David Hunter. Zapisane w kościach - Simon Beckett - ebook + audiobook

David Hunter. Zapisane w kościach ebook i audiobook

Simon Beckett

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Eksplodująca serią brutalnych zbrodni i szokujących zwrotów akcji – oto druga część serii fascynujących thrillerów kryminalnych Simona Becketta.

Antropolog sądowy dr David Hunter w ramach przysługi przebywa na odległej wyspie Runa. Musi zbadać przerażające odkrycie.

Hunter był świadkiem śmierci pod wieloma postaciami, ale nawet on jest zszokowany tym, co zobaczył: niemal całkowicie spalone ciało, z którego pozostały tylko nogi i ręka. Miejscowa policja jest pewna, że to przypadkowa śmierć, ale Hunter nie jest przekonany. Badając spalone szczątki, znajduje dowody, których się obawiał. Jest dla niego jasne, że nie był to wypadek tylko morderstwo.

Kiedy odizolowana społeczność mierzy się z odkryciem Huntera, w wyspę uderza katastrofalna burza. Brakuje prądu, ustaje komunikacja ze światem zewnętrznym, a zabijanie zaczyna się na dobre.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 40 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
4,6 (591 ocen)
385
156
44
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

W pierwszej części wytypowałam mordercę w myśl kryminałów Pani Agaty, najmniej podejrzanym. Nie wiadomo dlaczego zgadłam może schemat zrobił swoje. Druga część do końca było to zagadką. Takie powieści uwielbiam. Szukam kolejnych części serii.
10
angibangi

Całkiem niezła

Nic specjalnego ,ale też nie jest męcząca
00
lagna13

Nie oderwiesz się od lektury

super! Niby się spodziewałam co i jak a jednak nie do końca tak było. Polecam!
00
msieluk

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna i szokujaca. Zakończenie wbija w fotel. polecam
00
wiktooriaw

Nie oderwiesz się od lektury

tak jak poprzednia część przygód Davida Huntera, trzyma w napięciu i ciężko się od niej oderwać
00

Popularność




Roz­dział 1

W odpo­wied­niej tem­pe­ra­tu­rze pali się wszystko. Drewno. Ubra­nie.

Ludzie.

Przy dwu­stu pięć­dzie­się­ciu stop­niach Cel­sju­sza pło­nie ciało. Już po chwili skóra czer­nieje i pęka. Tłuszcz upłyn­nia się, topi jak sło­nina na patelni. Służy za paliwo dla pło­mieni tra­wią­cych ciało. Ogień zaj­muje naj­pierw ręce i nogi, robiące za pod­pałkę pod masywny kor­pus.

Kur­czące się ścię­gna i włókna mię­śniowe wpra­wiają pło­nące koń­czyny w podrygi, które są obsce­niczną paro­dią życia.

Ostat­nie w kolej­no­ści tra­wione są organy wewnętrzne. Oble­czone w wil­gotny kokon mogą prze­trwać nawet wtedy, gdy cała tkanka miękka ule­gnie zwę­gle­niu.

Co innego kość. Ta upar­cie opiera się wszyst­kiemu, ule­ga­jąc tylko naj­go­ręt­szemu ogniowi. Choćby wypa­lił się z niej cały węgiel, gdy jest mar­twa i sucha jak pumeks, zacho­wuje swój kształt. Ale jest już tylko pozba­wio­nym sub­stan­cji i zagro­żo­nym roz­pa­dem cie­niem samej sie­bie; ostatni bastion życia obró­cony w proch. Pro­ces ten, z kil­koma nie­licz­nymi wyjąt­kami, zazwy­czaj prze­biega według tego samego, nie­zmien­nego wzorca.

Zazwy­czaj, ale nie zawsze.

Ciszę prze­rywa odgłos kro­ków. Mimo pro­te­stu zardze­wia­łych zawia­sów spróch­niałe drzwi sta­rego domu otwie­rają się przy pierw­szym pchnię­ciu. Wpada świa­tło. Po chwili w progu staje męż­czy­zna. Rzuca do środka długi cień. Schyla głowę, by rozej­rzeć się po ską­pa­nym w mroku wnę­trzu. Stary pies przy jego nodze zatrzy­muje się tuż przed pro­giem, prze­czu­wa­jąc, co kryje się w środku. Teraz i męż­czy­zna zaczyna się wahać. Gdy pies nagle się zrywa, pada krótka, przy­wo­łu­jąca do porządku komenda.

– Noga!

Zwie­rzę cofa się posłusz­nie, z nie­po­ko­jem zer­ka­jąc na męż­czy­znę zmęt­nia­łymi od zaćmy śle­piami. Oprócz zapa­chu biją­cego ze środka wyczuwa też ner­wo­wość wła­ści­ciela.

– Zostań.

Zatrwo­żo­nym wzro­kiem odpro­wa­dza swo­jego pana, gdy ten w końcu wcho­dzi do środka. Natych­miast spo­wija go nie­przy­jemna woń wil­goci. I cze­goś jesz­cze. Powoli, jakby wbrew sobie, męż­czy­zna kie­ruje się ku niskim drzwiom po dru­giej stro­nie. Drzwi są zamknięte. Już ma je otwo­rzyć, ale wstrzy­muje wycią­gniętą dłoń. Z tyłu dobiega ciche skam­le­nie. Nie sły­szy go. Powoli uchyla drzwi, jakby oba­wiał się tego, co zaraz zoba­czy.

Nie widzi nic. Ota­cza go pół­mrok; przez małe, brudne i zasnute paję­czyną okno wpada mętne świa­tło. Dzięki temu izba utrzy­muje swój sekret w tajem­nicy kilka chwil dłu­żej. Ale oczy męż­czy­zny w końcu się przy­zwy­cza­jają i zaczy­nają roz­po­zna­wać pierw­sze szcze­góły.

I widzą, co leży na środku.

Męż­czy­zna łyka haust powie­trza, jakby ude­rzono go pię­ścią w brzuch, i bez­wied­nie robi krok do tyłu.

– Jezu Chry­ste…

W stę­ża­łej ciszy wypo­wie­dziane szep­tem słowa wybrzmie­wają nie­na­tu­ral­nie gło­śno. Bled­nie. Roz­gląda się w oba­wie, że jest tu ktoś jesz­cze. Ale jest sam.

Wyco­fuje się ostroż­nie, nie chcąc stra­cić z oczu tego, co leży na ziemi. Odwraca się dopiero, gdy wypa­czone drzwi zamy­kają się z jękiem.

Nie­pew­nym kro­kiem wycho­dzi na zewnątrz. Stary pies cie­szy się na widok pana, ale ten nie zwraca na niego uwagi. Z kie­szeni płasz­cza wygrze­buje paczkę papie­ro­sów. Drżą mu dło­nie i dopiero za trze­cim razem udaje mu się odpa­lić zapal­niczkę. Zaciąga się głę­boko. Żar roz­nieca się za każ­dym pocią­gnię­ciem, pochła­nia kolejne cen­ty­me­try papie­rosa i dociera do fil­tra. Ale zanim to się sta­nie, drże­nie rąk ustaje.

Rzuca nie­do­pa­łek na trawę, roz­gniata go, po czym pod­nosi i wsuwa do kie­szeni. Bie­rze głę­boki oddech i idzie zadzwo­nić.

Tele­fon ode­bra­łem w dro­dze na lot­ni­sko w Glas­gow. Był paskudny lutowy pora­nek, wiał zimny wiatr, a z posza­rza­łego nieba smęt­nie sią­pił deszcz. Wschod­nie wybrzeże nawie­dziły sztormy, i choć nie zapu­ściły się jesz­cze w głąb lądu, nie zapo­wia­dało się kolo­rowo.

Mia­łem tylko nadzieję, że zła­pię samo­lot, nim pogoda do reszty się zała­mie. Wra­ca­łem do Lon­dynu po tygo­dniu spę­dzo­nym na wydo­by­wa­niu, a potem bada­niu zwłok zna­le­zio­nych w Gram­pia­nach. Cho­ler­nie nie­wdzięczna robota. Za kry­sta­licz­nym dotknię­ciem mrozu wrzo­so­wi­ska i szczyty zamie­niły się w stal, prze­szy­wa­jąco zimną, lecz piękną. Ofiarą była młoda kobieta, jak dotąd nie­zi­den­ty­fi­ko­wana. Ciało miało oka­le­cze­nia i były to już dru­gie takie zwłoki, które odkryto w ostat­nich mie­sią­cach w Gram­pia­nach i któ­rymi przy­szło mi się zająć. Nie powia­do­miono jesz­cze prasy, ale śled­czy nie mieli wąt­pli­wo­ści, że oby­dwa mor­der­stwa należy przy­pi­sać temu samemu sprawcy. Który zabije znowu, o ile nie zosta­nie szybko schwy­tany, na co się nie zano­siło. Co gor­sza, byłem prze­ko­nany, że oka­le­cze­nia nie powstały pośmiert­nie, choć zaawan­so­wany roz­kład zwłok nie pozwa­lał tego stwier­dzić z cał­ko­witą pew­no­ścią.

Była to naprawdę wyczer­pu­jąca podróż i z wytę­sk­nie­niem cze­ka­łem powrotu do domu. Od pół­tora roku pra­co­wa­łem w Wydziale Kry­mi­na­li­styki na jed­nym z lon­dyń­skich uni­wer­sy­te­tów. Kon­trakt był tym­cza­sowy, ale umoż­li­wiał mi swo­bodny dostęp do nie­zbęd­nych labo­ra­to­riów. W ostat­nich tygo­dniach wię­cej pra­co­wa­łem jed­nak w tere­nie niż w swoim gabi­ne­cie. Obie­ca­łem Jenny, mojej dziew­czy­nie, że po wszyst­kim spę­dzimy tro­chę czasu razem. Nie pierw­szy raz skła­da­łem taką obiet­nicę, lecz teraz chcia­łem dotrzy­mać słowa.

Gdy zadzwo­nił tele­fon, pomy­śla­łem, że to ona. Numer, który wyświe­tlił się na ekra­nie, nie nale­żał jed­nak ani do niej, ani do nikogo mi zna­nego. Głos po dru­giej stro­nie był szorstki i sta­now­czy.

– Prze­pra­szam, jeśli prze­szka­dzam, dok­to­rze. Z tej strony nad­in­spek­tor Gra­ham Wal­lace z Komendy Głów­nej w Inver­ness. Mogę zająć chwilę?

Mówił jak czło­wiek przy­zwy­cza­jony do sta­wia­nia na swoim, z twar­dym akcen­tem typo­wym raczej dla miesz­kań­ców robot­ni­czych dziel­nic Glas­gow niż dla kogoś pocho­dzą­cego z Inver­ness.

– Ale tylko chwilę. Zaraz mam samo­lot.

– Wiem. Roz­ma­wia­łem z komi­sa­rzem Alla­nem Camp­bel­lem z Gram­pia­nów. Mówił, że już skoń­czy­li­ście. Cie­szę się, że pana zła­pa­łem.

