emoji czy ordynarne żarty sprawiały, że skóra mi cierpła i zbierało mi się na mdłości.
Hotówa. Klepałbym. Ale zrobiła się soczysta. A potem: Przytyła?, Coś jej się rozlało.
Mężczyźni potrafili być obrzydliwi, ale najgorsze okazało się to, że kobiety też wiedziały, gdzie uderzyć, by bolało. Pamiętam, jak jedna influencerka wrzuciła moje zdjęcie, gdy tylko wyskoczył mi pryszcz, choć moja cera, jej zdaniem, powinna być przecież idealna. Wyświetlenia. Setki tysięcy polubień. Cała masa paskudnych komentarzy.
Mając szesnaście lat, zdałam sobie sprawę, że bez względu na to, co zrobię czy jak ciężko pracuję, ludzie zawsze popatrzą najpierw na moje ciało.
Mając szesnaście lat, przestałam nosić obcisłe ubrania.
Mając szesnaście lat, nauczyłam się wciągać brzuch do zdjęć.
Mając szesnaście lat, przestałam jeść w miejscach publicznych.
Mając szesnaście lat, zaczęłam pomijać posiłki, aż głód stał się czymś, z czego byłam dumna.
Ja po prostu dorastałam.
Nawet nie znałam tych ludzi.
A mimo tego uwierzyłam, że nie jestem wystarczająca. Że jestem tylko lalką do oceniania. Że moja wartość mieści się między cyframi na wadze a liczbą lajków.
Zajęłam miejsce obok ojca i bez słowa wtuliłam się w jego bok. Ciepło znajomego ciała ugasiło tęsknotę po zbyt długiej rozłące.
– Myślisz, że kiedyś przestaną? – wymamrotałam.
Poczułam, że nieco się spiął.
– Kto?
– Oni. – Przełknęłam ślinę. – Hejterzy.
Uniosłam wzrok na jego twarz. Wyglądał na prawdziwie wściekłego, co jednak starał się ukryć. W końcu sam doskonale znał tę branżę. Lepiej niż ktokolwiek inny z mojego otoczenia.
– Nie – przyznał niechętnie. – Nigdy nie przestaną.
Szczery. Brutalny. Bez dawania mi fałszywej nadziei i owijania w bawełnę.
– Ale to nie znaczy, że mogą ci coś odebrać takimi durnymi komentarzami – kontynuował łagodniejszym tonem. – Nadal jesteś sobą, Stormi, i tylko ty możesz zdecydować, czy te słowa coś znaczą, czy nie.
– Serio? – parsknęłam ironicznie.
Spędzałam godziny na treningach, u kosmetyczki, na próbach, u fryzjera, a nawet na durnych przymiarkach strojów. Musiałam uśmiechać się w sytuacjach, podczas których najchętniej zapadłabym się pod ziemię. Nawet jak śpię, śnię o tym, żeby niczego nie schrzanić. A oni i tak znajdą to coś. Nos, uda, paznokcie, moja mina. Cokolwiek.
Tata nie odpowiedział od razu. Uniósł brew w ten ojcowski sposób, a potem bez słowa sięgnął po kolejną bezę i wpakował ją sobie do ust, jęcząc przesadnie z udawaną ekstazą. Nie potrafiłam się nie uśmiechnąć.
Niechętnie wspominałam dni, kiedy kłóciłam się z nim jeszcze przed podpisaniem kontraktu. On mnie przed tym ostrzegał. Zabawa zabawą i fajnie jest móc rozwijać swoje pasje, ale zostanie osobą publiczną to zupełnie coś innego. Uświadomił mnie, że ten przemysł wcale cię nie kocha. Kocha to, co mu dajesz, to, co może od ciebie zabrać. A potem? Wyrzuci cię jak zabawkę, kiedy się już znudzi.
Gdy się sprzeczaliśmy, sądziłam, że po prostu się mnie boi. Że nie potrafi znieść tego, że mogę być większa niż on. Ale on wcale mi nie zazdrościł. On próbował mnie ochronić.
– Więc co mam zrobić? – zapytałam półgłosem, opierając głowę z powrotem na jego ramieniu.
– Przestań pozwalać światu mówić ci, kim jesteś.
– Tato, sam słyszysz, jak banalnie to brzmi – wymamrotałam niechętnie. – Jak cytat z tandetnego filmu.
– Może – przyznał cicho. – Ale jeśli tego nie zrobisz, to się w tym zagubisz. A ja… – Urwał, jakby wypowiedzenie kolejnych słów sprawiało mu fizyczny ból. – Nie zniosę tego, jeśli przyjdzie mi patrzeć, jak robisz sobie to, co ja zrobiłem niegdyś sobie.
Przygryzłam wnętrze policzka z napięcia, ponieważ wiedziałam, że mówił poważnie. Rain Sullivan. Legenda. Raper. Ikona. Nawet on dał się temu wszystkiemu pochłonąć.
Wtuliłam się w niego jeszcze mocniej, zacisnęłam powieki i z trudem powstrzymałam napływające do oczu łzy.
– Ja już nie wiem, kim jestem, tato – wydobyłam z siebie podłamanym tonem.
Otoczył mnie ramieniem, jakby wyczuł, że byłam blisko utonięcia.
– Jesteś Stormi – wychrypiał kojąco. – Moją Stormi – dodał, składając czuły pocałunek na moim czole. – I to w zupełności wystarczy.
Wbiłam palce w jego rękaw, tak mocno, że materiał zebrał się między knykciami. Nie mogłam się rozkleić. Nie przy nim. Nie, kiedy tak bardzo starał się pozostać silny za nas oboje. Ale to wszystko zaczynało mnie przerastać.
Oparłam czoło na jego bicepsie. Pachniał jak nocne trasy koncertowe i kawa pita o piątej nad ranem.
– Wiesz, kiedy najbardziej się o ciebie bałem? – zapytał cicho.
– Kiedy?
– Gdy po raz pierwszy stanęłaś na scenie.
Uniosłam głowę, lekko zaskoczona. Na jego twarzy malował się spokój, ale spojrzenie wbił gdzieś w ścianę. Jakby wracał do tamtej chwili, do tamtej Stormi. Tej, której jeszcze nikt nie rozszarpał na kawałki.
– Patrzyłem wtedy i… wiedziałem, że to cię wciągnie. Że zakochasz się w tym, w tłumie, w blasku, tak samo jak ja kiedyś. – Urwał na moment, nim jego wzrok padł na mnie. – I że oddasz temu wszystko, nawet siebie.
Na chwilę zapadła cisza. Ta gęsta, nieprzyjemna, kiedy człowiek słyszy tylko własny oddech i bicie serca. Zbyt głośne, zbyt rozedrgane.
– Nie m u s i s z
