David Hunter. Szepty zmarłych - Simon Beckett - ebook

David Hunter. Szepty zmarłych ebook

Simon Beckett

4,5

14 osób interesuje się tą książką

Opis

David Hunter, ceniony londyński antropolog sądowy, o śmierci wie wszystko. Po kolejnym śledztwie, którego omal nie przypłacił życiem, wraca do miejsca, gdzie uczył się zawodu: Ośrodka Badań Antropologicznych, nazywanego potocznie Trupią Farmą. Tam, z pomocą Toma Liebermana, mentora i przyjaciela, ma nadzieję odzyskać spokój i pewność siebie. Tam też rozpoczyna śledztwo w sprawie koszmarnego morderstwa. Sprawy nabierają tempa, gdy David ze ścigającego stanie się ściganym…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (1037 ocen)
634
313
83
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
meggy696

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
kajko2015

Nie oderwiesz się od lektury

oj mocna rzecz
00
PumaQ

Nie oderwiesz się od lektury

Na początku trochę zagmatwana historia. Ale wciąga w trakcie lektury. Trudno się oderwać. Rozstrzygnięcie zaskakujące
00
agatkazne

Dobrze spędzony czas

Jak to Simon Becket - wciąga bez reszty!
00
bookworm_bf

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny triller z nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Przypominam sobie go po latach, a i tak czytam z zaciekawieniem 🙂
00

Popularność




Rozdział 1

Skóra.

Naj­więk­szy ludzki organ i naj­bar­dziej nie­do­ce­niany. Zaj­mu­jąc jedną ósmą cał­ko­wi­tej masy ludz­kiego ciała, u prze­cięt­nego doro­słego pokrywa powierzch­nię mniej wię­cej dwóch metrów kwa­dra­to­wych. Kon­struk­cyj­nie skóra jest dzie­łem sztuki, gniaz­dem naczyń wło­so­wa­tych, gru­czo­łów i ner­wów. Regu­luje tem­pe­ra­turę i chroni. To łącz­nik naszych zmy­słów ze świa­tem zewnętrz­nym, bariera, na któ­rej koń­czy się nasza indy­wi­du­al­ność, nasze ja.

I nawet po śmierci coś z tej indy­wi­du­al­no­ści pozo­staje.

Kiedy ciało umiera, enzymy, utrzy­my­wane dotąd w ryzach przez życie, roz­bie­gają się w amoku. Poże­rają ściany komó­rek, uwal­nia­jąc ich płynną zawar­tość. Płyny wzno­szą się ku powierzchni, zbie­ra­jąc się pod war­stwami skóry i je roz­luź­nia­jąc. Skóra i ciało, do tej pory dwie inte­gralne czę­ści, zaczy­nają się roz­dzie­lać. Powstają pęche­rze. Całe płaty odpa­dają, zsu­wa­jąc się z ciała jak nie­chciany płaszcz w letni dzień.

Ale nawet mar­twa i odrzu­cona, skóra na­dal zacho­wuje ślady swo­jego daw­nego ja. Nawet teraz może opo­wie­dzieć swoją histo­rię i ukry­wać tajem­nice.

Jeśli tylko umiesz patrzeć.

Earl Bate­man leżał na wznak, z twa­rzą zwró­coną ku słońcu. Nad nim ptaki zata­czały koła na błę­kit­nym nie­bie Ten­nes­see, bez­chmur­nym, zabru­dzo­nym tylko smugą z odrzu­towca. Earl zawsze kochał słońce. Lubił, jak szczy­pie go skóra po dłu­gim dniu węd­ko­wa­nia; lubił, jak jaskrawe pro­mie­nie nadają nowy wygląd wszyst­kiemu, czego dotkną. W Ten­nes­see nie bra­ko­wało słońca, ale Earl pocho­dził z Chi­cago i mroźne zimy na zawsze zapi­sały w jego kościach pamięć chłodu.

Kiedy w latach sie­dem­dzie­sią­tych prze­pro­wa­dził się do Mem­phis, prze­ko­nał się, że woli bagienną wil­got­ność od wietrz­nych ulic swo­jego rodzin­nego mia­sta. Oczy­wi­ście, jako den­ty­sta z nie­du­żym gabi­ne­tem, młodą żoną i dwójką małych dzieci na utrzy­ma­niu, nie spę­dzał poza domem tyle czasu, ile by chciał. Ale słońce tam było, mimo wszystko. Lubił nawet parny upał lata w Ten­nes­see, kiedy powiew wia­tru odczu­wało się jak dotknię­cie gorą­cej fla­neli, a wie­czo­rami w cia­snym miesz­kanku, które zaj­mo­wał z Kate i chłop­cami, pano­wała duszna wil­goć.

Od tam­tej pory dużo się popra­wiło. Jego prak­tyka den­ty­styczna kwi­tła, a miesz­ka­nie dawno zamie­nił na lep­sze i więk­sze. Dwa lata temu prze­pro­wa­dzili się z Kate do nowego domu z pię­cioma sypial­niami, w dobrej dziel­nicy, z roz­le­głym, soczy­ście zie­lo­nym traw­ni­kiem, na któ­rym mogło się bawić coraz licz­niej­sze stadko wnu­cząt i gdzie poranne pro­mie­nie roz­sz­cze­piały się na minia­tu­rowe tęcze w wod­nym pyle ze spry­ski­wa­czy.

I to wła­śnie na traw­niku, kiedy pocąc się i klnąc, odpi­ło­wy­wał uschniętą gałąź z wiel­kiego sta­rego zło­to­kapu, dostał zawału. Zosta­wił piłę utkwioną w drew­nie i zdo­łał zro­bić kilka nie­pew­nych kro­ków w stronę domu, zanim powa­lił go ból.

Jadąc karetką, z maską tle­nową na twa­rzy, mocno trzy­mał dłoń Kate i pró­bo­wał się uśmiech­nąć, by ją pocie­szyć. W szpi­talu jak zwy­kle: pospieszny balet per­so­nelu medycz­nego, gorącz­kowe roz­pa­ko­wy­wa­nie igieł, popi­ski­wa­nia apa­ra­tury. Wresz­cie wszystko uci­chło. Co za ulga! Tro­chę póź­niej, kiedy już pod­pi­sano nie­zbędne papiery i dopeł­niono nie­unik­nio­nych for­mal­no­ści, towa­rzy­szą­cych nam od uro­dze­nia, Earl został wypusz­czony.

Teraz leżał nago w wio­sen­nym słońcu, na drew­nia­nej ramie nad dywa­nem trawy i liści. Był tu ponad tydzień, wystar­cza­jąco długo, aby ciało się roz­pu­ściło, odsła­nia­jąc kości i ścię­gna pod zmu­mi­fi­ko­waną skórą. Kosmyki wło­sów wciąż oble­piały tył czaszki, któ­rej puste oczo­doły wpa­try­wały się w modre niebo.

Skoń­czy­łem pomiary i wysze­dłem z dru­cia­nej klatki chro­nią­cej zwłoki den­ty­sty przed pta­kami i gry­zo­niami. Otar­łem pot z czoła. Było późne popo­łu­dnie, upalne mimo wcze­snej pory roku. Wio­sna jakoś się nie spie­szyła, pąki cze­kały, nabrzmiałe i cięż­kie. Za tydzień lub dwa widok będzie wspa­niały, ale na razie brzozy i klony w lasach Ten­nes­see wciąż tuliły do sie­bie młode pędy, jakby nie chciały ich wypu­ścić.

Wzgó­rze, na któ­rym sta­łem, było zupeł­nie zwy­czajne. Nie­mal malow­ni­cze, ale mniej dra­ma­tyczne niż pię­trzące się w oddali impo­nu­jące gra­nie Smoky Moun­ta­ins. Jed­nak każ­demu, kto odwie­dzał to miej­sce, rzu­cał się w oczy inny aspekt oto­cze­nia. Wszę­dzie wokoło leżały ludz­kie ciała w róż­nym sta­dium roz­kładu. W zaro­ślach, w peł­nym słońcu i w cie­niu – sto­sun­kowo świeże, wciąż nabrzmiałe od gazów gnil­nych, i star­sze, wysu­szone, nie­mal wygar­bo­wane. Część z nich była nie­wi­doczna – zako­pana lub scho­wana w bagaż­ni­kach samo­cho­dów. Inne, jak to, które waży­łem, osło­nięto ekra­nami z siatki i wysta­wiono jak eks­po­naty maka­brycz­nej insta­la­cji. Tyle że to miej­sce było znacz­nie poważ­niej­sze. I zde­cy­do­wa­nie mniej publiczne.

Scho­wa­łem do torby sprzęt i notes. Poru­sza­łem rękami, aby pozbyć się sztyw­no­ści. Przez moją dłoń bie­gła cienka biała linia, dzie­ląc równo na pół linię życia i zazna­cza­jąc miej­sce, gdzie ciało zostało roz­cięte aż do kości. Sym­bo­liczny ślad, przy­po­mnie­nie, że nóż, który w ubie­głym roku nie­mal zakoń­czył moje życie, rów­nież je odmie­nił.

Zarzu­ci­łem torbę na ramię i wypro­sto­wa­łem się. Jej cię­żar wywo­łał tylko słabe ukłu­cia w brzu­chu. Bli­zna pod żebrami cał­ko­wi­cie się zago­iła, a za mie­siąc lub dwa odsta­wię anty­bio­tyki, które bra­łem przez ostat­nie dzie­więć mie­sięcy. Do końca życia będę podatny na infek­cje, ale i tak uzna­łem się za szczę­ścia­rza, bo stra­ci­łem tylko frag­ment jelita i śle­dzionę.

Trud­niej mi było pogo­dzić się z czymś innym, co utra­ci­łem.

Pozo­sta­wia­jąc den­ty­stę wol­nemu roz­kła­dowi, obsze­dłem ciało czę­ściowo ukryte w krza­kach, poczer­niałe i opuch­nięte, a potem ruszy­łem wąską ścieżką mię­dzy drze­wami. Młoda Murzynka w sza­rej chi­rur­gicz­nej blu­zie i spodniach kucała przy zwło­kach w poło­wie zasło­nię­tych powa­lo­nym pniem. Pęse­tami zdej­mo­wała z nich wijące się larwy i wrzu­cała je do oddziel­nych sło­icz­ków.

– Cześć, Alana – powie­dzia­łem.

Pod­nio­sła głowę i uśmiech­nęła się.

– Hej, Davi­dzie.

– Jest tu gdzieś Tom?

– Ostat­nio widzia­łam go przy pod­kład­kach. I uwa­żaj, jak cho­dzisz! – zawo­łała za mną. – W tra­wie leży pro­ku­ra­tor okrę­gowy.