Camp­bell to star­szy śled­czy, z któ­rym wydo­by­wa­li­śmy zwłoki. Uczciwy czło­wiek i dobry glina. Trudno mu było oddzie­lić życie oso­bi­ste od zawo­do­wego, co dosko­nale rozu­mia­łem.

Zer­k­ną­łem na tak­sów­ka­rza, upew­nia­jąc się, czy nie pod­słu­chuje.

– O co cho­dzi?

– Potrze­buję pań­skiej pomocy – cedził słowa, jakby każde z nich wiele go kosz­to­wało. – Pew­nie sły­szał pan o kata­stro­fie kole­jo­wej?

Ow­szem, sły­sza­łem. Przed wyj­ściem z hotelu obej­rza­łem wia­do­mo­ści. Rano pociąg pasa­żer­ski West Coast wpadł na sto­jącą na torach cię­ża­rówkę i wyko­leił się. Z tego, co poka­zano, wyglą­dało to fatal­nie, wagony były zmiaż­dżone i powy­krę­cane. Nie doli­czono się jesz­cze wszyst­kich ofiar.

– Ścią­gnę­li­śmy, kogo się dało – kon­ty­nu­ował Wal­lace – ale wciąż nie możemy zapa­no­wać nad cha­osem. Nie­wy­klu­czone – dodał już ciszej – że wypa­dek był celową robotą, więc cały teren trak­tu­jemy jak miej­sce prze­stęp­stwa. Zwo­łu­jemy wszyst­kie ekipy, ale to wciąż za mało.

Wie­dzia­łem, do czego zmie­rza. Według rela­cji kilka z wago­nów się zapa­liło, co ozna­czało, że iden­ty­fi­ka­cja ofiar będzie dla śled­czych prio­ry­te­tem – i ist­nym kosz­ma­rem. Naj­pierw jed­nak nale­żało wydo­być wszyst­kie ciała, a to nie było kwe­stią godziny czy dwóch.

– Nie wiem, na ile mógł­bym teraz pomóc – odpo­wie­dzia­łem.

– Nie dzwo­nię w spra­wie pociągu – burk­nął nie­cier­pli­wie Wal­lace. – Dosta­li­śmy zgło­sze­nie, że ktoś zgi­nął w poża­rze na Runie, jed­nej z wyse­pek Hebry­dów Zewnętrz­nych.

O ist­nie­niu Runy nawet nie sły­sza­łem, ale to aku­rat nic dziw­nego. O Hebry­dach Zewnętrz­nych wie­dzia­łem tylko tyle, że to naj­da­lej wysu­nięte tereny Wiel­kiej Bry­ta­nii, archi­pe­lag poło­żony kilo­me­try na pół­nocny zachód od wybrzeża Szko­cji.

– Są zna­miona prze­stęp­stwa?

– Raczej nie. Przy­naj­mniej na razie nic na to nie wska­zuje. Może samo­bój­stwo, ale raczej jakiś pijak lub włó­częga przy­snął za bli­sko ogni­ska. Zwłoki zna­lazł w opusz­czo­nym domu były poli­cjant pod­czas spa­ceru z psem. Eme­ry­to­wany detek­tyw. Mieszka teraz w tam­tych stro­nach. Pra­co­wa­łem z nim i kie­dyś był nie­złym gliną.

„Kie­dyś”. Zasta­na­wia­łem się, czy powie­dział to celowo.

– Mówił coś jesz­cze?

Wal­lace zawa­hał się.

– Zwłoki były doszczęt­nie spa­lone. Nie chcę odcią­gać ludzi od tej cho­ler­nej kata­strofy, jeśli nie jest to konieczne. Dwóch poli­cjan­tów ze Stor­no­way popły­nie tam dziś pro­mem i naj­le­piej by było, gdyby zabrał się pan z nimi. Obej­rzał zwłoki, oce­nił, czy to pilne, czy wysy­łać tam więk­szą ekipę, czy nie. Dobrze, żeby rzu­cił na to okiem facho­wiec, a Camp­bell mówi, że lep­szego niż pan nie znajdę.

Próba pochleb­stwa – przy całej szorst­ko­ści w oby­ciu – nie wyszła mu naj­le­piej. Mówiąc o zwło­kach, zawa­hał się i zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy cze­goś przede mną nie ukrywa. Z dru­giej strony gdyby coś go naprawdę nie­po­ko­iło, od razu wysłałby tam śled­czych.

Dojeż­dża­li­śmy na lot­ni­sko. Mia­łem wszel­kie powody, żeby odmó­wić. Dopiero co zakoń­czy­łem pracę przy dużym śledz­twie, a ta sprawa wyglą­dała na dość typową. Jak miał­bym powie­dzieć Jenny, że dziś nie wrócę? Zwa­żyw­szy, ile czasu spę­dzi­łem ostat­nio poza domem, nie przy­ję­łaby tej wia­do­mo­ści z entu­zja­zmem.

Wal­lace wyczuł moje wąt­pli­wo­ści.

– Zaj­mie to panu naj­wy­żej kilka dni, łącz­nie z dojaz­dem. Cho­dzi o to, że… sprawa jest tro­chę dziwna.

– Mówił pan prze­cież, że nie ma zna­mion.

– Bo nie ma. Przy­naj­mniej nic na to nie wska­zuje. Niech pan posłu­cha. Nie chcę powie­dzieć za dużo i wła­śnie dla­tego potrze­buję, żeby oce­nił to eks­pert.

Choć nie zno­szę mani­pu­la­cji, to udało mu się roz­bu­dzić moją cie­ka­wość.

– Nie nale­gał­bym, gdy­by­śmy nie byli pod ścianą – dodał, dokrę­ca­jąc śrubę.

Za zalaną desz­czem szybą poja­wiła się tablica infor­ma­cyjna. Dojeż­dża­li­śmy na lot­ni­sko.

– Oddzwo­nię za pięć minut.

Nie spodo­bało mu się to, ale nie zdą­żył zapro­te­sto­wać. Roz­łą­czy­łem się, zagry­złem wargi i wybra­łem numer, który zna­łem na pamięć.

Jenny od razu ode­brała. Jej głos ucie­szył mnie jak zawsze, choć wie­dzia­łem, że roz­mowa nie będzie przy­jemna.

– David! Wycho­dzę wła­śnie do pracy. Gdzie jesteś?

– W dro­dze na lot­ni­sko.

Roze­śmiała się.

– Dzięki Bogu. Już myśla­łam, że dzwo­nisz, żeby powie­dzieć, że dzi­siaj nie wra­casz.

Ści­snęło mnie w żołądku.

– Wła­ści­wie to tak… Popro­szono mnie o pomoc w pew­nej spra­wie…

– Aha…

– To tylko parę dni. Na Hebry­dach. Nie mają nikogo, kto mógłby tam poje­chać.

Nie powie­dzia­łem jej o kata­stro­fie pociągu, bo zabrzmia­łoby to, jak­bym szu­kał wymó­wek.

Mil­czała. Naj­bar­dziej na świe­cie nie lubi­łem, gdy nagle ucho­dziła z niej radość.

– Co im odpo­wie­dzia­łeś?

– Że oddzwo­nię. Chcia­łem usta­lić to z tobą.

– Po co? Dobrze wiemy, że już pod­ją­łeś decy­zję.

Nie chcia­łem się kłó­cić. Spoj­rza­łem na tak­sów­ka­rza.

– Jenny, posłu­chaj…

– Więc nie wró­cisz?

Nie wie­dzia­łem, co odpo­wie­dzieć.

– Tak myśla­łam.

– Jenny…

– Muszę już lecieć. Spóź­nię się do pracy.

Roz­legł się trzask odkła­da­nej słu­chawki. Wes­tchną­łem. Piękny począ­tek dnia, nie ma co. Po pro­stu oddzwoń i powiedz, że odmó­wi­łeś. Zatrzy­ma­łem palec nad tele­fo­nem.

– Niech się pan nie przej­muje, moja też miewa humory – rzu­cił tak­sów­karz przez ramię. – Jakoś to prze­żyje, no nie?

Odpo­wie­dzia­łem coś wymi­ja­jąco. W oddali star­to­wał samo­lot. Tak­sów­karz włą­czył prawy migacz, a ja wybra­łem numer. Wal­lace ode­brał po pierw­szym sygnale.

– Jak tam się dostać? – spy­ta­łem.

Roz­dział 2

Więk­szość dnia spę­dzam ze zmar­łymi. Bywa, że z takimi, któ­rzy nie żyją od bar­dzo dawna. Jestem antro­po­lo­giem sądo­wym. To dzie­dzina nauki i kon­fron­ta­cja z przy­krymi fak­tami, któ­rej więk­szość ludzi stara się uni­kać tak długo jak się da. Ja sam się do nich zali­cza­łem. Po tym, jak moja żona i córka zgi­nęły w wypadku samo­cho­do­wym, codzienna praca w tere­nie nie­ustan­nie przy­po­mi­nała mi o tym, co stra­ci­łem, i to aż nazbyt bole­śnie. Zosta­łem więc leka­rzem rodzin­nym, by odtąd dbać o żywych zamiast o zmar­łych.

Tak się jed­nak zło­żyło, że musia­łem wró­cić do daw­nej pro­fe­sji. Mojego powo­ła­nia, tak to nazwijmy. Któ­rym jest po czę­ści pato­lo­gia, a po czę­ści arche­olo­gia, bo to, co robię, wykra­cza poza jedno i dru­gie. Bo nawet wtedy, gdy bio­lo­gicz­ność czło­wieka ulega roz­pa­dowi, gdy w miej­scu życia poja­wią się roz­kład, zgni­li­zna i wyschnięte na proch kości, jego mar­twe ciało daje świa­dec­two. Opo­wiada histo­rię. Histo­rię, którą trzeba zin­ter­pre­to­wać. I wła­śnie tym się zaj­muję.

Nakła­nia­niem zmar­łych do zwie­rzeń.

Wal­lace od początku wie­dział, że nie wysta­wię go do wia­tru. Z góry zare­zer­wo­wał mi lot na Lewis, naj­więk­szą wyspę Hebry­dów Zewnętrz­nych. Ponie­waż z powodu złej pogody lot był opóź­niony o nie­mal godzinę, sie­dzia­łem w pocze­kalni, pró­bu­jąc nie patrzeć w stronę sta­no­wi­ska, gdzie koń­czono odprawę do Lon­dynu. Po jakimś cza­sie numer mojego nie­do­szłego rejsu osta­tecz­nie znik­nął z tablicy odlo­tów.

Samo­lo­tem nie­mi­ło­sier­nie trzę­sło i jedyną pocie­chą było to, że lot jest krótki. Zanim zła­pa­łem tak­sówkę do portu w Stor­no­way, ponu­rym por­to­wym mia­steczku, kró­le­stwie prze­my­słu ryb­nego, zaczęło się ściem­niać. Na nabrzeżu, na któ­rym wysia­dłem, było mgli­sto, zimno, cuch­nęło ropą i rybami. Myśla­łem, że popłynę jed­nym z tych dużych pro­mów samo­cho­do­wych, wyrzu­ca­ją­cych kłęby dymu wprost w zsza­rzałe niebo, ale to, przed czym sta­łem, w naj­lep­szym razie przy­po­mi­nało mały kuter rybacki, a nie śro­dek trans­portu publicz­nego. Gdyby nie zaj­mu­jący pół pokładu poli­cyjny range rover, myślał­bym, że źle tra­fi­łem.

Na pokład pro­wa­dził chwiejny trap. Stał przy nim umun­du­ro­wany sier­żant z rękoma w kie­sze­niach. Policzki i nos miał czer­wone od popę­ka­nych naczy­nek. Gdy szar­pa­łem się z tor­bami, łypał na mnie zło­wrogo znad siwie­ją­cych wąsów.

– Dok­tor Hun­ter? – burk­nął. – Sier­żant Fra­ser. – Nie podał swo­jego imie­nia i nie wyjął rąk z kie­szeni. Mówił z wyraź­nym noso­wym akcen­tem, nie­po­dob­nym do tych, które sły­szy się w Szko­cji. – Cze­ka­li­śmy na pana.

Wszedł na trap, zosta­wia­jąc mnie samego z baga­żami. Zarzu­ci­łem torbę na ramię, chwy­ci­łem walizkę i ruszy­łem za nim. Śli­ski trap to uno­sił się, to opa­dał. Z tru­dem utrzy­my­wa­łem rów­no­wagę, pró­bu­jąc dosto­so­wać krok do chi­me­rycz­nych wahań. W pew­nej chwili pod­biegł do mnie młody poste­run­kowy i z uśmie­chem wziął ode mnie walizkę.

– Pan pozwoli.

Nie sta­wia­łem oporu. Pod­szedł do przy­mo­co­wa­nego do pokładu range rovera i wci­snął ją do bagaż­nika.

– Co pan tam nosi? – spy­tał wesoło. – Zwłoki?

Zdją­łem torbę z ramie­nia.

– Nie, ale podobny cię­żar. Dzię­kuję.

– Dro­biazg.

Miał na oko dwa­dzie­ścia lat, przy­ja­zny wyraz twa­rzy i mimo desz­czu nie­ska­zi­telny mun­dur.

– Poste­run­kowy McKin­ney – przed­sta­wił się. – Ale pro­szę mi mówić Dun­can.

– David Hun­ter.

Entu­zja­stycz­nie uści­snął mi rękę, jak gdyby chciał nad­ro­bić oschłość ze strony Fra­sera.

– To pan jest tym leka­rzem sądo­wym?

– Nie­stety, na to wygląda.

– Faj­nie! To zna­czy nie w tym sen­sie, ale… no pan wie. Scho­wajmy się przed desz­czem.

Kabina pasa­żer­ska znaj­do­wała się pod ste­rówką. Na pokła­dzie Fra­ser roz­ma­wiał żywio­łowo z bro­da­tym męż­czy­zną w sztor­miaku. Sto­jący tuż za nim rosły nasto­la­tek z twa­rzą upstrzoną kro­stami patrzył ponuro, jak Fra­ser wyma­chuje pal­cem w powie­trzu.

– …tyle cze­ka­li­śmy, a teraz jesz­cze opóź­nie­nie?

Bro­dacz spoj­rzał na niego z obo­jęt­no­ścią.

– Bra­kuje pasa­żerki. Musimy na nią pocze­kać.

Fra­ser spur­pu­ro­wiał na twa­rzy.

– To nie jakaś pie­przona wycieczka. Już jeste­śmy w plecy. Wcią­gaj pan trap.

Bro­dacz rzu­cił mu ostre spoj­rze­nie znad czar­nej brody, która nada­wała mu wygląd dzi­kiego zwie­rza.

– To moja łajba i ja usta­lam roz­kład kur­sów. Chcesz wcią­gać, to se wcią­gaj.

Fra­ser już spi­nał się w sobie, by poka­zać, kto tu rzą­dzi, gdy nagle roz­legł się stu­kot. Po ram­pie bie­gła młoda drobna kobieta, ugi­na­jąc się pod cię­ża­rem torby. Miała na sobie jaskra­wo­czer­woną puchową kurtkę, co naj­mniej dwa razy za dużą, i nacią­gniętą na uszy grubą weł­nianą czapkę. Z jasnymi jak pia­sek wło­sami i spi­cza­stym pod­bród­kiem wyglą­dała jak elf.

– Dzień dobry, pano­wie – wysa­pała. – Czy ktoś mi pomoże?

Dun­can zro­bił krok do przodu, ale wyprze­dził go bro­dacz. Wyszcze­rzył zęby i bez wysiłku dźwi­gnął torbę.

– No, naresz­cie, Mag­gie. Jesz­cze chwila, a odpły­nę­li­by­śmy bez cie­bie.

– Macie szczę­ście, że tego nie zro­bi­li­ście. Moja bab­cia by wam nie daro­wała. – Pod­parła się pod boki, rozej­rzała po współ­pa­sa­że­rach i ode­tchnęła głę­boko. – Cześć, Kevin. Jak leci? Ojciec wyci­ska z cie­bie siódme poty, co?

Nasto­la­tek spło­nił się i spu­ścił wzrok.

– Ano.

– Ech, nie­które rze­czy ni­gdy się nie zmie­niają. Masz już osiem­na­ście lat. Poproś o pod­wyżkę.

Spoj­rzała na range rovera i zaświe­ciły się jej oczy.

– Coś się dzieje? Coś, o czym powin­nam wie­dzieć?

Bro­dacz wska­zał na nas pogar­dli­wie.

– Ich pytaj. Nam nie chcą nic powie­dzieć.

Zauwa­żyła Fra­sera i prze­stała się uśmie­chać. Otrzą­snęła się po chwili i przy­brała nieco pro­wo­ka­cyjny uśmie­szek.

– Sier­żan­cie Fra­ser. Cóż za nie­spo­dzianka. Czym Runa zasłu­żyła sobie na pań­ską wizytę?

– Sprawy służ­bowe – burk­nął i odwró­cił się.

Kim­kol­wiek była ta kobieta, nie ucie­szył go jej widok.

Wszy­scy byli już w kom­ple­cie, więc kapi­tan i jego syn zaka­sali rękawy i zajęli się łodzią. Wcią­gnięto trap i zwi­nięto łań­cuch kotwiczny, któ­rego gru­chot aż zatrząsł kadłu­bem. Mag­gie jesz­cze raz zer­k­nęła na mnie z zacie­ka­wie­niem i weszła do ste­rówki.

Chwilę póź­niej zawar­czał sil­nik i odbi­li­śmy od brzegu.

Morze było nie­spo­kojne i prze­prawa, która w nor­mal­nych warun­kach zaj­muje dwie godziny, nam zajęła trzy. Gdy tylko opu­ści­li­śmy bez­pieczną przy­stań w Stor­no­way, Atlan­tyk poka­zał, na co go stać. Był jak roz­ko­ły­sana szara rów­nina gniew­nych fal nacie­ra­ją­cych na dziób statku. Ile­kroć ude­rzały, dziób pod­ry­wał się i gwał­tow­nie opa­dał, by po chwili znów się podźwi­gnąć.

Jedy­nym schro­nie­niem była cia­sna kabina pasa­żer­ska, w któ­rej pano­wała nie­mi­ło­sierna duchota okra­szona smro­dem spa­lin. Fra­ser i Dun­can przez więk­szość czasu sie­dzieli w ponu­rym mil­cze­niu. Pró­bo­wa­łem dowie­dzieć się od Fra­sera cze­goś wię­cej na temat zwłok, ale naj­wy­raź­niej był nie­wiele lepiej poin­for­mo­wany niż ja.

– Brudna robota, ot co – wymam­ro­tał, pot spły­wał mu z czoła. – Pew­nie jakiś pijak zasnął przy ogni­sku.

– Wal­lace mówił, że zwłoki zna­lazł poli­cjant. Kto to?

– Andrew Brody – wtrą­cił Dun­can. – Mój ojciec z nim pra­co­wał przed prze­pro­wadzką do Stor­no­way. Podobno był świet­nym poli­cjan­tem.

– Był. Ale nie jest – skwi­to­wał Fra­ser. – Wypy­ty­wa­łem o niego. Samot­nik i odszcze­pie­niec. Nie paso­wała mu praca w zespole. Ponoć zała­mał się, gdy żona ode­szła od niego razem z córką. Stąd ta wcze­śniej­sza eme­ry­tura.

Dun­can wyglą­dał na zakło­po­ta­nego.

– Znisz­czył go stres, tak mówił ojciec.

Fra­ser lek­ce­wa­żąco mach­nął ręką.

– Co za róż­nica. Oby tylko nie zapo­mi­nał, że nie jest już czyn­nym poli­cjan­tem. – Fra­ser zesztyw­niał, gdy pode­rwała się grzy­wia­sta fala i znów szarp­nęło kutrem. – Chry­ste, ze wszyst­kich zapy­zia­łych miejsc musia­łem tra­fić aku­rat tutaj…

Prze­sie­dzia­łem jakiś czas w kabi­nie, zasta­na­wia­jąc się, co ja tu wła­ści­wie robię. Mógł­bym już dawno być w domu z Jenny. Ostat­nio czę­sto się kłó­cimy i zawsze o to samo – o moją pracę. A przy­jazd tutaj nie poprawi sytu­acji. Nie mając czym się zająć, biłem się z myślami, czy pod­ją­łem dobrą decy­zję i jak zre­kom­pen­suję to Jenny.

W końcu wysze­dłem na pokład. Tar­gnął mną pory­wi­sty wiatr, zra­sza­jąc mi twarz wodą, ale po poby­cie w prze­grza­nej i zasmro­dzo­nej kabi­nie przy­nio­sło mi to tylko ulgę. Sta­ną­łem na dzio­bie, roz­ko­szu­jąc się bryzą. Widać już było wyspę, wyła­niała się niczym czarna masa powsta­jąca z fal. Poczu­łem zna­jomy ucisk w trze­wiach, tro­chę z ner­wów, tro­chę z nie­cier­pli­wego wycze­ki­wa­nia.

Oby tylko było to warte mojego trudu.

Kątem oka dostrze­głem błysk czer­wieni. Chwiej­nym kro­kiem szła ku mnie tamta młoda kobieta. Kutrem znów gwał­tow­nie zako­ły­sało i musia­łem podać jej rękę, żeby się nie prze­wró­ciła.

– Dzię­kuję. – Posłała mi zawa­diacki uśmiech. – Iain mówi, że będzie nie­zła heca z cumo­wa­niem.

Mówiła z tym samym akcen­tem co Fra­ser, tylko łagod­niej­szym i bar­dziej melo­dyj­nym.

– Iain?

– Iain Kin­ross, kapi­tan. Mój sąsiad. Miej­scowy.

– Mieszka pani na Runie?

– Już nie. Rodzina prze­pro­wa­dziła się do Stor­no­way. Na Runie została tylko bab­cia. Odwie­dzamy ją na zmianę. A pan tu jest z poli­cją, tak? – spy­tała z mało prze­ko­nu­jącą nie­win­no­ścią w gło­sie.

– Powiedzmy.

– Czyli nie jest pan poli­cjan­tem?

Pokrę­ci­łem prze­cząco głową.

Uśmiech­nęła się.

