Trzynaste dziecko - Erin A. Craig - ebook + książka
NOWOŚĆ

Trzynaste dziecko ebook

Erin A. Craig

0,0

55 osób interesuje się tą książką

Opis

Hazel Trépas od zawsze czuła, że różni się od reszty swojego rodzeństwa. Jako trzynaste dziecko, obiecane jednemu z bogów, spędziła dzieciństwo, wyczekując przybycia ojca chrzestnego – Merricka, Ponurego Końca.

Gdy ten w końcu się zjawia, przedstawia dziewczynie szczegóły zaplanowanej dla niej przyszłości. Hazel ma zostać wielką uzdrowicielką, znaną w całym królestwie. Aby jej w tym pomóc, Merrick obdarza ją pewną zdolnością.

Lecz każdy dar ma swoją cenę. Dziewczyna potrafi dostrzec moment, kiedy śmierć upomina się o pacjenta, a jego ostatnia nadzieja gaśnie. I to właśnie Hazel ma zakończyć jego cierpienie. Dręczona przez duchy tych, których odesłała na tamten świat, pragnie uciec od swojego przeznaczenia.

Los jednak sprowadza ją na dwór królewski, gdzie Hazel staje przed najtrudniejszym wyborem. Musi zdecydować, czy sprzeciwić się Śmierci i uratować króla, którego życie już dawno powinno dobiec końca. Dziewczyna doskonale wie, co podpowiada jej zdrowy rozsądek, a co mówi serce. Tylko co się wydarzy, jeśli spróbuje przechytrzyć los?

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.                            Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 613

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: The Thirteenth Child

Copyright © Erin A. Craig 2024

Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Nowe Strony, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redaktorka prowadząca: Sandra Pętecka

Redakcja: Alicja Chybińska

Korekta: Katarzyna Chybińska, Monika Baran, Martyna Góralewska

Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka

Projekt okładki: David Seidman

ISBN 978-83-8418-412-7 · Wydawnictwo Nowe Strony · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Niniejsze wydanie zostało opublikowane we współpracy ze Sterling Lord Literistic, USA, i Book/lab Agencja Literacka, Polska

Fragment

Historia narodzin

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Rozdział 34

Rozdział 35

Rozdział 36

Rozdział 37

Rozdział 38

Rozdział 39

Rozdział 40

Rozdział 41

Rozdział 42

Rozdział 43

Rozdział 44

Rozdział 45

Rozdział 46

Rozdział 47

Rozdział 48

Rozdział 49

Rozdział 50

Rozdział 51

Rozdział 52

Rozdział 53

Rozdział 54

Rozdział 55

Rozdział 56

Epilog

Podziękowania

Nota o autorce

Przypisy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Dla Grace

W gobelinie mojego życia to ty jesteś najjaśniejszą spośród wszystkich nici.

HISTORIA NARODZIN

Zapałka zapłonęła, a wokół rozszedł się charakterystyczny ostry zapach siarki. Płomień kąsał patyk, gorączkowo poszukując knota, by móc się nim pożywić.

Głos mojego ojca chrzestnego wynurzył się z ciemności niczym wypełzający z krypty upiór, nadchodząc wraz z szelestem liści i dymnym posmakiem jesieni.

– Dawno, dawno temu, w samym sercu lasu Gravia mieszkał pewien wyjątkowo głupi myśliwy.

Płomień zbliżał się nieubłaganie do jego palców, gotów przypalić skórę, a drewienko zdążyło się już niemal wypalić, ale on w ogóle nie zwracał na to uwagi.

– Nie musimy tego przecież robić – rzekłam, podając mu długą, smukłą świecę do zapalenia.

Miała bursztynowy kolor, pełen pięknych intensywnych, ciepłych, złocistych barw.

Jej płomień rzucał migoczące cienie na wnętrze chaty, stawał się coraz żywszy i wyraźniejszy. Spojrzałam Merrickowi w oczy – w tęczówki stanowiące dziwną mieszankę srebrnego i czerwonego otoczoną bezdenną czernią – i się uśmiechnęłam. Znałam tę historię na pamięć, ale mimo to pozwoliłam, by ją opowiedział. Należało to do jego ulubionych czynności z okazji moich urodzin.

– Przez całe swoje życie ów wyjątkowo głupi myśliwy podejmował szereg równie idiotycznych decyzji, aż w końcu, pewnej szczególnej nocy, dokonał naprawdę przemyślanego wyboru. – Sprawnym ruchem długich, sękatych palców zdusił płomień, a smuga srebrzystego dymu uniosła się ku belkom stropowym. – Myśliwy, jak sama wiesz, nie miał za nic rozumu i żył w bardzo skromnych warunkach, ale mimo to jakimś cudem udało mu się poznać młodą i bardzo urodziwą kobietę, która została jego żoną.

– A wszyscy doskonale wiemy, co się dzieje, gdy wyjątkowo biedni mężczyźni wiążą się z bardzo urodziwymi żonami – wtrąciłam, nie potrafiąc się powstrzymać.

– Zostają pobłogosławieni gromadką równie ślicznych dzieci – odparł z wyraźnym wyrzutem Merrick. – To ja opowiadam tę historię czy ty?

Odwróciłam się do niego plecami, po czym zerknęłam w stronę piekarnika, by się upewnić, że chleb zdążył się upiec. Urodzinowa tradycja czy nie – oboje musieliśmy coś zjeść… w porządku, ja musiałam – a kolacja przecież nie przygotowałaby się sama.

– Wybacz mi, proszę – przeprosiłam, chwytając blachę przez ręcznik. – Mów dalej.

– Na czym to ja skończyłem? – spytał z wyćwiczoną dramaturgią. – Och, tak, na dzieciach, na gromadce ślicznych dzieci. Najpierw urodziło im się jedno lub dwoje, nie pamiętam już dokładnie, a potem, zanim się obejrzeli, na świat przyszło czwarte, piąte, szóste i tak dalej, aż dotarli do pełnego tuzina. I w ten oto sposób mieli pod opieką dwanaście uroczych, idealnych pod każdym względem, prześlicznych dzieci. Większość mężczyzn pohamowałaby popędy znacznie wcześniej, ale jak już zdążyłem podkreślić, ten myśliwy uchodził za wyjątkowo głupiego.

– Tak, to prawda, już o tym wspominałeś – zgodziłam się z nim, jak zawsze.

Wyglądał na zadowolonego.

– No właśnie. I tak mijały lata, jak to zresztą często bywa, i ten wyjątkowo głupi myśliwy się zestarzał, jak to śmiertelnicy mają w zwyczaju. Na obrzeżach Gravii powstawały kolejne wioski i miasta, a lasy nie obfitowały już w zwierzynę, choć za młodzieńczych lat myśliwego było jej pod dostatkiem. Bez zwierzyny na sprzedaż i mając tyle gęb do wykarmienia, wyjątkowo głupi myśliwy pogrążył się w rozpaczy, zastanawiając, jak długo zdoła utrzymywać swoją coraz liczniejszą rodzinę.

– Aż pewnego dnia…

– Aż pewnej nocy – poprawił mnie ojciec chrzestny, zirytowany. – Naprawdę, Hazel, skoro już musisz mi przerywać, mogłabyś przynajmniej trzymać się szczegółów. – Dał mi pstryczka w nos, cmokając z dezaprobatą. – Na czym to ja… ach tak… Aż pewnej nocy, leżąc w łóżku, wyjątkowo głupi myśliwy usłyszał od prześlicznej żony, że spodziewa się kolejnego dziecka. Natychmiast krzyknął: „Trzynaścioro dzieci! Jak ja niby mam utrzymać trzynaścioro dzieci?”.

Nadchodził fragment opowieści, którego najbardziej nienawidziłam, ale Merrick zdawał się nie zauważać mojego dyskomfortu. Zawsze z zapałem wcielał się w rolę bardzo urodziwej żony, zamieniając szorstki głos w przenikliwy falset i splatając palce w udawanej delikatności.

– „Moglibyśmy się go pozbyć zaraz po porodzie”, zaproponowała wtedy jego niezwykle urodziwa żona. „Możemy wrzucić je do rzeki i pozwolić losowi, by się nim zajął. Ktoś z pewnością usłyszy płacz, a jeśli nie…”. Kobieta wzruszyła ramionami, a myśliwy spojrzał na nią z przerażeniem. Jak mógł nie zauważyć, że jego żona posiada czarne, pozbawione jakichkolwiek ludzkich emocji serce? Po chwili myśliwy podsunął jej pewien pomysł: „Możemy je przecież zanieść do znajdującej się w mieście świątyni”.

Wyobraziłam sobie siebie jako niemowlę – zawinięte w materiał i porzucone nad brzegiem rzeki wśród gęstej trzciny i glinianego mułu, podczas gdy lodowata woda nieuchronnie wdzierała się do mojego koszyka. Albo jako jedno z wielu dzieci w świątynnym sierocińcu, walczących o każdy okruch chleba czy choć odrobinę uwagi i płaczących coraz głośniej, choć zawsze tak naprawdę niezauważona.

Merrick uniósł palec wskazujący, znacznie dłuższy od pozostałych, wykrzywiony przy knykciach niczym wygięta gałąź buka.

– Po chwili – kontynuował – rozległ się łagodny, dźwięczny głos z głębi chaty: „Albo moglibyście rozważyć oddanie jej mnie”. Myśliwy zbladł, ale mimo to odważył się zapytać: „Kto… kto tam jest?”. Głos mu drżał, podczas gdy żona próbowała zepchnąć go z posłania, by przepędził intruza.

– I któż to wyłaniał się z tego mroku i cieni, jeśli nie sama Pierwsza Święta – odezwałam się z jadalni, wygładzając zagniecenia kwiecistego obrusa.

Mój ojciec chrzestny przewrócił oczami.

– Oczywiście, że to Pierwsza Święta i dlatego też obiecała, że przygarnie to nieszczęsne niemowlę i wychowa je na dobre, cudowne dziecko, postulantkę pełną miłosierdzia i łaski. Jak sama wiesz, żona myśliwego również zadała pytanie: „A kimże jesteś, by oferować nam coś takiego?”. Stanęła wtedy przed wspaniałą boginią, nie czując się już tak śliczna jak zwykle w jej obliczu. „Naprawdę mnie nie poznajesz, śmiertelniczko?”, zapytała bogini, przechylając z zaciekawieniem głowę, a jej oczy lśniły niczym opale zza delikatnej zasłony. – Merrick odchrząknął, rozkoszując się rolą narratora. – Wtedy wyjątkowo głupi myśliwy odepchnął żonę na bok. „Oczywiście, że cię znamy!”, zawołał z oburzeniem. „Ale nie zaakceptowalibyśmy cię jako matki chrzestnej tego dziecka. Jesteś Pierwszą Świętą, pełną miłości, światła i piękna. Lecz twa miłość przyniosła mojej żonie i mnie jedynie ubóstwo. Dwanaścioro dzieci w ciągu tylu lat, a kolejne w drodze! Nasza trzynasta pociecha poradzi sobie bez ciebie”.

Zapaliłam trzy kolejne świece i postawiłam je na stole, pozwalając, by ich przyjemny blask rozjaśnił pogrążone w półmroku pomieszczenie.

Jak wyglądałoby moje życie, gdyby ojciec przyjął ofertę Pierwszej Świętej? Wyobraziłam sobie, jak przechadzam się po Świątyni z kości słoniowej w przejrzystych, połyskujących szatach postulantek bogini. Moje jasnobrązowe włosy byłyby wówczas bardzo długie, ułożone w bujne loki, a cera perfekcyjna i wolna od wszelkich znamion, jak u porcelanowej lalki. Stałabym się wtedy pobożna, pełna pokory i wiodłabym spokojne, idealne życie, bez wstydu i żalu.

Wystarczyło jedno spojrzenie na znajdującą się pod paznokciami warstwę brudu – zawsze obecną, niezależnie od tego, jak mocno je szorowałam – by zniweczyć to marzenie.

– Pierwsza Święta odeszła, a myśliwy i jego żona jakimś cudem ponownie zasnęli – ciągnął Merrick. – Aż… rozległ się potężny grzmot! – Klasnął w dłonie, aby uzyskać odpowiedni dźwięk. – „Któż to znowu?”, zawołała niezwykle urodziwa żona, a jej ton wyraźnie zabarwił się złością. „Próbujemy spać!”. Po chwili odpowiedział jej ktoś przebiegłym, zdradliwym głosem: „A my próbujemy wam pomóc”. I wtedy nagle z cienia wyłoniła się smukła, wysoka postać, przemykająca w blasku świec. „Oddajcie nam swoje dziecko, a wychowamy je na kobietę o wielkiej mocy i bogactwie. Zdobędzie majątek wykraczający poza miarę oraz wszelkie obliczenia i…”. Bóstwo zamilkło, co jeszcze bardziej zaciekawiło żonę myśliwego. „I? Co dalej? Majątek i co dalej?”. Kobieta się pochyliła. – Merrick zaśmiał się chrapliwie, naśladując gesty poszczególnych postaci, potem przyłożył dłoń do czoła z udawaną rozpaczą. – „Nie!”, krzyknął niezwykle głupi myśliwy, bo choć nie grzeszył inteligencją, to od razu rozpoznał tajemnicze bóstwo.

– Bóstwa – poprawiłam go.

– Podzieleni przyglądali się parze, spoglądając na myśliwego i jego żonę wspólnym okiem, osadzonym pośrodku rozszczepionej twarzy. A kiedy zapytali, dlaczego wyjątkowo głupi myśliwy odrzuca ich ofertę, uczynili to dwoma głosami, wydobywającymi się z jednego gardła. „Jesteście Podzielonymi”, zaczął myśliwy. „Możecie obiecywać, że podarujecie temu dziecku bogactwo, władzę i niezliczony dostatek, ale fortuna bywa kapryśna”, tu pstryknął palcami. „I może odmienić się w jednej chwili, tak jak rozszczepiła się wasza twarz. Co się wtedy stanie z naszym dzieckiem?”. Podzieleni przekrzywili wspólną rozszczepioną głowę, patrząc na niezwykle głupiego myśliwego z nieufnym szacunkiem. „To twoja ostateczna odpowiedź?” zapytali, a ich głosy brzmiały mocarnie, tak liczne, a jednak jednogłośnie. Myśliwy przytaknął, nawet gdy jego żona uderzyła go w ramię, a Podzieleni rozpłynęli się w błysku pioruna, cienia i wszechobecnego chaosu. Para nie mogła już zasnąć tej nocy, zastanawiając się, jakie jeszcze okropieństwa mogą ich spotkać. Tulili się do siebie w ciemności aż do wczesnych godzin porannych, tuż przed wschodem słońca, gdy noc jest najstraszniejsza. Dopiero wtedy odwiedziło ich trzecie bóstwo. – Uśmiech Merricka stał się bardzo przyjazny, a ostre końcówki jego zębów zalśniły w blasku ognia. – Ja. – Zamilkł na moment, rozglądając się po kuchni, po czym wydał z siebie zniecierpliwiony pomruk. – Ciasto!

Po chwili wyjął pojemniki z mąką i cukrem, a następnie nabrał garść każdego z nich, pozwalając, by sypkie granulki przesypywały się przez jego palce, a ja patrzyłam, jak białe drobinki przekształcają się w locie w warstwy gęstego, złocistobrązowego ciasta.

Gdy zdmuchnął ostatnią warstwę cukru, zamienił się on w bladoróżowy lukier, tak delikatny, że wciąż dało się dostrzec spod niego kolejne poziomy tortu. Na wierzchu mienił się pyłek ze złotego listka. Merrick z powietrza wyczarował piwonię – przepiękną i pachnącą, bliską rozkwitu. Położył ją na samym szczycie ciasta, gdzie nagle pojawiły się niewielkie świeczki, w identycznym odcieniu różu co płatki.

Całość prezentowała się wybornie, wręcz przesadnie okazale, dokładnie tak jak wszystko, co wychodzi spod ręki Merricka.

– I jak? – zapytał, podziwiając swoje dzieło, po czym się pochylił i pocałował mnie w czubek głowy z ojcowską czułością.

Pachniał ciepłym kardamonem i goździkami, wanilią i melasą, lecz pod tą słodyczą czaił się intensywniejszy, nieco nieprzyjemny zapach. Nie dało się go zamaskować nawet najmocniejszym pomanderem1. Woń ta przypominała mieszankę żelaza, miedzi oraz zbyt długo leżącego na słońcu mięsa, mogącego się w każdej chwili zepsuć.

– Wiesz, nigdy nie zapomnę momentu, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy, te wszystkie urodziny temu. Byłaś wyjątkowo pomarszczoną, płaczliwą, delikatną i drobną istotką. Nie miałem pojęcia, co mam z tobą począć, gdy znalazłaś się w moich ramionach.

Mój uśmiech zbladł natychmiast. Doskonale wiedziałam, co wtedy zrobił – oddał mnie z powrotem matce i uciekł, znikając na całe lata. Pozwalałam mu jednak opowiedzieć tę historię tak, jak ją zapamiętał. Moje urodziny zawsze znaczyły dla niego o wiele więcej niż dla mnie.

– Zamierzałem nadać ci imię Joy, bo twoje pojawienie się sprawiło mi ogromną radość. – Zmarszczył brwi, walcząc z napływającym wzruszeniem. – Ale potem otworzyłaś oczy i oniemiałem z wrażenia, całkowicie oczarowany. Tyle głębi i mądrości w tych orzechowych cudach. – Zrobił drżący wydech. – Rozpiera mnie duma, że mogę cię nazywać swoją, i czułem wdzięczność, że mogę świętować ten dzień razem z tobą.

Gdy obserwowałam ojca chrzestnego, moje serce wypełniało przyjemne ciepło. Nie należał do urodziwych postaci, nawet w najmniejszym stopniu. Z pewnością nie był kimś, komu większość rodziców oddałaby swoje dziecko z własnej woli.

Nie miał nosa, tylko zapadnięte wgłębienie w kształcie odwróconego serca, a jego skóra w kolorze intensywnego onyksu boleśnie napinała się na policzkach, przez co na jego twarzy zawsze malował się groźny grymas, niezależnie od tego, jak bardzo się cieszył. Był nienaturalnie wysoki i szczupły. Nawet w przestronnej, pokrytej dwuspadowym dachem chacie musiał za każdym razem schylać się nisko pod krokwiami, by nie wpaść przypadkiem na rozwieszone do ususzenia pęki kwiatów i zioła. Nawet obszerne, ciemne szaty nie zdołały zamaskować jego kościstej sylwetki. Czarna wełna zwisała w osobliwy sposób z wystających kości kręgosłupa i łopatek, niemal przywodząc na myśl nietoperze skrzydła.

Nie, większość rodziców nie oddałaby swojego dziecka komuś takiemu jak Merrick.

Ale moi nie należeli do tej większości.

We mnie jego oblicze nie wzbudzało strachu. To twarz Ponurego Końca, kochającego mnie bóstwa. To właśnie on mnie wychował, gdy rodzina z krwi i kości się mnie wyrzekła. Tak prezentowało się oblicze mojego ocalenia, choć nie do końca na nie zasłużyłam i o nie nie prosiłam.

Merrick uniósł kielich w stronę mojego.

– Za te urodziny i za wszystkie kolejne, które wciąż przed tobą.

Szkło zabrzęczało, a ja odwzajemniłam jego słowa z niepewnym uśmiechem.

Za wszystkie kolejne, które wciąż przed tobą.

– A teraz – rzekł, przyglądając się z zachwytem różowemu wypiekowi, zupełnie nieświadom moich wewnętrznych rozterek.

Jak zawsze zresztą.

– Może zaczniemy od ciasta?

ROZDZIAŁ 1

ÓSME URODZINY

Kolejny rok, kolejny rok, nadszedł kolejny rok – śpiewały dzieci zgromadzone wokół długiego stołu. Ich głosy niosły się coraz dalej, zyskując na sile i tonie, aż ostatnia zwrotka dobiegła wreszcie do upragnionego końca. – Jesteś teraz o rok starszy, więc krzyknij: Hurra! I już po sprawie!

Pomieszczenie wypełniło się licznymi piskami i chichotem, gdy Bertie – nasz dzisiejszy solenizant – wskoczył na krzesło i wydał z siebie donośny okrzyk triumfu, po czym się pochylił i zdmuchnął dziewięć świeczek na małym orzechowym torcie.

– Zaczniesz ode mnie, mamusiu? Zaczniesz ode mnie? – błagał, a jego dziecięcy głos przebijał się przez panujący w pokoju zgiełk ze znacznie większą siłą, niż powinien.

– Tak, tak – odpowiedziała nasza mama, wprawnym ruchem bioder przeciskając się do krawędzi stołu przez kłębiący się tłum mojego rodzeństwa. – Po tacie, oczywiście.

Przyciągnęła do siebie półmisek i szybkim ruchem noża do masła odkroiła gruby kawałek tortu. Następnie położyła go na talerzu i przesunęła wzdłuż stołu do miejsca, gdzie siedział nasz ojciec, obserwujący błędnym wzrokiem całe to urodzinowe zamieszanie.

Z tej okazji otworzył nową beczułkę piwa i zdążył już opróżnić trzy kufle. Mruknął z uznaniem, gdy pierwszy kawałek ciasta – największy, jaki mógł tylko być, jeśli oczy mnie nie myliły – znalazł się tuż przed nim. Nie czekając, aż reszta z nas zostanie obsłużona, wziął widelec i zaczął łapczywie pałaszować słodki przysmak.

Rodzeństwo zaczęło się wiercić z niecierpliwości. Wszyscy przyglądali się mamie, gdy ta kroiła resztę tortu.

Następny kawałek dostał Bertie, jako solenizant, i aż krzyknął z zachwytu, dostrzegłszy, że ten jest prawie tak duży jak porcja taty.

Potem przyszła kolej na Remy’ego, następnie na Genevieve i Emmeline, aż w końcu zaczęłam tracić tym wszystkim zainteresowanie. Mama podawała ciasto w kolejności urodzenia, więc wiedziałam, że przyjdzie mi na nie jeszcze długo poczekać.

Czasem odnosiłam wrażenie, że całe moje życie sprowadza się wyłącznie do jednego – do czekania.

Wszyscy zaczęli jeść, gdy tylko talerze pojawiły się przed nimi, i głośno wyrażali zachwyty nad smakiem ciasta, jego wilgotnością oraz aromatem i jak bardzo słodki okazał się lukier.

Gdy Mathilde – trzecia od końca – otrzymała kawałek, zerknęłam z zainteresowaniem na ostatnią porcję ciasta i zapaliła się we mnie iskierka naiwnej nadziei. Ślina napłynęła mi do ust, gdy ośmieliłam się sobie wyobrazić, jak bardzo orzechowy ma smak. Nie miało dla mnie znaczenia, że moja część nie będzie nawet w połowie tak duża, jak Bertiego i nie przeszkadzało mi, że na jej powierzchni pozostała niewielka warstwa lukru. Liczyło się jedynie to, że w ogóle coś dostanę.

Mama jednak uniosła ostatni kawałek na widelcu do ust i wsunęła go między wargi, nawet nie zadając sobie trudu, by uprzednio położyć go na talerzu.

Bertie, obserwujący zachłannym wzrokiem resztę porcji w nadziei, że w jakiś sposób uda mu się upolować dokładkę, zdobył się na odrobinę przyzwoitości i zauważył:

– Mamusiu, zapomniałaś o Hazel!

Mama spojrzała na koniec długiego stołu. Wyglądała na bardzo zaskoczoną, jakby naprawdę mnie wcześniej nie zauważyła. W sumie się nie dziwię, bo siedziałam w najdalszym rogu, ściśnięta między Mathilde a popękaną gipsową ścianą.

– Och, Hazel! – westchnęła, a potem wzruszyła ramionami, lecz w jej oczach próżno szukać przeprosin, a raczej wyrzutu, jakby chciała mnie zapytać: „I co ja mam teraz z tobą niby zrobić?”.

Zacisnęłam usta. Nie przypominało to uśmiechu wybaczenia, a jedynie ponure zrozumienie. Nie zapomniała o mnie i obie doskonale o tym wiedziałyśmy, tak samo jak zdawałam sobie sprawę, że obojętnie, co bym powiedziała lub zrobiła, nie wywołałoby to u niej nawet najmniejszej skruchy.

– Czy mogę odejść od stołu? – zapytałam, z trudem wstając z ławy, ledwo dosięgając stopami do podłogi.

– Skończyłaś codzienne obowiązki? – zainteresował się tata.

Wydawał się zaskoczony, jakby dopiero co zauważył moją obecność. Nie miałam żadnych wątpliwości, że o mnie zapomniał. Zajmowałam w jego domu i w myślach tyle samo miejsca co przypis w obszernej, opasłej księdze z jego wspomnień.

Trzynaste dziecko – córka, której nigdy nie planował.

– Nie, tato – skłamałam, po czym spuściłam wzrok, skupiając się mocniej na jego dłoniach niż twarzy.

Bezpośredni kontakt wzrokowy ze mną wymagał od niego więcej energii, niż zwykle okazywał się skłonny mi poświęcić.

– To co tu jeszcze robisz, wałęsając się jak leniwa dziewka? – warknął.

– Przecież to moje urodziny, tato – wtrącił Bertie, marszcząc brwi.

– Tak, to prawda.

– Hazel nie mogła przecież przegapić moich urodzin! – zawołał z oburzeniem.

Zarumieniłam się z powodu rozpierającej dumy, gdy mój brat stanął przeciwko ojcu i wstawił się za mną! Zrobił to wyłącznie dla mnie!

Tata zaciskał i rozluźniał naprzemiennie zęby, jakby żuł tytoń, mimo że od miesięcy nie mógł sobie pozwolić na kupno nawet jednej puszki.

– Zjedliśmy kolację i tort – odezwał się w końcu. – Twoje urodziny zostały należycie uczczone. Hazel powinna już więc wracać do swoich obowiązków.

Przytaknęłam, co sprawiło, że moje dwa brązowe warkocze musnęły delikatnie ramiona. Odsunęłam się od tylnej ławy i nieznacznie dygnęłam przed tatą. Tuż przed wyjściem z zatłoczonej jadalni zatrzymałam się na moment i spojrzałam na brata, obdarzając go delikatnym uśmiechem.

– Wszystkiego najlepszego, Bertie.

Obróciłam się i wybiegłam z domu prosto w chłodne, wiosenne powietrze. Zmierzch lada moment miał ustąpić miejsca prawdziwej, głębokiej nocy – porze ludzi cienia i leśnych stworzeń o zbyt długich kończynach i paszczach pełnych ostrych zębów. Ogarnął mnie strach, a serce zabiło mocniej, gdy wyobraziłam sobie, że jedno z nich wynurza się z mroku i wpada na mnie w drodze do stodoły.

Z trudem przeciągnęłam wielkie, przesuwne drzwi i skierowałam się do znajdującego się na tyłach pomieszczenia stołu roboczego. Wprawdzie panował tutaj półmrok, ale znałam tę trasę na pamięć. Znalazłam należące do taty pudełko zapałek i zapaliłam lampę naftową, a ona rzuciła nikłe złote światło na pogrążone w ciemności stajnie.

Zajęłam się codziennymi obowiązkami na długo przed kolacją. Udało mi się nawet wykonać część zadań Bertiego, w ramach urodzinowego prezentu. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że nie powinnam była okłamywać ojca – mama wciąż powtarzała, że za wszelką cenę należy wystrzegać się grzechu i za każdym razem, gdy udzielała mi nagany, uderzała mnie w tył głowy – ale gdybym została w tym szczęśliwym imprezowym chaosie choćby sekundę dłużej, stworzony przeze mnie mur by się rozpadł, a łzy zaczęłyby swobodnie płynąć.

A nic nie wprawiało mamy i taty w gorszy nastrój niż widok moich łez.

Ostrożnie wspięłam się po drabinie na poddasze, niepewnie trzymając chwiejącą się lampę, po czym skierowałam się do swojej sypialni.

Spałam w stodole, odkąd wyrosłam z podniszczonej, małej kołyski, która służyła całej naszej trzynastce w niemowlęctwie. Na strychu chaty mieściły się tylko cztery łóżka – moje rodzeństwo spało po troje na jednym materacu – i zwyczajnie zabrakło dla mnie miejsca.

Znalazłam koc i opatuliłam się nim, całkowicie pogrążając się w jego miękkości. Stanowił on jedyny dowód na to, że mój ojciec chrzestny naprawdę istniał i że kiedyś po mnie przyszedł i być może pewnego dnia wróci.

Ponadto stał się przyczyną ogromnego sporu między tatą a mamą.

Mama chciała go przehandlować na targu, twierdząc, że sam zysk ze sprzedaży tego aksamitnego materiału wystarczyłby im na co najmniej trzy lata. Tata uznał natomiast, że spieniężenie prezentu od Ponurego Końca sprowadziłoby na naszą rodzinę niechybną zgubę, i zabronił go jej dotykać.

„Przyglądałem się tym niciom i to naprawdę szczere złoto”, szeptał często z podziwem Bertie.

Układały się one w moje imię.

HAZEL.

Ten koc zdecydowanie nie powinien leżeć w stodole, na posłaniu ze słomy. Nie został przeznaczony dla rodziny z gromadką dzieci – biednej, niemającej zbyt wiele jedzenia, głośnej i co najgorsze, niedającej swoim pociechom tyle miłości, na ile zasługiwały.

Nie pasował on również skromnej dziewczynie, której ramiona teraz otulał.

– Och, ojcze chrzestny – wyszeptałam, kierując prośbę w mroczną noc. – Czy to właśnie ten rok? Czy jutro nadejdzie ten dzień?

Nasłuchiwałam odgłosów, czekając i licząc, że mi odpowie – tak jak co roku, w noc przed moimi urodzinami.

Wciąż czekałam.

Zapadałam w sen i wybudzałam się z niego raz za razem, nawiedzana niespokojnymi snami.

W pewnej dolinie, w Rouxbouillet, małej wiosce położonej przy naszym lesie, rozbrzmiały dzwony świątyni Pierwszej Świętej.

Najpierw raz, potem drugi… siedem razy, a następnie osiem i tak dalej… aż w końcu rozbrzmiał dwunasty gong.

Dwanaście…

Liczba odpowiadająca godzinom światła słonecznego w ciągu dnia, miesiącom w roku, a także doskonałemu tuzinowi.

Idealny porządek i perfekcyjna liczba.

A później pojawiłam się ja… mała, ciemnowłosa, piegowata, zupełnie niepasująca do tego wszystkiego.

Gdy ostatni z dwunastu dzwonów ucichł wraz z nadejściem rześkiego powietrza z północy, po raz pierwszy wzięłam głęboki wdech, by uczcić swój ósmy rok na tej ziemi. Czekałam, aż poczuję się jakoś inaczej, ale nic się nie zmieniło. Uniosłam ręce, rozkładając palce tak szeroko, jak się tylko dało, i sprawdzając, czy wyglądają na bardziej pomarszczone. Wpatrywałam się również w czubek nosa, licząc, że jakimś cudem piegi zniknęły z moich zaokrąglonych policzków.

Nie stałam się jednak doroślejsza.

Czy Ponury Koniec się tym przejął?

– Kolejny rok, kolejny rok, nadszedł kolejny rok – nuciłam pod nosem, wtulona w słomę i aksamitny materiał. Mój głos brzmiał niezwykle cicho w przestronnej stodole. – Jesteś teraz o rok starsza, więc krzyknij: Hurra! I już po sprawie!

Zamilkłam ponownie, wytężając słuch w nadziei, że usłyszę jakiekolwiek dźwięki, wskazujące na obecność mojego ojca chrzestnego. Wciąż nic.

– Hurra – mruknęłam cicho, po czym przewróciłam się na drugi bok, próbując zasnąć.

ROZDZIAŁ 2

Gdy zaczął się pierwszy dzień mojego ósmego roku życia, dom pogrążył się w kompletnym chaosie, ponieważ mama przygotowywała nas do wyjazdu do Rouxbouillet na ceremonię rozpoczynającą świętą pielgrzymkę króla.

Prawdę mówiąc, podczas naszej codziennej mozolnej egzystencji rzadko myśleliśmy o rodzinie królewskiej – królu Marnaigne’u, królowej Aurélie, księżniczce Bellatrice i następcy tronu, księciu Leopoldzie. Od czasu do czasu zaciskaliśmy pięści, kiedy rolnicy protestowali przeciwko nowemu dekretowi lub też wprowadzeniu niesłusznych podatków przez głowę naszego kraju, ale w większości przypadków zajmowaliśmy się swoimi sprawami. Nie poświęcaliśmy zbyt wiele uwagi koronowanym członkom elity rezydującym w rozległym pałacu w Châtellerault.

Co kilka lat jednak, gdy ostatnie ślady zimy ustępowały miejsca wiośnie, rodzina królewska wyruszała w podróż, odwiedzając po drodze wszystkie świątynie i klasztory w Martissienes, modląc się do bogów o dobrą pogodę, zdrowe zwierzęta i obfite plony w nadchodzącym sezonie.

Mama spędziła poranek, cmokając z dezaprobatą nad stanem naszych ubrań i twarzy, a także nad manierami i ogólnym usposobieniem, martwiąc się o to, że z pewnością wywrzemy kiepskie wrażenie na rodzinie królewskiej.

– Naprawdę sądzisz, że królowa Aurélie choć raz na ciebie spojrzy? – zadrwił tata, a potem ukradkiem pociągnął łyk alkoholu z piersiówki, kiedy prowadził nasz wóz krętą drogą do znajdującej się poniżej doliny. – Dopisze ci szczęście, jeśli w ogóle zerknie na ciebie choć kątem oka, ty durna kobieto.

– Tak dla twojej wiadomości dodam, że miałam już u niej prywatną audiencję – zaczęła, racząc ojca opowieścią znaną nam wszystkim na pamięć.

Mama za młodu wyglądała zupełnie inaczej niż teraz… olśniewała urodą, cieszyła się życiem i nie posiadała męża i dzieci. Dzięki temu zwróciła uwagę królowej – wówczas jeszcze księżniczki – i ten dzień okazał się najwspanialszy w jej życiu.

Święta pielgrzymka również wyglądała wtedy inaczej. Rodzina królewska składała się z nieżyjących już króla i królowej, następcy tronu Renégo, jego młodej małżonki oraz starszego brata księcia, Baudouina, bękarta. Wówczas młodszych członków rodziny widywano wszędzie razem. Podróżowali w tych samych powozach, jedli wspólnie posiłki, uśmiechali się do siebie, jakby chcieli udowodnić, że plotki o konfliktach w rodzinie Marnaigne’ów zostały całkowicie wyssane z palca.

Powóz zatrzymał się na ulicy, przy miejscu, gdzie znajdowała się mama, czekając w nadziei, że uda jej się wypatrzyć słynne trio. Podczas gdy król i królowa odwiedzali świątynie, młodsi członkowie rodziny królewskiej mieli rozdawać monety w wioskach. Stanowiło to drobne akty dobroczynności zalecane przez czcicieli Pierwszej Świętej. Księżniczka, odnalazłszy mamę w tłumie, wsunęła w jej dłoń kilka miedziaków, wypowiadając przy tym jakby wyuczone na pamięć błogosławieństwo i życzyła jej pomyślnego roku. Potem powiedziała, że podoba jej się kapelusz mamy.

Rodzicielka nigdy nie zapomniała o tamtym spotkaniu.

Tata natomiast nieustannie zapewniał, że księżniczka już dawno o tym nie pamięta.

– Myślisz, że dzisiaj ją zobaczysz, mamo? – zapytała Mathilde, podnosząc głos, by przebić się przez głośny turkot kół.

Matka nie pofatygowała się nawet, by spojrzeć na tył wozu, gdzie siedzieliśmy stłoczeni jak sardynki w puszce.

– Tak uważam – odparła, z gracją przechylając kapelusz.

Jego aksamitna lamówka już dawno się postrzępiła, a pióro zatknięte przy rondzie przypominało już tylko cień dawnej świetności. Zakładała jednak ten kapelusz na każdą pielgrzymkę, wciąż żywiąc nadzieję, że pamięć o nim przetrwała w księżniczce.

– Jeśli w ogóle tam dotrzemy – dodała zgryźliwie. – Zanim Joseph dowiezie nas do miasta, rodzina królewska już dawno stamtąd odjedzie, a z nieba zacznie prószyć śnieg.

Tata parsknął, chcąc zaprotestować, lecz jedno spojrzenie mamy wystarczyło, że przełknął niewypowiedziane słowa i zamiast tego cmoknął w stronę zmęczonych mułów.

Gdy dotarliśmy do Rouxbouillet, na ulicach roiło się od różnej maści gapiów. Mama nalegała, by wysadził nas wcześniej, zanim zabierze powóz do kowala, abyśmy mogli znaleźć najlepsze punkty obserwacyjne do wdrożenia jej planu.

– Pamiętajcie – instruowała nas wszystkich, pospiesznie rozdając nam kolorowe czapki i kapelusze pożyczone od najbliższych sąsiadów – przejadą wolno ulicami, rozdając jałmużnę. Nie zapomnijcie zmienić przynajmniej nakrycia głowy, gdy wyprzedzicie orszak.

Moje rodzeństwo przytaknęło, doskonale zaznajomione z tą rutyną. Podczas poprzedniej pielgrzymki Didierowi udało się zdobyć monety od Bellatrice, jej ciotki i piastunki, zmieniając kamizelki, kapelusze, a nawet chód, gdy pokuśtykał w stronę małej księżniczki z bolesną miną.

Nigdy nie przyniosłam do domu ani jednej monety. Miałam pięć lat, kiedy król odbył swoją ostatnią pielgrzymkę i tak bardzo bałam się stratowania przez tłum zebrany wokół karoc, że nawet nie spróbowałam podejść bliżej.

– Pospieszcie się – ponaglała mama, przeganiając nas niczym stado wróbli. – Są już w sąsiedniej alejce!

Rozproszyliśmy się, każdy wybrał własne miejsce, skąd mógłby oczekiwać na przybycie rodziny Marnaigne’ów.

Bertie chwycił mnie za rękę i pociągnął w stronę znajdującego się nieco dalej zakładu aptekarza, przekonując, że jeden z członków rodziny królewskiej na pewno się tam zatrzyma.

– Skąd ta pewność? – zainteresowałam się, nie kryjąc zakłopotania.

Ulice miasta tętniły życiem, a wczesnowiosenne słońce świeciło z zaskakującą intensywnością. Odnosiłam wrażenie, że przybywa mi piegów dwukrotnie, a nawet trzykrotnie pod wpływem jego promieni.

Brat wskazał na znajdujący się nad drzwiami sklepu malunek.

– Oczy Podzielonych – oznajmił z taką powagą, na jaką tylko mógł się zdobyć dziewięcioletni chłopiec. – Zechcą się upewnić, że bogowie dostrzegą wszystkie ich dobre uczynki.

Spojrzałam w górę na rozbiegane oczy. Zostały skierowane w przeciwne kierunki, jakby bogowie uważnie obserwowali cały plac. Ich nieprzeniknione spojrzenie sprawiło, że mimo panującego upału przeszedł mnie dreszcz.

– Mam nadzieję, że w tym roku uda mi się zdobyć choć jedną monetę – zamartwiałam się. – Mama wymierzy mi bolesną karę, jeśli znów wrócę z niczym.

– Nie zrobi tego – stwierdził spokojnym tonem Bertie, jakby nie ulegało to wątpliwości. Ostatnim razem przyniósł do domu dwie monety. – Poza tym to twoje urodziny.

Prychnęłam. W całym tym porannym zamieszaniu nikt nie zatrzymał się nawet na chwilę, by złożyć mi życzenia.

– A co to ma niby do rzeczy?

– Nikt nie może się złościć na kogoś w jego urodziny – wyjaśnił beztrosko. – Wczoraj przez przypadek wylałem ostatnią butelkę mleka. – Wzruszył ramionami. – Ale nic się nie stało, bo miałem przecież urodziny.

– Oczywiście, że się stało, ty głupku – mruknęłam, po czym spojrzałam w głąb ulicy, skąd dobiegały narastające z każdą sekundą odgłosy wiwatów.

Za rogiem pojawił się lśniący w południowym słońcu powóz.

– Miałam ogromną ochotę na mleko, ale musiałam obejść się smakiem!

– Naprawdę?

Słyszałam zaskoczenie w jego głosie. Poważnie tego nie zauważył? Ta jego nieświadomość mocno mnie irytowała.

Mama i tata dość często opowiadali mojemu rodzeństwu historię o moim ojcu chrzestnym i o tym, w jakie kłopoty ich wpędził. Bracia i siostry w ogóle się nie przejmowali, gdy podczas obiadu się okazywało, że zabrakło dla mnie porcji. Nie ścieśniali się nawet w łóżkach, by zrobić dla mnie miejsce. Nikogo też nie obchodziło, że nosiłam zbyt długie, za duże i zniszczone do granic możliwości ubrania. Nikt się nie spodziewał, że zostanę z nimi tak długo, więc jak mogłam oczekiwać od nich czegoś więcej?

Powóz królewski wyjechał zza rogu, olśniewając tłum pozłacanymi kołami i czarnymi, atłasowymi obiciami siedzisk. Rodowy herb – szarżujący byk – został wybity w charakterystycznym reliefie na ceremonialnych uzdach koni, przez co ogiery o czarnym umaszczeniu sprawiały wrażenie, jakby posiadały dwa oblicza. W oczach byków błyszczały rubiny, a ja nie mogłam się nadziwić, że pojedynczy koń mógł zostać przystrojony tak kosztownymi dodatkami, jakich moja rodzina w życiu nie widziała.

– Powinniśmy podejść? – zapytałam zaniepokojona, skubiąc nerwowo zadzior przy paznokciu.

Zarówno mama jak i tata mieli dziś rano wyjątkowo podłe nastroje, więc nie mogłam sobie pozwolić na porażkę w tym roku.

Bertie pokręcił głową.

– Zatrzymają się właśnie tutaj – upierał się. – Czuję to. Te oczy są zbyt duże, by je zignorować.

W końcu powóz przejechał obok ludzi zgromadzonych na początku ulicy, a jego pasażerowie pozdrawiali zebranych serią znużonych gestów i wymuszonych uśmiechów. Rouxbouillet stanowiło dla nich jeden z ostatnich przystanków świętej pielgrzymki. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak bardzo muszą czuć się wyczerpani.

– To książę i księżniczka! – zawołałam, dostrzegając dwie młodsze postacie przyciśnięte do szyb. – A gdzie królowa?

Bertie pokręcił głową.

– Pewnie podróżuje z nimi guwernantka albo jakaś ciotka. Królowa z królem odwiedzają świątynie. Muszą przypochlebić się wszystkim kapłanom, prorokom i nie wiadomo komu jeszcze. – Machnął ręką i przewrócił oczami, jakby nie zawracał sobie głowy tym, by zachować kolejność w hierarchii poszczególnych religii.

Moja rodzina nie była szczególnie oddana żadnemu z Wyniesionych. Mama od zawsze powtarzała, że czas to pieniądz i że nie dysponujemy ani jednym, ani drugim na tyle, by marnować to wszystko na siedzenie w świątyni cztery razy w tygodniu. Zabierała nas jednak do miasta na liczne święta i festyny, gdyż nie zamierzała nigdy przepuścić okazji na darmowy posiłek lub otrzymania pieniężnego błogosławieństwa.

– Spójrz na to! – kontynuował mój brat, wskazując na stojący przed nami powóz. – Mówiłem ci!

Gdy konie zajęły odpowiednie pozycje, powożący pospiesznie zszedł na bruk i otworzył drzwi od powozu.

Jako pierwsza wysiadła starsza kobieta i zaczęła wykonywać rękoma zamaszyste gesty, odganiając napierający tłum, by zrobić wystarczająco dużo miejsca dla królewskich dzieci. Na jej nadgarstku pobrzękiwały masywne bransolety z onyksowymi kamieniami, a lniana suknia lśniła równie jasno jak południowe słońce. To zdecydowanie nie jakaś guwernantka.

– No już, ruszcie się – zwróciła się do wciąż siedzącej w środku pary, co sprawiło, że po kilku słowach sprzeciwu księżniczka Bellatrice wyszła na zewnątrz.

Nigdy wcześniej nie widziałam jej z tak bliska i zdziwiło mnie, że wyglądała tak młodo. Na moje oko miała jedenaście lub dwanaście lat, zupełnie jak moje siostry Jeanne i Annette. Ubrali ją w obszerną suknię z krynoliną i dopasowany gorset w jasnym odcieniu zieleni świeżych pędów selera. Brzegi sukni zdobiły girlandy różowych rozetek, a dziesiątki metrów szyfonowej wstążki spływały z niej jak mgiełka. Miała rozpuszczone kruczoczarne włosy, opadające na jej plecy niczym lśniąca zasłona.

Rozejrzała się zaniepokojona po tłumie, po czym otworzyła sakiewkę z monetami i natychmiast została osaczona przez tuzin dzieci i kilku dorosłych wyciągających ku niej ręce, rzekomo po błogosławieństwo, choć wszyscy wiedzieli, że chodzi wyłącznie o zebrane monety.

– Leopold! – warknęła starsza kobieta, uderzając knykciami w bok powozu.

Książę wyszedł w rozpiętym i wymiętym surducie, wydając z siebie najbardziej rozpaczliwe westchnienie, jakie kiedykolwiek słyszałam. Jego strój przypominał mundur wysoko odznaczonego kapitana wojskowego, przyozdobiony szarfą, frędzlami na epoletach, haftowanymi pasami i większą ilością medali, niż mógłby kiedykolwiek otrzymać w tym lub przyszłym życiu. Włosy miał jaśniejsze niż siostra, w kolorze brudnego złota. Po chwili skierował na zebranych niebieskie oczy i zaczął im się przyglądać bez większego zainteresowania.

– Nie chcę tego robić – odparł, zwracając się do starszej kobiety, która próbowała wręczyć mu czarny, aksamitny woreczek.

– Leopold – warknęła, a w jej głosie dało się usłyszeć ostrzegawczą nutę.

– Nie chcę tego robić – powtórzył. – Jesteś piąta w kolejce, ciociu Manon. Nie możesz mnie do tego zmusić.

Niezależnie od tego, czy był księciem i następcą tronu, czy nie, został odciągnięty na bok z taką siłą, że aż skrzywiłam się ze współczucia. Nie słyszałam dokładnie, jak został skarcony, ale gdy jego opiekunka poluzowała uścisk, książę niechętnie zapiął surdut i z ponurą miną zaczął rozdawać monety.

– Pamiętaj – polecił Bertie, prowadząc mnie bliżej – nie powinnaś zwracać na siebie uwagi. Nie daj im szansy, by rozpoznali cię przy następnym postoju.

Przytaknęłam z determinacją.

W końcu nadszedł ten moment, kiedy mogłam zdobyć własną monetę.

Już sobie wyobrażałam, jak wręczam pieniądze mamie, ale nie jedną monetę, tylko całą garść, aż wysypywałyby się jej z dłoni i spadałaby z brzękiem na podłogę.

Bertie podszedł do Bellatrice jako pierwszy, wyciągając ku niej ręce w uniżonym geście, spuszczając wzrok i zachowując pokorną pozycję.

– Życzę ci samych dobrodziejstw i wszelkiej pomyślności – zaintonowała księżniczka, wręczając mu miedziaka.

Dłonie okrywały jej koronkowe rękawiczki w tym samym odcieniu pudrowego różu co obszycia sukni. Zastanawiałam się, czy nosiła je jako stylowy dodatek, czy jako ochronę przed przypadkowym dotknięciem któregokolwiek ze zgromadzonych wokół niej ludzi.

– Szczęść boże, milady – wymamrotał mój brat i pchnął mnie delikatnie do przodu.

– Życzę ci samych dobrodziejstw i wszelkiej pomyślności – powtórzyła, wydając się już całkowicie znudzona tą świętą inicjatywą.

Choć stała naprzeciwko mnie, spoglądała zielonymi oczami gdzieś ponad moim lewym ramieniem, nie chcąc spojrzeć mi w oczy. Następnie sięgnęła do sakiewki z zielonego atłasu pasującej do jej sukni i wyjęła kolejną monetę. Miałam ochotę krzyknąć z radości, gdy wcisnęła mi ją w dłoń. Nie przypominała miedziaka Bertiego, gdyż była srebrna i ważyła więcej niż jakiekolwiek pieniądze, które miałam okazję trzymać.

– Bertie! – zawołałam podekscytowana, po czym przypomniałam sobie o zachowaniu odpowiednich manier. – Dziękuję, księżniczko. Niech spłyną na ciebie wszelkie błogosławieństwa.

Bellatrice przeszła już do kolejnej osoby, powtarzając tę samą wyuczoną formułkę. Ani razu jednak nie spojrzała nikomu w oczy.

Brat szturchnął mnie łokciem w żebra.

– Tam stoi książę – szepnął, skinąwszy głową w prawo. – Spróbujmy u niego, a potem skierujemy się w głąb ulicy.

– Ale nie zdążyliśmy się jeszcze przebrać – zaniepokoiłam się.

– I tak żadne z nich nawet na nas nie patrzy. Nie zorientuje się.

– Ale…

Moje słowa protestu zostały stłumione, gdy Bertie popchnął mnie w stronę kolejki ustawiającej się przed księciem Leopoldem.

Zorientowałam się, że następca tronu nie może mieć więcej lat niż ja.

Choć surdut leżał na nim idealnie, bez wątpienia uszyty na miarę, chłopak poruszał się w nim dziwnie, jakby sprawiało mu to duży dyskomfort. Osobliwie było patrzeć na księcia tak spiętego, wręcz skrępowanego. Nagle wyobraziłam go sobie biegającego swobodnie po łące, grającego w pétanque2 albo w jeu de la barbichette3. W mojej wyobraźni Leopold nie miał na sobie szlacheckiego stroju, lecz prostsze ubrania, a na jego twarzy gościł promienny uśmiech. A gdy się śmiał…

– Widziałem cię już u mojej siostry – warknął, wyrywając mnie z zamyślenia skuteczniej niż gdyby zanurzył mi głowę w wiadrze z lodowatą wodą, do czego zmusiła nas wcześniej tego ranka mama.

– Ja… co? – wydukałam, doskonale zdając sobie sprawę, w jak niezręcznej sytuacji się znalazłam.

– Przed chwilą rozmawiałaś z moją siostrą. Wręczyła ci srebrną monetę, o ile się nie mylę. A teraz przyszłaś do mnie, licząc na więcej?

Poczułam na sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych wokół.

Oblizałam wargi, starając się znaleźć sensowną myśl, jedno konkretne wyjaśnienie, które pomogłoby mi wyjść z tego całego zamieszania bez szwanku.

– Ja… no więc. Nie… T-to znaczy – jąkałam się.

Policzki paliły mnie ze wstydu.

– Uważasz mnie za głupca? – zapytał, robiąc krok w moją stronę.

Zebrany tłum odruchowo się cofnął, pragnąc znaleźć się z dala od rozgniewanego członka rodu Marnaigne, bez względu na jego wiek. Nawet Bertie zdawał się oddalać. Nie czułam go już za plecami i nigdy wcześniej nie doświadczyłam tak strasznego osamotnienia.

– Nie! Oczywiście, że nie, Leopoldzie. – Moja wpadka sprawiła, że wszyscy wstrzymali oddech. – Wasza książęca mość… wasza wysokość? Sir? Och, jakiego tytułu powinnam używać, zwracając się do ciebie?

– Po co ci w ogóle tyle monet? – Zmrużył oczy. – Przecież nie trzeba mieć dużo pieniędzy, żeby wyglądać tak biednie i obskurnie jak ty.

W jego głosie pobrzmiewała taka wyniosłość i impertynencja, że aż przeszył mnie gniew.

– A tobie do czego są potrzebne? – prychnęłam, zanim zdążyłam się zastanowić nad swoimi słowami. – Mieszkacie w wielkich pałacach, gdzie karmią was najlepszej jakości posiłkami i odziewają w luksusowe ubrania. My nie posiadamy nawet ułamka tego, co wam zostało dane. Ale wasz ojciec wciąż żąda od nas więcej. Nakłada coraz większe podatki, odbiera nam ciężko zarobione pieniądze, nie dając nic w zamian, dopóki nie poczuje, że bogowie patrzą mu na ręce. A potem zjawiasz się ty i ofiarowujesz każdemu pojedynczą monetę?

Leopold rozdziawił usta w osłupieniu, wyglądając tak, jakby zabrakło mu słów. Domyśliłam się, że nigdy nie doświadczył czegoś podobnego. Niezręczna chwila ciszy przedłużała się w nieskończoność, a wraz z nią rosło napięcie tłumu, oczekującego na odpowiedź. Na policzkach chłopaka natychmiast pojawiły się dwie czerwone plamy.

W końcu sięgnął do czarnego woreczka i wyciągnął z niego całą garść monet.

– Chcesz dostać te monety? – sarknął niemal z wściekłością. – Masz jedną za każdy pieg na twojej twarzy!

Rzucił nimi w moją stronę i wyglądało to tak, jakby posłał zapaloną zapałkę prosto na stertę suchej podpałki. Tłum nagle ruszył do przodu, chcąc pozbierać monety, które rozsypały się po bruku i potoczyły w dół ulicy.

Zostałam odepchnięta na bok przez chłopaka dwa razy starszego i większego ode mnie, co sprawiło, że upadłam. Próbowałam jakoś to powstrzymać, ale tylko zdarłam sobie skórę na dłoniach. Ktoś nadepnął mi na stopę i musiałam się przeturlać, by uniknąć stratowania przez ogarnięty amokiem tłum.

Strażnicy pałacowi, ukryci dotąd wzdłuż trasy przemarszu, natychmiast ruszyli przed siebie i wciągnęli całą trójkę Marnaigne’ów z powrotem do królewskiego powozu. Woźnica trzasnął z bata, poganiając wierzchowce, ale wokół pojazdu kłębiło się zbyt wiele osób. Jeden z ogierów stanął na dęba, rżąc przeraźliwie w niebo.

– Usuńcie ich z drogi! – krzyknął woźnica do strażników.

Zaczęli beznamiętnie odpychać ludzi na bok, zachowując się tak, jakbyśmy stanowili jedynie przeszkodę do usunięcia. Widziałam, jak starsza kobieta upadła na bruk i złapała się za biodro, dosłownie wyjąc z bólu. Królewski powóz przejechał tuż obok niej, nie zatrzymując się nawet na moment.

Zaiste… szczerze życzyli nam dobrodziejstw i wszelkiej pomyślności…

Poczułam się przegrana i rozczarowana, że nie udało mi się wypowiedzieć ostatnich słów pod adresem księcia. Wciąż paliły mnie w gardle, pragnąc zostać wyrzucone na zewnątrz w przypływie niepohamowanej furii. Przełknęłam je, ale w dalszym ciągu odczuwałam ich żar w brzuchu. Zastanawiałam się, czy na zawsze tam pozostaną – niewypowiedziane, pozostawione same sobie, by jątrzyć się i przybierać na sile.

Bertie odnalazł mnie jakimś cudem w tym szaleństwie i pomógł mi stanąć na nogach. Udało mu się prawie zaciągnąć mnie do bocznej alejki.

– Wszystko w porządku?

Czułam, że po nodze spływa mi krew, i nagle zdałam sobie sprawę, że moje pończochy – najlepsza para, jaką kiedykolwiek miałam – rozdarły się podczas upadku. Prawdę mówiąc, znajdowało się na nich więcej śladów po cerowaniu niż całej dzianiny, ale wciąż pozostały miękkie w dotyku, lekko rozciągnięte w kolanach i odznaczały się najładniejszym odcieniem gołębiej szarości. Wydawało mi się, że kiedy Annette włożyła je po raz pierwszy, miały różowy kolor, ale i tak je uwielbiałam. A teraz zostały kompletnie zniszczone.

Co gorsza, zgubiłam srebrną monetę. Zniknęła gdzieś w tym całym zamieszaniu.

Mama się na mnie wścieknie.

– Po co kazałeś mi do niego podejść? – zawodziłam, powstrzymując się przed chęcią uderzenia starszego brata w policzek. – Przecież mieliśmy zmienić kapelusze i nie powinien mnie rozpoznać! Mama da mi takie lanie, że zapamiętam je do końca życia!

– Powiem jej, że to moja wina – zaproponował.

– Bo to jest wyłącznie twoja wina! – odparłam, odrzucając tę absurdalną propozycję.

Ruszyliśmy wzdłuż następnej ulicy, wypatrując królewskiego powozu, choć teraz i tak już nie mieliśmy szans na uzyskanie błogosławieństwa. Wpatrywałam się w bruk, mając nadzieję, że uda mi się odnaleźć porzuconą i zapomnianą monetę.

Cienie zaczęły się wydłużać i przybierać purpurową jak siniak barwę.

– Bertie! Hazel! Gdzie jesteście?

Odwróciliśmy się oboje i dostrzegliśmy biegnącego w naszą stronę Etienne’a.

– Mama mówi, że macie natychmiast wracać!

Przygryzłam wargę, zastanawiając się, czy już się dowiedziała, co się stało.

– Jest… zła?

Etienne wzruszył ramionami.

– Gdzie teraz są? – zapytał Bertie, po czym poklepał się po kieszeni, by się upewnić, że miedziak wciąż się tam znajduje.

– Tata czeka już na nas w powozie ulicę dalej. Powiedzieli, że potrzebują nas w świątyni.

– W świątyni? – narzekał Bertie. – Nie możemy pójść do tawerny? Udało mi się zdobyć miedziaka. Moglibyśmy zjeść placek z mięsem!

– Mama twierdzi, że nie powinniśmy się ociągać, bo nas oczekują.

Zabrakło mi tchu, a wszystkie wcześniejsze kłopoty dnia uleciały w jednej chwili.

– Do której świątyni mamy się udać? – zdołałam wykrztusić.

– Nie wiem. Na pewno nie do świątyni Pierwszej Świętej, bo stamtąd przychodzę. Królowa przeszła obok mamy i nawet nie spojrzała w jej stronę! – Etienne się roześmiał, nieświadomy narastającej we mnie rewolucji.

Bertie spojrzał na mnie niebieskimi oczami, wyraźnie zaskoczony, a ja nie potrafiłam ruszyć się z miejsca.

Zauważyłam, że pomyślał dokładnie o tym samym co ja. Krew zawrzała mi w żyłach, a serce zaczęło walić tak mocno, że czułam uderzenia pulsu nawet w kącikach oczu. Nagle ogarnął mnie lodowaty dreszcz, a gardło zaschło mi do tego stopnia, że z trudem przełknęłam ślinę.

– Myślisz, że on wreszcie…?

– Może… – odparłam niepewnie. Nie musiał kończyć wypowiedzi, bym wiedziała, co miał na myśli… o kogo mu chodziło.

O mojego ojca chrzestnego.

– Przecież to twoje urodziny – oznajmił Bertie, a mnie poruszyła wyraźna nuta smutku w jego głosie.

Czułam się tak, jakbym utknęła w miejscu. Tyle razy wyobrażałam sobie dzień, w którym on wróci, że nigdy się nie zastanawiałam, co wydarzy się po jego powrocie albo dzień później.

Dokąd by mnie zabrał? Gdzie bym zamieszkała?

Świątynia w Rouxbouillet należała do niego tylko z nazwy. Tworzył ją niewielki dziedziniec z samotnym monolitem. Szczerze mówiąc, to nikt nigdy nie przyznał się do wykonania tego pomnika. Przed postumentem stała świeca i jakimś cudem wiecznie płonęła. Nie wznosił się tam żaden budynek ani inna konstrukcja. Na pewno nie dałoby się tam wychować dziecka, czyli… mnie. O ile mi wiadomo, mój ojciec chrzestny nie miał nawet jednego postulanta. Wyglądało na to, że nikt nie chciał poświęcić życia panu śmierci.

– Mama wpadnie w szał, jeśli się spóźnimy. Chodźmy już! – rzucił Etienne, następnie skierował się w głąb ulicy.

– Tak, chodźmy już – powtórzył łagodniejszym tonem Bertie, wyciągając w moją stronę rękę, lecz nie chciałam jej chwytać.

Wiedziałam doskonale, że gdybym to uczyniła, znaleźlibyśmy mamę i udalibyśmy się do jego świątyni, a on na pewno już by tam na mnie czekał.

Mój ojciec chrzestny.

W sanktuarium Pierwszej Świętej z trzech stron sali znajdowały się witraże. Na wschodniej ścianie, na samym przedzie, tuż za ołtarzem, w miejscu idealnie wychwytującym promienie porannego słońca, umieszczono wizerunek bogini w całej jej lśniącej okazałości. Opalizujące kawałki szkła przedstawiały jej zasłoniętą, ale niewątpliwie pełną blasku twarz, długie falujące włosy oraz zwiewną suknię.

Po jej prawej stronie znajdowali się Podzieleni. Grube ołowiane ramy rozdzielały ich oblicza, by nikt nie miał wątpliwości, że choć dzielili się ciałem, to byli zbiorem wielu.

Po lewej zaś stronie swoje miejsce miał Ponury Koniec. Jego witraż nie stanowił portretu, a raczej mozaikę, bardziej sugerującą obecność pewnego bytu niż wyraźnie zarysowaną postać. Składał się on z trójkątów w odcieniach głębokiej szarości i śliwkowego fioletu. Szkło zostało tak intensywnie zabarwione, że światło ledwie przez nie przenikało. Nawet w najjaśniejsze dni witraż Ponurego Końca pozostał mroczną mieszaniną cieni i posępności.

Dlatego gdy próbowałam go sobie wyobrazić… Ponury Koniec, mojego ojca chrzestnego… kiedy starałam się go zwizualizować, nie potrafiłam tego zrobić.

Gdy wpatrywałam się w ten witraż, nie widziałam go tam jako postaci, istoty, osoby… Za każdym razem dostrzegałam jedynie okno, a na nim ciemne barwy, kłębiącą się mgłę i posępny, złowrogi koniec.

Szczerze mówiąc, to potrafiłam tam ujrzeć jedynie śmierć, a nie swoje życie.

– No chodź – popędził Bertie, machając ręką tuż przed moją twarzą, jakby myślał, że nie chwyciłam jej tylko dlatego, że jej nie zauważyłam. – Jeśli naprawdę go tam spotkamy i jeśli rzeczywiście wrócił, to mama nawet nie zwróci uwagi na to rozdarcie. – Mój brat rozpromienił się na samą myśl o takim niespodziewanym szczęściu. – Widzisz? Wszystko się układa.

Bez ostrzeżenia rzuciłam mu się na szyję i przytuliłam go z tak niewyobrażalną siłą, że zaskoczyło to nas oboje.

– To ciebie będzie mi najbardziej brakowało – wyszeptałam. Czułam, że moje ciało drży, gdy odwzajemnił uścisk.

– Jestem pewien, że pozwoli ci na odwiedziny – wyznał cicho. – I przysięgam, że będę do ciebie pisał co tydzień.

– Przecież ty nienawidzisz pisać – przypomniałam, a gorące łzy spływały mi po policzkach.

– Polubię to dla ciebie – przyrzekł z zapałem.

W końcu ujęłam jego dłoń w swoją, a potem ścisnęłam ją mocno. Trzymałam ją przez całą drogę powrotną do naszego powozu.

Ale ostatecznie się okazało, że nie zmierzamy do świątyni mojego ojca chrzestnego.

ROZDZIAŁ 3

Proszę, ustawcie się teraz w szeregu – oznajmiła kapłanka spokojnym tonem, lecz w jej głosie dało się wyczuć ostrzegawczą szorstką nutę. Spoglądała na nas niebieskimi oczami z ostrożną ciekawością i z wyczuwalnym chłodem spod szerokiego nakrycia głowy, ozdobionego pięcioma postrzępionymi wypustkami przytrzymującymi opadający tiul.

Znajdowaliśmy się wszyscy na dziedzińcu świątyni Podzielonych, a moi bracia i siostry kręcili się po okolicy, z podziwem oglądając kamienne ściany, mozaiki i ogromne amfory rozstawione na obrzeżach placu. Każda z tych waz została stłuczona tylko po to, by później zespolić strzaskane kawałki. Naczynia sprawiały wrażenie popękanych, a jednocześnie kompletnych, tak jak przedstawieni na nich bogowie. Zauważyłam, że na widok tych gniewnych, poszarpanych linii zaczęła mnie boleć głowa.

– Siostra Ines nie poprosi ponownie – warknęła młoda dziewczyna stojąca obok kapłanki.

Miała na sobie żółtozieloną szatę nowicjuszki i choć nie wyglądała na starszą od Bertiego, dało się zauważyć, że życie ją zmusiło, by przedwcześnie dorosła. Przyglądała nam się z jawną pogardą.

– Róbcie, co wam każe! – krzyknęła.

Pospiesznie wykonaliśmy polecenie, a ja ustawiłam się na końcu szeregu, po czym trąciłam ramieniem Bertiego, a wtedy wymieniliśmy pełne konsternacji spojrzenie.

– Może to właśnie ona cię do niego zaprowadzi? – wymamrotał.

Pokręciłam głową. Kapłanka służąca jednemu bogu nie wykonywałaby poleceń drugiego. Mój ojciec chrzestny pozwolił, by upłynął kolejny rok bez naszego ponownego spotkania. Czułam to w głębi serca.

Mama i tata nie udzielili odpowiedzi. Tkwili przed powozem, przyglądając się przebiegowi wydarzeń niczym widzowie w teatrze. Akcja na scenie – tocząca się tutaj, na dziedzińcu – w ogóle ich nie dotyczyła. Odseparowali się od nas niewidzialną ścianą i wydawali się zadowoleni z tej roli obserwatorów.

Siostra Ines podeszła, by się nam przyjrzeć. Młodsza dziewczyna szła tuż za nią, cmokając z dezaprobatą i krytykując Jeanne’a za stan butów, a Yves’a za przygarbioną postawę.

Dopiero gdy kapłanka podeszła do mnie, mama wystąpiła naprzód.

– Właściwie to…

Zamilkła, gdy siostra podniosła rękę, dając do zrozumienia, że nie życzy sobie, by jej przerywano. Na twarzy rodzicielki zagościło wyraźne zirytowanie, ale ta na szczęście powstrzymała się od komentarza.

– Spójrz na mnie, proszę – nakazała kapłanka, odciągając moją uwagę od mamy.

Czułam się jak zając schwytany w jedną z pułapek Remy’ego, sparaliżowana ze strachu, z sercem walącym tak szybko, że niemal widziałam jego uderzenia.

– Ma potencjał – mruknęła do siebie siostra Ines, a ja stłumiłam wzdrygnięcie.

Co takiego dostrzegła, co odróżniało mnie od rodzeństwa?

– Nie wygląda jakoś nadzwyczajnie – odparła pogardliwie młodsza dziewczyna, ale kapłanka rzuciła jej potępiające spojrzenie.

Siostra ponownie po kolei powiodła po nas wzrokiem, a następnie skinęła głową.

– Trzynaste dziecko. Niewiele takich się trafia.

Mama ośmieliła się zrobić krok naprzód i zaśmiała się nerwowo, choć ta sytuacja nie wydawała się jakoś szczególnie zabawna.

– To po prostu kolejna gęba do wykarmienia, jedna z wielu. Powinniśmy skończyć na dziesiątym dziecku. Cóż… w sumie to już po trzecim, a nawet po… pierwszym, tak naprawdę.

Moje rodzeństwo skrzywiło się z niedowierzaniem.

– Przecież my nie jesteśmy aż taką rzadkością – odparła nowicjuszka, marszcząc brwi, gdy przechodziła tuż obok zdenerwowanej matki, a ja zwróciłam uwagę, że użyła słowa „my”.

Czy to dlatego tak mnie nie lubiła? Czy ona również była trzynastym dzieckiem?

– Jak masz na imię, dziewczyno?

Gardło mi się zacisnęło i nie mogłam wydobyć z siebie głosu, a dodatkowo tak się zawstydziłam, że aż drgnęła mi dolna warga.

– To Hazel – odpowiedział za mnie Bertie, stawiając krok naprzód.

Kapłanka ponownie spojrzała na niego niebieskimi oczami.

– Dziękuję – rzekła, po czym odwróciła się z powrotem do mamy. Jej krochmalone kunsztowne szaty układały się na plecach niczym skrzydła ćmy. – Hazel się nada – oświadczyła.

– To niemożliwe – zaczęła mama.

– Nic nie jest niemożliwe dla tych, którzy tego żądają – odparła siostra, zwężając oczy.

Jej głos brzmiał dość dziwnie, jakby mówiła w dwóch tonacjach jednocześnie.

W całym Rouxbouillet krążyły opowieści o ludziach decydujących się porzucić swoje dotychczasowe życie, by służyć Podzielonym. Niektórzy mówili, że adepci trenowali całym dniami i tygodniami, śpiewając w kółko te same pieśni i starając się wydobyć z siebie dwie tonacje jednocześnie. Inni zaś twierdzili, że ten niepokojący talent stanowił wynik tajemnych rytuałów i niezwykle przerażających zabiegów. Wszyscy jednak zgadzali się co do jednego – służący Podzielonym prędzej czy później tracili zmysły, rozszczepiając umysły na tyle kawałków, ilu bogom przyszło im służyć.

– No i? – sarknęła siostra Ines, a w jej obu głosach pobrzmiewało zniecierpliwienie.

Tata odchrząknął, sprawiając wrażenie zaniepokojonego. Przeszedł na drugi koniec dziedzińca i szepnął coś kobiecie do ucha. Chociaż nie usłyszałam, co dokładnie jej powiedział, to bez trudu rozpoznałam moment, w którym zrozumiała znaczenie jego słów. Przeniosła wzrok z ojca na mnie z wyraźnym lękiem, a na jej twarzy pojawiła się cienka zasłona odrazy.

– Rozumiem – odparła wyniośle, odsuwając się znacząco od taty.

– Wyjdź z szeregu, Hazel – warknęła mama. – Nie powinnaś tu nawet wchodzić.

Chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę, że miała na myśli tę konkretną chwilę, jej słowa zabolały mnie bardzo mocno. Nie powinnam znaleźć się w tej rodzinie… nigdy.

– Co się dzieje? – odważyłam się wyszeptać.

Przebywanie po tej stronie dziedzińca i odczuwanie ciężaru spojrzeń braci i sióstr wywoływało mój niepokój. Utrzymywałam bezpieczny dystans od mamy, ponieważ gdy się denerwowała, miała tendencję do wymachiwania rękami, a ja już dawno temu się nauczyłam, że skoro i tak często pozostawałam niezauważona, to lepiej trzymać się na uboczu.

– Twój ojciec zaciągnął trochę długów w mieście, kretynko – mruknęła. Miała tak mocno ściśnięte zęby, aż zaczęłam się obawiać, że mogą się zaraz pokruszyć. – Więcej, niż mogłyby pokryć jakiekolwiek monety z pielgrzymki. Dlatego też musimy jakoś zdobyć pieniądze.

– Zdobyć pieniądze – powtórzyłam, marszcząc brwi.

Rozejrzałam się po dziedzińcu, próbując się domyślić, co niby mielibyśmy sprzedać w świątyni. Wszystkie kawałki drewna na opał i garbowane skóry zostawiliśmy w domu.

Bertie spojrzał na mnie, starając się odczytać z mojej twarzy, co udało mi się ustalić.

Wzdrygnęłam się, gdy sobie uświadomiłam, co zamierzają zrobić.

– Nie, nie możesz!

Nozdrza mamy się rozszerzyły.

– Nie powinnam tego robić – poprawiła zgorzkniale. – Ale wciąż tu jesteś, zabierasz miejsce i pieniądze, a my nie możemy ci dać ani jednego, ani drugiego. A teraz jedno z moich dzieci… moich prawdziwych dzieci – dodała, a jej złośliwy komentarz stał się równie ostry jak sztylet – zostanie zabrane z domu. Moje dziecko opuści mnie na zawsze i zostanie zmuszone do czczenia znienawidzonego przeze mnie boga. Prawda jest taka, że powinnam była oddać cię temu bóstwu już dawno temu.

– Nie możesz – powtórzyłam. Czułam się bezradnie i głupio, że nie potrafię wymyślić lepszego argumentu. – Po prostu nie możesz tego zrobić.

Mama chwyciła mnie za kołnierzyk sukienki i przyciągnęła do siebie.

– Zdziwiłabyś się, do czego jeszcze jestem zdolna za garść monet. Nigdy o tym nie zapominaj, mała Hazel. Nigdy! – prychnęła jadowicie, aż opryskała mi usta śliną, a ja skrzywiłam się na ten jej niespodziewany wybuch furii.

– Myślę, że możemy na tym zakończyć – odezwała się kapłanka Ines tak głośno, na ile pozwalały jej bliźniacze głosy. – Oto wasze srebro. – Podała ojcu mały mieszek z żółtozielonego materiału.

Tata zważył go w dłoni, naprzemiennie podnosił go i opuszczał, jakby w ten sposób mógł przeliczyć jego zawartość, po czym przytaknął.

– W takim razie, które dziecko wybierasz, siostro? – ośmielił się zapytać, a ja napięłam wszystkie mięśnie.

Kobieta westchnęła, jakby dokonany przez nią wybór zdążył ją już rozczarować.

– Chłopca – oświadczyła i skinęła głową w stronę dwóch mężczyzn stojących przy wejściu do świątyni.

Zbliżyli się i chwycili Bertiego z końca szeregu, a ten zaczął kopać i się szarpać w próbie uwolnienia się z uścisku.

– Nie! – wrzasnęłam i ruszyłam za nimi, ale okazali się zbyt silni i sprawni, więc zanim zdążyłam przebiec przez dziedziniec, mój brat został już wciągnięty do środka.

Tuż przed zatrzaśnięciem drzwi dostrzegłam, jak młodsza dziewczynka – nowicjuszka – zapina mu na nadgarstkach brązowe kajdany.

ROZDZIAŁ 4

DWUNASTE URODZINY

Kolejny rok, kolejny rok – nuciła bez przekonania mama, przechodząc przez stodołę.

Chwiała się na nogach i od razu widziałam, że mimo wczesnej pory nie jest trzeźwa.

– Kolejny rok… a ty wciąż tu jesteś.

Nie umknęła mojej uwadze ironia jej słów, stanowiących złośliwą interpretację zazwyczaj wesołej piosenki urodzinowej. Poczułam przeszywający ból w sercu, gdy przypomniałam sobie, kiedy ostatni raz ktoś złożył mi życzenia z tej okazji…

Bertie.

Minęły już cztery lata – równo cztery, uświadomiłam sobie – odkąd go widzieliśmy.

Wszystkich nowicjuszy, zwłaszcza tych niechętnie opuszczających swoje domy, wysyłano na pierwsze lata służby do klasztoru ich boga. Słyszeliśmy, że Bertie musiał złożyć śluby milczenia na całe dwanaście miesięcy, by lepiej przygotować umysł i duszę do nowego życia w całkowitej pobożności. A ponieważ nie mógł utrzymywać jakichkolwiek kontaktów ze światem zewnętrznym, nigdy tak naprawdę się nie dowiedzieliśmy, czy to prawda, czy raczej plotka.

– Gdzie jesteś? – wymamrotała mama, mijając kolejne boksy.

Czułam jej zapach, zanim jeszcze wyszła zza rogu – cuchnący odór żytniej wódki wsiąkł w jej ubrania i docierał do mnie za każdym razem, gdy się odezwała. Wydawało się wręcz, że ten smród wydziela jej ciało.

Wychyliłam głowę zza ścianki działowej. Pracowałam od samego świtu, dojąc krowy i kozy, sprzątając ich brudne zagrody, a także układając świeże bele z siana, które sama znosiłam z poddasza.

Odkąd zabrano Bertiego, krzyczącego i płaczącego, o twarzy pokrytej łzami i z cieknącym nosem – przestań o tym myśleć, Hazel – piątka rodzeństwa również opuściła dom. Genevieve, Armand, Emmeline, Josephine i Didier odeszli jedno po drugim w krótkich odstępach czasu.

Genevieve, najstarsza i najpiękniejsza, otrzymała mnóstwo propozycji małżeństwa. Przyjęła jednak oświadczyny syna rzeźnika i od czasu do czasu przysyłała nam kawałek słoniny wraz z wiadomością, że wkrótce nas odwiedzi, ale nigdy tego nie zrobiła.

Armand opuścił dom w dniu swoich siedemnastych urodzin, kłamiąc co do wieku, by móc zaciągnąć się do wojska.

Emmeline i Josephine poszły w ślady starszej siostry, zakochując się w bliźniakach z sąsiedniego miasteczka. Bracia pracowali jako szewcy i wykonali dla moich sióstr najpiękniejsze dworskie pantofelki na ich podwójny ślub.

A Didier… pewnego dnia po prostu zniknął. Odszedł bez słowa, nie pozostawiając nawet kartki z wiadomością. I choć przeszukano okoliczne lasy, nigdy nie znaleziono po nim nawet najmniejszego śladu.

Remy zaś, pomimo tego, że skończył już dwadzieścia cztery lata, wciąż mieszkał z nami, często biorąc na siebie obowiązki taty, gdy ten upijał się do nieprzytomności i nie mógł strzelać z łuku. Mój brat całkowicie poświęcił się łowiectwu, zwykle wychodził na polowania wraz ze wschodem słońca i nie wracał aż do zmroku, ale nawet ogromny zapał i zaangażowanie nie wystarczały, by zrekompensować jego słaby wzrok i kiepską celność.

Choć tata nad tym ubolewał, mama wciąż posyłała moje pozostałe rodzeństwo do szkoły w Rouxbouillet. Nie robiła tego ze względu na wiarę, że osiągną coś dzięki wykształceniu, ale dlatego, że edukacja wciąż pozostawała darmowa. A o ilu rzeczach na świecie można tak powiedzieć?

Darmowa czy nie i tak nie mogłam uczęszczać do szkoły.

Matka twierdziła, że nie ma sensu mnie do niej zapisywać, skoro nigdy nie wiadomo, kiedy mój ojciec chrzestny w końcu wróci. Wiedziałam jednak, że po prostu potrzebowała, bym zajmowała się obowiązkami domowymi. Robiłam to, czego ona nie chciała się podjąć, a tata nie mógł wykonać ze względu na to, że przez większość czasu chodził pijany.

Nie przeszkadzało mi to aż tak, gdyż w stodole panował kojący spokój, a zwierzęta okazały się bardzo miłym towarzystwem.

Od pamiętnego wydarzenia z Bertiem moje relacje z resztą rodzeństwa uległy znacznemu pogorszeniu – stały się strasznie napięte, a czasami wręcz wrogie. To mnie, a nie tatę czy jego długi, obarczano winą za to, co stało się z naszym bratem. Wszyscy przyglądali mi się z podejrzliwością, jakby się obawiali, że przebywanie w moim towarzystwie sprowadzi na nich kolejne nieszczęście.

To, że się ode mnie odwrócili, ogromnie zabolało, ale sprawiło również, że przyszła rozłąka z nimi stała się znacznie łatwiejsza.

Za rok zamierzałam opuścić Rouxbouillet.

Wtedy właśnie skończę trzynaście lat.

Niektórzy mogliby uznać, że to zbyt wcześnie, by zacząć sobie radzić samej w wielkim świecie, ale tak naprawdę nie bałam się samotności ani ciężkiej pracy. I tak większość dni spędzałam tutaj w pojedynkę. Po zakończeniu wypełniania obowiązków wędrowałam po lesie, zbierając grzyby i kwiaty.

Rok wcześniej natknęłam się na starszą kobietę, zamieszkującą oddalone od nas tereny Gravii. Mówiono o niej, że jest cudotwórczynią, gdyż zawsze wiedziała, jakie lekarstwo jest potrzebne, by zadziałało na daną przypadłość – od zwykłego przeziębienia po bezpłodność. Potrafiła nawet zaradzić problemom niezwiązanym z kwestiami natury fizjologicznej, takimi jak dawne waśnie i złamane serca.

Tata nazywał ją wiedźmą i zabronił nam przekraczać rwący strumień, oddzielający naszą ziemię od jej. Natknęłam się na nią jednak przypadkiem, gdy szukałam w zaroślach późnoletnich jagód. Poślizgnęła się na porośniętym mchem kamieniu, próbując przedostać się na drugą stronę strumienia, i skręciła kostkę, przez co nie mogła wrócić do domu o własnych siłach. Pomogłam jej się podnieść i korzystając z całej swojej siły, praktycznie zaniosłam ją z powrotem do chaty. Pamiętam, jak jej delikatny, biały warkocz smagał mnie po twarzy, gdy służyłam kobiecie za kulę.

W trakcie drogi do domu nieustannie ze mną rozmawiała, wskazując na rozmaite rośliny, opowiadając o ich właściwościach leczniczych i najlepszych sposobach zbierania. Dowiedziałam się, że nazywała się Celeste Alarie i że mieszkała w Gravii przez całe życie. Zdradziła, że jej babka też urodziła się w tej chacie, tak jak i jej mama, a ona kontynuuje tradycję. Stwierdziła, że zamierza tam również umrzeć.

Gdy już usadowiła się wygodnie w bujanym fotelu, rozpaczając nad stanem swojej kostki, wyznała, że zbierała akurat składniki do zaklęcia miłosnego, zamówionego przez żonę burmistrza dla ich najstarszej córki. Martwiła się, że nie zdoła zerwać kwiatów na czas, więc zaoferowałam pomoc. Kobieta od razu się rozpromieniła i obiecała, że zapłaci mi trzy miedziaki, jeśli dobrze się spiszę.

Od tamtej pory odwiedzałam ją co dwa tygodnie, by wykonać kolejne zadania w lesie. Chwaliła moje umiejętności wspinania się po skałach i drzewach, nieosiągalnych już dla niej, i zapewniała mnie, że pewnego dnia wyrosnę na piękną i mądrą kobietę. Posiadałam niesamowity dar, gdyż potrafiłam bez problemu dostrzec najgłębiej skrywane skarby leśnego runa.

Oszczędzałam każdą podarowaną mi przez nią monetę i wiedziałam, że do przyszłego roku zdołam uzbierać tyle pieniędzy, by wyjechać z Rouxbouillet, z Gravii, a nawet i z samego Martissienes.

Nie mogłam już dłużej tkwić w tym domu, wiecznie czekając na ojca chrzestnego, skoro on nie zamierzał po mnie wrócić.

Miałam już tego dość.

Musiałam zacząć działać.

I potrzebowałam celu w życiu.

Brakowało mi jeszcze tylko kilku miedziaków…