Unio­słem rękę, dzię­ku­jąc za prze­strogę, i posze­dłem dalej. Ścieżka bie­gła wzdłuż wyso­kiego ogro­dze­nia z drob­nej siatki ota­cza­ją­cego hek­tar lasu. Ogro­dze­nie było zwień­czone dru­tem brzy­two­wym i osło­nięte pło­tem z bali. Jedy­nym wej­ściem i wyj­ściem była olbrzy­mia brama z tablicą. Wiel­kie czarne litery two­rzyły napis: „Ośro­dek Badań Antro­po­lo­gicz­nych”. Ale to miej­sce lepiej znano pod inną, mniej urzę­dową nazwą.

Więk­szość ludzi nazy­wała je po pro­stu Tru­pią Farmą.

Tydzień wcze­śniej sta­łem w wyka­fel­ko­wa­nym kory­ta­rzu swo­jego lon­dyń­skiego miesz­ka­nia, z zapa­ko­wa­nymi tor­bami u stóp. Na dwo­rze, w bla­dym wio­sen­nym świ­cie, roz­brzmie­wały uro­cze pta­sie trele. Prze­wer­to­wa­łem w myśli listę rze­czy, które powi­nie­nem spraw­dzić, i utwier­dzi­łem się w prze­ko­na­niu, że wszystko zro­bi­łem. Okna zamknięte, dorę­cze­nie poczty wstrzy­mane, boj­ler wyłą­czony. Czu­łem się roz­draż­niony i pode­ner­wo­wany. Przy­wy­kłem do podróży, ale teraz to co innego.

Kiedy wrócę, nikt nie będzie na mnie cze­kał.

Tak­sówka się spóź­niała, ale mia­łem mnó­stwo czasu, żeby zdą­żyć na samo­lot. Mimo to wciąż nie­spo­koj­nie zer­ka­łem na zega­rek. Mój wzrok przy­cią­gnęły czarne i białe wik­to­riań­skie kafelki kilka metrów od miej­sca, w któ­rym sta­łem. Odwró­ci­łem spoj­rze­nie, ale arle­ki­nowy wzór zdą­żył uru­cho­mić pamięć. Już dawno temu zmyto krew przy drzwiach fron­to­wych i ze ściany. Cały kory­tarz poma­lo­wano, kiedy leża­łem w szpi­talu. Nie było żad­nego śladu tego, co zda­rzyło się tu w ubie­głym roku.

Nagle ogar­nęła mnie klau­stro­fo­bia. Wynio­słem torby na zewnątrz, ostroż­nie, by nie obcią­żać zbyt­nio mię­śni brzu­cha. Tak­sówka pod­je­chała w chwili, gdy zamy­ka­łem drzwi. Zatrza­snęły się z gło­śnym łup­nię­ciem, w któ­rym zabrzmiało coś osta­tecz­nego. Nie oglą­da­jąc się, ruszy­łem do tak­sówki war­czą­cej w obłoku spa­lin.

Doje­cha­łem tylko do naj­bliż­szej sta­cji metra i linią Pic­ca­dilly dotar­łem na Heath­row. Było za wcze­śnie na poranny tłok. Pasa­że­ro­wie, z cha­rak­te­ry­styczną dla lon­dyń­czy­ków obo­jęt­no­ścią, sta­rali się na sie­bie nie patrzeć.

Cie­szę się, że wyjeż­dżam, pomy­śla­łem z pasją. Po raz drugi w życiu mia­łem uczu­cie, że muszę się wyrwać z Lon­dynu. Ina­czej niż za pierw­szym razem. Wtedy, kiedy ucie­ka­łem, a moje życie leżało w gru­zach po śmierci żony i córki, wie­dzia­łem, że wrócę. Teraz musia­łem wyje­chać na dłu­żej, nabrać dystansu do ostat­nich wyda­rzeń. Poza tym od mie­sięcy nie pra­co­wa­łem. Mia­łem nadzieję, że ta podróż pozwoli mi stop­niowo wró­cić do swo­ich zajęć.

I zorien­to­wać się, czy wciąż nadaję się do pracy.

Nie zna­łem lep­szego miej­sca, żeby się o tym prze­ko­nać. Do nie­dawna ośro­dek w Ten­nes­see był wyjąt­ko­wym, jedy­nym na świe­cie polo­wym labo­ra­to­rium, gdzie antro­po­lo­dzy sądowi badają na ludz­kich zwło­kach pro­ces roz­kładu i reje­strują cha­rak­te­ry­styczne objawy mogące wska­zy­wać, kiedy i jak nastą­piła śmierć. Podobne ośrodki zało­żono w Karo­li­nie Pół­noc­nej i w Tek­sa­sie, kiedy już roz­wiano obawy miesz­kań­ców przed sępami. Sły­sza­łem nawet, że pla­no­wano kolejny w Indiach.

Ale nie­ważne, ile może być tru­pich farm: dla więk­szo­ści ośro­dek w Ten­nes­see na­dal był tą Tru­pią Farmą. Znaj­do­wał się w Kno­xville i sta­no­wił część Cen­trum Antro­po­lo­gii Sądo­wej Uni­wer­sy­tetu Ten­nes­see. Mia­łem szczę­ście szko­lić się tu na początku swo­jej kariery. Ale od mojego ostat­niego pobytu minęło wiele lat. Zbyt wiele, jak powie­dział mi Tom Lie­ber­man, dyrek­tor ośrodka i mój dawny nauczy­ciel.

Kiedy sie­dzia­łem w hali odlo­tów na Heath­row, patrząc przez szybę na wolny, bez­gło­śny taniec samo­lo­tów, zasta­na­wia­łem się, jaki będzie mój powrót. Mie­sią­cami, pod­czas bole­snej rekon­wa­le­scen­cji po wyj­ściu ze szpi­tala – i jesz­cze bar­dziej bole­snych wspo­mnień – żyłem nadzieją podróży. Była celem, do któ­rego mogłem dążyć, tak bar­dzo potrzeb­nym począt­kiem nowego.

A teraz, kiedy już wyru­szy­łem w drogę, po raz pierw­szy się zasta­na­wia­łem, czy nie wiążę z tym zbyt wiele nadziei.

W Chi­cago dwie godziny cze­ka­łem na połą­cze­nie. Nad Kno­xville wciąż jesz­cze dud­niła mija­jąca burza. Ale szybko się wypo­go­dziło i kiedy ode­bra­łem bagaże, przez chmury zaczęło prze­dzie­rać się słońce. Ode­tchną­łem głę­boko, wyszedł­szy z ter­mi­nalu, żeby ode­brać wyna­jęty samo­chód, i z przy­jem­no­ścią poczu­łem w powie­trzu dawno zapo­mnianą wil­got­ność. Jezd­nie paro­wały, wydzie­la­jąc ostry, pie­przowy zapach asfaltu. Na tle powoli odpły­wa­ją­cych gra­na­to­wych chmur zmo­czona desz­czem bujna zie­leń wokół auto­strady nie­mal osza­ła­miała jaskra­wo­ścią.

Do mia­sta dojeż­dża­łem już w lep­szym nastroju. To się uda.

Teraz, led­wie tydzień póź­niej, nie byłem tego taki pewien. Sze­dłem ścieżką wokół polany, na któ­rej stał wysoki drew­niany trój­nóg przy­po­mi­na­jący szkie­let tipi. Na plat­for­mie pod nim leżały zwłoki – cze­kały na waże­nie. Zsze­dłem ze ścieżki i ostroż­nie, jak naka­zała Alana, prze­cią­łem polanę do miej­sca, gdzie tkwiło w ziemi kilka beto­no­wych blo­ków – geo­me­tryczne kształty wyraź­nie odci­nały się od leśnej sce­ne­rii. Pocho­wano w nich ludz­kie szczątki. Pro­wa­dzono tu doświad­cze­nia mające okre­ślić sku­tecz­ność geo­ra­daru w loka­li­zo­wa­niu zwłok.

Wysoka, szczu­pła postać w dre­li­cho­wych spodniach khaki i nie­prze­ma­kal­nym kape­lu­szu klę­czała kilka metrów dalej. Ze zmarsz­czo­nymi brwiami przy­glą­dała się mier­ni­kowi na kawałku rury ster­czą­cej z ziemi.

– Jak leci? – zagad­ną­łem.

Nie pod­niósł głowy, ale patrząc przez oku­lary w dru­cia­nych opraw­kach, stuk­nął w mier­nik pal­cem.

– Uwa­żasz, że łatwo wyczu­łoby się taki zapach? – zapy­tał, zamiast odpo­wie­dzieć.

Pocho­dził ze Wschod­niego Wybrzeża i to było sły­chać, bo spłasz­czał samo­gło­ski, cho­ciaż miał prze­cią­głą wymowę, typową dla połu­dniowca z Ten­nes­see. Od kiedy go zna­łem, Tom Lie­ber­man poszu­ki­wał wła­snego Świę­tego Gra­ala – czą­steczka po czą­steczce ana­li­zo­wał powsta­jące w pro­ce­sie roz­kładu gazy, aby ziden­ty­fi­ko­wać woń. Każdy, komu zde­chła mysz pod pod­łogą, może potwier­dzić, że odór utrzy­muje się jesz­cze długo po tym, kiedy ludzki nos prze­staje go wyczu­wać. Szko­lone psy wywę­szą trupa wiele lat po pochówku. Tom gło­sił, że teo­re­tycz­nie powinna ist­nieć moż­li­wość opra­co­wa­nia czuj­nika, który zdoła zro­bić to samo, co nie­zmier­nie uła­twi­łoby loka­li­za­cję i odzy­ska­nie ciała. Ale jak zawsze teo­ria i prak­tyka to dwie różne rze­czy.

Wstał z mruk­nię­ciem, które mogło wyra­żać fru­stra­cję albo zado­wo­le­nie.

– Dobra, skoń­czy­łem. – Skrzy­wił się, sły­sząc, jak trzesz­czą mu stawy kola­nowe.

– Wybie­ram się do sto­łówki na lunch. Idziesz?

Uśmiech­nął się tęsk­nie, paku­jąc sprzęt.

– Nie dzi­siaj. Mary dała mi kanapki. Kur­czak i kiełki fasoli albo coś innego, ale rów­nie obrzy­dli­wie zdro­wego. Aha, zapra­sza cię w ten week­end na obiad. Wbiła sobie do głowy, że potrze­bu­jesz porząd­nego posiłku. – Znów się skrzy­wił. – Cie­bie chce dobrze nakar­mić, a ja dostaję żar­cie dla kró­lika. I gdzie tu spra­wie­dli­wość?

Teraz ja się uśmiech­ną­łem. Żona Toma świet­nie goto­wała.