– Tak myśla­łam. Iain mówił, że zwra­cają się do pana „dok­to­rze”. Na wyspie są ranni czy co?

– Nic mi o tym nie wia­domo.

Moja odpo­wiedź tylko pod­sy­ciła jej cie­ka­wość.

– No to po co lekarz pły­nie na Runę z poli­cją?

– Pro­szę zapy­tać sier­żanta Fra­sera.

Skrzy­wiła się.

– Spy­tam, spy­tam. Bez obaw.

– Zna go pani?

– Można tak powie­dzieć.

Nie roz­wi­nęła myśli.

– Więc czym się pani zaj­muje w Stor­no­way? – zapy­ta­łem.

– Jestem pisarką. Piszę powieść. Przy oka­zji, Mag­gie Cas­sidy.

– David Hun­ter.

Mia­łem wra­że­nie, że skrzęt­nie odno­to­wała tę infor­ma­cję w pamięci. Mil­cze­li­śmy przez jakiś czas, patrząc, jak wyspa nabiera kształ­tów w nie­wy­raź­nym świe­tle: szare klify poro­śnięte mono­tonną roślin­no­ścią, a na prze­dzie pośród fal strze­li­sta wieża z czar­nej skały.

– Już pra­wie jeste­śmy na miej­scu – oznaj­miła Mag­gie. – Port jest tuż za Stac Ross. To ta czarna skała. Podobno trze­cia naj­wyż­sza skała w Szko­cji. Cała Runa. Jedyny jej powód do chwały to bycie w czymś trze­cią. – Zeszła z relingu. – No cóż, miło było pana poznać. Może jesz­cze się zoba­czymy.

Prze­szła przez pokład i dołą­czyła do Kin­rossa i jego syna w ste­rówce. Zauwa­ży­łem, że idzie o wiele pew­niej­szym kro­kiem niż przed­tem.

Wró­ci­łem wzro­kiem do wyspy. Była coraz bli­żej. Za Stac Ross klify opa­dały w stronę portu. Ściem­niało się już, ale dostrze­głem uło­żoną wokół niego mozaikę domostw, małą zamiesz­kaną oazę pośród pust­ko­wia oce­anu.

Przez szum wia­tru i war­kot sil­nika prze­bił się ostry gwizd. Odwró­ci­łem się w stronę ste­rówki. Kin­ross gniew­nie wyma­chi­wał rękami.

– Właź pan do środka!

Nie musiał powta­rzać dwa razy. Morze coraz wście­klej się goto­wało, naj­bar­dziej wzbu­rzone były masy wody uwię­zione w kanale mię­dzy wyso­kimi kli­fami. Nie bujało już nami w górę i w dół, tylko rzu­cało na boki w przy­pra­wia­ją­cym o mdło­ści wirze, roz­bry­zgu­ją­cym zde­rza­jące się masy wody po całym pokła­dzie.

Przy­trzy­mu­jąc się relingu, dobrną­łem do kabiny. Zacze­ka­łem z Dun­ca­nem i bla­dym jak ściana Fra­se­rem, aż kuter pokona fale i wpły­nie do portu. Przez okno widzia­łem, jak bał­wany roz­trza­skują się o beto­nowe molo, pod­ry­wa­jąc w powie­trze białe grzywy. Trzy razy bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­li­śmy przy­bić. Wresz­cie kapi­tan pod­krę­cił sil­nik, łódź gwał­tow­nie zawi­bro­wała i przy­cu­mo­wa­li­śmy.

Z tru­dem zsze­dłem z roz­chwia­nego pokładu. Choć nie było gdzie się schro­nić przed wia­trem, to powie­trze try­skało cudowną świe­żo­ścią i miało orzeź­wia­jąco słony posmak. Nad gło­wami krą­żyły roz­skrze­czane mewy, a na nabrzeżu męż­czyźni uwi­jali się z linami przy gumo­wych odbi­ja­czach. Port, mimo ota­cza­ją­cych go kli­fów, był otwarty na morze i chro­nił go tylko jeden falo­chron. Było tu jesz­cze kilka innych kutrów, szar­pią­cych się na cumach jak psy na smy­czach.

Niskie domy przy­le­gały do stro­mego zbo­cza niczym sko­ru­piaki. W dali roz­po­ście­rał się zie­lo­no­bury, posępny kra­jo­braz wynisz­czony wia­trem i pozba­wiony drzew. Nad hory­zon­tem domi­no­wała zło­wrogo wyglą­da­jąca skała, któ­rej szczyt ginął w nisko zawie­szo­nych chmu­rach.

Młoda kobieta, która przed­sta­wiła się jako Mag­gie, z impe­tem zbie­gła z pokładu, jak tylko opusz­czono trap. Byłem lekko zasko­czony, że się nie poże­gnała, ale nie­spe­cjal­nie mnie to zmar­twiło. Zza ple­ców usły­sza­łem sil­nik range rovera, więc odwró­ci­łem się i wsia­dłem na tył. Fra­ser posa­dził za kie­row­nicą mło­dego poste­run­ko­wego. Kuter nie prze­sta­wał się koły­sać, ale chło­pak spraw­nie i ostroż­nie zje­chał po roz­chwia­nej ram­pie.

Na nabrzeżu cze­kał na nas męż­czy­zna o grubo cio­sa­nych rysach. Na oko po pięć­dzie­siątce, wysoki i potęż­nie zbu­do­wany, miał w sobie to nie­okre­ślone coś, co zdra­dza poli­cjanta. Od razu się domy­śli­łem, że to eme­ry­to­wany inspek­tor, który zna­lazł zwłoki.

Fra­ser opu­ścił szybę.

– Andrew Brody?

Męż­czy­zna ski­nął głową i zmie­rzył naszą trójkę spoj­rze­niem. Miej­scowi, któ­rzy poma­gali wcze­śniej przy cumo­wa­niu, przy­glą­dali nam się z zacie­ka­wie­niem.

– Tylko tylu przy­słali? – zapy­tał Brody z dez­apro­batą w gło­sie.

– Na razie powinno wystar­czyć – odparł szorstko Fra­ser.

– A docho­dze­niówka? Kiedy przy­je­dzie?

– Może wcale. Nie ma jesz­cze decy­zji.

Brody zaci­snął wargi. To, że był na eme­ry­tu­rze, nie ozna­czało, że byle sier­żant może trak­to­wać go z góry.

– A ci ze Stor­no­way? Ci muszą przy­je­chać.

– Przy­jadą, jak pan dok­tor obej­rzy zwłoki. Dok­tor Hun­ter jest pato­lo­giem sądo­wym.

Wcze­śniej Brody jakby mnie nie zauwa­żał. Dopiero gdy usły­szał, kim jestem, spoj­rzał z więk­szym zain­te­re­so­wa­niem. Miał bystry wzrok i inte­li­gentny wyraz twa­rzy. Poczu­łem, że ta krótka chwila wystar­czyła, by wyro­bił sobie na mój temat zda­nie.

– Już późno – odparł, patrząc na ciem­nie­jące niebo. – To tylko kwa­drans jazdy, ale nim dotrzemy na miej­sce, będzie już cał­kiem ciemno. Dok­to­rze, może poje­dzie pan ze mną? Po dro­dze nakre­ślił­bym sytu­ację.

– Pan dok­tor pew­nie już widział spa­lone zwłoki – żach­nął się Fra­ser.

Brody przez chwilę świ­dro­wał go wzro­kiem, jakby potrze­bo­wał czasu, żeby sobie przy­po­mnieć, że nie jest już na sta­no­wi­sku. Potem prze­niósł spoj­rze­nie na mnie.

– Ale nie takie.

Zapar­ko­wał na nabrzeżu. Miał nowe volvo kombi. Wnę­trze utrzy­mane było w nie­na­gan­nej czy­sto­ści i pach­niało odświe­ża­czem powie­trza. Wyczu­łem też papie­rosy. Na roz­ło­żo­nym z tyłu kocu leżał stary owcza­rek szkocki. Zerwał się, kiedy tylko Brody wsiadł do środka.

– Leżeć, Bess – powie­dział

Pies natych­miast się poło­żył. Brody ze zmarsz­czo­nymi brwiami obma­cy­wał deskę roz­dziel­czą, żeby włą­czyć ogrze­wa­nie.

– Prze­pra­szam. Mam go od nie­dawna i nie wiem, gdzie co jest.

W bocz­nym lusterku widzia­łem świa­tła auta Dun­cana i Fra­sera. Na dale­kiej pół­nocy dni trwają krótko o tej porze roku i zapa­dał już zmrok. Latar­nie oświe­tlały wąską szosę, która ucho­dziła tu za główną arte­rię komu­ni­ka­cyjną. Bie­gła od nabrzeża przez całe mia­steczko: garstka skle­pi­ków pośród sta­rych domów z kamie­nia i kilku now­szych, dość pro­wi­zo­rycz­nie wyglą­da­ją­cych bun­ga­lo­wów.

O ile zdą­ży­łem się zorien­to­wać, Runa nie była dziurą zabitą dechami, jakiej się spo­dzie­wa­łem. Przy dro­dze stały ruiny małego kościółka bez dachu, ale drzwi i okna w domach, które mija­li­śmy, w więk­szo­ści wyglą­dały na nowe, jakby nie­dawno je wymie­niono. Była też nie­wielka, ale nowo­cze­sna szkoła, a nieco dalej do drew­nia­nej świe­tlicy miej­skiej dobu­do­wano skrzy­dło. Tablica na jego fasa­dzie gło­siła dum­nie: „Cen­trum Medyczne”.

Nawet lokalna droga docze­kała się nowej nawierzchni. Była wąska i jed­no­pa­smowa, co sto metrów poprze­ci­nana pasami dla pie­szych, ale gład­kiego jak lustro asfaltu mogłyby pozaz­dro­ścić jej naj­lep­sze drogi kra­jowe Szko­cji. Bie­gła stromo przez mia­steczko i wypłasz­czała się dopiero za ostat­nimi domami. Na szczy­cie góru­ją­cego nad nimi wzgó­rza wzno­siła się wysoka, zakrzy­wiona skała; jej kikut wyra­stał z traw niczym wygra­ża­jący palec boży, a na tle pociem­nia­łego nieba wyglą­dał jak wycięty z papieru.

– To Bodach Runa – wyja­śnił Brody, widząc, że patrzę w tam­tym kie­runku. – Sta­rzec z Runy. Legenda głosi, że cze­kał na powrót syna, który wyru­szył na morze. Syn nie wró­cił, a męż­czy­zna stał tam tak długo, aż zamie­nił się w kamień.

– Przy takiej pogo­dzie wcale się temu nie dzi­wię.

Brody uśmiech­nął się, lecz zaraz spo­waż­niał. Cho­ciaż sam zapro­po­no­wał, żebym się z nim zabrał, to teraz spra­wiał wra­że­nie zakło­po­ta­nego, jakby nie wie­dział, jak zacząć roz­mowę. Wyją­łem tele­fon, chcąc spraw­dzić wia­do­mo­ści.

– Nie ma zasięgu – ostrzegł Brody. – Jeśli będzie pan chciał zadzwo­nić, to do wyboru mamy tylko tele­fon sta­cjo­narny albo poli­cyjne radio. Ale jak jest duży sztorm, nie zawsze dzia­łają.

Scho­wa­łem tele­fon. Liczy­łem, że Jenny zosta­wiła mi jaką­kol­wiek wia­do­mość, ale nie obie­cy­wa­łem sobie wiele. Zadzwo­nię do niej póź­niej i spró­buję zała­go­dzić sytu­ację.

– Jest pan leka­rzem sądo­wym? – zapy­tał Brody.

– Antro­po­lo­giem sądo­wym.

Spoj­rza­łem na niego, by spraw­dzić, czy powi­nie­nem to wytłu­ma­czyć. Nawet funk­cjo­na­riu­sze poli­cji mają z tym pro­blem. Brody nie potrze­bo­wał jed­nak wyja­śnień.

– To dobrze. Cho­ciaż jeden czło­wiek będzie tu wie­dział, co ma robić. Co powie­dział panu Wal­lace?

– Tylko tyle, że ktoś zgi­nął w poża­rze i że sprawa jest nie­ty­powa. Nie powie­dział dla­czego. Zapew­niał, że bez zna­mion prze­stęp­stwa.

Brody z dez­apro­batą wysu­nął szczękę.

– Bez? No pro­szę…

– Jest ina­czej?

– Nic nie mówię – rzu­cił Brody. – Sam pan zoba­czy i oceni. Liczy­łem tylko, że Wal­lace przy­śle tu ekipę.

Zaczy­na­łem mieć złe prze­czu­cia. W przy­padku śmierci ze zna­mio­nami zabój­stwa sto­suje się ści­śle okre­ślone pro­ce­dury. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach wszedł­bym na miej­sce oglę­dzin po docho­dze­niówce. Mia­łem nadzieję, że kata­strofa kole­jowa nie ode­brała Wal­lace’owi zdol­no­ści do osądu sytu­acji.

Pamię­ta­łem też, co mówił o Bro­dym. „Kie­dyś był dobrym detek­ty­wem”. Eme­ry­to­wa­nym poli­cjan­tom trudno pogo­dzić się z tym, że wypa­dli z gry. Brody nie byłby pierw­szym, który gotów byłby nad­dać to i owo, żeby znów zna­leźć się w cen­trum wyda­rzeń. Nie przy­wią­zy­wa­łem więk­szej wagi do opo­wie­ści Fra­sera o zała­ma­niu ner­wo­wym, które rze­komo prze­szedł Brody, zasta­na­wia­łem się jed­nak, czy podobne wąt­pli­wo­ści nie wpły­nęły na decy­zję Wal­lace’a.

– Chciał, żebym sam oce­nił sytu­ację – powie­dzia­łem. – Jeśli uznam, że to nie był wypa­dek, pocze­kam na docho­dze­niówkę.

– Cóż, teraz nic już się nie pora­dzi – mruk­nął Brody.

Nie był jed­nak zado­wo­lony. Cokol­wiek powie­dział Wal­lace’owi, ten nie wziął jego słów na poważ­nie, a dla byłego detek­tywa takie trak­to­wa­nie to bole­sny cios.

– Jak pan zna­lazł zwłoki? – zapy­ta­łem.

– Bess wyczuła zapach, gdy byli­śmy dziś rano na spa­ce­rze. Leżą w opusz­czo­nej cha­łu­pie zagrod­nika. Przy­łażą tam cza­sami dzie­ciaki, ale nie zimą. I uprze­dzę pań­skie pyta­nie: niczego nie doty­ka­łem. Ow­szem, jestem na eme­ry­tu­rze, ale wiem, co się robi, a czego nie.

W to nie wąt­pi­łem.

– Domy­śla się pan, kto to może być?

– Nie mam poję­cia. Nie zgło­szono żad­nego zagi­nię­cia. Mieszka tu ledwo dwie­ście osób, więc gdyby kogoś zabra­kło, dałoby się to zauwa­żyć.

– A tury­ści?

– Poje­dyn­cze sztuki. Cza­sami zaj­rzy tu jakiś zdzi­wa­czały przy­rod­nik albo arche­olog. Tutej­sze wyspy są zawa­lone ruinami. Z epoki kamie­nia łupa­nego, brązu, do wyboru, do koloru. Na górze są ponoć kur­hany i wieża obser­wa­cyjna. Remon­tują ją, więc przy­jeż­dża tu sporo robot­ni­ków i przed­się­bior­ców budow­la­nych. Do tego wymiana nawierzchni, reno­wa­cje domów, tym podobne rze­czy. Ale od czasu zmiany pogody nie było tu nikogo.

– Ktoś jesz­cze wie o zwło­kach?

– Tylko Wal­lace.

To tłu­ma­czy­łoby cie­kaw­skie spoj­rze­nia w por­cie. Na tak małej wyspie obec­ność poli­cji to nie lada wyda­rze­nie. Wąt­pi­łem, by powód naszej wizyty pozo­stał tajem­nicą na długo, ale na razie gapiów mie­li­śmy z głowy.

– Wal­lace mówił, że z ciała nie­wiele zostało.

Brody uśmiech­nął się ponuro.

– Sam pan zoba­czy – powie­dział to sta­now­czo i uciął temat.

– Wal­lace mówił, że pra­co­wa­li­ście razem.

– Tak. W Inver­ness. Był pan tam?

– Tylko prze­jaz­dem. Prze­pro­wadzka na Runę pew­nie była dla pana dużą zmianą?

– Ow­szem. Ale na lep­sze. Dobrze mi się tu żyje. Cisza i spo­kój.

– Pocho­dzi pan stąd?

– Nie – odparł. – Jestem, jak to się mówi, ele­men­tem napły­wo­wym. Po odej­ściu na wcze­śniej­szą eme­ry­turę chcia­łem uciec od tego wszyst­kiego jak naj­da­lej. A dalej niż na Runę się nie da.

Co prawda, to prawda. Poza mia­stecz­kiem na wyspie nie było śla­dów życia. Nie licząc oka­za­łego domu, sto­ją­cego samot­nie z dala od drogi, z samo­chodu widzia­łem tylko zruj­no­wane domy i owce. O zmroku Runa pre­zen­to­wała się pięk­nie, ale była jak widmo.

Samot­nie byłoby tu umie­rać.

Szarp­nęło samo­cho­dem, gdy Brody nagle zje­chał z szosy na wybo­istą, poro­śniętą chwa­stami dróżkę. W świa­tłach reflek­to­rów dostrze­głem stary budy­nek. Wal­lace mówił, że zwłoki zna­le­ziono w opusz­czo­nym gospo­dar­stwie, nie­wiele jed­nak po nim pozo­stało. Brody zatrzy­mał auto i wyłą­czył sil­nik.

– Bess, zostań – rzu­cił do psa.

Gdy wysia­da­li­śmy, range rover wła­śnie zje­chał z szosy. Roz­ło­ży­sty par­te­rowy dom powoli zawłasz­czała przy­roda. Góro­wało nad nim to samo wzgó­rze, które widzia­łem wcze­śniej, ale teraz było led­wie zary­sem na tle nad­cią­ga­ją­cej nocy.

– To Beinn Tuiridh – wyja­śnił Brody. – Tutaj ucho­dzi za górę. Mówią, że w bez­chmurny dzień widać z niej całą Szko­cję.

– A widać?

– Trzeba być idiotą, żeby to spraw­dzać.

Wycią­gnął ze schowka latarkę i zacze­ka­li­śmy na Dun­cana i Fra­sera. Otwo­rzy­łem bagaż­nik, wzią­łem z torby swoją i w krzy­żu­ją­cych się w ciem­no­ści pasmach świa­tła ruszy­li­śmy w stronę zabu­do­wań. A raczej kur­nej chaty o kamien­nych ścia­nach poro­śnię­tych mchem. Drzwi były tak niskie, że musia­łem się pochy­lić, by wejść.

Przy­sta­ną­łem i powio­dłem wkoło latarką. W domu od dawna nikt nie miesz­kał, był tylko roz­pa­da­ją­cym się relik­tem czy­je­goś zapo­mnia­nego żywota. Przez dziurę w dachu cie­kła woda. Izba, w któ­rej się znaj­do­wa­li­śmy, była klau­stro­fo­bicz­nie mała, a niski sufit dodat­kowo potę­go­wał wra­że­nie cia­snoty. Daw­niej była tu kuch­nia. Ostała się po niej stara kuchenka, a na jed­nej z faje­rek leżała jesz­cze zaro­śnięta kurzem żeliwna patel­nia. Pośrodku stał roz­chy­bo­tany drew­niany stół, a na wyło­żo­nej kamien­nymi pły­tami pod­ło­dze walały się puszki i butelki, świad­czące o tym, że miej­sce to miało swo­ich bywal­ców. Cuch­nęło stę­chli­zną i wil­go­cią. Nie­wiele było śla­dów pożaru.

– Tędy.

Brody wska­zał latarką drzwi.

Pod­cho­dząc bli­żej, wyczu­łem pierw­szą nikłą woń spa­le­ni­zny. Spo­dzie­wa­łem się jed­nak znacz­nie sil­niej­szego zapa­chu. Gdy pchną­łem wyła­mane drzwi, zardze­wiałe zawiasy jęk­nęły w pro­te­ście. Uważ­nie sta­wia­jąc kroki, prze­sze­dłem do dru­giego pomiesz­cze­nia. Było tu jesz­cze bar­dziej ponuro niż w zruj­no­wa­nej kuchni. Smród spa­le­ni­zny czuło się już wyraź­nie. W świe­tle latarki zoba­czy­łem nagie ściany, z któ­rych osy­py­wał się stary tynk, i zie­jącą pasz­czę kominka. Ale smród nie docho­dził z pale­ni­ska, tylko ze środka pokoju. Skie­ro­wa­łem tam świa­tło i zamar­łem.

Z żywego kie­dyś czło­wieka nie pozo­stało pra­wie nic. Nic dziw­nego, że na pyta­nie o stan zwłok Brody zare­ago­wał tak, jak zare­ago­wał. Nawet roz­grzany do bia­łego piec kre­ma­to­ryjny nie zdo­łałby do tego stop­nia spo­pie­lić ludz­kiego ciała, ale temu ogniowi jakimś cudem to się udało.

Na pod­ło­dze leżała roz­rzu­cona sterta tłu­stego popiołu i żużlu. Ogień stra­wił kości rów­nie gładko jak skórę i tkankę mię­śniową. Z całego szkie­letu oca­lały tylko naj­więk­sze kości, wysta­jące z popiołu niczym kikuty gałęzi ze śnież­nej zaspy. Ale nawet one ule­gły kal­cy­na­cji, ogień wypa­lił w nich cały mate­riał orga­niczny, pozo­sta­wia­jąc skru­szałe wydmuszki. Niczym pęk­nięta sko­rupka jajka leżała na nich ludzka czaszka z wysu­niętą na bok żuchwą.

Poza tym w pomiesz­cze­niu nie było znisz­czeń. Ogień stra­wił ciało i wypra­żył z kości węgiel, upo­dab­nia­jąc je do pumeksu, ale nie tknął niczego wię­cej. Wpraw­dzie kamienna posadzka sczer­niała, ale leżący nie­da­leko wystrzę­piony i oble­piony bru­dem mate­rac był nie­na­ru­szony. Na ziemi leżało tro­chę suchych liści i gałą­zek, rów­nież oszczę­dzo­nych przez ogień.

Jed­nak nie to było naj­gor­sze. Zanie­mó­wi­łem, gdy zoba­czy­łem ster­czące z kupki popiołu dwie nie­tknięte przez ogień stopy i dłoń. Wysta­jące z nich kości spa­liły się na suche czarne patyki, lecz stopy i ręka oca­lały.

Pod­szedł Brody.

– I co, panie dok­to­rze? Na­dal pan sądzi, że to zwy­kły wypa­dek?

Roz­dział 3

Z dworu dobie­gało żało­sne zawo­dze­nie wia­tru, upiorny akom­pa­nia­ment do maka­brycz­nej sceny, któ­rej wła­śnie byli­śmy świad­kami. Sto­jąc w drzwiach, sły­sza­łem, jak Dun­can gło­śno zła­pał oddech, gdy razem z Fra­se­rem zoba­czyli, co leży na pod­ło­dze.

Ja zdą­ży­łem się już otrzą­snąć z pierw­szego szoku i pró­bo­wa­łem racjo­nal­nie oce­nić sytu­ację.

– Może­cie dać tu wię­cej świa­tła? – spy­ta­łem.

– W samo­cho­dzie mamy prze­no­śny reflek­tor – odparł Fra­ser, odry­wa­jąc wzrok od szcząt­ków. Sta­rał się przy­brać zbla­zo­wany ton, ale nie wypa­dło to prze­ko­nu­jąco.

– Idź po reflek­tor, Dun­can. Dun­can!

Młody poste­run­kowy wciąż wpa­try­wał się w szczątki. Był zie­lony na twa­rzy.

– Wszystko w porządku? – spy­ta­łem.

Mar­twi­łem się nie tylko o niego. Nie­raz prze­pro­wa­dza­łem oglę­dziny, pod­czas któ­rych młody poli­cjant nie wytrzy­mał i zwy­mio­to­wał na zwłoki, co nikomu nie uła­twiło pracy.

Dun­can poki­wał głową. Powoli do twa­rzy znowu napły­wała mu krew.

– Tak, prze­pra­szam.

Poszedł do samo­chodu. Brody przy­glą­dał się szcząt­kom.

– Mówi­łem Wal­lace’owi, że to nie­ty­powa sprawa, ale nie wziął tego na serio. Pew­nie uznał, że eme­ry­tura mnie wyde­li­ka­ciła.

Pew­nie tak, przy­zna­łem mu w duchu rację, pamię­ta­jąc, jakie wąt­pli­wo­ści sam mia­łem jesz­cze kilka minut temu. Ale nie mogłem winić Wal­lace’a, że pod­cho­dził do tego scep­tycz­nie. To, co tu zna­leź­li­śmy, zda­wało się prze­czyć logice. Gdy­bym nie widział tego na wła­sne oczy, pew­nie też uznał­bym, że Brody prze­sa­dza.

Zwłoki – a raczej to, co z nich pozo­stało – leżały na brzu­chu. Nie pod­cho­dząc bli­żej, skie­ro­wa­łem świa­tło latarki na nie­na­ru­szone koń­czyny.

Stopy były nie­tknięte aż do kostek, a grozę potę­go­wał fakt, że na obu wciąż tkwiły teni­sówki. Powio­dłem latarką wyżej, na dłoń. Mogła nale­żeć do drob­nego męż­czy­zny albo postaw­nej kobiety. Brak pier­ścion­ków, paznok­cie obgry­zione i nie­po­ma­lo­wane. Kości łok­ciowa i pro­mie­niowa ster­czały z nad­garstka – przy samym ciele miały odcień ciem­nego bursz­tynu, ale już odro­binę wyżej były poczer­niałe i spę­kane od gorąca. Koń­czyły się przed sta­wem łok­cio­wym, prze­pa­lone do cna.

To samo było ze stopą. Wysta­wały z niej zwę­glona pisz­czel i kość strzał­kowa. Wyglą­dało to tak, jakby ogień, stra­wiw­szy ciało aku­rat do tego miej­sca, nagle zatrzy­mał się w poło­wie goleni.

Ale poza tym na koń­czy­nach nie­wiele było śla­dów pło­mieni, które pochło­nęły resztę ciała. Jedyne poważne uszko­dze­nia były dzie­łem gry­zoni albo innych małych zwie­rząt, które ponad­gry­zały tkankę miękką i kości. Byłoby tego wię­cej, gdyby ciało leżało na zewnątrz. Oca­lała tkanka miękka zaczęła się roz­kła­dać – pod posza­rzałą skórą ryso­wał się cha­rak­te­ry­styczny mar­mur­kowy wzór. Nie dostrze­głem śla­dów aktyw­no­ści owa­dów, która czę­sto jest głów­nym wskaź­ni­kiem w usta­le­niu postępu roz­kładu. Ale zwa­żyw­szy na pogodę i tem­pe­ra­turę, nie nale­żało się temu dzi­wić. Muchy potrze­bują cie­pła i świa­tła.

Oświe­tli­łem latarką całą izbę. Ślady po ogniu widać było oczy­wi­ście w pale­ni­sku, ale w jed­nym miej­scu na kamien­nej posadzce też roz­pa­lono małe ogni­sko. Od szcząt­ków dzie­liły je nie­całe dwa metry, ale to jesz­cze o niczym nie świad­czyło. Nikt nie leżałby bez ruchu w ogniu, chyba że wcze­śniej stra­ciłby przy­tom­ność.

Skie­ro­wa­łem latarkę na sufit. Cen­tral­nie nad zwło­kami zwi­sał okop­cony płat tynku, pokryty tłu­stym brą­zo­wym osa­dem. Taki sam zauwa­ży­łem wokół szcząt­ków.

– To brą­zowe to co? – spy­tał Fra­ser.

– Tłuszcz. Wyta­pia się z pło­ną­cego ciała.

Skrzy­wił się.

– Taki jak ten, co osa­dza się na fryt­kow­nicy?

– Mniej wię­cej.

Dun­can przy­niósł reflek­tor. Roz­sta­wia­jąc go na ziemi, wpa­try­wał się w szczątki jak zahip­no­ty­zo­wany.

– Czy­ta­łem o takich rze­czach – wystrze­lił. Wszy­scy skie­ro­wa­li­śmy na niego wzrok, co chyba go spe­szyło, bo dodał już wyraź­nie zakło­po­tany: – O ludziach, któ­rzy zapa­lają się bez powodu. I nic wokół się nie pali.

– Nie opo­wia­daj bzdur – syk­nął Fra­ser.

– Ma pan rację – zwró­ci­łem się do Dun­cana. – Nazy­wają to samo­za­pło­nem.

Kiw­nął głową pod­eks­cy­to­wany.

– O to to!

Prze­szło mi to przez myśl, jak tylko zoba­czy­łem zwłoki. Powszech­nie uważa się, że samo­spa­le­nie należy do tej samej kate­go­rii feno­me­nów, co yeti czy UFO, zja­wisk para­nor­mal­nych, nie­wy­ja­śnio­nych naukowo. Tym­cza­sem udo­ku­men­to­wano wiele przy­pad­ków, kiedy w nie­tknię­tym poża­rem pomiesz­cze­niu znaj­dy­wano zwę­glone zwłoki z czę­ściowo nie­na­ru­szo­nymi rękami albo sto­pami. Posta­wiono wiele hipo­tez, które miały to wyja­śnić, od opę­ta­nia przez demony po oddzia­ły­wa­nie mikro­fal. Zasad­ni­czo zga­dzano się jed­nak, że przy­czyna mie­ściła się poza obsza­rem dostęp­nej nauki.

Ani przez chwilę w to nie wie­rzy­łem.

Fra­ser spoj­rzał wil­kiem na Dun­cana.

– A skąd ty niby wiesz takie rze­czy?

Dun­can zer­k­nął na mnie z zakło­po­ta­niem.

– Widzia­łem zdję­cia. Jedna kobieta wła­śnie tak spło­nęła. Został po niej tylko kawa­łek nogi ze stopą w kap­ciu. Nazy­wają ją Kop­ciusz­kiem.

– Nazy­wała się Mary Reeser – doda­łem. – Star­sza kobieta, wdowa. Miesz­kała na Flo­ry­dzie w latach 50. Nic po niej nie zostało oprócz jed­nej nogi, od łydki w dół. Na sto­pie tkwił nie­na­ru­szony kapeć. Fotel, na któ­rym sie­działa, spło­nął, podob­nie jak stół i lampa sto­jące obok. Pozo­stałe rze­czy w pokoju były nie­tknięte. O tym pan mówi?

Dun­can spoj­rzał na mnie zasko­czony.

– Tak. Czy­ta­łem też o innych przy­pad­kach.

– Tak, od czasu do czasu poja­wiają się nowe – przy­zna­łem. – Ale ludzie nie stają nagle w pło­mie­niach ot tak sobie. Cokol­wiek stało się tej kobie­cie, nie było w tym nic nad­przy­ro­dzo­nego.

Brody tylko się przy­słu­chi­wał. Aż do teraz.

– Skąd pan wie, że to kobieta?

Na eme­ry­tu­rze czy nie, nic nie ucho­dziło jego uwa­dze.

– Poznaję po szkie­le­cie. – Skie­ro­wa­łem latarkę na resztki przy­sy­pa­nej popio­łem, lecz wciąż widocz­nej mied­nicy. – Kość mied­niczna jest zde­cy­do­wa­nie za sze­roka jak na męż­czy­znę. Z kolei głowa kości ramien­nej, czyli część, która wcho­dzi do stawu ramien­nego, jest zbyt drobna. Była dobrze zbu­do­wana, ale to kobieta.

– Jak już mówi­łem, wąt­pię, by była stąd – wtrą­cił Brody. – Zauwa­ży­li­by­śmy, że ktoś znik­nął. Wia­domo, jak długo mogła tu leżeć?

Dobre pyta­nie. Cho­ciaż nie­które fakty można stwier­dzić na pod­sta­wie nawet cał­ko­wi­cie spa­lo­nych szcząt­ków, to dokład­nego czasu zgonu nie. Do tego trzeba usta­lić sto­pień roz­kładu bia­łek mię­śnio­wych, zawar­tość ami­no­kwa­sów i kwa­sów tłusz­czo­wych, a te nie opie­rają się dzia­ła­niu pło­mieni. Jed­nak w przy­padku tych aku­rat zwłok zostało wyjąt­kowo dużo tkanki mięk­kiej do pobra­nia. Będzie to można jed­nak zro­bić dopiero w labo­ra­to­rium. W tej chwili mogłem tylko odwo­łać się do swo­jej wie­dzy teo­re­tycz­nej i zga­dy­wać.

– Niska tem­pe­ra­tura spo­wal­nia pro­ces roz­kładu – odpar­łem. – Ale stopy i ręka już zaczęły gnić, więc zgon musiał nastą­pić jakiś czas temu. Jeśli ciała nie prze­nie­siono z innego miej­sca, a myślę, że nie, bo posadzka jest okop­cona, to zgon mógł nastą­pić od czte­rech do pię­ciu tygo­dni temu.

– Robot­ni­ków już tu od dawna nie było – powie­dział Brody po namy­śle. – Więc nie przy­je­chała tu z nimi.

Fra­ser przy­słu­chi­wał się z nara­sta­jącą iry­ta­cją, czu­jąc, że były inspek­tor przej­muje pałeczkę.

– Jeśli to nikt stąd – wtrą­cił się – to pew­nie uda nam się ją namie­rzyć po liście pasa­że­rów promu. O tej porze roku nie ma tu pew­nie wielu gości.

Brody uśmiech­nął się.

– Pana zda­niem oni wyglą­dali na takich, co pro­wa­dzą jaki­kol­wiek rejestr? Poza tym mię­dzy Runą a Stor­no­way kur­suje jakiś tuzin innych łodzi. – Zigno­ro­wał sier­żanta i zwró­cił się do mnie: – No i? Teraz chyba każe pan Wal­lace’owi przy­słać ekipę?

Fra­ser wtrą­cił się, zanim zdą­ży­łem odpo­wie­dzieć.

– Nie podej­mu­jemy żad­nych decy­zji, dopóki pan dok­tor nie skoń­czy pracy – rzu­cił ze zło­ścią. – To pew­nie jakaś menelka albo nar­ko­manka. Zasnęła przy kominku i odle­ciała do nieba, ot co.

Twarz Brody’ego nie zdra­dzała żad­nych uczuć.

– A co by robiła na wyspie w środku zimy?

Fra­ser wzru­szył ramio­nami.

– Może miała tu zna­jo­mych albo krew­nych. Albo nale­żała do tych newage’owców, co to chcą się jed­no­czyć z naturą. Tacy to potra­fią zaleźć jesz­cze dalej niż na Runę.

Brody wyce­lo­wał latarką w czaszkę. Leżała lekko prze­krzy­wiona z oczo­do­łami skie­ro­wa­nymi w dół. W kości cie­mie­nio­wej zio­nęła spo­rych roz­mia­rów dziura.

– A głowę to sama sobie, pana zda­niem, roz­wa­liła, tak?

Zain­ter­we­nio­wa­łem, zanim do reszty dał się ponieść emo­cjom.

– Zda­rza się, że czaszka pęka pod wpły­wem wyso­kiej tem­pe­ra­tury. Przy­po­mina szczel­nie zamknięty pojem­nik wypeł­niony pły­nem i gala­retą, więc działa tro­chę jak szyb­ko­war. Ciśnie­nie wewnątrz wzra­sta i w końcu ją roz­sa­dza.

Fra­ser zbladł.

– Chry­ste.

– Więc na­dal pan uważa, że to wypa­dek? – dopy­ty­wał Brody z powąt­pie­wa­niem.

Zawa­ha­łem się, wie­dząc, jak zwod­ni­cze potra­fią być skutki dzia­ła­nia ognia na ludz­kie ciało. Mimo tego, co powie­dzia­łem, mia­łem wiele wąt­pli­wo­ści. Ale Wal­lace chciał fak­tów, nie domy­słów.

– Nie wyklu­czam tego – odpo­wie­dzia­łem wymi­ja­jąco. – Sprawa wygląda na tajem­ni­czą, ale to nie zna­czy, że nie ma banal­nego wyja­śnie­nia. Muszę dokład­nie prze­ba­dać szczątki, jak na razie nic z tego, co tu widzę, nie wska­zuje jed­no­znacz­nie na zabój­stwo. Oprócz pęk­nię­tej czaszki nie widać innych ura­zów. Ani śla­dów dzia­ła­nia osób trze­cich. Ręce i nogi nie były zwią­zane.

Brody podra­pał się po bro­dzie i zmarsz­czył brwi.

– Sznur chyba spa­liłby się z całą resztą?

– To bez zna­cze­nia. Ogień powo­duje kur­cze­nie się mię­śni, koń­czyny zadzie­rają się i zasty­gają w pozy­cji płodu. Nazy­wamy to postawą bok­ser­ską, bo ofiara wygląda jak bok­ser szy­ku­jący się do ataku. Przy skrę­po­wa­nych rękach i nogach nie mogłaby się tak uło­żyć, nawet po spło­nię­ciu sznura. – Skie­ro­wa­łem latarkę na zwłoki, by zebrani zer­k­nęli na ich uło­że­nie. – Gdyby była zwią­zana sznu­rem, ręce i nogi mia­łaby wypro­sto­wane, a nie pod­kur­czone. Możemy to więc wyklu­czyć.

Brody nie dawał za wygraną.

– Niech będzie. Ale trzy­dzie­ści lat byłem poli­cjan­tem. Widzia­łem aż nadto ofiar poża­rów, tych przy­pad­ko­wych i tych nieprzy­pad­ko­wych. Cze­goś takiego: ni­gdy. Nie poj­muję, jak mogło do tego dojść bez uży­cia sub­stan­cji przy­spie­sza­ją­cej pale­nie.

Gdy­by­śmy mieli do czy­nie­nia z pod­ręcz­ni­ko­wym przy­pad­kiem, miałby rację. Te oko­licz­no­ści były jed­nak dale­kie od typo­wych.

– Ben­zyna nie dałaby tak wyso­kiej tem­pe­ra­tury – odpar­łem. – A nawet gdyby, to spa­le­nie ciała do takiego stop­nia trwa­łoby na tyle długo, że cały dom poszedłby z dymem. Dzia­ła­nie pło­mieni nie ogra­ni­czy­łoby się do nie­wiel­kiej prze­strzeni.

– Co więc mogło być przy­czyną?

Mia­łem pewną teo­rię, ale nie chcia­łem ser­wo­wać im nie­po­twier­dzo­nych spe­ku­la­cji.

– Po to tu jestem, żeby się tego dowie­dzieć. A do tego czasu powin­ni­śmy zacho­wać wszyst­kie środki ostroż­no­ści. – Zwró­ci­łem się do Fra­sera. – Mógłby pan wyzna­czyć taśmą poli­cyjną przej­ście od drzwi i roz­sta­wić para­wan wokół szcząt­ków? Nie chcę, żeby cokol­wiek tu ruszano, jeśli nie będzie to konieczne.

Fra­ser ski­nął głową na Dun­cana.

– No już, skocz po taśmę ostrze­gaw­czą. Nie będziemy tu sie­dzieć pół nocy.

Nie uszło mojej uwa­dze to, że Fra­ser kazał mu przy­nieść zupeł­nie inną taśmę niż tę, o którą popro­si­łem. Brody też to zauwa­żył, ale tylko zaci­snął zęby. Dun­can ruszył w kie­runku drzwi.

Nagle przez okno wpa­dło świa­tło reflek­to­rów. Usły­sze­li­śmy gasnący sil­nik samo­chodu.

– Chyba mamy towa­rzy­stwo – skwi­to­wał Brody.

– Dun­can! – krzyk­nął Fra­ser, macha­jąc ręką. – Nikogo nie wpusz­czaj do środka!

Było już za późno. Gdy weszli­śmy do kuchni, w drzwiach stała Mag­gie Cas­sidy, kobieta z promu, w tej samej za dużej czer­wo­nej kurtce, na tle przy­gnę­bia­ją­cej kolo­ry­styki domu jesz­cze bar­dziej jaskra­wej.

– Zabierz ją – wark­nął Fra­ser do Dun­cana.

Opu­ściła latarkę i zasło­niła oczy, bo Fra­ser poświe­cił jej pro­sto w twarz.

– A więc tak trak­tują pań­stwo dzien­ni­ka­rzy?

Dzien­ni­ka­rzy? Mówiła, że jest pisarką. Dun­can stał w miej­scu, nie wie­dząc, co robić, a Cas­sidy już łypała mu przez ramię. Brody pró­bo­wał domknąć drzwi, ale zardze­wiałe zawiasy tylko wydały z sie­bie gło­śny zgrzyt i ani drgnęły.

Mag­gie posłała mu uśmiech.

– Andrew Brody. Bab­cia mi o panu opo­wia­dała. Mag­gie Cas­sidy z „Lewis Gazette”.

Jej poja­wie­nie się nie zro­biło na nim więk­szego wra­że­nia.

– Czego pani chce, panno Mag­gie?

– Dowie­dzieć się, co się dzieje, to chyba jasne. Nie co dzień na Runę wpada poli­cja. – Znów się wyszcze­rzyła w uśmie­chu. – To dopiero zbieg oko­licz­no­ści, co? Aku­rat posta­no­wi­łam odwie­dzić bab­cię.

Teraz było jasne, dla­czego tak szybko zbie­gła z promu – szu­kała samo­chodu. Na Runie jest tylko jedna droga, a poli­cyjny wóz stał przed domem, więc bez pro­ble­mów nas zna­la­zła.

Teraz zwró­ciła się do mnie:

– Miło pana widzieć, dok­to­rze. Chyba nie przy­je­chał pan tu do pacjenta?

– Nie twój inte­res – wyce­dził Fra­ser z siną od wście­kło­ści twa­rzą. – Wyno­cha! Już! Bo wyrzucę na zbity pysk.

– To byłaby napaść, sier­żan­cie. Nie chciałby pan chyba, żebym wnio­sła prze­ciwko panu oskar­że­nie. – Pogrze­bała w torebce i wyjęła dyk­ta­fon. – Pro­szę tylko o krótki komen­tarz. Nie codzien­nie znaj­duje się tu zwłoki. Bo chyba wła­śnie to zna­leź­li­ście, prawda?

Fra­ser zaci­snął pię­ści.

– Dun­can, wypro­wadź ją.

Wysu­nęła w naszą stronę dyk­ta­fon.

– Wie­cie, kto to może być? Jacyś podej­rzani?

Dun­can wycią­gnął rękę, by chwy­cić ją za ramię.

– Chodźmy… – wyszep­tał prze­pra­sza­jąco.

Mag­gie wzru­szyła ramio­nami z rezy­gna­cją.

– No cóż, przy­naj­mniej pró­bo­wa­łam.

Odwró­ciła się, już miała wyjść, ale nagle upu­ściła torebkę. Dun­can odru­chowo schy­lił się, żeby ją pod­nieść, a wtedy Cas­sidy umknęła w bok i wpa­dła do pokoju. Zamarła z sze­roko otwar­tymi oczami.

– O mój Boże!

– Dość!

Fra­ser wymi­nął Dun­cana i chwy­cił ją za ramię. Wypchnął ją w stronę drzwi wej­ścio­wych.

– Aua! Boli! – Pod­nio­sła dyk­ta­fon. – Wszystko nagry­wam: „Sier­żant Fra­ser sto­suje wobec mnie siłę…”.

Fra­ser nie zwra­cał na to uwagi.

– Jesz­cze raz zoba­czę, że węszysz, a zamknę cię w ciu­pie. Zro­zu­miano?

– To czynna napaść!

Fra­ser wyrzu­cił ją w końcu za drzwi.

– Wsadź ją do samo­chodu i dopil­nuj, by odje­chała – zwró­cił się do Dun­cana. – Czy to zbyt skom­pli­ko­wane?

– Prze­pra­szam, ja tylko…

– Ruchy!

Dun­can wybiegł z chaty.

– Wspa­niale. Tego wła­śnie potrze­bo­wa­li­śmy, cho­ler­nego pismaka.

– Chyba się zna­cie – zauwa­żył Brody.

Sier­żant spoj­rzał na niego spode łba.

– Zaraz spi­szę pań­skie zezna­nia, panie Brody – powie­dział, celowo kła­dąc nacisk na „pana”. – I nie będziemy już pana kło­po­tać.

Brody’emu zadrżał pod­bró­dek, ale poza tym zacho­wał spo­kój.

– Gdzie pla­nu­je­cie zor­ga­ni­zo­wać sta­no­wi­sko dowo­dze­nia?

Fra­ser zamru­gał szybko.

– Że co?

– Nie może­cie tego tak po pro­stu zosta­wić. Miej­sce musi być pod nad­zo­rem. Jeśli jeden z was poje­dzie ze mną do mia­steczka, to mogę wam poży­czyć przy­czepę. Żadne luk­susy, ale na wyspie nic innego raczej nie znaj­dzie­cie. – Uniósł brwi. – Chyba że woli­cie prze­sie­dzieć całą noc w samo­cho­dzie.

Po minie Fra­sera widać było, że nie miał żad­nego planu.

– Dun­can z panem poje­dzie – odparł szorstko.

Brody ski­nął w moją stronę głową z cho­chli­ko­wa­tym bły­skiem w oku.

– Miło było pana poznać, dok­to­rze. Powo­dze­nia.

Wyszedł z Fra­se­rem. Sta­łem przez chwilę w zupeł­nej ciszy, pró­bu­jąc stłu­mić nie­po­kój, który czu­łem gdzieś w środku.

Nie wygłu­piaj się. Wró­ci­łem do pomiesz­cze­nia, w któ­rym leżały szczątki mar­twej kobiety. Gdy zaczą­łem ukła­dać w gło­wie plan dzia­ła­nia, nagle poczu­łem, że jeżą mi się wło­ski na karku. Odwró­ci­łem się gwał­tow­nie, myśląc, że stoi za mną Dun­can albo Fra­ser.

Nie licząc kilku cieni, w pokoju nie było nikogo.

Roz­dział 4

Siedzia­łem z przodu, senny od duchoty i ryt­micz­nego tyka­nia wycie­ra­czek. Reflek­tory rzu­cały hip­no­ty­zu­jące stożki świa­tła na drogę, ale reszta świata tonęła w ciem­no­ściach, od któ­rych oddzie­lała mnie tylko zalana desz­czem szyba.

Tego wie­czora nie mia­łem już nic wię­cej do zro­bie­nia. Gdy Brody i Dun­can poje­chali do mia­sta po przy­czepę, a Fra­ser zabez­pie­czał zabu­do­wa­nia taśmą, zadzwo­ni­łem do Wal­lace’a. Nad­in­spek­tor wyda­wał się jesz­cze bar­dziej zgnę­biony niż pod­czas naszej poran­nej roz­mowy.

– Czyli Brody nie prze­sa­dzał – skwi­to­wał ponuro. W słu­chawce zatrzesz­czało, jakby miało nas roz­łą­czyć.

– Nie. – Wzią­łem głę­boki oddech. – Niech pan posłu­cha. Nie spodoba się panu to, co powiem, ale chyba powi­nien pan tu przy­słać śled­czych.

– Zabój­stwo? – zapy­tał krótko.

– Nie mogę tego wyklu­czyć na tym eta­pie. Nie dowiemy się bez usu­nię­cia popio­łów, a nie chciał­bym ryzy­ko­wać, że zatrę ślady.

– Ale na razie nie zna­leź­li­ście nic, co by suge­ro­wało, że doszło do zbrodni, tak? – powie­dział z naci­skiem. – Wręcz prze­ciw­nie, wszystko wska­zuje na zgon w następ­stwie wypadku.

Wszystko poza moim instynk­tem. Wie­dzia­łem jed­nak, że to za mało.

– Tak, ale…

– Zatem wysy­ła­nie ludzi na tym eta­pie to tylko zapo­bie­gli­wość.

Wie­dzia­łem, do czego zmie­rza.

– Jeśli tak pan to ujmuje, to tak.

Musiał wyczuć iry­ta­cję w moim gło­sie. Wes­tchnął.

– W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach wysłał­bym ekipę choćby jutro z rana. Ale teraz naszym prio­ry­te­tem jest kata­strofa kole­jowa. Tam są uwię­zieni ludzie, a pogoda utrud­nia akcję ratun­kową. Wygląda na to, że ktoś celowo porzu­cił fur­go­netkę na torach. Nie wyklu­czamy zama­chu ter­ro­ry­stycz­nego. Nie mogę wysy­łać ludzi do sprawy, która może się oka­zać zwy­kłym wypad­kiem.

– A jeśli okaże się ina­czej?

– Wtedy natych­miast wyślę śled­czych.

Zapa­dła cisza. Rozu­mia­łem jego argu­menty, co wcale nie ozna­czało, że mnie uspo­ko­iły.

– Dobrze. Ale jeśli znajdę coś nie­po­ko­ją­cego, natych­miast odkła­dam robotę i cze­kam na śled­czych – powie­dzia­łem w końcu. – I jesz­cze jedno. Dopóki tu jestem, chciał­bym pod­jąć jakieś wstępne kroki zmie­rza­jące do usta­le­nia toż­sa­mo­ści ofiary. Czy mógłby pan pode­słać mi dane zagi­nio­nych kobiet pasu­ją­cych do pro­filu? Rasa, wzrost, wiek i tak dalej.

Wal­lace obie­cał, że prze­śle mi je mej­lem, po czym zakoń­czył roz­mowę bez zbęd­nych uprzej­mo­ści. Roz­łą­cza­jąc się, powie­dzia­łem sobie, że zro­bi­łem, co mogłem. I że Wal­lace ma pew­nie rację. Prze­sa­dzam.

Tej nocy nie byłem w sta­nie już nic zro­bić. Zasi­lany aku­mu­la­to­rem reflek­tor Fra­sera nie mógł zastą­pić lamp ple­ne­ro­wych, któ­rych nor­mal­nie używa się w takich przy­pad­kach, więc zde­cy­do­wa­łem się pocze­kać do rana, by przy świe­tle dzien­nym doko­nać wła­ści­wych oglę­dzin. Aby poło­żyć kres nie­koń­czą­cym się wąt­pli­wo­ściom, wyją­łem apa­rat z torby i zaczą­łem robić zdję­cia.

Ten zruj­no­wany dom z zarwa­nym sufi­tem i łusz­czą­cym się tyn­kiem miał w sobie coś przy­tła­cza­ją­cego. Pró­bo­wa­łem zdu­sić irra­cjo­nalny nie­po­kój, który cały czas czu­łem. Nie cho­dziło o żało­sny kop­czyk kości i popiołu na środku izby. Nie bałem się umar­łych. Widzia­łem śmierć w jej naj­roz­ma­it­szych odsło­nach i nie wie­rzę w duchy. Jeśli zmarli żyją, to tylko w naszych myślach i ser­cach.

Przy­naj­mniej moi.

A jed­nak czu­łem się nie­swojo, będąc tu sam. Tłu­ma­czy­łem to sobie zmę­cze­niem, żało­snym zawo­dze­niem wia­tru i cie­niami cza­ją­cymi się w kątach. Tłu­ma­czy­łem sobie, że naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo to stary sufit. Cała kon­struk­cja wyglą­dała nie­sta­bil­nie i przy pogar­sza­ją­cej się pogo­dzie mogła w każ­dej chwili się zapaść i znisz­czyć kru­che kości, zanim zdo­łał­bym je zba­dać.

Wła­śnie skoń­czy­łem robić zdję­cia, gdy wró­cił Dun­can z przy­czepą Brody’ego. Było to wła­ści­wie małe win­ne­bago z oddziel­nym, w pełni wypo­sa­żo­nym pomiesz­cze­niem. W środku było dość cia­sno, ale nie­ska­zi­tel­nie czy­sto, jak w samo­cho­dzie Brody’ego.

– Miło i przy­tul­nie. Umo­ścisz tu sobie gniazdko – rzu­cił Fra­ser do Dun­cana, pokle­pu­jąc przy­czepę. Nie byłem zasko­czony, że to wła­śnie Dun­can spę­dzi w niej noc. Sier­żant spoj­rzał w stronę cha­łupy. – Jeśli tamta znowu przyj­dzie, możesz ją aresz­to­wać.

– Ano. Wiel­kie dzięki – odparł ponuro Dun­can.

Fra­ser zachi­cho­tał pod nosem. Obie­cał Dun­ca­nowi, że przy­wie­zie mu coś na kola­cję, zosta­wił go przy para­fi­no­wym grzej­niku i zapro­po­no­wał mi pod­wózkę do mia­sta. Po jakichś dzie­się­ciu minu­tach drogi zoba­czy­łem w ciem­no­ści coś, co przy­po­mi­nało latar­nię mor­ską. Był to oka­zały dom, na który zwró­ci­łem uwagę, jadąc w tamtą stronę, teraz oświe­tlony reflek­to­rami samo­chodu.

– Takim to dobrze. Mają kasy jak lodu – sko­men­to­wał zgryź­li­wie Fra­ser.

– Kto tam mieszka?

– Nie­jaki Stra­chan. Miej­scowi mają go za pie­przo­nego świę­tego. Przy­je­chał tu parę lat temu i sypie kasą jak z rękawa. Dał na remont dróg, domów, zapła­cił za szkołę i przy­chod­nię. Śpi na for­sie. Jacht, żonka jak z żur­nala – par­sk­nął szy­der­czo. – Nie­któ­rzy to mają szczę­ście.

Patrzy­łem na wesoło roz­świe­tlone okna, zawie­szone we wszech­ogar­nia­ją­cym mroku, i zasta­na­wia­łem się, dla­czego jed­nym los sprzyja, a innych wysta­wia na próbę. Fra­ser skrę­cił i dom znik­nął mi z oczu.

Nie­długo potem doje­cha­li­śmy do mia­steczka. Wyło­niło się przed nami z ciem­no­ści u stóp opa­da­ją­cej ku por­towi szosy, roz­mi­go­tane niczym dro­binki żaru w popiele. Po chwili widać już było poszcze­gólne domy, w oknach zacią­gnięto zasłony, by odgro­dzić się od mroź­nej zimo­wej nocy.

Tuż przed por­tem Fra­ser skrę­cił w wąską uliczkę, na któ­rej końcu stał wysoki budy­nek z ele­ganc­kim szyl­dem „Hotel Runa”. Wyglą­dał przy­tul­nie i zachę­ca­jąco, ale po wie­czo­rze spę­dzo­nym w rude­rze przy ludz­kich szcząt­kach chyba wszystko by tak wyglą­dało.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki