Dobra dziewczyna - Michał Paweł Urbaniak - ebook
NOWOŚĆ

Dobra dziewczyna ebook

Michał Paweł Urbaniak

0,0

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Tego wieczoru jedna z nich straci życie. Druga – pamięć.

 

Judyta wiedzie uporządkowane życie. Martyna, jej kuzynka, pojawia się w nim niespodziewanie, wnosząc cień tragedii i tajemnicy. Jaki sekret ukrywa? Co wydarzyło się na imprezie, z której tylko jedna z nich wróciła? W świecie, w którym dobro ma swoją cenę, a prawda jest pułapką, Judyta staje przed najtrudniejszym egzaminem w życiu.

 

Dobra dziewczyna to duszny thriller psychologiczny, który udowadnia, że za zamkniętymi drzwiami zwyczajnych domów rozgrywają się najbardziej mroczne dramaty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 498

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tego autora w Wydawnictwie WasPos

Dobra dziewczyna

W PRZYGOTOWANIU

4U gratis

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Michał Paweł Urbaniak, 2025Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2025All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Magdalena Czmochowska

Zdjęcie na okładce: Adobe Firefly

Ilustracje wewnątrz książki: pngtree.com

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie

ISBN 978-83-8290-883-1

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

PROLOG

28 lipca 2023, piątek

21 września 2023, czwartek

21 września 2023, czwartek

1 września 2023, piątek

4 maja 2023, czwartek

5 maja 2023, piątek

7 maja 2023, niedziela

8 maja 2023, poniedziałek

1 września 2023, piątek

10 maja 2023, środa

11 maja 2023, czwartek

13 maja 2023, sobota

5 czerwca 2023, poniedziałek

7 czerwca 2023, wtorek

14 czerwca 2023, wtorek

17 czerwca 2023, sobota

19 czerwca 2023, poniedziałek

26 czerwca 2023, poniedziałek

1 lipca 2023, sobota

7 lipca 2023, piątek

8 lipca 2023, sobota

17 lipca 2023, poniedziałek

22 lipca 2023, sobota

23 lipca 2024, niedziela

26 lipca 2023, środa

28 lipca 2023, piątek

29 lipca 2023, sobota

1 września 2023, piątek

7 sierpnia 2023, poniedziałek

14 sierpnia 2023, poniedziałek

1 września 2023, piątek

29 sierpnia 2023, wtorek

1 września 2023, piątek

30 sierpnia 2023, środa

1 września 2023, piątek

31 sierpnia 2023, czwartek

21 września 2023, czwartek

21 września 2023, czwartek

1 września 2023, piątek

EPILOG

Podziękowania

Źródła cytatów

Pamięci Rozalii (Róży) Poniewiery (1921-2005), Józefa Poniewiery (1920-2007), Jadwigi Urbaniak (1929-2017) oraz Władysława Urbaniaka (1927-2017) – moich dziadków, za którymi bardzo tęsknię

„– Co ty tu robisz, kochanie? Nawet nie jesteś na tyle dorosła, aby wiedzieć, jak złe bywa życie”.

Jeffrey Eugenides, Przekleństwa niewinności

„Potem nikt nie potrafił powiedzieć, jak się to stało; nikt też nie mógł orzec, dlaczego się to stało i kto zawinił. Faktem jest, że Pollyannę, lecącą przez ręce i nieprzytomną, o godzinie piątej po południu wniesiono do jej małego pokoju, który tak lubiła”.

Eleonor H. Porter, Pollyanna

PROLOG

28 lipca 2023, piątek

Nagle zrozumiała, że zdarzy się wypadek – ktoś zginie.

Zupełnie jak w pierwszej klasie na stołówce, gdy patrzyła na Karolka Puchałę odnoszącego do okienka talerz z niedojedzoną, mdłą w smaku zupą ogórkową. Wiedziała, że Karolek ją wyleje na moment przed tym, zanim to się rzeczywiście stało. Zupa chlusnęła na podłogę, a on został z pustym talerzem w jednej ręce i zaczął płakać. Na szczęście się nie poparzył. Naprawdę widziała to wcześniej. Lubiła opowiadać tę historię z odrobiną dumy. Zwykle kończyła stwierdzeniem, że dzieci widzą więcej, lecz z wiekiem tracą tę zdolność, dziwny dar.

Do niej to czasem wracało – na przykład przeczuła, że pilot, który dziadek trzyma w dłoni, zaraz spadnie z podłokietnika kanapy – i rzeczywiście. Rozwalił się, wypadły baterie. Parę lat temu przypomniała sobie o koleżance z zajęć na basenie i nieoczekiwanie dostrzegła ją po drugiej stronie autobusu. Pomachały do siebie, ale żadna z nich nie podeszła, aby się przywitać. Rzecz jasna niekiedy przeczucia ją myliły. Wtedy nie musiała się do nich przyznawać.

A teraz ten wypadek…

Chodziło raczej o silne przeczucie niż konkretny obraz – te napłynęły chwilę później, wzięte z wyobraźni, ze zdjęć, którymi były opatrzone artykuły o krzykliwych nagłówkach, albo ze wspomnień. Zerkała na wypadki z niemal dziecięcą mieszaniną niezrozumienia, ekscytacji i grozy. Auta wciąż podobne do siebie, a jednak zniszczone. Blacha pofalowana, zmięta, niczym srebrny papier. Przednie koło odjęte od reszty samochodu. Rozbite szyby. Wklęsłe drzwi. Żółty renault leżący na dachu, jakby to dziecko odrzuciło swoją zabawkę.

Aż zabrakło jej tchu.

A przecież nic się nie działo. Stała na placu egzaminacyjnym w słoneczny dzień.

Nie. Powinna się wycofać. Przeprosić i…

– Niech się pani nie denerwuje – odezwał się egzaminator. – Ja nie z takich, co to uwalają dla czystej przyjemności. Będę trzymał kciuki, a pani kierownicę. Byle mocno!

Wypuściła powietrze z płuc. Przypomniała sobie o trzech wybrakowanych ciężarówkach. Zobaczyła je, gdy szła rano do piekarni. Jechały ulicą jedna za drugą. Bez naczep przypominały zmutowane insekty o wielkich głowach i karykaturalnie długich odwłokach. Dziwaczny widok. Może stąd jej się wzięło… Nie, to nie jest dobry pomysł. Bezwiednie zrobiła krok do tyłu.

– Jeszcze tylko dowodzik proszę – powiedział egzaminator. – Te formalności!

– Już. – Trzymała kurczowo dowód w ręce. – Martyna Fogiel. – Postarała się o uśmiech.

Zerknął przelotnie na zdjęcie i oddał jej dowód. Egzamin się rozpoczął.

Martynie zostało pięć tygodni życia.

21 września 2023, czwartek

Żadna z nich nie przeżyła. Tak na początku powiedzieli mamie.

Biorąc pod uwagę, co zostało z cinquecento…

Pisano o tym w sieci, w gazetach, choć temat zdążył już przycichnąć. Judyta czytała jeden artykuł za drugim z poczucia obowiązku. Ot, metaforyczne drapanie nogi obciążonej gipsem.

W jednym z brukowców umieszczono ich zdjęcia. Wyglądała na bladą, z wymuszonym, nieprawdziwym uśmiechem. Zdjęcie zrobiono do szkolnego tableau na kilka dni przed maturą. Patrzyła na siebie jak na kogoś obcego. Dwie obce Judyty mierzyły się zakłopotanym wzrokiem. Tamtej dziewczyny już nie było.

Pod artykułem w wersji internetowej pojawiły się świeczki, GIF-y aniołki, smutne emotikonki, komentarze z kondolencjami, „wyrazy współczucia dla rodzin” jak z kopiuj-wklej. Niejako z boku rozgrywała się inna dyskusja – dlaczego tam nie było monitoringu. Inni się oburzali, że jeśli wszędzie miałby być monitoring, to nie będzie prywatności i to jest jak z Wielkiego Brata. Ktoś podpisujący się jako „Sisismerfiątko” napisał:

Tej grubszej laski nie znam ale ta druga tojest Judyta Manterys z mojego osiedla! Z tak zwanej Sześćsetki! Mieszka w bloku naprzeciwko Tesko.

Sisismerfiątko musiał czuć się bardzo ważny, bo przeklejał ten komentarz pod każdym opisującym ten wypadek artykułem – z tymi samymi błędami. Nie zabrakło i hejtu:

Pewnie były naprute i naćpane.

Naćpane nie, ale policja podała, że żadna nie miała zapiętych pasów. Pasy są dla frajerów c’nie?

Najpierw imprezka, a potem rozbijają się na drogach. Młodość, k*rwa!

Kto takim dzieciakom daje prawo jazdy? I samochody–trumny!

I koniec wakacji :)))

Może nie chciały wracać do szkoły?

A przecież nikt nie wiedział, co właściwie się stało.

Ona sama powtarzała, że tego nie rozumie.

– Tyle nie pamiętam… Zdrzemnęłam się, a nagle auto zaczęło nabierać prędkości. Otworzyłam oczy i krzyknęłam. I… nic nie pamiętam. – Brakowało jej słów. Wszystko zapadło się w tym krzyku.

Naprawdę zapomniała te kilka sekund tuż przed wypadkiem. Wyparła je. Odbudowywała swoje wspomnienia, czytając artykuły. Zbierała informacje, jakby chodziło o jeden ze szkolnych referatów, na przykład prasówkę na WOS. Przykładała się do nich. Uważała, że tak łatwiej dostać piątkę niż na sprawdzianie.

Rozpędzone cinquecento wpadło w poślizg na jezdni lśniącej od niedawnego deszczu i rozbiło się na latarni. Po kilku minutach albo po całej wieczności znalazł je mężczyzna, który wyszedł na spacer z psem. Wezwał straż pożarną i pogotowie.

Judyta leżała na chodniku. Musiała wypaść z auta już po wypadku i wtedy uderzyć głową o krawężnik – potknęła się, nogi miała niesprawne. A przecież widziała samą siebie, jak szarpie się z drzwiami, a do środka samochodu wpada zimne powietrze. Nie miała pojęcia, czy to wyobrażenie, czy wspomnienia. Zdumiewająco wyraźnie widziała za to żółtą plamę na kamieniu – kurczaczka bez oczu czy bez dzióbka, którym mógłby się uśmiechać.

– Wracałyśmy ze spotkania – tłumaczyła w szpitalu miłej policjantce. Mówiła powoli i niepewnie, jakby zdawała egzamin, do którego nie była dobrze przygotowana. – Nadia Stochmiałek, moja przyjaciółka – zacinała się na tym słowie, nagle zbyt trudnym do wymówienia – robiła imprezę na koniec lata. Było głośno, dużo muzyki. Złote rybki tak sobie majtały na dywanie, bez akwarium. Nadia i Paszczan… Jak on ma na imię? Znów nie pamiętam. Wypiłam, ze dwa piwa… Nie, przepraszam, to były dwa drinki. Zapomniałam się. Drzemałam, zanim to się stało… Martyna nie wypiła ani łyka! Jestem pewna! Nie uznawała alkoholu! Żadna z nas nie wsiadłaby za kierownicę pod wpływem! Zdała egzamin na prawko za pierwszym razem!

Policjantka ją uspokoiła. Badania wykluczyły obecność alkoholu we krwi Martyny.

– Słyszałam, że gdyby zapięła pas, przeżyłaby. Albo coś mi się pomyliło. Nie pamiętam dobrze. To prawda?

Policjantka potwierdziła.

– Nie lubiła pasów – wyjaśniła Judyta. – Mówiła, że ją duszą.

Niemal nałogowo oglądała zdjęcia przedstawiające znicze ustawione w szeregach na poboczu, smutne maskotki, przywiędłe wianki z kwiatów. Gdy się tak wpatrywała, wydawało jej się, że pamięta ból, mokry asfalt pod dłońmi, swędzącą strużkę krwi płynącą z rozciętego czoła, histeryczne szczekanie psa, potem jego wycie. Samochód z tej perspektywy musiał wyglądać niemal zwyczajnie, gdyby nie niepokojące otwarte drzwi. Przypominał zmutowanego ptaka z nieruchomym skrzydłem.

– Nie powinnaś na to patrzeć, Judyta – stwierdziła mama, gdy ją przyłapała. Zwracała się do niej głosem pełnym bezsilnego smutku. – Po co?

– Przepraszam, mamuś. Muszę sobie przypomnieć. Tyle nie pamiętam!

Od czasu wypadku mama ustępowała jej częściej niż zazwyczaj. Nienauczona roztkliwiania się, kryła się ze swoimi łzami, lecz zdradzały ją zapuchnięte oczy. Kiedy Judyta przebudzała się z wieczornych drzemek, zastawała mamę siedzącą przy jej łóżku z książką. Czasami słyszała jej podłamany głos dobiegający z sąsiedniego pokoju.

– Na szczęście nic więcej jej nie zagraża. Czeka ją rehabilitacja. Ma zaniki pamięci. Jest taka zagubiona. Wczoraj zapytała, czy w ogóle zdała maturę. Tak, to kwestia szoku.

Z jej pamięcią rzeczywiście działo się coś dziwnego. Po przebudzeniu nie wiedziała, kim jest, następnie nie umiała umieścić samej siebie na osi czasu. Szukała w pamięci konkretnych wspomnień i natrafiała na luki, które nieoczekiwanie wypełniały się po kilku godzinach. Była przekonana, że musi iść do szkoły i czeka ją sprawdzian, tylko nie mogła sobie przypomnieć z czego. Pewnego ranka obudziła się z postanowieniem, że musi zadzwonić do babci Leosi, która zmarła wiele lat temu. Dawno zapomniane chwile mieszały się ze wspomnieniami z ostatnich dni. Łączyła odległe zdarzenia zgodnie z logiką, której reguł nie umiała rozpoznać parę minut później.

– Był grill pod zadaszeniem, chłopaki pilnowały go na zmianę – powiedziała pani Kłodowskiej, która zajmowała się nią pod nieobecność mamy. – Chleb się przypalił. A Martyna nie nazwała swojego auta.

Pani Kłodowska wykonywała istną ekwilibrystykę, aby umyć Judytę, zmieniała przepoconą pościel, podgrzewała zupę ugotowaną przez mamę albo przywieziony obiad. Parę razy wyprowadziła Śmieszka. Przynosiła ze sobą powiew niestrudzonego optymizmu.

– Młodziutka jesteś, Judytka, kości się zrosną, zaraz zapomnisz o tym wypadku. Ja mam takich pacjentów, co nigdy z łóżka nie wstaną. Ludzie raki mają, esemy, alzheimery.

– Mnie też się dzieje coś z pamięcią, bo z wypadku prawie nic nie pamiętam – zauważyła Judyta takim tonem, jakby przyznawała się do czegoś wstydliwego. – Nie alzheimer, ale mam takie luki z ostatnich miesięcy i to potem wraca.

– Miałaś wstrząśnienie mózgu, więc takie luki są normalne. I tak jakoś długo cię trzyma, ale to głowa, więc mogą dziać się różne rzeczy.

Miewała zawroty głowy, bywało jej niedobrze, kilka razy wymiotowała. Czy to za sprawą wspomnień, czy uszkodzonego, regenerującego się ciała? Ostatnio, gdy zaczęła poruszać się o kulach, traciła orientację w mieszkaniu, w którym spędziła całe życie. Krzyczała w nocy, wybudzając się z koszmarów, głośnych, pełnych nagłych błysków, huku i strachu.

Powtarzała z uporem, że od wypadku niczego nie umie sobie poukładać w głowie, a z ostatnich miesięcy został jej chaos. Że miewa tylko takie przebłyski zrozumienia.

Po dłuższym czasie znalazła pasujące porównanie: jakby kościelny witraż roztrzaskał się na kolorowe szkiełka, na które pada rażące światło.

– Wtedy wracają szczegóły – powiedziała znudzonemu neurologowi. – Na przykład pamiętam, jak mocno zaciskałam kciuki na placu manewrowym, gdy Martyna zdawała prawko. Albo że poparzyłam się herbatą po maturze z polskiego. Na egzaminie było coś o koniu trojańskim. Chodzi o tego wirusa i mitologię. Wzięłam słonika, takiego z uniesioną trąbą. Chyba mi go zabrali, bo nie wolno takich rzeczy wnosić na egzaminy.

Mama prosiła, żeby nie mówiły o wypadku, jednak Judyta musiała się podzielić kolejnym przebłyskiem – nieważne, czy akurat oglądała film, zanurzała łyżkę w płatkach śniadaniowych pływających w mleku, czy bawiła się wędką z Bronkiem. Jedno wspomnienie prowadziło do kolejnego, chociaż pozostawały bez związku.

– Martyna zwykle coś podjadała w aucie, bo mówiła, że i tak spali to w wodzie. Kiedyś nam się wysypały draże w czekoladzie. Grzechotały. Wyzbierałyśmy je z tapicerki. Ksiądz miał łeb psa. Oglądałyśmy film o tych aktorkach, czarno-biały.

Coraz pewniej poruszała się o kulach, lecz najczęściej pozostawała w łóżku z książką czy laptopem albo malowała jeden z kamieni. Jej spokój regularnie przerywał dzwonek. Mama albo pani Kłodowska otwierały drzwi. Do Judyty dochodziły współczujące głosy, prośby, strzępki rozmów. Niektórzy zjawiali się po kilka razy, aby dowiedzieć się o jej zdrowie, wyprosić gościnę. Powinna być im wdzięczna. W książce, którą Martyna podarowała jej na urodziny, przeczytała:

„Po wypadku bardzo potrzebowała jakiegoś namacalnego potwierdzenia, że istniał też czas wcześniejszy, gdy była kimś więcej – o wiele, wiele więcej – niż ponurą bezużyteczną kaleką, taką jak obecnie”1.

Niemniej nie chciała nikogo widzieć.

– Judyta, co to za demonstracje, pokuty? – zapytała mama, zaniepokojona tą izolacją. – Nie waż mi się obwiniać za to, co się stało!

– Ale to była moja wina. Gdybym nie namówiła Martyny na tę imprezę… Ona nadal nie miała przyjaciół. Teraz ludzie jej nienawidzą za to, co się stało. Chciałam dobrze. Skąd mogłam wiedzieć?

– Nie mogłaś! Nikt z nas nie mógł. To nie twoja wina.

Mama rzadko pozwalała sobie na czułości. Nie potrzebowała w ten sposób udowadniać, że ją kocha. Przelotne całusy na pożegnanie, pospieszne uściski, uśmiechy, przyłożenie dłoni do rozpalonego gorączką czoła – to był cały jej repertuar. A w dniach rekonwalescencji długo ją tuliła, gotowa bronić jej przed całym światem, a Judyta czuła się niemal szczęśliwa.

– Dobrze, że gdy byłam sprawna, mogłam robić coś dobrego – powtarzała.

W najgorszych dniach miała ochotę krzyczeć. Patrzyła na znajomy pokój, Chrystusa na obrazku komunijnym nad łóżkiem i tego drugiego, rozpiętego na krzyżu nad drzwiami. Na pluszowego kangura, na przedzielony zakładką pierwszy tom Opowieści z Narnii, na skrawki szarego nieba między żaluzjami, stały osiedlowy widok. Na oparte obok łóżka kule. Chciała rozerwać więżący jej nogę gips, podrzeć temblak, wykrzyczeć z siebie wszystko, choćby za karę miała stracić głos. Powstrzymywał ją Bronek śpiący w nogach łóżka. Prawie jej nie odstępował. Wierzyła, że koty mają zdolność wyciągania choroby z człowieka.

Jeśliby taka modlitwa miała sens, Judyta prosiłaby Boga o cofnięcie się w czasie. Nie do dnia wypadku, raczej do maja albo do zeszłego roku, gdy tata jeszcze mieszkał z nimi.

Wieczorny rachunek sumienia wszedł jej w nawyk, tak jak mycie zębów, pakowanie plecaka na następny dzień w czasach szkolnych, głaskanie Bronka na dobranoc. Rozliczała się uczciwie, zastanawiając się, co mogłaby zrobić lepiej. W tamtej historii postąpiłaby inaczej, nawet w tych drobnych sprawach. Widziała na przykład, jak szuka grubego wełnianego szalika, który zapadł w coroczny sen wiosenny w czeluściach szafy, aby owinąć nim słonika z porcelany.

Na niedługo przed wypadkiem przeżywała kryzys wiary, nie modliła się, przestała chodzić regularnie do kościoła. Miała żal do Boga, wątpliwości, czy w ogóle istnieje. Teraz znowu uwierzyła – może dlatego ten wypadek musiał się zdarzyć. Zbłąkana owieczka wróciła do stada.

– Im bardziej tego nie rozumiem, tym więcej się modlę – wyznała w szpitalu księdzu, który przyszedł z komunią. – Powtarzam sobie, że tak chciał Bóg. On wie wszystko, ma dla nas plan, dla mnie, dla Martyny, dla moich rodziców, dla każdego, więc musi dawać przyzwolenie. Powinnam Mu zaufać, prawda?

– Oczywiście, pokładaj ufność w Bogu. Jesteś Jego córką, dobrą córką, a kochający rodzice zawsze chcą dobrze dla swoich dzieci.

Wcześniej Martyna istniała dla niej i nie istniała jednocześnie. Była kuzynką, więc niby bliska, a jednak pozbawiona większego znaczenia, bo mieszkająca na drugim końcu Polski, który równie dobrze mógł leżeć w którymś z sąsiednich krajów czy na innym kontynencie. Judyta wiosną składała jej życzenia urodzinowe, gdy Facebook o nich przypominał, lajkowała jej wpisy bez uważnego czytania, niekiedy zostawiała wesoły GIF jako komentarz, wierząc, że spełnia coś w rodzaju dobrego uczynku na miarę dwudziestego pierwszego wieku. Na podobnej zasadzie istnieli również Małgorzata Musierowicz – Judyta miała wielki sentyment do Jeżycjady, a jej autorkę traktowała jak miłą ciocię – czy Antek Smykiewicz, o którym myślała częściej, niż powinna. I tata, odkąd wyjechał do Norwegii. A mógł ich nie zostawiać. Czasem, gdy Judyta się budziła, przez moment myślała, że to jedynie koszmarny sen. Tata się nie wyprowadził. Pojechali do Grecji na obiecane wakacje. Nie doszło do wypadku. Do matury zostało dużo czasu. Do przyszłości też.

Znów zaczęło padać.

Pogrążony w szarości poprzedzającej zapadnięcie zmierzchu kawałek osiedla, na który Judyta mogła zerkać z perspektywy swojego łóżka, ginął pod kroplami deszczu rozbijającego się wściekle o szyby. Nadeszła jesień. Trudno było uwierzyć, by jeszcze kiedyś miało wrócić lato.

1Henry Farrell, Co się zdarzyło Baby Jane, przeł. Violetta Dobosz, Agnieszka Rolka, Wydawnictwo C&T, Toruń 2004.

21 września 2023, czwartek

Kiedy przebywała w szpitalu, modliła się o to, aby jak najszybciej wrócić do domu. Szanowała pracę personelu medycznego, dziękowała, przepraszała, że sprawia kłopot, jednak kiedy lekarz zaordynował, że powinna zostać na obserwacji jeszcze co najmniej dwa dni, wpadła w złość jak tamta pięcioletnia Judynia, której odmówiono obiecanej wyprawy do McDonalda. Tupałaby z wściekłości nogami, gdyby mogła.

Kiedy jej modlitwy zostały wysłuchane, aż rozpłakała się na widok własnego pokoju. Było coś kojącego w świadomości, że to wszystko na nią czekało. Wmawiała sobie, że meble – łóżko, regał z ukochanymi książkami, dwudrzwiowa szafa z lustrem, porządne biurko – pilnują ustalonego porządku. Ze zdjęć w tableau patrzyły na nią Bronki, Śmieszki, a ze zdjęcia obok jeden Budyń, którego przytulała. Na półce zamontowanej przez tatę leżały kamienie, te znalezione, pomalowane i te, które czekały na pomalowanie. Towarzyszył im pluszowy kangur, ukochana maskotka z dzieciństwa.

Świat nie zmienił się aż tak bardzo. Czuwali nad nim Bóg z komunijnego obrazka i Chrystus z krzyża nad drzwiami. Wciąż byli po jej stronie. Pozwolili, żeby ocalała.

Możliwe, że Judyta się zdrzemnęła. Gdy przychodził kolejny zawrót głowy, zamykała oczy, przeczekiwała. Deszcz się nasilał. Napływały wspomnienia, czasem jak motyle, a czasem jak szerszenie. Modliła się w duchu. Słowa różnych modlitw mieszały się ze sobą, jak wszystko. Znowu była Judytą sprzed wypadku.

Dom Nadii wypełniała muzyka, dało się niemal czuć drżenie ścian, pozostało tańczyć, więc tańczyła sama wśród wielu par, prawdziwych lub zaimprowizowanych na kilka minut piosenki. Odpuść nam nasze winy, zdrowaś Maryjo. Spacerowała ze Śmieszkiem po osiedlu, ruszył w stronę pustej piaskownicy, „To nie kuweta, a ty nie jesteś kotem”, powiedziała. Ach, żałuję za me złości teraz i na wieki wieków amen. Mitochondrium składa się z dwóch błon wewnętrznej i zewnętrznej, zbudowanych z dwuwarstwy lipidowej i białek. Mimezja – upodabnianie się zwierząt kształtem, barwą i deseniem do otoczenia w celu ochrony przed drapieżnikami. Patryk całował ją zachłannie, wsunął jej rękę pod bluzkę, chciała zaprotestować, od tego pocałunku robiło jej się gorąco. Wychodziła z kościoła, starała się nie stracić z widoku taty, odwróciła się w stronę ołtarza, klęknęła, przeżegnała się zbyt szybko. Odpuść nam nasze winy, zdrowaś Maryjo, ty zawsze przy mnie stój. Miała kilka lat, poplamiła sweter mlekiem z tubki, starała się je zlizać, kochana babcia przeprała sweter w łazience, sechł na sznurze przypięty klamerkami, wisielec bez ciała. Pod Twoją obronę uciekamy się, ojcze nasz.

Dzwonek domofonu wyrwał ją gwałtownie z tego snu-nie-snu. Na szczęście świat przestał się kołysać. Pokój pogrążył się w półmroku pełnym cieni. Mama musiała zgasić górne światło.

Mama szybko uciszyła domofon, nie pytając, komu otwiera. Nie chciała, aby ktoś przerwał sen Judyty. Niepotrzebnie dbała o ciszę w domu, Śmieszek – kundelek w typie beagle’a – się rozszczekał. Umilkł, gdy mama otworzyła drzwi. Łatwo się zaprzyjaźniał. Nie został stworzony do obrony swego terytorium, tylko do kochania. Jak ktoś mógł go przywiązać do drzewa na skwerze i zostawić? Dała mu nowy dom, przedłużała spacery, o ile tego sobie zażyczył, nie irytowała się, gdy po raz setny rzucała mu piszczącą zabawkę w kształcie martwej kury. Nie mogła sobie nic zarzucić – a jednak nadal odczuwała paraliżujący ból na myśl, że Śmieszek przez kilka godzin czekał, skomląc, zrozpaczony, coraz smutniejszy, głodny, nierozumiejący, dlaczego go tu zostawiono. Nie znaleziono „właściciela”. Lepiej dla niego, bo Judyta byłaby gotowa wydrapać mu oczy.

– Ty?! Co tu robisz? Jak śmiesz tu przychodzić?!

Judyta rzadko słyszała mamę tak wściekłą. To tata krzyczał, ona nie musiała się do tego zniżać. Jej złość składała się głównie z irytacji.

– Nie odbierałaś. – Judyta rozpoznała głos cioci Soni. Ciocia się rozkaszlała. – Wsiadłam w samochód i przyjechałam. Proszę, Pola, wpuść mnie. Daj mi coś powiedzieć…

– Nie masz do powiedzenia nic, czego chciałabym słuchać!

– Muszę wiedzieć! Postaw się na moim miejscu. Gdyby to Judyta siedziała za kierownicą…

– Wtedy do tego wypadku by nie doszło! To twoja córka…

– Moja córka zginęła.

Zdawało się, że nawet deszcz umilkł na chwilę. Judyta nasłuchiwała. Nauczyła się traktować te rozliczne wizyty jak dziwaczną zabawę, do której miała prawo, skoro została unieruchomiona w domu, a do niedawna także w łóżku. Nagle zrobiła się bardzo ważna, żałowali jej, interesowali się nią – jednak to już nie była zabawa.

Mama wpuściła ciocię do środka i zamknęła drzwi. Mówiły tak cicho, że Judyta nie była w stanie rozróżnić słów. Słyszała płacz.

Mama potrzebowała działać.

– Przeziębiłaś się. Gdzie masz jakiś płaszcz czy parasol? Strasznie leje.

– Myślisz, że obchodzi mnie deszcz?

– Zrobię ci herbaty z miodem.

Judyta przypomniała sobie ostatnią, równie niespodziewaną, wizytę cioci na dzień przed wypadkiem. Wówczas obie rozsiadły się w kuchni – ciocia przywiozła sobie piwo bezalkoholowe, mama piła prawdziwe. Przegadywały się, chichotały. A dzisiaj…

– Powiedz mi, Pola, dla kogo ja mam teraz żyć?

Mama nie znała odpowiedzi, podobnie jak Judyta.

Ich dalszą rozmowę zagłuszał szum czajnika, brzdęk wyciąganych z szafki kubków. Do Judyty dochodziły strzępy zdań: „Tak bardzo ci…”, „Ona nie cierpiała, tak”, „Zawsze możesz tutaj…”, „Rodzice nie powinni chować”. W końcu i frazesy się skończyły. Zapadła taka cisza, że Judyta mogła usłyszeć nieprzyjemny dźwięk, z jakim ząbki noża rozkrawającego cytrynę na pół suną po wnętrzu deserowego talerzyka.

– Wciąż masz rodzinę – powiedziała mama. – Przepraszam, nie zamierzałam cię stąd wyrzucić. Byłam pewna, że nie chcę cię widzieć, ale gdy cię tu zobaczyłam… Nienawiść wcale nie jest łatwa.

I znów cisza, przerywana jedynie kłapaniem łapek Śmieszka. Mama wstała od stołu, by wbrew zasadom dać mu coś smacznego z lodówki.

– Jeżeli na kogoś bywam wściekła, to na Martynę – podjęła. – Wiesz, o czym najczęściej myślę? Byłyście tutaj z wujkiem Heńkiem. Robiłam kawy i herbaty i zapytałam ją, ile słodzi.

– I co? Dziś posłodziłabyś jej herbatę trutką na szczury?

Martyna też taka była – choć skoro zginęła tragicznie, łatwo o tym zapomnieć, przypisać jej same zalety. Mówiła rzeczy niewygodne, zaprawione złośliwością. Lubiła tak żądlić, nagle i niewinnie w swoim rozumieniu. Raz zapytała rzekomo z czystej ciekawości.

– Tak kochasz zwierzęta i nie masz temu swojemu Bogu za złe potopu? Łaskawie ocalił po parze, ale co mu wadziły pozostałe mrówki, psy, koty, tygrysy, świnki morskie? Małe słodkie pandy?

Judyta później nie umiała się opędzić od obrazów. Myślała o zatopionych mrowiskach. Widziała koty we wzbierających wodach, rozpaczliwie próbujące znaleźć skrawek stałego lądu pod zmęczonymi łapkami. I psy łańcuchowe uwiązane do bud, idące na dno razem z nimi. Potworność! A Martyna jeszcze ją pocieszała, że potopu nie było i Boga nie ma… Taka była.

– Za kogo mnie uważasz, oczywiście, że nie! – zaprotestowała mama. – Tyle że teraz Judyta nie może choćby pójść ze Śmieszkiem na spacer!

– Ale kiedyś znów pójdzie. A Martyna nie wyjdzie z grobu.

Judyta przypomniała sobie – Martyna słodziła cztery łyżeczki – fuj! Nie żałowała sobie. Zwykle brała dwie gałki lodów, a Judyta jedną. Starała się ograniczać słodycze.

– A jeśli to kara? – zapytała ciocia. – Przepraszam. Nie powinnam była… – dalsze słowa zdusił płacz.

– Przestań! Nie ma nikogo, kto mógłby cię ukarać. Po tylu latach? Jeśli istniałby bóg, chyba byłby przy Martynie? A Judyta tyle się modliła i co jej z tego przyszło? To po prostu życie. Czyta się o wypadkach tak, jakby zawsze miały dotyczyć kogoś obcego.

– A jak się czuje Judysia?

Judyta w ostatnich tygodniach słyszała wiele razy to pytanie, przyzwyczaiła się do niego, tak jak do odpowiedzi, lecz ta miękkość w głosie cioci, czułe zdrobnienie, którego wyłącznie ona używała, sprawiło, że musiała zdusić szloch. Przypomniała sobie, że ciocia naprawdę ją lubiła. Występowała jako rzeczniczka Martyny, ale jej sympatia była szczera.

– Śpi. Wszystko jej się plącze. Czasem dziwi się, że ma nogę w gipsie, mówi, że śnił jej się wypadek. Te jej wypowiedzi są takie bez ładu i składu. Wczoraj mi wmawiała, że ktoś wyskoczył przez okno jej pokoju podczas apokalipsy, a okazało się, że na tamtej imprezie grali w jakąś głupią grę i stąd jej się to wzięło.

Paszczan przyniósł karty z Czarnymi historiami. Dostawali trop i zadawali pytania. Słuchali odpowiedzi: tak, nie, nieistotne. To były paskudne opowieści. Mąż zaczadzający się w samochodzie. Martwi mężczyźni w łodzi podwodnej nad partią szachów. Ślepy człowiek w tunelu. Babcia zawinięta w dywan. Judyta hamowała obrzydzenie. Wychodziła co jakiś czas. Nie interesowały ją rozwiązania tych makabrycznych zagadek. Teraz wracały w snach.

– Ona nie będzie z tobą rozmawiać. Nikogo nie przyjmuje. Nie chce. Zresztą niewiele pamięta. Policja dała jej spokój.

Najłatwiej byłoby zostać w bezpiecznej przestrzeni pokoju. Wystarczyłoby udawać sen. Spociły jej się dłonie. Były lepkie, jakby miętosiła w nich plastelinę. Tak samo lepkimi dłońmi ujęła uchwyt w samochodzie Martyny. Wystraszyła się tak bardzo, że na moment przestała oddychać. A chciała oddychać, żyć. Spojrzała na Chrystusa uwięzionego na krzyżu nad drzwiami. Zrozumiała, co musi zrobić. Boże, proszę, pomóż mi.

Sięgnęła po kule. Wstała, nie bacząc na to, że przepłasza Bronka. Podciągnęła się. Przytrzymywała się ściany. Parła do przodu z alarmującym stukotem kul, aż stanęła w drzwiach. Mama już zmierzała w stronę jej pokoju. Ciocia Sonia szła za nią. Zatrzymały się na jej widok. Śmieszek podbiegł do niej w niepotrzebnej próbie asekuracji.

– Ciociu! To ty! – starała się być uprzejma na przekór bólowi, który odzywał się w uszkodzonych kończynach. – Myślałam, że to ktoś z ogłoszenia, a przecież nie podałam adresu, tylko telefon. A dziadek z tobą nie przyjechał? Dawno go nie widziałam. Jak on się ma? Nie pamiętam, kiedy z nim rozmawiałam. Ciągle zapominam…

– Trochę kaszle – wydusiła z siebie ciocia. – Przesyła ci pozdrowienia.

– Dzwonił wczoraj, gdy spałaś – dodała mama.

– Oddzwonimy do niego?

– Teraz on śpi – zaoponowała ciocia. – Musi dużo odpoczywać.

Nie przypominała samej siebie – z twarzą ledwie muśniętą makijażem, z nieułożonymi, wilgotnymi włosami – spod farby przebijały odrosty. Zapomniała nawet o żałobie. Miała na sobie dżinsy i kanarkowy, zbyt duży sweter, który należał do Martyny. Błyszczały na nim krople deszczu. Ten znajomy sweter sprawił, że Judyta wybuchnęła płaczem, pełnym nagłej tęsknoty i bezsilnego przerażenia. Upuściła kulę, przytrzymała się framugi. Mama rzuciła się na pomoc, lecz Judyta przytuliła się do cioci.

– Ciociu, tak mi przykro. Takie okropne rzeczy o niej wypisują! A ona nie piła ani kropli, nie ćpała! Była wegetarianką! Przyjechała do mnie, gdy Bronek chorował! Ja nie chciałam nic złego! Powiedziała, że ja mogę się napić, bo to moja impreza klasowa. Codziennie się za nią modlę. Przepraszam, ciociu! Wybacz mi! Tak strasznie, strasznie przepraszam!

– Judysiu, za co ty mnie przepraszasz?

Judyta odetchnęła głęboko. Musiała dojść do siebie. Poukładać sobie te obrazy, słowa – Boże, proszę, bądź przy mnie, panie Jezu, zdrowaś Maryjo – powiedzieć… powiedzieć…

– Obiecałam ci coś, ciociu. Przyszłaś tutaj, pamiętam. Tak ładnie mi obcięłaś włosy. Prosiłaś. Ja się codziennie za nią modliłam. Chciałam dobrze! Przepraszam, ciociu. Nie dotrzymałam obietnicy. Tak jakbym cię okłamała. Miałam się zaopiekować Martyną, a ona… A to się zaczęło od mrówek, wyspowiadałam się z nich. Pisałam maturę z polskiego. Rano dzwonił do mnie tata z Norwegii. Życzył mi powodzenia i… Na maturze była Apokalipsa Świętego Jana. Pisałam coś o zakrętach. Nie, jadłam kanapkę w sali i…

– Judyta, wracaj do łóżka. – Mama uznała za stosowne ponownie zainterweniować. – Nie wiesz, co mówisz. – Przyłożyła jej dłoń do czoła. – Nie masz gorączki? Chodź, położysz się.

Judyta potrząsnęła głową i przymknęła oczy. Musiała wyglądać jak jedna z tych natchnionych mitycznych postaci – Kasandra, której nie słuchali, a tylko ona znała prawdę. Judyta miała wyjechać do Grecji w wakacje. Tata jej obiecał. Każdy łamie obietnice.

– Ciociu, niewiele pamiętam, ale dziś powiem ci wszystko. Obiecuję.

Ścisnęło jej się gardło. Przez chwilę naprawdę nie mogła oddychać, jakby pas bezpieczeństwa zawinął się wokół jej szyi.

1 września 2023, piątek

Pomyślała, że jest w tym coś z kłamstwa. W kalendarzu „1 września”, a ona jechała do Nadii na imprezę wieńczącą wakacje. Oto kłamliwie przedłużone lato. Spóźniony rok szkolny rozpoczynał się dopiero w poniedziałek, a uniwersytecki w październiku.

Jechały. Robiło się już szaro. Zmrok od jakiegoś czasu zapadał coraz wcześniej.

– No, no, aleś się odstrzeliła, kuzynka! – powiedziała Martyna.

Judyta nie przyznała jej racji, żeby nie wpadać w pychę, ale była zadowolona ze swojego wyglądu. Wybrała przyciągającą wzrok sukienkę w świeżym, cytrynowym kolorze. Dobrała do niej trochę biżuterii. Srebrny łańcuszek, który miała na szyi, nie całkiem pasował, jednak to był prezent urodzinowy od Nadii i chciała jej się w nim pokazać.

– Patryk dojedzie? – zapytała Martyna.

– Nie, nie będzie go.

– To dla kogo się tak wyszykowałaś? A niby taka świętoszka! Czym nas jeszcze zaskoczysz?

Judyta nauczyła się nie komentować jej głupich złośliwości. Spędziły ze sobą ostatni miesiąc wiosny i wiele dni lata, a czasami miała wrażenie, że Martyna nie dała się poznać. Jako dziecko Judyta rozgryzała kasztany. Próba dotarcia do Martyny przypominała rozgryzanie kasztana zamkniętego w łupinie.

Gdyby była równie złośliwa, odcięłaby się jej. Martyna mogła postarać się bardziej. Dżinsy, różowy top na ramiączkach, wyszywany gwiazdkami, bransoletka z drewnianych koralików – to wyglądało jak zestaw podstawowy. Ciekawe, czy tak samo ubrałaby się na imprezę do swoich znajomych. I te pretensjonalne szpony w zebrę!

Ciocia się postarała, lecz na Martynie nie wyglądało to ładnie. Judyta wolała swoje dyskretne serduszka na paznokciach.

– Będę waszą panią przedszkolanką. – Martyna się zaśmiała.

– Bez przesady, jesteś od nas parę lat starsza. Wieczorem ma popadać – dodała neutralny komentarz.

Miała dla Nadii prezent – ładną, rozkładaną kosmetyczkę, która mogłaby się przydać w podróży. Do tego dodała ramkę z ich zdjęciem sprzed półtora roku, selfie z diabelskiego młyna – Nadia stwierdziła, że nie są za stare na wesołe miasteczko – oraz kilka kulistych czekoladowych cukierków, ulubionych Nadii. Poza prezentem wiozła bliżej nieokreślone nadzieje.

Martyna nie pomyślała o prezencie. Wzięła trzy paczki chipsów z Biedronki i dwa kartony soków – pomarańczowy i jabłkowy – które pewnie sama wypije.

– Dawno nie byłam u Nadii – odezwała się Judyta, żeby nie było ciszy.

– A podobno jesteście najlepszymi przyjaciółkami.

– Nie miałam po co do niej jeździć. Przecież wyjechała zbierać porzeczki.

– Ona do ciebie przyjechała, gdy zwabiłaś ją imprezką…

Cierpliwość Judyty była na wyczerpaniu.

Jakoś żaden z twoich przyjaciół się tu do ciebie nie pofatygował. Czyżby dlatego, że mieli cię dosyć?

– A może wcale nie jesteście najlepszymi przyjaciółkami? – drążyła Martyna, rozbawiona. – Kłamałaś? Takie drobne kłamstewko, to jedna zdrowaśka mniej? Orientujesz się, jak teraz rozliczają kłamstwa w konfesjonałach?

Wychowała się w domu, w którym Bóg nie miał wielkiego znaczenia, i udawała bardzo zainteresowaną sprawami religii. To rzekome zainteresowanie podszyte było jadem i wymierzone tak w Kościół, jak i w Judytę. Martyna wyciągała afery pedofilskie i rozmaite paradoksy, lubiła niby niewinnie przypierać ją do ściany. Jej pytania były tak samo głupie i niepotrzebne jak kawały, którymi ją zamęczała: czy grzeszy ten, kto gada nocą na klatce schodowej, gdy sąsiedzi próbują spać? Albo smarkacz, który przeszkadza na lekcji? A gdy ktoś staje tak, że tramwaj nie może przejechać, to musi się z tego spowiadać? Jak to nie? A jeśli ktoś inny spóźni się przez to na randkę? Albo do lekarza? Czy to na pewno grzech, skoro za czasów Jezusa nie znali tramwajów?

Podobnie z tymi konfesjonałami… Judyta starała się nie okazywać negatywnych emocji, niestety złość zwyciężyła.

– Jak wiesz, brzydzę się kłamstwem. – Jej głos pozostał zwodniczo pogodny. – Wolę mówić prawdę. Uważaj, bo mogłabyś usłyszeć coś… bardzo nieprzyjemnego.

– Z ust takiej świętej jak ty? – Martyna się naburmuszyła. – Niemożliwe!

– Pamiętasz, o co prosiła dziś twoja mama? Żebyś jechała ostrożnie. Więc lepiej bądź ostrożna.

Ciocia Sonia powiedziała, że są młode, powinny się bawić i na nic nie zważać. Gdy podeszły do samochodu, uchyliła firankę kuchennego okna i pomachała im. Judyta odmachała. W przypadku Martyny nie można było spodziewać się życzliwego gestu czy choćby uśmiechu. Gdy odjeżdżały, nacisnęła klakson na pożegnanie. Zrobiła to prawdopodobnie przypadkowo, ale właśnie ten uciążliwy dźwięk dużo lepiej ją oddawał.

A teraz wpatrywała się w drogę. Nie powiedziała ani słowa więcej. I dobrze. Przestanie strzelać fochy, zanim dojadą na miejsce. Nie obrażała się na długo. To była jedna z jej zalet albo wad.

Zostało im tylko kilka kilometrów.

4 maja 2023, czwartek

– Zabiłam dużo mrówek i jednego motyla – powiedziała w trakcie swojej pierwszej spowiedzi.

Gdy się budziła i leżała bez ruchu, często wracały do niej niewygodne wspomnienia, mające coś wspólnego z grzechami. Nie dało się od nich uciec. Ani od strachu. Mały krzyż nad drzwiami w ciemności przypominał gargantuicznego pająka, a spojrzenie Chrystusa z obrazu komunijnego nabierało surowości. A z tymi mrówkami… Czy małe dzieci mogą grzeszyć?

Zgodnie z radą siostry Andrzei wypisała swoje grzechy, żeby żadnego nie zapomnieć. Coś w rodzaju legalnej ściągi. Co mogła zapisać? Kłamstwa, niemodlenie się na mszy, kłótnię z Nadią, niesłuchanie rodziców, bieganie po cmentarzu niby po placu zabaw. Pilnie spisywała je ołówkiem na kartce z bloku rysunkowego. Pamiętała te wielkie koślawe litery – i jeden grzech popełniony na mrówkach.

Parę dni po spowiedzi tę kartkę znalazł tata. Wyśmiał Judytę, a ona wpadła w złość. Często uciekała się do niej: gdy koleżanki nie chciały się bawić w to, co ona, gdy przegrywała w gry, gdy rodzice dawali szlaban na słodycze czy komputer, kiedy coś jej nie wychodziło pomimo starań. Albo gdy ktoś się z niej nabijał – tak jak tata. I dlaczego? Bo próbowała się dobrze przygotować do spowiedzi! Zatkała uszy, tupała nogami, zaczynała głośno śpiewać, aż tata stracił dobry humor, krzyczał na nią, kazał jej być cicho. Mama uciszyła ich oboje. Spokojnie wyjaśniła, że przykazanie „nie zabijaj” nie odnosi się do zwierząt.

Tata przywołał historię z pierwszą spowiedzią i zabitymi mrówkami podczas pierwszej komunii Judyty – przy całej rodzinie!

– Zabiłam dużo mrówek i jednego owada – przedrzeźniał ją piskliwym głosem.

Wszyscy się śmiali, nawet babcia Leosia, choć przypomniała o tajemnicy spowiedzi. Przy gościach Judynia nie mogła krzyczeć i zagłuszyć innych śpiewem, płakać z wściekłości. Chciała być niczym mała Imelda Lambertini, o której mówiła jej babcia: dziewczynka, która zastanawiała się, jak można przyjąć pana Jezusa do serca i nie umrzeć z radości. Judyta co prawda nie umarła z radości, ale mogła być już zawsze dobra. W jej sercu nie miało być miejsca na złość. Małej Imeldy nikt nie ważył się ośmieszać. Zapewne nie zabijała mrówek, no i nie miała na sumieniu motyla.

To było z dwa lata temu. Judyta odwiedzała babcię Leosię i bawiła się w przyblokowym ogródku. Motyl fruwał między kwiatami. Pac łopatką i było po nim. Robiło jej głupio na samo wspomnienie – a tata się pomylił i powiedział o byle owadzie! Nic nie rozumiał.

Tamtego dnia nie lubiła taty, a dziś było jej źle z tamtą dawno przedawnioną niechęcią. To brzydkie uczucie. Sophie uświadomiła jej, że to widać w języku. Rzeczowniki zaczynające się na „nie”: – niestałość, niezgoda, nierozwaga, nienawiść – niosą ze sobą coś negatywnego. Judyta mogła śmiać się wspólnie z tatą…

Przypomniała sobie, jak łatwo jest zabić mrówkę. Wystarczy zabrać ziemię spod ruchliwych odnóży, a następnie rozetrzeć stworzenie w palcach niczym szczyptę soli, którą doprawia się plasterek pomidora. Taka pędząca mrówka nawet niczego nie zauważy, zaaferowana dużo ważniejszymi sprawami niż śmierć.

Judyta jako dziewczynka czytała o mrówkach w kolorowej encyklopedii zwierząt dla dzieci, którą dostała od cioci Józi i dziadka Henia, i zdziwiła się, jakie to obowiązkowe owady, jak doskonale zorganizowane. Kilka lat temu mama podarowała jej książkę o mrówkach, niby naukową, a przypominającą prędzej piękną baśń. Maurice Maeterlinck nazwał mrówki cichymi bohaterkami, wyposażonymi w „proste, dobroczynne serca”, a ich świat światem „szczytnej miłości bliźniego, tej nieustannej wzajemnej komunii”2. Oczywiście sprawy były dużo bardziej złożone, jednak te podszyte fascynacją religijne metafory miały w sobie coś uroczego.

Nienawidzi się komarów, much, niektórzy brzydzą się ćmami, a do mrówek podchodzi się z szacunkiem. Przynajmniej gdy się już wie, ile znaczą. Tak, jako dziecko zabijała mrówki. Miała małe, śmieszne palce, na tyle zręczne, żeby wyrwać panikującej mrówce odnóże, zakleszczyć ją, zetrzeć między opuszkami palca wskazującego i kciuka. Nie pamiętała okoliczności. Tylko te znieruchomiałe mrówki rzucone na kamienną ścieżkę, jakby odpoczywały po ciężkiej pracy. Wtedy ją to bawiło i brzydziło.

Przeżegnała się i w myślach odmówiła szybką, nieuważną modlitwę.

Wsłuchiwała się w domowe odgłosy – trzasnęły drzwi wejściowe, dobiegło ją miłe tuptanie Śmieszka, szmer radia, szum czajnika, brzęk talerzy. Przez żaluzje przesączało się światło poranka. W nogach łóżka spał Bronek. Był czarny z rozległym śnieżnobiałym futerkiem na przedzie i między tylnymi łapkami. Nadia stwierdziła, że to kot w białym bikini. Zgodnie z kocią naturą zajmował więcej miejsca niż potrzebował, a ona mu ustępowała. Wówczas zasypianie przypominało statyczne akrobacje.

Dostrzegła coś nietypowego w znajomym obrazie swojego pokoju i wstrzymała oddech. Ktoś stał w ciemności. Nie – to wieszak z ubraniem. Matura! Boże, spraw, abym ją zdała, ostatnio o wiele Cię proszę, ale dziś proszę. Czego się bała? Przecież zda maturę… Uczyła się i co z tego? Nie była jakąś wielce wybitną uczennicą. Matematyka nie sprawiała jej problemów. Angielskim posługiwała się w miarę swobodnie dzięki dodatkowym kursom, biologia ją ciekawiła, ale poza tym jechała głównie na czwórkach. Proszę, panie Boże, wiesz, że nie chodzi mi o studia, ale o coś ważniejszego, proszę, Ty wiesz, niech zdam tę maturę, pozwól mi, uda się, wiem, że się uda, Ty nie pozwolisz, żebym. Przyświecało jej inne, szlachetniejsze postanowienie, ale w gruncie rzeczy chodziło o jej studia, o całą przyszłość.

Wygramoliła się z łóżka i gwałtownie podniosła żaluzje. Bronek zaprotestował przez sen, a ona go pogłaskała. Spojrzała na odprasowany klasyczny maturalny komplet na wieszaku: biała bluzka, ołówkowa spódnica, szary żakiet. Na razie mogła zostać w swojej ulubionej piżamie w przytulające się misie.

Sięgnęła po telefon. Zobaczyła wiadomość od Sophie.

Powodzenia, Judzia! Nie martw się! Zdamy! Przesyłam moc ciepłych myśli, droga Przyjaciółko. Twoja S.

Liczyła na SMS od taty. Westchnęła.

Tato, dzisiaj matura. Trzymaj kciuki. Ja to robię dla

Skasowała tekst, żeby odsunąć od siebie pokusę dokończenia i wysyłki. Tata zadzwoni. W taki szczególny dzień…

Dawniej, gdy była mała, on wyjeżdżał, prosiła go: „Przywieziesz mi coś?”. Tuliła się do niego, uśmiechała, łaskotała go rzęsami po policzkach. Pamiętał o niej. Przywoził zabawki i słodycze o obco brzmiących nazwach.

Skoro nie możesz przyjechać, przynajmniej zadzwoń.

To były jej niewysłane SMS-owe listy.

W kuchni skwierczało, roznosił się miły ciepły zapach jajecznicy na maśle.

Mama stała przy kuchence. Miała na sobie dres, a nosiła go niczym kostium od Chanel. Była zadbana, z dobrą figurą, wytrenowaną na siłowni. Judyta ukuła teorię, w myśl której blondynki dłużej zachowują młodość, co i jej samej dobrze wróżyło. Mama przekroczyła czterdziestkę, a do niedawna nie było tego po niej widać.

– Wyspałaś się?

– Chyba tak. – Judyta ucałowała ją w policzek. – Tabletka od ciebie podziałała. Dziękuję.

Lubiła słowo „chyba”, chroniące ją od kłamstwa.

– Nie nakładaj mi. Nic nie przełknę.

– Nie grymaś, jesteś dorosła. – Kiedy mama się poruszała, jej japonki wydawały klapiący dźwięk. – I bez stresu, obie wiemy, ile ślęczałaś nad książkami. A za czesne, które płaciliśmy przez lata, dobrze cię nauczyli.

Rzadko się rozczulała nad kimkolwiek.

– Po śniadaniu wyprowadzę Śmieszka – oznajmiła Judyta.

Śmieszek obrzucił ją nieuważnym spojrzeniem i ledwo zamerdał ogonem na powitanie. Kręcił się wokół nóg mamy, zwabiony zapachem jajecznicy.

– Wyprowadziłam go.

– Poszłabym z nim. Wyprasowałaś mi już ciuchy, a sama miałam…

– Przestań, Judyta, dobrze? Nie musisz się tak wściekle starać!

Dawniej mama nie podnosiła na nią głosu.

Judyta usiadła przy nakrytym stole.

Czekało na nią drugie śniadanie: kanapki zawinięte dokładnie w serwetki i w woreczek śniadaniowy – jak w zwyczajnym szkolnym dniu.

– Poza tym to tak samo twój pies, jak i mój – dodała łagodniej mama. – Dziecko, nie dam ci, to gorące, poparzyłbyś się! – zwróciła się do Śmieszka.

Nałożyła jajecznicę na fajansowy talerz w niebieskie kwiatuszki i postawiła przed Judytą razem z pociągniętymi masłem kromkami chleba i kubkiem białej kawy. Śmieszek, przypominając sobie o istnieniu Judyty, usiadł przy jej krześle w oczekiwaniu. Zaczęła jeść, a on, zniecierpliwiony, trącił ją łapką. Wyciągnęła do niego rękę, aby pogłaskać go po łebku, ale on się odsunął. Nie o głaskanie mu chodziło. Zaczął się jej przypatrywać błagalnym wzrokiem zabiedzonego stworzenia na skraju śmierci głodowej. Udobruchana, podała mu odrobinę jajecznicy na dłoni. Mama nie zwróciła jej uwagi. Oparta o blat, zamyślona, wgryzała się w jabłko.

Judyta przypomniała sobie wspólne śniadania, gdy tata wracał z dalekich tras i ponownie stawali się rodziną. Miał zwyczaj czytania przy jedzeniu. Rozkładał gazetę jak obrus. Judynia pijała kakao do śniadania. Bawiła się, przyciskając kubek do papieru gazetowego. Zostawały na nim brązowe kółka. Mama zwracała tacie uwagę, żeby nie czytał przy jedzeniu, a on puszczał jej napomnienia mimo uszu. Wrócił do domu, więc mógł robić, co chciał. Kiedyś Judynia stanęła po jego stronie. Dlaczego mama jest taka uparta? Sama dużo czytała. Tata się roześmiał i zmierzwił Judyni włosy.

– Podwiozę cię do szkoły – oznajmiła mama.

Teraz to Judyta nie chciała o tym słyszeć.

– A jeśli zdarzy ci się stłuczka? Będziesz czekać na policję? Jesteś zestresowana, nie możesz prowadzić w takim stanie.

– Ty nie prowadzisz w stresie? Daj spokój, mamuś. Umówiłam się z Nadią, wyjdziemy gdzieś po egzaminie. Pewnie inni do nas dołączą.

W wieczór rozdania świadectw ukończenia szkoły zrobili składkowego grilla u Olafa. Przyszła cała klasa – dwadzieścia dwie osoby z czterech profili. Były kiełbaski, sałatki, tańce, dużo rozmów, śmiechu i śpiewu w Aslanie, gdy Judyta odwoziła koleżanki. Dobrze się bawiła. Żałowała imprez, które ją ominęły. Pojawiła się na jednej czy dwóch na początku liceum, tyle że to były popijawy ze wszelkimi obrzydliwymi konsekwencjami. Nie była abstynentką, nie podpisała krucjaty, ale unikała alkoholu. Zaczęła się wymawiać, aż przestano ją zapraszać.

W jej pokoju rozdzwonił się telefon.

– Tata!

Jednak to był dziadek Henio, który oznajmił jej, że na pewno „wygra”.

Inni napisali na Facebooku. Pani Izdebska, ich wychowawczyni, życzyła im powodzenia na klasowym Messengerze. Zapowiedziała, że przyjdzie, aby być z nimi w tym dniu. Judyta dopisała swoje podziękowania do podziękowań innych, po czym weszła na „Patointeligencję:)”, klasowego WhatsAppa, gdzie żaden nauczyciel nie miał wstępu. Tam znalazło się sporo przekleństw, strachu i czarowania rzeczywistości. Wróciła do kuchni.

– To nie był twój ojciec?

– Tam chyba jeszcze jest noc.

– W Norwegii jest taka sama godzina jak tu.

Judyta jadła, nie czując smaku jajecznicy. Bronek wskoczył na stół, pełniąc rzekomo bezinteresowną straż przy jej talerzu. Nie dała się na to nabrać. Gdyby straciła czujność, porwałby nadgryzioną kromkę z masłem, przywłaszczając ją sobie jako zabawkę lub przekąskę.

– Przypomnisz tacie, że mam maturę?

– Nie.

Judyta pomyślała, że jeszcze będą rodziną. Znów zasiądą przy tym stole.

Niedługo później stała w przedpokoju, niepodobna do siebie w stroju maturalnym. Na przemian doświadczała pustki w głowie i gonitwy myśli. Robiła bezowocną powtórkę. Modliła się, Boże, proszę, Ty wiesz, jak mi zależy, jeżeli zdam, to… Sięgnęła po stojącego na komodzie uśmiechniętego białego słonika z porcelany, który jakimś cudem uchował się przy Bronku. Wsunęła go do torebki.

– Na pewno nie wolisz podwózki?

Mama miała na sobie jasnozielony kostium i ładną biżuterię, a jej twarz odmienił dyskretny makijaż. Włosy, jak zwykle do pracy, spięła w niby-kok koloru pszenicy i potraktowała lakierem. Kiedyś była sekretarką na uniwersytecie, a od wielu lat pracowała jako asystentka w biurze dyrektora ubezpieczeń.

– Wystarczy, jak kopniesz mnie na szczęście.

– Miałabym kopać własną córkę? Nie wierzę w zabobony. Jesteś dorosła.

Zamiast tego przytuliła ją nieśmiało, jakby obejmowała cenną wazę, która przy jednym nieuważnym ruchu może rozpaść się w rękach.

– Weź. – Podała jej małą parasolkę. – Podobno ma nie padać, ale kto wie?

Judyta schodziła po schodach. Grzebała w torebce za portfelem, dowodem osobistym, zerknęła kontrolnie na personalia – Judyta Manterys – gdy usłyszała dźwięk nadchodzącej wiadomości. Zatrzymała się na półpiętrze. Mało brakowało, żeby skręciła sobie kostkę.

Patryk wysłał wiadomość na WhatsAppie – mem z podpisem:

Najpopularniejsze kierunki po maturze: Holandia, Niemcy, Anglia, McDonald’s.

Dodał coś od siebie:

Amor tuli Timury!3 Czyli: miłość usuwa strach. Rozwalisz system, Elfie!

Lubił fantastykę, więc polubił też łacinę, bo przypominała mu języki stworzone przez Tolkiena, co nie znaczy, że brał ją poważnie. Odkąd słownik w telefonie zaczął mu poprawiać łacińskie wyrazy na polskie, sam wykazywał się kreatywnością. Judyta życzyła mu powodzenia, dodała sporo uśmiechów i serduszek.

To czułe przezwisko miało fantastyczny rodowód. Patryk twierdził, że Judyta przypomina mu elfa. Rzeczywiście miała w sobie coś elfiego – smukłość sylwetki, rozkwitające piersi, jasne proste włosy, niebieskie oczy osadzone w drobnej twarzy w kształcie serca, niestety, z powracającymi upartymi pryszczami.

Wyszła z bloku. Dmuchnął wiatr, zimny jak na maj. Spojrzała na niebo zasnute chmurami.

Wsiadła do Aslana – swojego brązowego renaulta, zapięła pas i machinalnie ucałowała medalik ze Świętym Krzysztofem, który woziła w schowku. Wyjeżdżała odpowiednio wcześnie, a i tak pomyślała o porannych korkach i dręczyła się myślą o spóźnieniu na maturę, na przykład z powodu nagłego braku benzyny. Boże, proszę, nie, ja się uczyłam, ja zdam, nie pozwolisz, żebym. Musiała się skupić na drodze, jeśli nie chciała zaliczyć stłuczki. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby coś takiego akurat się wydarzyło. Ostatnio nic jej się nie udawało. A przecież tak się starała…

Najwyraźniej na to zasłużyła.

*

Zamknęła za sobą drzwi klasy zmienionej w salę egzaminacyjną. Jak to było w tym tekście z części pierwszej? Rytuał przejścia? Stłumiła nerwowy chichot.

Stała w korytarzu, zdumiona tym, że w szkole może być tak cicho. Kręciło jej się w głowie. Nie umiała się odnaleźć. Tak miała, gdy stres nareszcie odpuszczał. Przypominała sobie: koniec lekcji pokazowej na basenie – od której nic nie zależało, to było marne pływackie show na użytek uziemionych na ławkach rodziców – czekanie na diagnozę Bronka w gabinecie weterynaryjnym, na szczęście test na FIP był ujemny. No i rok temu, gdy zdała prawko, latem, tuż przed osiemnastymi urodzinami – zaparkowała, wysiadła z samochodu na drżących nogach, nie wierząc, że zrobiła sobie taki prezent urodzinowy.

No to pierwszy z egzaminów miała już za sobą.

Skinęła dyżurującemu panu od informatyki i udała się do małej pustej klasy, gdzie na złączonych ławkach, przykrytych obrusem, na dzisiejszych maturzystów czekały półbagietki zawinięte w papier śniadaniowy i już nieco rozmokłe. Stały tam także dwa termosy z herbatą i plastikowe kubki. Pomimo obfitego śniadania była bardzo głodna. Usiadła na krześle, sięgnęła po kanapkę z żółtym serem, wędliną, sałatą, jajkiem na twardo i majonezem i z ulgą zatopiła w niej zęby. Gdy zaspokoiła pierwszy głód, sięgnęła po smartfon.

Czekał na nią SMS od taty.

Powodzenia Jutka. Daszsobie rade.

Napisał dwadzieścia minut temu. Spóźnił się. Nieważne. Bóg jej wysłuchał, chociaż wolałaby, żeby tata do niej zadzwonił.

– Cześć, Judytka – dobiegł ją ciepły głos.

Pani Izdebska weszła do środka. Ubierała się w soczyste kolory, co nie zgrywało się z pojedynczymi pasemkami siwizny w jej krótkich jasnych włosach. Mimo emanującej z niej łagodności jawiła się jako solidna ostoja.

Gdy kilka miesięcy temu Judyta, poruszona, przyniosła do szkoły wydrukowane ogłoszenie o pilnie szukającej domu zabiedzonej kotce o imieniu Gwiazdka, to pani Izdebska ją przygarnęła. Wspólnie uczynione dobro wzmocniło ich wzajemną sympatię.

Judyta chciała odłożyć kanapkę. Pani Izdebska powstrzymała ją gestem.

– Jedz, jedz, to dla was. Nie nalałaś sobie herbaty? – Bez pytania wzięła jeden z plastikowych kubków i nadrobiła to niedopatrzenie. – Posłodzona.

Przywodziła na myśl zaczytaną polonistkę, a uczyła biologii. Bardziej pasowałaby do niej opasła powieść niż mikroskop. Na studiach pewnie rozkrawała żaby!

Judyta przypomniała sobie lekcję, podczas której pani Izdebska prezentowała zastawki i komory na trzymanym w ręku śmierdzącym wolim sercu. Zgromadzili się wokół niej z obrzydzeniem. Komuś zrobiło się niedobrze i musiał wyjść z klasy. Ktoś zażartował o sercu na dłoni.

– Słyszałam, że trafił wam się Kochanowski z Wyspiańskim. – Pani Izdebska zajęła jedno z sąsiednich krzeseł. – I Apokalipsa Świętego Jana.

– Wie pani, że kiedyś uczyłam się tego na pamięć, tak samo jak wierszy Brzechwy? „Siedmiu aniołów, którzy mieli siedem trąb, przygotowywało się do trąbienia. Zatrąbił pierwszy. Na ziemię spadł grad i ogień zmieszany z krwią”4 i tak dalej. Miałam z osiem lat i nie wiem, czemu to mi się wydawało śmieszne.

– Mnie nadal się wydaje. Te grające na trąbkach anioły i panikujący orzeł!

Była zobligowana wierzyć raczej w teorię ewolucji niż w Boga. Judyta nie zamierzała wdawać się w dysputy. Zdawała sobie sprawę, że religijność nie była w modzie. Niekiedy czuła się z nią elitarnie i dojrzale, a coraz częściej po prostu samotnie.

– Dla mnie matura to jak apokalipsa – zażartowała.

– Bo dla was to zazwyczaj największe osiągnięcie w całym dotychczasowym życiu. Nic dziwnego, że jawi się jak Mount Everest, a nie ma wyższej góry. Tylko że matura nie jest aż taka ważna. Zaraz o niej zapomnicie. Paradoks polega na tym, że na razie nie możecie tego wiedzieć. Ta wiedza przyjdzie do was dopiero za kilka lat, a za kilkanaście będziecie się zastanawiać, o co te nerwy. Wiesz, że życzę ci jak najlepiej.

Judyta skinęła głową. Zmięła w kulkę papier śniadaniowy po kanapce, co pozwoliło jej uśmierzyć nieoczekiwane ukłucie niepokoju. Łyknęła herbaty i oparzyła sobie język.

– Popatrz, wychodzi na to, że i ja się stresuję! – Pani Izdebska się zaśmiała. – Niełatwo jest mi wypuszczać moich ulubionych uczniów prosto w dorosłość. Wydaje wam się, że gdy zdacie maturę, to już wszystko się uda. Że to wasza bezterminowa polisa ubezpieczeniowa. A przecież lądujecie na zakręcie. Zakręty bywają niebezpieczne.

– Nie boję się zakrętów. Nabrałam doświadczenia za kierownicą.

I do tego miała Boga.

– I tak uważaj na siebie. Liceum przypomina dżunglę, a ty trzymałaś się od tego z daleka, nie popisywałaś się, nie myślałaś głównie o sobie, jak większość twoich kolegów. Dorosłość bywa o wiele gorsza. Jesteś mądrą i dobrą dziewczyną. Trochę za dobrą na te czasy. Mam wrażenie, że ostatnio zrobiłaś się jakaś przygaszona. Chodzi o maturę? O nic więcej?

– Chyba tak.

Pani Izdebska spojrzała na nią z powątpiewaniem.

– Mam zagadkę. Co jako pierwsze przyszłoby ci na myśl? Owad.

– Motyl – wypaliła Judyta.

Powinna powiedzieć „mrówka” albo „pszczoła”. Nie miała czasu na korektę.

– Widzisz? Motyle mają takie delikatne skrzydła… Ale w świecie owadów są też osy. Nie trzeba ich sprowokować, żeby zaatakowały.

– Przyda mi się na maturę, jeżeli trzeba będzie podać różnice między pszczołami i osami.

Pani Izdebska pozostała poważna.

– Więc pamiętaj, że pszczoła umiera po użądleniu, a osa nie. Za to jej jad może zabić również kogoś zdrowego.

*

Na piętrze nie zastała nikogo z klasy. Każdy wolał się stąd jak najszybciej ewakuować. Nie było mowy o świętowaniu. Zajęła jeden z sześcianów do siedzenia i zerknęła na „Patointeligencję:)”, gdzie trwała systematyczna nagonka na matury.

Tekst o trojanie! Powaliło ich? Informatyka na polskim?

A Orwell? Dziękujemy partii żądz–ącej!

Pisałem w sali 36! Dokładnie pod tą cholerną lampą, która mruga!

Nienawidzę notatek syntezujących! Dobrze, że pisałam je ostatni raz!

Napisałem, że mam w dupie maturę. To błąd kardynalny?:p

Tomorrow we will welcome you on English MATURA!

A FUCK U!

Lajkowała i komentowała wiadomości, odpisała tacie. Zapewniła, że dobrze jej poszło, zapytała, co u niego. Nie poprosiła, żeby zadzwonił. Wreszcie doczekała się Nadii.

– Łatwizna, stara! – Nadia zaśmiała się nerwowo.

Miała w sobie coś z chłopczycy – przez krótkie ciemne włosy, które układały się jak brązowa czapeczka na jej głowie – a zarazem wyglądała bardzo kobieco ze zgrabną sylwetką, pięknymi, pełnymi ustami i ciekawymi, lekko skośnymi oczami. Umalowała się za mocno, co tworzyło zgrzytający kontrast z grzecznym strojem. Stawiała na przebojowość i tę cechę stonowana Judyta podziwiała w niej najbardziej. Dobrze się uzupełniały.

Przez lata mieszkały niedaleko siebie. Chodziły na zakupy ciuchowe. Kochały się w księdzu Szymku; ta miłość wygasła, gdy go przenieśli. Pojechały na Światowe Dni Młodzieży do Krakowa. Potajemnie czytały Pięćdziesiąt twarzy Greya podebrane z półki mamy Nadii czy oglądały Thelmę i Louise – ulubiony film Nadii. Nocowały u siebie i urządzały serialowe maratony na Netfliksie. Obie kochały zwierzęta – Nadia miała labradorkę o imieniu Grejsi.

Przez te lata się zmieniła – zyskała na pewności siebie, przestała chodzić do kościoła, a na zdjęciach profilowych umieszczała polityczne nakładki. Oddała serce komputerom, robiła pierwsze strony internetowe i planowała studiować informatykę. Nie odmawiała sobie alkoholu, a na kacu zwierzała się Judycie z wątpliwości moralnych. Na przekór narastającym między nimi różnicom trzymały się siebie. Niestety, w zeszłym roku zmieniła też miejsce zamieszkania – z osiedla przeniosła się z rodzicami do domku jednorodzinnego na przedmieściach. Po wyprowadzce nie miała tyle czasu po szkole, musiała dojeżdżać. Zostały im „Wielkie Best(ie)” – taką nazwę Nadia nadała ich prywatnej grupie na WhatsAppie.

Dla Judyty przyjaźń była czymś niezmiennym, wiekuistym zobowiązaniem. Niemniej kiedyś łatwiej było im się przyjaźnić.

Nadia zajęła sąsiedni sześcian.

Rozmawiały o egzaminie niczym o imprezie, która odbyła się w weekend. Przypomniały sobie, że któremuś z nauczycieli zaczął wibrować telefon. Judyta przyznała się, że przy drzwiach musiała wrócić do ławki, przy której pisała, bo zapomniała o słoniku wpatrującym się w nią z uśmiechem przez te trudne godziny. Nie mogła go tam zostawić.

– Ci durnie z komisji się nie zorientowali? Nie wolno mieć takich rzeczy na ławce. Ty rewolucjonistko! – Nadia się zaśmiała. – Gdzie ten mój patafian? Mógłby się streszczać. Co on tam uczy się składać wyrazy? Nie będę tu na niego czekała całego dnia.

– Zostało pół godziny. I tak musimy zaczekać. Albo najwyżej do nas dojdzie. Gdzie skoczymy? Do Upsy Daisy?

– W Daisy będą tłumy.

– No to chodźmy gdzieś indziej. Do Śrubokręta?

– A tam podadzą ci coś bez procentów?

Wyjęła dużą paczkę m&m’sów o smaku słonego karmelu i zaczęła chrupać. Poczęstowała Judytę.

– U Olafa było super – przypomniała Judyta. – Moglibyśmy to powtórzyć w wakacje.

– Jasne, coś się wymyśli, tylko nie wiem kiedy. Po maturach wyjeżdżam ze starymi, a potem w lipcu na porzeczki. Wujek Paszczana ma plantację czarnych porzeczek i nikogo do ich zrywania. Wrócimy w sierpniu.

– Co? Nie! – jęknęła Judyta.

Poczuła się okradziona z tego, co miało zdarzyć się latem: z wypadów do kina, koncertów, weekendowych wycieczek, nasiadówek w Upsy Daisy i innych pubach, ognisk z pieczonymi kiełbaskami, kościelnych festynów pełnych przaśnych atrakcji, nocnych maratonów serialowych, rozmów, podwójnych randek, słonecznych dni, zdających się nie mieć końca. Wystarczająco długo znosiła przerwę od Nadii – jakby ktoś w jej świecie wyłączył górne światło, zostawiając lampkę nocną.

– Nienawidzę czarnych porzeczek, więc nie ma ryzyka, że będę podjadać. Bokiem by mi wychodziły. Do tej pory myślałam, że rosną w kartonach z sokiem porzeczkowym.

– Obiecałaś mi, że po maturze nadrobimy – poskarżyła się Judyta. – Nie łamie się obietnic danych przyjaciołom.

– To niedawno wyszło z tymi porzeczkami. Wzięłabym cię ze sobą, ale wujek Paszczana ledwo się na mnie zgodził. Nie martw się, prysnę z tej plantacji po dwóch dniach, jak ten mój bezmózg mnie wkurzy! Będę codziennie ci raportować postępy w porzeczkach. No i przyjadę na twoje urodziny, chyba że mnie za karę nie zaprosisz. Stara, wyluzuj. To okazja. Czarne porzeczki zbiera się w połowie lipca. Zarobimy i nikt nas nie wykiwa, bo to rodzina. A ty i tak masz lepiej. Jedziesz do Grecji. Zazdrościsz mi tych porzeczek, a co ja mam powiedzieć?

– Nie jadę.

– Dlaczego? – Nadia upuściła niebieskiego m&m’sa, który potoczył się na ziemię. – Miałaś jechać do jakiegoś rezerwatu.

– Do geoparku w Lesvos. To i tak nie było pewne. Mieliśmy siedzieć głównie w Atenach, a wypad na wyspę to cała wyprawa. Plany i tak się zmieniły.

Nie kłamała, jedynie nie wchodziła w szczegóły. Coraz częściej zatrzymywała to, co się u niej działo, dla siebie. Nie powiedziała Nadii ani o odwołanych wakacjach w Grecji ani o tym, że tata wyjechał do Norwegii. Najpierw było jej wstyd, a potem rzadko się widywały, więc brakowało warunków do poważnych rozmów. Takie zwierzenia nie nadawały się na „Wielkie Best(ie)”, siedlisko memów, piosenek i żartów.

– Kijowo, stara. Tak się napaliłaś!

Fakt, Judyta miała fazę na starożytną Grecję, odkąd w zeszłym roku przeczytała wznowienie Pieśni o Achillesie Madeleine Miller i się zachwyciła. Wróciła do mitologii. Mitrężyła, oglądając zdjęcia Grecji, filmiki, czytając blogi podróżnicze. Myślała o posągach, o smaku prawdziwej moussaki i o kotach, które rezydują na ulicach, wchodzą do sklepów, restauracji, czekają na nabrzeżach na rybaków i ich smakowite ładunki.

– Pojedziecie w przyszłym roku.

Autentyczny smutek w głosie Nadii przypomniał Judycie, że wciąż się przyjaźnią. Nikt nie twierdził, że przyjaźnie są łatwe. Powiedziałaby jej o tym, co się ostatnio dzieje w jej życiu, gdyby nie pojawił się Paszczan. W garniturze prezentował się lepiej niż zazwyczaj, ale i tak nie pasował do Nadii – ot taki sobie pyzaty brunecik.

Od razu zawetował pomysł wspólnego wyjścia.

– Mam dosyć siedzenia. Zaraz mi tyłek odpadnie.

– Nie, stara, nie dzisiaj, serio – podchwyciła Nadia. – Wracam do domu i zakopuję się w pościeli z Netfliksem. Tobie radzę to samo.

– Szkoda. Umówiłyśmy się i…

– Wyjdziemy jutro – dorzuciła Nadia bez przekonania. – A przyjechałaś Aslanem? Możemy się z tobą zabrać? Autobusy będą nabite. Okaż chrześcijańskie miłosierdzie!

– Aslanem! – prychnął Paszczan.

Z zasady nie chciała wpadać w złość, to niedobra emocja – a jednak czasem brała górę.

– Przykro mi. Jadę do dziadka – powiedziała niemal oficjalnym tonem.

Skłamała. Nie miała w planach wizyty u dziadka i wcale nie było jej przykro. Nie z tego powodu.

*

Wsiadła do Aslana, trzasnęła drzwiami i rzuciła torebkę na fotel pasażera. Niepotrzebną parasolkę dała do środka. Pocałunek wyciśnięty na medaliku ze Świętym Krzysztofem miał w sobie coś wrogiego. Długo stała przed bramą szkoły, czekając, aż cieć podniesie szlaban. Potraktowała to jak karę. Nie powinna odmawiać najlepszej przyjaciółce podwózki. Postanowiła, że odwiedzi dziadka, aby nie wyszło, że kłamała – jeden dobry uczynek zamieni na inny.

Zatankowała na stacji benzynowej kilka kilometrów dalej i podjechała do McDrive’a. Zamówiła małe frytki, McFlurry z lionem i polewą czekoladową i zatrzymała się na pustym parkingu. Przypomniała sobie Judynię, która chodziła do McDonalda z tatą i wybierała figurki z zestawów Happy Meal, z przejęciem szukała wolnego stolika, a przed wyjściem patrzyła, jak resztki z tacy zsuwają się w ciemną otchłań kosza. Tata, znudzony, gapił się w telefon. Wystarczyło mu, że opłacał Happy Meale. Dzisiejsza Judyta rozumiała go lepiej. Nie potrzebowała zabawek, jeździła autem i brała jedzenie na wynos.

Sięgała po frytki i scrollowała fejsa, lajkując komentarze z życzeniami powodzenia. Pooglądała kocie memy i najnowsze kamienie na grupie. Na „Patointeligencji:)” nie działo się nic ciekawego. Sophie zapraszała ją do siebie na wieczór. Judyta wolała się wymówić. Na razie brakowało jej pomysłu. Zadzwoniła do mamy, aby zdać relację z egzaminu.

Zmięła zatłuszczony papier po frytkach w kulkę i rzuciła na tapicerkę. Dużo szybciej poradziła sobie z lodami. Wyskrobała kubeczek plastikową łyżeczką niemal do czysta. Za późno pomyślała o bolącym gardle. A jeśli straci głos tuż przed maturą ustną? Proszę, Boże, nie potrzebuję takich trudności, przepraszam, wiem, mogłam podwieźć Nadię, to moja przyjaciółka i.

Aż podskoczyła w fotelu, kiedy ktoś zapukał w szybę od strony pasażera. Mężczyzna był przy kości, miał gęsty czarny zarost, nosił zbyt ciepłą jak na wiosnę kurtkę i brudny brązowy kapelusz. Przypominał jej zapitego filmowego Misia Paddigtona. W instynktownym odruchu chciała zapalić silnik i odjechać, ale gdy natarczywie powtórzył pukanie, przyciągnęła torebkę do siebie i uchyliła okno.

– Słucham pana.

– Parę groszy? Na bułkę, serek jakiś.

Nie przypuszczała, żeby wydał te pieniądze na jedzenie, prędzej na picie. Przypomniała sobie o kanapkach przygotowanych przez mamę. Sięgnęła do torebki po opakowane zawiniątko w woreczku foliowym i wyciągnęła rękę.

– Smacznego!

Przejął kanapki. Na jego twarzy zobaczyła zawód zmieszany z zaskoczeniem.

– Yyyy… Dziękuję. Pani taka ładna i dobra.

Zaczęła zamykać szybę. Nie potrzebowała komplementów pijusów.

– Pani jedzie z Bogiem.

Judyta wolała postrzegać świat jako miejsce uporządkowane niczym francuski ogród. Gotowa była we wszystkim widzieć boży zamysł. Zrobiło jej się wstyd. Ten człowiek nie stanął na jej drodze przypadkowo. Przepraszam, Boże, Jezu, że się go brzydziłam, to mogłeś być Ty. Za to dałam mu jeść. Odjechała, machając mu niemrawo. Nie odmachał.

Rozdzwonił się telefon. Kątem oka dostrzegła roześmianą twarz Patryka na wyświetlaczu. Nie uznawała rozmów w samochodzie. Mogłyby ją rozproszyć. Oddzwoniła spod cukierni, gdzie zamierzała kupić dziadkowi jego ulubioną bezę z malinami.

– Walę magistra5! – oznajmił Patryk zamiast przywitania.

– Aż tak źle? – Zaśmiała się.

– Bankowo pomyliłem w jednym testowym. Kumpla omal nie wywalili. Odwrócił się do mnie i zapytał, jak mi się podoba Apokalipsa. Zapomniał, że to prawdziwa matura!

Nie rozmawiali długo. Patryk kazał jej pozdrowić „pana Henryka” – miał dla niego tyle samo sympatii, co szacunku. Zaproponowała, żeby spotkali się wieczorem.

– Przełóżmy to na jutro, Elfie. Po południu przyjeżdża moja siostra z dzieciakami. Taka zapowiedziana niespodzianka.

Patryk narzekał na nadopiekuńczość rodziców i marzył o samodzielności. Tyle że jak przychodziło co do czego, to nie umiał się im postawić. A ona straciła łatwą wymówkę, żeby wymigać się od spotkania z Sophie. Napisała, że Patryk chyba wpadnie wieczorem, ale skasowała wiadomość i napisała kolejną.

Sorry, muszę powtórzyć angielski :(((

Zadowolona, wysiadła z samochodu. Zamknęła drzwi ciszej niż ostatnim razem. Aslan nie zasługiwał na trzaskanie drzwiami.

*

Dziadek Henio mieszkał na podmiejskim strzeżonym osiedlu w wygodnym parterowym domu. W zasadzie mógł się stąd nie ruszać – w okolicy miał piekarnię, cukiernię, biedronkę, a zaledwie kilka kilometrów dalej coś w rodzaju minigalerii handlowej. Judyta marzyła o tym, że tu zamieszka. Były to jedne z tych marzeń na tyle nierealnych, że ich niespełnienie nie wpędzało we frustrację. Zresztą okaże się, co Bóg dla niej szykuje.

Otworzyła drzwi własnym kluczem.

Odłożyła bezę na stolik w przedpokoju i schyliła się, aby pogłaskać Budynia, który podszedł dostojnym krokiem i zaczął z lubością ocierać się o jej nogi, a ona ofiarowała mu należną porcję czułości. Lubił ją. Wiedział, że to za jej sprawą znalazł tutaj bezpieczną przystań.

Jego futro miało kolor bursztynu, teraz wypłowiałego. Był staruszkiem, dużym, ale wychudłym. Judyta zobaczyła jego zdjęcie na Facebooku schroniska i z miejsca się w nim zakochała, poruszona jego historią. Poprzedni właściciel Budynia umarł, a spadkobiercy byli zainteresowani mieszkaniem, nie kocim lokatorem, więc wywieźli go, osowiałego, do schroniska. Na zdjęciu rozpacz aż biła z jego oczu. Judyta najchętniej pomogłaby każdemu kotu czy psu w potrzebie, sporo kieszonkowego przeznaczała na schroniska i koty zmagające się z FIP-em. Postanowiła, że zrobi, co się da, aby to konkretne stworzenie znalazło dom. Mama nie zgodziła się na kolejnego kota, ale dziadek jej ustąpił. Obstawiał, który z nich pierwszy „wyciągnie łapy”. Judyta nie lubiła takich żartów.

Dziadek oglądał telewizję w salonie. Ściszył dźwięk.

– Wcześnie pani z tym obiadem.

– Z deserem, dziadku – skorygowała.

Dziadek stanął w drzwiach salonu. Przekroczył siedemdziesiątkę, acz nie widziało się tego po nim. Był bardzo wysoki, a muskulatura, choć nieco zwiotczała, zdradzała karierę sportowca. Trzymał się prosto, używał drogich perfum, dbał o ubiór, jego łysinę otaczała korona starannie ułożonych włosów, które powinny być siwe, a były czarne. Judyta uznawała to za objaw śmiesznej pychy z jego strony, ale parę razy nałożyła mu farbę.

– To ty, Judyśka? Myślałem, że to Kłodowska. Trzeba było świętować z koleżankami, a nie z takim starym indykiem, któremu lada sobotę łeb zetną!

– Wolałam przyjechać do ciebie, dziadku.

Nie znała żadnego ze swoich prawdziwych dziadków, podobnie jak babci Manterysowej. Dziadek Henio był w zasadzie bratem jej drugiej, ukochanej babci – Leosi. Przez lata mówiła do niego „wujku”, dopóki nie pozwolił nazywać się dziadkiem. Sophie zwróciła jej uwagę, że brat babci to inaczej dziadek cioteczny. Judyta się ucieszyła, skoro to pozwolenie znalazło usankcjonowanie w języku.

– Benzyna droga. Robisz sobie kłopot.

– Dla mnie to przyjemność.

– Jak z jedzenia czilijów.

Dla żartu tworzył słowa, które nie znalazły się w żadnym słowniku. W tym przypadku chodziło o papryczki chili. Judyta czasami zabierała go do restauracji na jego koszt. Ostatnio zamówił na próbę makaron z papryczkami chili i nie była to udana próba.