– Powiedz jej, że z rado­ścią przyjdę. Pomóc ci z rze­czami? – zapro­po­no­wa­łem.

– Nie, dam radę.

Wie­dzia­łem, że nie chce mnie nad­we­rę­żać. Ale nawet kiedy wolno szli­śmy do bramy, aż sapał z wysiłku. Tom, gdy go pozna­łem, miał już dobrze po pięć­dzie­siątce i z przy­jem­no­ścią doda­wał otu­chy począt­ku­ją­cemu bry­tyj­skiemu antro­po­lo­gowi sądo­wemu. Było to daw­niej, niż mia­łem ochotę pamię­tać, i minione lata odci­snęły swoje piętno. Ocze­ku­jemy, że ludzie pozo­staną takimi, jakich ich pamię­tamy, ale oczy­wi­ście ni­gdy tak nie jest. Zoba­czyw­szy go znowu, prze­ży­łem szok. Tak bar­dzo się zmie­nił.

Nie ogło­sił ofi­cjal­nie, kiedy ustąpi ze sta­no­wi­ska dyrek­tora Cen­trum Antro­po­lo­gii Sądo­wej, ale wszy­scy wie­dzieli, że praw­do­po­dob­nie przed koń­cem roku. Nawet gazeta z Kno­xville dwa tygo­dnie temu pre­zen­to­wała jego postać bar­dziej w for­mie hołdu niż wywiadu. Wciąż przy­po­mi­nał koszy­ka­rza, któ­rym kie­dyś był, ale zabor­czy czas spra­wił, że ze szczu­płego męż­czy­zny zro­bił się chu­dzie­lec. Miał zapad­nięte policzki, co razem z dużymi zako­lami nada­wało mu asce­tyczny, a jed­no­cze­śnie nie­po­ko­jąco kru­chy wygląd.

Ale błysk w oczach pozo­stał, podob­nie jak poczu­cie humoru i wiara w czło­wieka, któ­rej nie przy­ga­sił nawet fakt, że w pracy miał do czy­nie­nia z mroczną stroną ludz­kiej natury. A ty sam też zosta­łeś nią nazna­czony, pomy­śla­łem, przy­po­mi­na­jąc sobie paskudną bruzdę na swoim ciele, osło­niętą koszulą.

Kombi Toma stało na par­kingu obok ośrodka. Przed wyj­ściem zatrzy­ma­li­śmy się przy bra­mie i zdję­li­śmy ręka­wice oraz ochra­nia­cze na buty. Kiedy brama się za nami zatrza­snęła, nic nie zdra­dzało, co znaj­duje się po dru­giej stro­nie. Drzewa za ogro­dze­niem wyglą­dały zwy­czaj­nie. Gałę­zie sze­le­ściły w podmu­chach cie­płego wia­tru – nagie, ale już z zie­lo­nym cie­niem nowego życia.

Włą­czy­łem komórkę. Cho­ciaż nie było żad­nego zakazu, czuł­bym się nie­swojo, gdyby dzwonki zakłó­cały spo­kój i ciszę Tru­piej Farmy. Co nie zna­czy, że na jakieś cze­ka­łem. Zna­jomi wie­dzieli, że nie ma mnie w kraju, a osoba, z którą naj­bar­dziej chciał­bym poroz­ma­wiać, nie mogła zadzwo­nić.

Scho­wa­łem tele­fon. Tom wrzu­cił walizkę do bagaż­nika. Uda­wał, że się nie zmę­czył, a ja uda­wa­łem, że nic nie zauwa­żam.

– Pod­rzu­cić cię do sto­łówki? – zapy­tał.

– Nie, dzięki. Pójdę pie­szo. Powi­nie­nem ćwi­czyć.

– Godna podziwu dys­cy­plina. Zawsty­dzasz mnie. – Prze­rwał, bo zadzwo­nił jego tele­fon. Zer­k­nął na wyświe­tlacz. – Prze­pra­szam, muszę ode­brać.

Zosta­wi­łem go i posze­dłem przez par­king. Ośro­dek znaj­do­wał się na tere­nie Cen­trum Medycz­nego Uni­wer­sy­tetu Ten­nes­see, ale był cał­ko­wi­cie nie­za­leżny. Ukryty na zale­sio­nych obrze­żach, jakby w innym świe­cie. Tutaj nowo­cze­sne budynki szpi­tala i par­kowe zie­lone prze­strze­nie roiły się od pacjen­tów, stu­den­tów i per­so­nelu medycz­nego. Pie­lę­gniarka śmiała się, sie­dząc na ławce obok mło­dego czło­wieka w dżin­sach, matka gnie­wała się na pła­czące dziecko, a biz­nes­men pro­wa­dził oży­wioną roz­mowę przez komórkę. Kiedy przy­je­cha­łem tu po raz pierw­szy, wyraź­nie dostrze­ga­łem kon­trast mię­dzy pogrą­żo­nym w ciszy roz­kła­dem za bramą a tęt­niącą życiem nor­mal­no­ścią na zewnątrz. Teraz ledwo to zauwa­ża­łem.

Z cza­sem przy­zwy­cza­jamy się do wszyst­kiego.

Wbie­głem po scho­dach i ruszy­łem do sto­łówki, nie bez satys­fak­cji, że oddy­cham tylko tro­chę cię­żej niż zazwy­czaj. Nie usze­dłem daleko, kiedy usły­sza­łem za sobą szyb­kie kroki.

– Davi­dzie, pocze­kaj!

Ścieżką szybko kro­czył męż­czy­zna mniej wię­cej w moim wieku i mojego wzro­stu. Paul Avery – jedna ze wscho­dzą­cych gwiazd Cen­trum. Już nie­mal wszy­scy wska­zy­wali go jako następcę Toma. Był spe­cja­li­stą w dzie­dzi­nie oste­olo­gii i posia­dał ency­klo­pe­dyczną wie­dzę, a wiel­kimi dłońmi o gru­bych pal­cach wła­dał ze zręcz­no­ścią chi­rurga.

– Idziesz na lunch? – Zrów­nał ze mną krok. Miał kędzie­rzawe, nie­mal kru­czo­czarne włosy, a na pod­bródku ciemny cień zaro­stu. – Mogę się do cie­bie przy­łą­czyć?

– Oczy­wi­ście. Jak się miewa Sam?

– Dobrze. Spo­tkała się dziś rano z Mary. Chce zro­bić rajd po skle­pach dla nie­mow­ląt. Karta kre­dy­towa pew­nie solid­nie na tym ucierpi.

Uśmiech­ną­łem się. Pozna­li­śmy się dopiero kilka dni temu, ale Paul ze swoją cię­żarną żoną Sam sta­wali na gło­wie, żebym dobrze się czuł. Wkrótce miało im się uro­dzić pierw­sze dziecko. Paul uda­wał, że pod­cho­dzi do tego z dystan­sem, ale jego żona nie ukry­wała emo­cji.

– Cie­szę się, że cię widzę – mówił dalej. – Jeden z moich dok­to­ran­tów się zarę­czył, więc wybie­ramy się do mia­sta, żeby to uczcić. Tak na luzie, obiad i parę drin­ków. Może byś poszedł z nami?

Zawa­ha­łem się. Doce­nia­łem pro­po­zy­cję, ale wcale nie pocią­gała mnie per­spek­tywa wyj­ścia z grupą obcych ludzi.

– Idą Sam i Alana, więc parę osób już znasz – dodał Paul, widząc, że się ocią­gam. – Będzie faj­nie.

Nie mogłem wymy­ślić żad­nego pre­tek­stu, żeby odmó­wić.

– Cóż… no dobra. Dzięki.

– Wspa­niale. Zabiorę cię o ósmej z hotelu.

Na jezdni, tuż za nami, roz­legł się klak­son. Obej­rze­li­śmy się. Tom zatrzy­mał samo­chód przy kra­węż­niku, opu­ścił okno i przy­wo­łał nas gestem.

– Wła­śnie mia­łem tele­fon z Biura Śled­czego Ten­nes­see. Nie­da­leko Gatlin­burga zna­le­ziono zwłoki w gór­skiej cha­cie. Brzmi cie­ka­wie. Pomy­śla­łem, Paul, że jeśli nie jesteś bar­dzo zajęty, to może poje­chał­byś ze mną i popa­trzył, co?

Paul pokrę­cił głową.

– Przy­kro mi, mam zajęte całe popo­łu­dnie. Nie mógłby ci pomóc któ­ryś z absol­wen­tów?

– Pew­nie mógłby. – Tom spoj­rzał na mnie z bły­skiem pod­nie­ce­nia w oczach. Zanim się ode­zwał, wie­dzia­łem, co chce powie­dzieć. – A ty, Dave? Miał­byś ochotę na małe zaję­cia w tere­nie?

Rozdział 2

Po auto­stra­dzie z Kno­xville powoli sunął sznur aut. W samo­cho­dzie mimo wcze­snej wio­sny było tak cie­pło, że bez kli­ma­ty­za­cji nie dali­by­śmy rady. Tom zapro­gra­mo­wał nawi­ga­cję sate­li­tarną, żeby popro­wa­dziła nas w górach, ale teraz zupeł­nie jej nie potrze­bo­wa­li­śmy. Nucił cicho pod nosem i już wie­dzia­łem, że to oznaka nie­cier­pli­wego ocze­ki­wa­nia. Na Far­mie pano­wała ponura atmos­fera, ale wszy­scy, któ­rzy prze­ka­zali swoje ciała, zmarli śmier­cią natu­ralną. W tym przy­padku cho­dziło o ofiarę zbrodni.

– A więc to mor­der­stwo? – Zabój­stwo, popra­wi­łem się w myśli. Na pewno, w prze­ciw­nym razie nie anga­żo­wano by Ten­nes­see Bureau of Inve­sti­ga­tion, Biura Śled­czego Ten­nes­see. Tom współ­pra­co­wał z TBI, sta­no­wym FBI, jako kon­sul­tant. Miał nawet odznakę służ­bową. Jeżeli tele­fon był od nich, a nie z komendy poli­cji, to zna­czyło, że przy­pa­dek jest poważny.

Tom nie spusz­czał wzroku z drogi.

– Wszystko na to wska­zuje. Za dużo mi nie powie­dzieli, ale podobno zwłoki są w złym sta­nie.

Zaczą­łem się lekko dener­wo­wać.

– Nie będzie żad­nych pro­ble­mów z tym, że przy­je­cha­łem?

Tom spoj­rzał na mnie zdzi­wiony.

– A niby dla­czego? Czę­sto zabie­ram kogoś do pomocy.

– Ale ja jestem Bry­tyj­czy­kiem. – Przed wyjaz­dem musia­łem przejść przez biu­ro­kra­tyczne pro­ce­dury zwią­zane z wizą i zezwo­le­niami na pracę, ale nie spo­dzie­wa­łem się, że wezmę udział w docho­dze­niu. Nie byłem pewien, czy powi­tają mnie z rado­ścią.

Wzru­szył ramio­nami.

– Ja nie widzę pro­blemu. Sprawa raczej nie ma związku z bez­pie­czeń­stwem naro­do­wym, a gdyby ktoś pytał, zarę­czę za cie­bie. Albo po pro­stu bądź cicho, wtedy nikt nie zwróci uwagi na twój akcent.

Z uśmie­chem włą­czył odtwa­rzacz CD. Tom słu­chał muzyki tak, jak inni palą papie­rosy lub piją whi­sky. Twier­dził, że pomaga mu uwol­nić umysł i sku­pić myśli. Jego ulu­bioną używką był jazz z lat pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych i do tej pory tak czę­sto słu­chałem albu­mów, które trzy­mał w samo­cho­dzie, że roz­po­zna­wa­łem więk­szość utwo­rów.

Wes­tchnął cicho i przy pul­su­ją­cych ryt­mach Jimmy’ego Smi­tha roz­parł się wygod­nie w fotelu.

Patrzy­łem na kra­jo­braz Ten­nes­see. Przed nami pię­trzyły się Smoky Moun­ta­ins spo­wite błę­kit­nawą mgiełką, od któ­rej wzięły nazwę. Zale­sione zbo­cza cią­gnęły się po hory­zont. Falu­jący zie­lony ocean ostro kon­tra­sto­wał z han­dlo­wym roz­gar­dia­szem dookoła.

Jaskrawe punkty fast foodów, bary, sklepy i skle­piki cią­gnęły się wzdłuż auto­strady, a niebo prze­ci­nały prze­wody ener­ge­tyczne i tele­fo­niczne.

Lon­dyn i Wielka Bry­ta­nia wyda­wały się bar­dzo daleko. Przy­jazd tutaj miał mi pomóc odzy­skać spraw­ność i roz­wią­zać kilka waż­nych pro­ble­mów. Wie­dzia­łem, że po powro­cie będę musiał pod­jąć trudne decy­zje. Umowa na czas okre­ślony, jaką mia­łem w Lon­dynie z uni­wer­sy­te­tem, wyga­sła w okre­sie mojej rekon­wa­le­scen­cji, ale zapro­po­no­wano mi stałą posadę w kate­drze antro­po­lo­gii sądo­wej na czo­ło­wym szkoc­kim uni­wer­sy­te­cie. Deli­kat­nie nakła­niała mnie do współ­pracy także Grupa Dorad­czo-Badaw­cza Medy­cyny Sądo­wej, inter­dy­scy­pli­narna agen­cja, która poma­gała poli­cji odnaj­do­wać zwłoki. To mi bar­dzo pochle­biało i powi­nie­nem się cie­szyć, ale nie­stety żadna pro­po­zy­cja nie wzbu­dzała mojego entu­zja­zmu. Może powrót tutaj coś zmieni.

Na razie nie zmie­nił.

Wes­tchną­łem, bez­wied­nie pocie­ra­jąc dło­nią bli­znę.

– Dobrze się czu­jesz? – Tom zer­k­nął na mnie.

– Dosko­nale. – Nakry­łem szramę ręką.

Przy­jął wyja­śnie­nie bez komen­ta­rza.

– Kanapki są w tor­bie na tyl­nym sie­dze­niu. Możemy się nimi podzie­lić. – Uśmiech­nął się cierpko. – Mam nadzieję, że lubisz kiełki fasoli.

Bli­żej gór oko­lica sta­wała się gęściej zale­siona. Prze­je­cha­li­śmy przez Pigeon Forge, pre­ten­sjo­nalną miej­sco­wość wypo­czyn­kową. Wzdłuż chod­ni­ków tło­czyły się bary i restau­ra­cje. Jedna knajpa utrzy­mana była niby w stylu pogra­ni­cza. Pla­sti­kowe bale uda­wały drew­niane. Kilka kilo­me­trów dalej zna­leź­li­śmy się w Gatlin­burgu. Kar­na­wa­łowa atmos­fera tego tury­stycz­nego mia­steczka wyda­wała się wręcz wytłu­miona w porów­na­niu z poprzed­nim. Gatlin­burg leżał w doli­nie; hotele i restau­ra­cje bar­dzo sta­rały się przy­cią­gnąć uwagę, ale prze­gry­wały z natu­ralną wspa­nia­ło­ścią gór.

Zosta­wi­li­śmy za sobą Gatlin­burg i zna­leź­li­śmy się w innym świe­cie. Strome, gęsto zale­sione stoki zamknęły się wokół drogi, pogrą­ża­jąc nas w cie­niu. Smoky Moun­ta­ins, część potęż­nego łań­cu­cha Appa­la­chów, zaj­mo­wały powierzch­nię dwóch tysięcy kilo­me­trów kwa­dra­to­wych po obu stro­nach gra­nicy Ten­nes­see i Karo­liny Pół­noc­nej. Ogło­szono je par­kiem naro­do­wym, ale przy­roda jest bez­tro­sko nie­świa­doma takich roz­róż­nień. Była to dzi­kość, którą nawet obec­nie czło­wiek ledwo uszczk­nął. Kiedy przy­jeż­dżało się tu z tak zatło­czo­nej Wiel­kiej Bry­ta­nii, sama wiel­kość gór uczyła pokory.

Ruch na dro­dze był mały. Za kilka tygo­dni sta­nie się o wiele więk­szy. Kilka kilo­me­trów dalej Tom skrę­cił w boczną drogę – węż­szą, pokrytą tłucz­niem.

– Chyba już nie­da­leko. – Przyj­rzał się ekra­nowi na tablicy roz­dziel­czej, potem popa­trzył przed sie­bie. – Aha. Jeste­śmy na miej­scu.

Przy wąskiej dróżce stała tablica z napi­sem „Chaty Schro­edera nr 5–13”. Auto­ma­tyczna skrzy­nia bie­gów tro­chę pro­te­sto­wała, zma­ga­jąc się z pochy­ło­ścią. Wśród drzew dostrze­głem niskie dachy chat roz­miesz­czo­nych daleko od sie­bie.

Przed nami po obu stro­nach stały wozy poli­cyjne i nie­ozna­ko­wane samo­chody, pew­nie TBI. Kiedy pod­je­cha­li­śmy bli­żej, drogę zagro­dził nam poli­cjant w mun­du­rze. Dłoń lekko opie­rał o kaburę pisto­letu przy pasie.

Tom zatrzy­mał się i opu­ścił szybę, ale poli­cjant nie dał mu się ode­zwać.

– Wstęp wzbro­niony. Bar­dzo pro­szę odje­chać.

Czy­sta wymowa z głę­bo­kiego Połu­dnia i uprzej­mość poli­cjanta same w sobie dzia­łały jak broń – cel­nie, sta­now­czo i nie­ustę­pli­wie.

Tom uśmiech­nął się pro­mien­nie.

– Spo­koj­nie. Może pan powie­dzieć Danowi Gard­ne­rowi, że przy­je­chał Tom Lie­ber­man?

Poli­cjant odszedł kilka kro­ków i poroz­ma­wiał przez radio. To, co usły­szał, roz­strzy­gnęło sprawę.

– Dobra. Pro­szę sta­nąć z boku.

Tom wyko­nał pole­ce­nie. Kiedy par­ko­wa­li­śmy, moje zde­ner­wo­wa­nie prze­ro­dziło się w wyraźny nie­po­kój. Tłu­ma­czy­łem sobie, że to zro­zu­miałe. Wciąż byłem zardze­wiały po rekon­wa­le­scen­cji i nie przy­pusz­cza­łem, że wezmę udział w śledz­twie w spra­wie mor­der­stwa. Ale w głębi duszy wie­dzia­łem, że nie o to cho­dzi.

– Jesteś pewien, że mogę tu być? – zapy­ta­łem. – Nie chciał­bym nikomu nadep­nąć na odcisk.

Tom zupeł­nie tym się nie przej­mo­wał.

– Nie martw się. Jeżeli ktoś zapyta, jesteś ze mną.

Wyszli­śmy z samo­chodu. Powie­trze miało świeży, czy­sty zapach, pełen natu­ral­nego aro­matu dzi­kich kwia­tów i ila­stej ziemi. Słońce póź­nego popo­łu­dnia prze­są­czało się przez gałę­zie. W jego świe­tle zie­lone pąki przy­po­mi­nały duże szma­ragdy. Na tej wyso­ko­ści, w cie­niu drzew, było dość chłodno, dla­tego idący naprze­ciwko nas czło­wiek wyglą­dał dość dziw­nie – pod kra­wa­tem i w gar­ni­tu­rze. Ale mary­narkę trzy­mał prze­rzu­coną przez ramię, a na jasno­nie­bie­skiej koszuli wid­niały ciemne plamy potu. Twarz miał zaczer­wie­nioną.

– Dzięki, że się zja­wi­łeś. – Uści­snął Tomowi rękę.

– Żaden pro­blem, Dan. Poznaj dok­tora Davida Hun­tera. Odwie­dza ośro­dek. Zapro­po­no­wa­łem mu, żeby też przy­je­chał.

To nie zabrzmiało jak pyta­nie o zgodę. Męż­czy­zna odwró­cił się do mnie. Był dobrze po pięć­dzie­siątce. Ogo­rzałą, zmę­czoną twarz pokry­wały głę­bo­kie zmarszczki. Siwie­jące włosy miał krótko obcięte, prze­dzia­łek z boku zro­biony jak przy linijce.

Wycią­gnął rękę. Jego uścisk był mocny, nie­mal wyzy­wa­jący, skóra sucha, z odci­skami.

– Dan Gard­ner. Agent spe­cjalny. Miło pana poznać.

Domy­śli­łem się, że to odpo­wied­nik star­szego ofi­cera docho­dze­nio­wego w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Mówił typowo dla ludzi z Ten­nes­see – ury­wa­nie, tro­chę przez nos. Był zwod­ni­czo spo­kojny i opa­no­wany, ale wzrok miał ostry, oce­nia­jący.

– I co tu mamy? – Tom się­gnął po walizkę leżącą z tyłu samo­chodu.

– Pocze­kaj, ja wezmę. – Ode­bra­łem mu bagaż. Mimo bli­zny bar­dziej mogłem dźwi­gać niż Tom. Tym razem nie zapro­te­sto­wał.

Agent TBI ruszył z powro­tem dróżką mię­dzy drze­wami.

– Zwłoki są w wyna­ję­tej cha­cie. Dziś rano zna­lazł je kie­row­nik.

– Na pewno zabój­stwo?

– O tak.

Nie roz­wi­jał tematu. Tom zer­k­nął na niego ze zdzi­wie­niem, ale nie docie­kał, skąd ta pew­ność.

– Jakieś dowody toż­sa­mo­ści?

– Port­fel z kar­tami kre­dy­to­wymi i pra­wem jazdy, ale nie wia­domo, czy należą do ofiary. Ciało ule­gło już takiemu roz­kła­dowi, że foto­gra­fia na nic się nie przyda.

– Ile czasu mogło tu leżeć? – zapy­ta­łem bez zasta­no­wie­nia.

Gard­ner zmarsz­czył brwi, a ja przy­po­mnia­łem sobie, że jestem tylko do pomocy.

– Mia­łem nadzieję, że wła­śnie wy pomo­że­cie nam to usta­lić – odparł agent, zwra­ca­jąc się raczej do Toma niż do mnie. – Ana­to­mo­pa­to­log jesz­cze tam sie­dzi, ale nie­wiele ma nam do powie­dze­nia.

– A kto to taki? Scott? – spy­tał Tom.

– Nie, Hicks.

– Aha.

W reak­cji Toma kryło się mnó­stwo zna­czeń i żadne nie było pochlebne. Ale teraz bar­dziej nie­po­ko­iłem się tym, że tro­chę zaczyna się męczyć, idąc pod górę.

– Chwi­leczkę. – Odsta­wi­łem walizkę i uda­łem, że popra­wiam sznu­ro­wa­dło.

Gard­ner spra­wiał wra­że­nie poiry­to­wa­nego, ale Tom z ulgą oddy­chał głę­boko, prze­cie­ra­jąc demon­stra­cyj­nie oku­lary. Popa­trzył wymow­nie na pociem­niałą od potu koszulę agenta.

– Nie obraź się, Dan, ale dobrze się czu­jesz? Wyglą­dasz… no, chyba masz gorączkę.

Gard­ner spoj­rzał na wil­gotną koszulę, jakby widział ją pierw­szy raz.

– Powiedzmy, że jest tam tro­chę cie­pło. Sam zoba­czysz.

Ruszy­li­śmy dalej. Droga stała się pła­ska, kiedy drzewa się roz­stą­piły, odsła­nia­jąc małą, tra­wia­stą polanę ze żwi­ro­waną, zachwasz­czoną ścieżką. Odcho­dziły od niej inne dróżki, pro­wa­dzące do chat ledwo widocz­nych mię­dzy drze­wami. Ta, do któ­rej szli­śmy, znaj­do­wała się na dru­gim końcu polany, dość daleko od pozo­sta­łych. Ściany miała wyło­żone gon­tem, już wybla­kłym od wia­tru, słońca i desz­czu. Ścieżkę do drzwi wej­ścio­wych prze­gra­dzała jaskra­wo­żółta taśma z dużymi, gru­bymi lite­rami: „Linia poli­cyjna. Nie prze­kra­czać”. Wokół krzą­tały się różne ekipy.

Było to pierw­sze miej­sce prze­stęp­stwa, na któ­rym zna­la­złem się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Pod wie­loma wzglę­dami wyglą­dało typowo, ale drobne róż­nice nada­wały mu tro­chę nie­re­alny cha­rak­ter. Przy cha­cie stała grupa tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych TBI w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach. Wszy­scy mieli zaczer­wie­nione twa­rze i łap­czy­wie pili wodę z bute­lek. Gard­ner zapro­wa­dził nas do miej­sca, gdzie młoda kobieta w ele­ganc­kim kostiu­mie roz­ma­wiała z tęgim męż­czy­zną. Jego łysa głowa lśniła jak wypo­le­ro­wane jajo. Był cał­ko­wi­cie bez­włosy, nie miał nawet brwi ani rzęs. Wyglą­dał tro­chę jak nie­mowlę, a tro­chę jak gad.

Kiedy pode­szli­śmy, odwró­cił się i na widok Toma roz­chy­lił wąskie usta w uśmie­chu, ale bez choćby cie­nia rado­ści.

– Byłem cie­kaw, kiedy się poja­wisz, Lie­ber­man.

– Wystar­to­wa­łem, jak tylko dosta­łem tele­fon, Donal­dzie – odparł uprzej­mie Tom.

– Dzi­wię się, że w ogóle dzwo­nili. Powi­nie­neś to poczuć aż w Kno­xville.

Zare­cho­tał, nie przej­mu­jąc się, że nikt inny nie uznał dow­cipu za śmieszny. Domy­śli­łem się, że to Hicks, ana­to­mo­pa­to­log wspo­mniany przez Gard­nera. Młoda kobieta była szczu­pła, ale o musku­la­tu­rze lek­ko­atletki lub gim­na­styczki. Jej woj­skową postawę jesz­cze bar­dziej pod­kre­ślały gra­na­towa mary­narka i spód­nica oraz krótko ostrzy­żone ciemne włosy. Nie miała maki­jażu, ale wcale go nie potrze­bo­wała. Tylko usta nie paso­wały do tego suro­wego wyglądu – pełne, kształtne wargi suge­ro­wały zmy­sło­wość, któ­rej prze­czyła cała reszta.

Ogar­nęła mnie krót­kim, bez­na­mięt­nym spoj­rze­niem sza­rych oczu, ale jed­no­cze­śnie doko­nała szyb­kiej oceny. Na tle lekko opa­lo­nej twa­rzy jej białka wręcz błysz­czały zdro­wiem.

– Tom, to Diane Jacob­sen – powie­dział Gard­ner. – Wła­śnie wstą­piła do Zespołu Docho­dzeń Tere­no­wych. Po raz pierw­szy pra­cuje przy spra­wie zabój­stwa. Chwa­li­łem cie­bie i ośro­dek, więc posta­raj się mnie nie zawieść.

Podała mi rękę, nie zwra­ca­jąc uwagi na tę próbę żartu. Na cie­pły uśmiech Toma pra­wie nie odpo­wie­działa. Nie mogłem się zorien­to­wać, czy to natu­ralna rezerwa, czy po pro­stu za bar­dzo stara się być pro­fe­sjo­nalna.

Hicks skrzy­wił się z iry­ta­cją, patrząc na Toma. Zorien­to­wał się, że go obser­wuję, i z roz­draż­nie­niem kiw­nął głową w moją stronę.

– A to kto?

Do tej pory trak­to­wał mnie jak powie­trze.

– David Hun­ter – przed­sta­wi­łem się, cho­ciaż pyta­nie nie było adre­so­wane do mnie. Intu­icyj­nie wyczu­wa­łem, że nie ma sensu wycią­gać ręki.

– David tym­cza­sowo pra­cuje z nami w ośrodku. Uprzej­mie zgo­dził się mi pomóc – wyja­śnił Tom.

„Pra­cuje z nami” było prze­sadą, ale nie zamie­rza­łem pro­sto­wać jego nie­win­nego kłam­stwa.

– Bry­tyj­czyk?! – zawo­łał Hicks, sły­sząc moją wymowę.

Diane znów ogar­nęła mnie tak chłod­nym spoj­rze­niem, aż się zaczer­wie­ni­łem.

– Wpusz­czasz tu teraz tury­stów, Gard­ner? – dodał ana­to­mo­pa­to­log.

Wie­dzia­łem, że moja obec­ność może wku­rzyć parę osób. Byłoby podob­nie, gdyby ktoś obcy pako­wał się w docho­dze­nie w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Mimo wszystko takie zacho­wa­nie dzia­łało mi na nerwy. Pamię­ta­jąc, że jestem gościem Toma, powstrzy­ma­łem się od cię­tej odpo­wie­dzi. Kiedy wtrą­cił się Tom, Gard­ner wcale nie wyglą­dał na uszczę­śli­wio­nego.

– Dok­tor Hun­ter przy­je­chał tu na moje zapro­sze­nie. Jest jed­nym z naj­lep­szych antro­po­lo­gów sądo­wych w Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Hicks par­sk­nął z nie­do­wie­rza­niem.

– Chcesz powie­dzieć, że nie mamy dość wła­snych?

– Chcę powie­dzieć, że cenię jego kom­pe­ten­cje – odparł spo­koj­nie Tom. – A teraz może weźmy się do roboty.

Hicks wzru­szył ramio­nami.

– Bar­dzo pro­szę. Oddaję ci denata z naj­ser­decz­niej­szymi życze­niami – powie­dział z prze­sadną uprzej­mo­ścią i poma­sze­ro­wał w kie­runku samo­cho­dów.

Tom i ja zosta­wi­li­śmy agen­tów TBI przed chatą i pode­szli­śmy do stołu na krzy­ża­kach, na któ­rym poroz­kła­dano pudła z jed­no­ra­zo­wymi kom­bi­ne­zo­nami, ręka­wicz­kami, butami i maskami. Odcze­ka­łem, aż znaj­dziemy się na tyle daleko, że nikt nas nie usły­szy.

– Tom, może to nie był naj­lep­szy pomysł. Pocze­kam w samo­cho­dzie.

Uśmiech­nął się.

– Nie zwra­caj uwagi na Hicksa. Pra­cuje w pro­sek­to­rium w Ośrodku Medycz­nym UT, dla­tego od czasu do czasu nasze drogi się krzy­żują. Nie­na­wi­dzi, kiedy musi się do nas zwra­cać o pomoc. Czę­ściowo to zawo­dowa zazdrość, ale gene­ral­nie ten facet to dupek.

Pró­bo­wał mnie uspo­koić, mimo to czu­łem się nie­zręcz­nie. Przy­wy­kłem do prze­by­wa­nia na miej­scu zbrodni, ale tu wyraź­nie byłem obcy.

– Sam nie wiem… – zaczą­łem.

– Daj spo­kój, Dave. Wyświad­czysz mi przy­sługę. Naprawdę.

Ustą­pi­łem, ale wąt­pli­wo­ści zostały. Wie­dzia­łem, że powi­nie­nem być wdzięczny Tomowi, bo nie­wielu bry­tyj­skich spe­cja­li­stów od medy­cyny sądo­wej miało oka­zję pra­co­wać w Sta­nach. Tak czy ina­czej, czu­łem się bar­dziej zde­ner­wo­wany niż kie­dy­kol­wiek dotąd. I nie mogłem przy­pi­sy­wać tego wro­go­ści Hicksa, kie­dyś zniósł­bym o wiele gor­sze zacho­wa­nie. Nie, tu cho­dziło o mnie. Mia­łem wra­że­nie, że w ostat­nich mie­sią­cach razem ze wszyst­kim innym stra­ci­łem także pew­ność sie­bie.

Weź się w garść. Nie możesz zawieść Toma.

Gard­ner pod­szedł do stołu, kiedy roz­ry­wa­li­śmy pla­sti­kowe worki z kom­bi­ne­zo­nami.

– Lepiej roz­bierz­cie się do maj­tek, zanim to wło­ży­cie. Tam jest dość gorąco.

Tom par­sk­nął.

– Nie obna­ża­łem się publicz­nie od cza­sów szkoły i teraz nie zamie­rzam zaczy­nać.

Gard­ner wzru­szył ramio­nami.

– Potem nie mów, że cię nie ostrze­głem.

Nie podzie­la­łem wsty­dli­wo­ści Toma, mimo to posze­dłem za jego przy­kła­dem. I bez roz­bie­ra­nia się do gatek czu­łem się wystar­cza­jąco skrę­po­wany. Poza tym była dopiero wio­sna, a słońce zacho­dziło. Jak gorąco może być w cha­cie?

Gard­ner grze­bał mię­dzy pudłami, aż w końcu zna­lazł słoik z maścią men­to­lową. Nało­żył grubą war­stwę pod nosem, potem podał słoik Tomowi.

– Będzie ci potrzebna.

– Nie, dzię­kuję. Mój zmysł powo­nie­nia już tro­chę się stę­pił.

Gard­ner bez słowa podał mi słoik. W innych oko­licz­no­ściach też bym nie sko­rzy­stał. Podob­nie jak Tom, dobrze zna­łem odór roz­kładu i po tygo­dniu spę­dzo­nym w ośrodku zdą­ży­łem już do niego przy­wyk­nąć. Wzią­łem jed­nak słoik i wtar­łem aro­ma­ty­zo­waną waze­linę nad górną wargę. Oczy natych­miast zaczęły mi łza­wić od ostrego zapa­chu. Ode­tchną­łem głę­boko, sta­ra­jąc się uspo­koić roz­dy­go­tane nerwy. Co się, u dia­bła, z tobą dzieje? Zacho­wu­jesz się, jakby to był twój pierw­szy raz.

Cze­ka­łem, aż Tom się przy­go­tuje. Słońce grzało mnie w plecy. Wisiało nisko, ośle­pia­jące, potem otarło się o wierz­chołki drzew. Jutro rano znów się pojawi, bez względu na to, co się tu stało, pomy­śla­łem.

Tom zasu­nął zamek bły­ska­wiczny kom­bi­ne­zonu i uśmiech­nął się do mnie rado­śnie.

– Zobaczmy, co tam mamy.

Nacią­ga­jąc latek­sowe ręka­wiczki, ruszy­li­śmy zaro­śniętą ścieżką do chaty.

Rozdział 3

Drzwi były zamknięte. Gard­ner się zatrzy­mał. Mary­narkę zosta­wił przy pudłach z kom­bi­ne­zo­nami. Teraz zało­żył pla­sti­kowe ochra­nia­cze na buty i ręka­wiczki. Na twarz nacią­gnął białą maskę chi­rur­giczną. Zanim otwo­rzył drzwi, zro­bił głę­boki wdech. Weszli­śmy do środka.

Widzia­łem ludz­kie zwłoki w naj­roz­ma­it­szym sta­nie. Wie­dzia­łem, jak bar­dzo śmier­dzą różne etapy roz­kładu, i nawet potra­fi­łem je roz­róż­nić. Mia­łem do czy­nie­nia z cia­łami spa­lo­nymi do kości albo zmie­nio­nymi w mydlany śluz po tygo­dniach leże­nia w wodzie. Widok ni­gdy nie był przy­jemny, ale to sta­no­wiło nie­od­łączną część mojej pracy i myśla­łem, że jestem już na wszystko uod­por­niony.

Jed­nak ni­gdy dotąd nie spo­tka­łem się z czymś takim. Odór był nie­mal nama­calny. Mdląco słodki, serowy smród roz­kła­da­ją­cego się ciała, jakby wyde­sty­lo­wany i skon­cen­tro­wany. Prze­bi­jał się przez men­tol pod moim nosem. W cha­cie aż roiło się od much, ale to dro­biazg w porów­na­niu z gorą­cem.

W cha­cie było jak w sau­nie.

Tom się skrzy­wił.

– Dobry Boże…

– Mówi­łem, żebyś się roze­brał do maj­tek – przy­po­mniał Gard­ner.

Pokój był mały i oszczęd­nie ume­blo­wany. Kiedy weszli­śmy, kilka osób z sądówki prze­rwało swoje zaję­cia i zer­k­nęło w naszą stronę. W oknach po obu stro­nach drzwi pod­nie­siono żalu­zje, żeby mogło wpaść dzienne świa­tło. Na pod­ło­dze z czar­nych desek leżały chod­niki. Nad komin­kiem wisiała para zaku­rzo­nych jele­nich rogów, druga ozda­biała ścianę nad brud­nym zle­wem, kuchenką i lodówką. Pozo­stałe meble: tele­wi­zor, sofę i fotele, nie­dbale zepchnięto na boki. Na środku został tylko nie­duży stół.

Na nim leżały na wznak nagie zwłoki.

Ręce i nogi zwi­sały z blatu. Tors napęcz­niały od gazów przy­po­mi­nał pęk­nięty, mocno wypchany worek żeglar­ski. Spa­dały z niego robaki, tak wiele, że przy­po­mi­nały kipiące mleko. Przy stole stał elek­tryczny grzej­nik; wokół jego trzech roz­pa­lo­nych do czer­wo­no­ści spi­ral falo­wało powie­trze. Kiedy im się przy­glą­da­łem, robak spadł na spi­ralę i znik­nął ze skwier­cze­niem.

Było jesz­cze krze­sło z twar­dym opar­ciem, usta­wione przy gło­wie ofiary. Wyglą­dało zwy­czaj­nie, tylko… dla­czego tam stało?

Ktoś chciał dobrze widzieć, co robi.

Żaden z nas nie ruszył się od drzwi. Nawet Tom spra­wiał wra­że­nie zasko­czo­nego.

– Nic nie zmie­nia­li­śmy – oznaj­mił Gard­ner. – Pomy­śla­łem, że sami zechce­cie zare­je­stro­wać tem­pe­ra­turę.

Punkt dla niego. Tem­pe­ra­tura była waż­nym czyn­ni­kiem przy usta­la­niu czasu zgonu, ale nie­wielu śled­czych o tym by pomy­ślało. Jed­nak w tym przy­padku wolał­bym, żeby nie wyka­zy­wał się taką skru­pu­lat­no­ścią. Połą­cze­nie gorąca i smrodu powa­lało.

Tom z roz­tar­gnie­niem kiw­nął głową. Uważ­nie wpa­try­wał się w zwłoki.

– Możesz uczy­nić ten zaszczyt, Dave?

Posta­wi­łem walizkę na pod­ło­dze i otwo­rzy­łem wieko. Tom od lat wciąż miał ten sam sfa­ty­go­wany sprzęt, wszyst­kie narzę­dzia mocno zużyte i sta­ran­nie wło­żone na swoje miej­sce. Ale cho­ciaż w głębi duszy był tra­dy­cjo­na­li­stą, doce­niał także zalety nowej tech­niki. Zacho­wał rtę­ciowy ter­mo­metr – ele­gancki, z dmu­cha­nego szkła i ręcz­nie obro­bio­nej stali – ale obok leżał nowy, cyfrowy. Włą­czy­łem go i patrzy­łem, jak szybko rośnie odczyt na ekra­nie.

– Długo tu będzie­cie? – spy­tał Tom Gard­nera, spo­glą­da­jąc na ludzi w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach.

– Jesz­cze tro­chę. Dla nich jest za gorąco. Jeden z agen­tów już mi zemdlał.

Tom pochy­lał się nad zwło­kami z róż­nych stron, dokład­nie omi­ja­jąc zaschniętą krew na pod­ło­dze. Popra­wił oku­lary.

– Masz już tem­pe­ra­turę, Dave?

Spraw­dzi­łem odczyt. Zaczy­na­łem się pocić.

– Czter­dzie­ści trzy i pół.

– Czy teraz możemy już wyłą­czyć ten cho­lerny pie­cyk? – zapy­tał tech­nik, wielki facet z brzu­chem jak beczka wypy­cha­ją­cym kom­bi­ne­zon. Widoczna spod chi­rur­gicz­nej maski część jego twa­rzy była czer­wona i spo­cona.

Spoj­rza­łem na Toma. Ski­nął głową.

– Można też otwo­rzyć okna. Wpu­śćmy tu tro­chę powie­trza.

– Dzięki ci, słodki Boże. – Gru­bas sap­nął i wyłą­czył pie­cyk.

Spi­rale zaczęły ciem­nieć. Otwo­rzono na oścież okna. Roz­le­gły się wes­tchnie­nia i pomruki ulgi.

Pod­sze­dłem do Toma, który w sku­pie­niu obser­wo­wał ciało.

Gard­ner nie prze­sa­dzał. Bez wąt­pie­nia – zabój­stwo. Koń­czyny ofiary zostały ścią­gnięte w dół i umo­co­wane taśmą do nóg stołu. Skóra była napięta jak na bęb­nie i ciemna jak po wygar­bo­wa­niu, co wcale nie świad­czyło o przy­na­leż­no­ści etnicz­nej. Jasna skóra ciem­nieje po śmierci, nato­miast ciemna czę­sto jaśnieje i w efek­cie trudno na tej pod­sta­wie orze­kać o pocho­dze­niu denata. Bar­dziej zna­czące były szcze­liny. W cza­sie roz­kładu, kiedy ciało roz­dy­mają gazy, skóra pęka. Ale te zwłoki wyglą­dały dziw­nie. Zaschnięta krew oble­piała stół i pokryła czar­nymi pla­mami chod­nik. Musiała pocho­dzić z otwar­tej rany lub ran, a więc przy­naj­mniej część uszko­dzeń epi­dermy powstała za życia ofiary. To wyja­śnia­łoby liczbę larw much plu­jek, ponie­waż skła­dają one jaja w każ­dym moż­li­wym otwo­rze.

Mimo wszystko ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łem tylu roba­ków w jed­nym ciele. Zawłasz­czyły oczy, nos, usta i geni­ta­lia, usu­wa­jąc wszel­kie poszlaki, które pomo­głyby usta­lić płeć ofiary.

Chcąc nie chcąc, patrzy­łem, jak wiją się w zie­ją­cej szcze­li­nie na brzu­chu, a skóra wokół niej poru­sza się jak żywa. Odru­chowo prze­su­ną­łem dło­nią po wła­snej bliź­nie.

– Davi­dzie? Dobrze się czu­jesz? – zapy­tał łagod­nie Tom.

Z wysił­kiem odwró­ci­łem wzrok.

– Świet­nie – oznaj­mi­łem i zaczą­łem wyj­mo­wać z walizki sło­iczki na próbki.

Popa­trzył badaw­czo, ale nie sko­men­to­wał mojej odpo­wie­dzi, tylko zwró­cił się do Gard­nera:

– Co wiemy?

– Nie­wiele. – Głos Gard­nera tłu­miła maska. – Zabójca dzia­łał bar­dzo meto­dycz­nie. Żad­nych odci­sków butów w pla­mach krwi, poru­szał się ostroż­nie, uwa­żał, gdzie sta­wia stopy. Chata została wyna­jęta w ubie­gły czwar­tek przez kogoś, kto przed­sta­wił się jako Terry Loomis. Żad­nego ryso­pisu. Rezer­wa­cja i płat­ność kartą kre­dy­tową doko­nana tele­fo­nicz­nie. Męski głos, miej­scowa wymowa. Facet popro­sił, żeby zosta­wić klucz pod wycie­raczką przy drzwiach chaty. Powie­dział, że przy­je­dzie późno.

– Sprytne – stwier­dził Tom.

– Bar­dzo. Nikt nie przej­mo­wał się papier­kami, dopóki było pła­cone. Okres wynajmu skoń­czył się dziś rano, ale klucz nie został zwró­cony, dla­tego kie­row­nik przy­szedł spraw­dzić, czy niczego nie bra­kuje. Cho­ciaż trudno zro­zu­mieć, o co się tak mar­twił – dodał, roz­glą­da­jąc się po nędz­nie wypo­sa­żo­nym wnę­trzu.

Ale Tom nie zwra­cał na to uwagi.

– Chata była wyna­jęta dopiero od ubie­głego czwartku? Jesteś pewien?

– Tak powie­dział kie­row­nik. Datę potwier­dzają wpis do reje­stru i pokwi­to­wa­nie z karty kre­dy­to­wej.

Tom zmarsz­czył brwi.

– Nie­moż­liwe. To prze­cież zale­d­wie pięć dni temu.

Myśla­łem o tym samym. Roz­kład był zde­cy­do­wa­nie za bar­dzo zaawan­so­wany jak na tak krótki okres. Ciało, w któ­rym zaczęły się pro­cesy fer­men­ta­cyjne i gnilne, już miało sero­watą kon­sy­sten­cję, a skóra zsu­wała się jak pomarsz­czony gar­ni­tur. Pie­cyk elek­tryczny oczy­wi­ście mógł przy­spie­szyć ten pro­ces, ale to z kolei nie wyja­śniało skali aktyw­no­ści larw. Nawet przy naj­sil­niej­szym grza­niu i wil­got­no­ści panu­ją­cej w lecie w Ten­nes­see osią­gnię­cie tego sta­dium trwa­łoby około sied­miu dni.

– Kiedy zna­le­ziono zwłoki, drzwi i okna były zamknięte? – zapy­ta­łem Gard­nera bez zasta­no­wie­nia. No i koniec z sie­dze­niem cicho.

Wydął wargi z nie­za­do­wo­loną miną, ale odpo­wie­dział.

– Drzwi zamknięte na zamek. Żalu­zje opusz­czone.

Odgo­ni­łem muchy od twa­rzy. Jesz­cze nie zdą­ży­łem się do nich przy­zwy­czaić.

– Duża aktyw­ność owa­dów jak na zamknięte pomiesz­cze­nie – zwró­ci­łem się do Toma.

Kiw­nął głową. Sta­ran­nie zdjął pęsetą robaka z ciała i pod­niósł go do świa­tła.

– Co o tym sądzisz?

Popa­trzy­łem z bli­ska. U much wystę­pują trzy sta­dia lar­walne, zwane wylin­kami, w cza­sie któ­rych larwy robią się coraz więk­sze.

– Trze­cia wylinka – stwier­dzi­łem. Larwa miała więc przy­naj­mniej sześć dni, a praw­do­po­dob­nie wię­cej.

Tom kiw­nął głową i wrzu­cił robaka do sło­iczka z for­mal­de­hy­dem.

– Nie­które zaczęły się już prze­po­czwa­rzać, czyli od śmierci minęło sześć albo sie­dem dni.

– Ale nie pięć – powie­dzia­łem. Znów prze­su­ną­łem dłoń w stronę brzu­cha. Cof­ną­łem ją. Daj spo­kój, skup się. Z wysił­kiem skon­cen­tro­wa­łem się na zwło­kach. – Mógł zostać zabity gdzie indziej i przy­wie­ziony tu mar­twy.

Tom się zawa­hał. Dwie osoby w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach wymie­niły spoj­rze­nia i natych­miast uświa­do­mi­łem sobie swój błąd. Poczu­łem, jak pie­cze mnie twarz. Pal­ną­łem nie­złą głu­potę.

– Jeżeli ofiara jest już mar­twa, nie ma potrzeby moco­wać jej rąk i nóg do stołu – sko­men­to­wał potężny tech­nik.

– Może trupy w Anglii są bar­dziej ruchliwe niż tutaj – dorzu­cił z poważną miną Gard­ner.

Roz­le­gły się śmieszki. Zaczer­wie­ni­łem się jesz­cze bar­dziej. Ty idioto. Co się z tobą dzieje?

Tom zamknął wieczko z pre­pa­ra­tem. Twarz miał cał­ko­wi­cie bez­na­miętną.

– Jak sądzisz, ten Loomis to ofiara czy zabójca? – zapy­tał Gard­nera.

– W port­felu zna­leź­li­śmy prawo jazdy Loomisa i jego karty kre­dy­towe, poza tym ponad sześć­dzie­siąt dola­rów gotówką. Spraw­dzi­li­śmy: wiek trzy­dzie­ści sześć lat, biały, zatrud­niony jako urzęd­nik w fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej w Kno­xville. Nie­żo­naty, miesz­kał samot­nie i od kilku dni nie poja­wiał się w pracy.

Do chaty weszła Jacob­sen. Tak jak inni miała kom­bi­ne­zon, ochra­nia­cze na butach i ręka­wiczki; nawet w tym wyglą­dała nie­mal ele­gancko. Nie zało­żyła maski; blada sta­nęła przy star­szym agen­cie.

– A więc, o ile zabójca nie zare­zer­wo­wał chaty na swoje nazwi­sko i nie zosta­wił nam uprzej­mie swo­ich doku­men­tów, naj­bar­dziej praw­do­po­dobna jest wer­sja, iż ten tutaj to albo Loomis, albo jesz­cze jakiś inny męż­czy­zna – stwier­dził Tom.

– Na to wygląda – przy­tak­nął Gard­ner. Prze­rwał, bo w drzwiach poja­wił się agent.

– Ktoś chce się z panem zoba­czyć.

– Zaraz wrócę – powie­dział Tomowi Gard­ner i wyszedł.

Jacob­sen została. Wciąż była blada, ale mocno skrzy­żo­wała ręce na piersi, jakby to poma­gało jej opa­no­wać wszelką sła­bość.

– Skąd pan wie, że to męż­czy­zna? – Odru­chowo zer­k­nęła na kipiące kłę­bo­wi­sko w kro­czu, ale szybko odwró­ciła wzrok. – Nie widzę niczego, co okre­śla­łoby płeć.

Mówiła z nie­zbyt sil­nym akcen­tem, ale wystar­cza­jąco wyraź­nym, żeby się zorien­to­wać, że nie pocho­dzi stąd. Popa­trzy­łem na Toma, ale był zaab­sor­bo­wany zwło­kami. Albo uda­wał.

– Cóż, poza roz­mia­rami… – zaczą­łem.

– Nie wszyst­kie kobiety są drobne.

– Ow­szem, ale nie­wiele jest tak wyso­kich. I nawet duża kobieta mia­łaby bar­dziej deli­katną struk­turę kostną, zwłasz­cza czaszki. To…

– Wiem, co to czaszka.

O Boże, ale draż­liwa.

– …to zazwy­czaj dobra wska­zówka przy okre­śla­niu płci – dokoń­czy­łem.

Unio­sła brodę, jakby chciała jesz­cze moc­niej pod­kre­ślić swój upór, ale powstrzy­mała się od komen­ta­rza. Tom, który badał otwarte sze­roko usta, wypro­sto­wał się.

– Spójrz na to, Davi­dzie.

Odsu­nął się, gdy pod­sze­dłem. Więk­szość tkanki mięk­kiej twa­rzy znik­nęła, w oczo­do­łach i jamie noso­wej wiła się masa roba­ków. Zęby były nie­mal cał­ko­wi­cie odsło­nięte, a w miej­scu, gdzie znaj­do­wały się dzią­sła, nor­mal­nie kre­mowa zębina miała zde­cy­do­wa­nie czer­wo­nawy odcień.

– Różowe zęby – stwier­dzi­łem.

– Widzia­łeś już coś takiego? – spy­tał Tom.

– Raz albo dwa. – Ale nie wię­cej. I nie w takiej sytu­acji.

Jacob­sen słu­chała naszej roz­mowy.

– Różowe zęby?

– Taki odcień daje hemo­glo­bina z krwi wtło­czo­nej do zębiny – wyja­śni­łem. – Zęby pod szkli­wem stają się różo­wawe. Cza­sami widzi się to u ofiar uto­nię­cia, które jakiś czas pły­wają twa­rzą w dół.

– Nie przy­pusz­czam, żeby­śmy mieli tu do czy­nie­nia z topiel­cem – oznaj­mił Gard­ner, wcho­dząc do chaty.

Był z nim jesz­cze jeden męż­czy­zna, ale nie wyglą­dał mi na poli­cjanta albo agenta TBI. Około czter­dzie­stu pię­ciu lat, nie tęgi, ale dobrze odży­wiony. Miał na sobie spodnie khaki, lekką zamszową kurtkę i bla­do­nie­bie­ską koszulę. Jego pulchne policzki pokry­wała długa szcze­cina.

Zacho­wy­wał się, oka­zu­jąc demon­stra­cyjną swo­bodę, a przez to zbyt sztucz­nie, zupeł­nie jakby sty­li­zo­wał się na modela. Ubra­nie dobrze skro­jone i dro­gie, koszula roz­pięta o jeden guzik za dużo, zarost i włosy sta­ran­nie wypie­lę­gno­wane.

Wręcz biła od niego pew­ność sie­bie. Nie prze­stał non­sza­lancko się uśmie­chać, nawet kiedy zoba­czył zwłoki przy­wią­zane do stołu.

Gard­ner zdjął maskę, może z sza­cunku dla przy­by­sza, który też jej nie nosił.

– Pro­fe­so­rze Irving, chyba nie poznał pan jesz­cze Toma Lie­ber­mana, prawda?

Męż­czy­zna obda­ro­wał Toma uśmie­chem.

– Nie, nasze drogi jesz­cze się nie prze­cięły. Pro­szę wyba­czyć, że nie podaję ręki. – Teatral­nie poka­zał ręka­wiczki.

– Pro­fe­sor Irving jest psy­cho­lo­giem. Spo­rzą­dza pro­fil oso­bo­wo­ści spraw­ców prze­stępstw. Współ­pra­co­wał z TBI przy kilku śledz­twach – wyja­śnił Gard­ner. – Chcie­li­śmy się zorien­to­wać, jak to wygląda z psy­cho­lo­gicz­nego punktu widze­nia.

Irving uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

– Prawdę mówiąc, wolę nazy­wać się beha­wio­ry­stą. Ale nie będę spie­rać się o nazwy.

Wła­śnie to zro­bi­łeś. Naka­za­łem sobie nie wyła­do­wy­wać na nim swo­ich nastro­jów.

Uśmiech Toma był wpraw­dzie bez­na­miętny, ale chyba wychwy­ci­łem w nim chłód.

– Miło mi pana poznać, pro­fe­so­rze Irving. A to mój przy­ja­ciel, dok­tor Hun­ter – dodał, nad­ra­bia­jąc zanie­dba­nie Gard­nera.

Irving uprzej­mie kiw­nął mi głową, ale było oczy­wi­ste, że nie poja­wi­łem się na jego rada­rze. Teraz zwró­cił uwagę na Jacob­sen i uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej.

– Chyba nie dosły­sza­łem pani nazwi­ska.

– Diane Jacob­sen. – Spra­wiała wra­że­nie pode­ner­wo­wa­nej i kiedy wysu­nęła się do przodu, wyglą­dało na to, że jej opa­no­wa­nie lada chwila się ulotni. – Miło mi pana poznać, pro­fe­so­rze Irving. Czy­ta­łam wiele pań­skich prac.

Psy­cho­log zapre­zen­to­wał w uśmie­chu nie­na­tu­ral­nie białe i równe zęby.

– Mam nadzieję, że zasłu­żyły na pani dobrą ocenę. Pro­szę mówić mi Alex.

– Diane przed wstą­pie­niem do TBI robiła spe­cja­li­za­cję z psy­cho­lo­gii – wtrą­cił Gard­ner.

Irving uniósł brwi.

– Doprawdy? W takim razie muszę szcze­gól­nie uwa­żać, żeby się nie skom­pro­mi­to­wać. – Omal nie pogła­skał jej po gło­wie. Kiedy zaczął przy­glą­dać się zwło­kom, uśmiech ustą­pił miej­sca gry­ma­sowi obrzy­dze­nia. – Mie­wał lep­sze chwile, co? – Pokrę­cił nosem. – Mógł­bym pro­sić jesz­cze tro­chę men­tolu?

Prośba nie była skie­ro­wana do nikogo kon­kret­nego. Po chwili jakaś kobieta, tech­nik kry­mi­na­li­styczny, nie­chęt­nie wyszła na dwór. Irving zło­żył palce w daszek i słu­chał infor­ma­cji Gard­nera. Kiedy tech­nik wró­ciła, psy­cho­log wziął od niej men­tol i nawet nie podzię­ko­waw­szy, sta­ran­nie roz­sma­ro­wał go nad górną wargą, potem wycią­gnął rękę z pojem­ni­kiem, ocze­ku­jąc, że kobieta odbie­rze maść.

Zro­biła to dopiero po chwili.

– Do usług – mruk­nęła.

Jeżeli Irving dosły­szał iro­nię w jej gło­sie, nie dał tego po sobie poznać. Tom spoj­rzał na mnie z roz­ba­wie­niem, wziął z walizki kolejny sło­iczek i pod­szedł do zwłok.

– Wolał­bym, aby pan pocze­kał, aż skoń­czę – ode­zwał się Irving, nie patrząc na niego, zupeł­nie jakby uznał za pew­nik, że wszy­scy pod­po­rząd­kują się jego życze­niom.

Dostrze­głem błysk iry­ta­cji w oczach Toma i przez chwilę myśla­łem, że coś odpo­wie. Ale zanim zdą­żył otwo­rzyć usta, przez jego twarz prze­biegł nagły skurcz i natych­miast znik­nął. Może uznał­bym, że tylko mi się zda­wało, gdyby nie bla­dość.

– Ode­tchnę świe­żym powie­trzem. Za gorąco tu dla mnie – oznaj­mił Tom.

Chwiał się lekko, idąc w stronę drzwi. Ruszy­łem za nim, ale pokrę­cił głową.

– Nie, zostań! Kiedy pro­fe­sor Irving skoń­czy, zacznij robić zdję­cia. Tylko napiję się tro­chę wody.

– W lodówce pod sto­łem jest kilka bute­lek – powie­dział Gard­ner.

Z nie­po­ko­jem patrzy­łem, jak Tom wycho­dzi, ale naj­wy­raź­niej nie chciał robić zamie­sza­nia. Był odwró­cony tyłem do wszyst­kich, oprócz mnie i Irvinga, więc raczej nikt się nie zorien­to­wał, że coś jest nie w porządku, a psy­cho­log i tak nie zwra­cał na nic uwagi. Pod­pie­ra­jąc dło­nią brodę i słu­cha­jąc dal­szych wyja­śnień Gard­nera, uważ­nie wpa­try­wał się w denata. Kiedy agent TBI skoń­czył, Irving nie poru­szył się ani nie ode­zwał. Na­dal tkwił w pozie głę­bo­kiego sku­pie­nia. „Poza” to wła­ściwe słowo. Skar­ci­łem się w myślach za zło­śli­wość.

– Oczy­wi­ście zda­je­cie sobie sprawę, że to seria? – Wresz­cie się ock­nął.

Gard­ner zro­bił zbo­lałą minę.

– No, nie wia­domo.

Irving uśmiech­nął się pro­tek­cjo­nal­nie.

– Och, wia­domo. Pro­szę spoj­rzeć na uło­że­nie ciała. Zostało wyeks­po­no­wane, żeby­śmy wła­śnie tak je zna­leźli. Roze­brane, zwią­zane i naj­praw­do­po­dob­niej tor­tu­ro­wane. A potem zosta­wione twa­rzą do góry. Ani śladu wstydu czy żalu, próby zasło­nię­cia ofie­rze oczu albo odwró­ce­nia twa­rzy. Nic! Czy­ste wyra­cho­wa­nie i przy­jem­ność w doko­ny­wa­niu zbrodni. Był zado­wo­lony z tego, co zro­bił, dla­tego chciał, żeby­ście to zoba­czyli.

Gard­ner przy­jął wia­do­mość z rezy­gna­cją. Musiał już sam się tego domy­ślić.

– A więc zabójca jest męż­czy­zną?

– Oczy­wi­ście. – Irving roze­śmiał się, jakby Gard­ner opo­wie­dział dow­cip. – Poza tym naj­wy­raź­niej był silny. Myśli pan, że kobieta zdo­ła­łaby zro­bić coś takiego?

Zdzi­wił­byś się, do czego nie­które są zdolne. Zaczęła mnie swę­dzieć szrama.

– Widzimy tu ogromną aro­gan­cję – cią­gnął Irving. – Zabójca na pewno wie­dział, że znaj­dziemy ciało. Mój Boże, nawet zosta­wił port­fel, żeby­śmy mogli ziden­ty­fi­ko­wać ofiarę. To nie jest poje­dyn­czy wyskok. Facet dopiero się roz­kręca.

Odnio­słem wra­że­nie, że taka per­spek­tywa cie­szy psy­cho­loga.

– Może port­fel nie należy do ofiary – zasu­ge­ro­wał Gard­ner bez prze­ko­na­nia.

– Ależ oczy­wi­ście, że należy. Zabójca dzia­łał zbyt meto­dycz­nie, żeby zosta­wić wła­sny. Założę się, że sam zare­zer­wo­wał chatę. Z pew­no­ścią nie zna­lazł się w niej przy­pad­kiem. Wszystko dokład­nie zapla­no­wał, wyre­ży­se­ro­wał. Naj­pierw roz­po­znał teren, potem spro­wa­dził ofiarę. W to miłe, odosob­nione miej­sce, gdzie mógł ją do woli tor­tu­ro­wać.

– Skąd pew­ność, że ofiara była tor­tu­ro­wana? – ode­zwała się Jacob­sen po raz pierw­szy od dłuż­szej chwili.

Zda­wało się, że psy­cho­log dobrze się bawi.

– A po co przy­wią­zy­wałby ją do stołu? Ten czło­wiek nie tylko został skrę­po­wany, ale i roz­pięty jak na krzyżu. Zabójca chciał dzia­łać bez pośpie­chu, cie­szyć się zbrod­nią. Chyba nie uda się spraw­dzić, czy są ślady nasie­nia albo ataku sek­su­al­nego.

Dopiero po chwili uświa­do­mi­łem sobie, że psy­cho­log czeka na moją reak­cję.

– Nie uda się; za daleko posu­nięty roz­kład.

– Szkoda. – Zabrzmiało to tak, jakby nie dostał zapro­sze­nia na ban­kiet. – Ale sądząc z ilo­ści krwi na pod­ło­dze, nie ulega wąt­pli­wo­ści, że rany zostały zadane, kiedy ofiara jesz­cze żyła. Poza tym oka­le­cze­nie geni­ta­liów jest bar­dzo zna­czące, prawda?

– Nie­ko­niecz­nie – ode­zwa­łem się odru­chowo. – Muchy plujki skła­dają jaja przy każ­dym otwo­rze w ciele, w kro­czu też. Aktyw­ność owa­dów nie ozna­cza, że jest tam rana. Będziemy musieli prze­pro­wa­dzić pełne oglę­dziny, żeby to usta­lić.

– Doprawdy? – Uśmiech Irvinga zastygł. – Ale przy­zna pan, że krew skądś pocho­dzi. A może pod sto­łem jest roz­lana kawa?

– Zwra­ca­łem tylko uwagę, że… – zaczą­łem, ale Irving już nie słu­chał. Ze zło­ścią zamkną­łem usta, kiedy odwró­cił się do Gard­nera i Jacob­sen.

– Mamy skrę­po­waną i nagą ofiarę, nad którą zabójca naj­praw­do­po­dob­niej się znę­cał. Pozo­staje pyta­nie, czy rany są wyni­kiem wście­kło­ści po odby­tym sto­sunku, czy też prze­ja­wem nie­za­spo­ko­je­nia napię­cia sek­su­al­nego. Innymi słowy, czy mor­derca zadał je, bo zro­bił, co chciał, czy dla­tego że nie zro­bił.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki