Zimne ognie - Simon Beckett - ebook + książka

Zimne ognie ebook

Simon Beckett

3,9

Opis

Kate to spełniona zawodowo londyńska singielka. Jest jednak bardzo samotna – niedawno rozstała się z partnerem, a jej jedynymi przyjaciółmi są Lucy i jej mąż. Marzy też o dziecku. Wkrótce poznaje przystojnego mężczyznę, z którym jest jej coraz lepiej. Gdy zachodzi w ciążę i pragnie wyznać mu tę nowinę, on nagle znika bez śladu… Okazuje się, że jej kochankiem był psychopata, podający się za psychologa Alexa Turnera, który na dodatek porywa jej najlepszą przyjaciółkę…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (409 ocen)
148
121
93
42
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Powieść obyczajowa o kobiecie,która podejmuje głupie decyzje w życiu i w efekcie daje się oszukać choremu psychicznie człowiekowi.
00

Popularność




Od autora

Pierw­sze wyda­nie Zim­nych ogni przy­pada na rok 1997. Na pomysł wpa­dłem, prze­czy­taw­szy w gaze­cie arty­kuł o matce zastęp­czej, która nie chciała oddać nie­mow­lę­cia pra­wo­wi­tym rodzi­com. Zaczą­łem się zasta­na­wiać, co by się stało, gdyby to kobieta zapła­ciła męż­czyź­nie za pomoc w spło­dze­niu dziecka. Odnio­słem wra­że­nie, że krył się tu spory poten­cjał dra­ma­tyczny.

Zimne ognie były moją trze­cią powie­ścią, ale pierw­szą, która wyma­gała ode mnie sze­roko zakro­jo­nych badań nad poru­szo­nym w niej tema­tem. Ni­gdy wcze­śniej nie napi­sa­łem też książki, któ­rej główną posta­cią była kobieta. Moim celem było napi­sa­nie pory­wa­ją­cego thril­lera o zwy­czaj­nym życiu zamie­nia­ją­cym się stop­niowo w kosz­mar. Chcia­łem, żeby ta książka była rów­nie inte­re­su­jąca dla męż­czyzn, jak i kobiet.

W 2009 roku doko­na­łem małej redak­cji na potrzeby wyda­nia nie­miec­kiego, ale wtedy posta­no­wi­łem, że nie będę uwspół­cze­śniał tre­ści. Jed­nym z powo­dów był fakt, że od pierw­szego wyda­nia zmie­niło się prawo w kwe­stii ano­ni­mo­wo­ści daw­ców. Poza tym, kiedy pisa­łem tę książkę, inter­net, poczta elek­tro­niczna i tele­fony komór­kowe były wciąż nowymi wyna­laz­kami, a media spo­łecz­no­ściowe nie ist­niały w ogóle. Doda­nie tych ele­men­tów do fabuły grun­tow­nie by ją zmie­niło, a wple­ce­nie ich bez inge­ren­cji w struk­turę powie­ści byłoby zbyt trudne.

Kiedy mój wydawca w Trans­world, Simon Tay­lor, zapy­tał mnie, czy nie zechciał­bym zre­da­go­wać swo­jej powie­ści, mia­łem wąt­pli­wo­ści. Gdy tylko zabra­łem się do pracy, zmie­ni­łem zda­nie. Zda­łem sobie sprawę, że jest to nie tylko spo­sób na uwspół­cze­śnie­nie jed­nej z moich wcze­snych ksią­żek, ale i oka­zja do tego, żeby ją ulep­szyć.

Sądzę, że się opła­cało. Mam nadzieję, że efekt wam też się spodoba.

Simon Bec­kett, lipiec 2015

Prolog

Niek­tóre chwile wrzy­nają się w pamięć na zawsze.

Jest ciemno. Świa­tło wpada przez okno na dru­gim końcu pode­stu i star­cza go aku­rat, żeby się nie potknąć. Oddech przy­cho­dzi z tru­dem. Od scho­dów dobie­gają cięż­kie kroki. Kobieta stoi pod ostat­nimi drzwiami na pię­trze. Nie ma już dokąd biec, myśli tylko o tym, żeby się ukryć.

W pokoju jest jesz­cze ciem­niej, jakby się szło przez atra­ment. Wyczuwa dłońmi słabo znane ele­menty wystroju: kra­wędź łóżka, półki z książ­kami. W końcu docho­dzi do ściany. Przy­ci­ska się do niej i pró­buje stłu­mić char­czący oddech. Serce wali jej jak mło­tem. Z rany wypływa lepka krew, a kiedy się tam dotyka, prze­szywa ją ból tak ostry, że robi jej się jasno przed oczami.

Wresz­cie sły­chać kroki, są coraz bli­żej. Ktoś otwiera kolejno wszyst­kie drzwi, aż zostają już tylko jedne. Słodki zapach ben­zyny wisi w powie­trzu jak ciężka groźba. Kobieta obej­muje swój brzuch i czuje deli­katne tętno rodzą­cego się życia, zwi­nię­tego w kłę­bek, bez­bron­nego. Kroki milkną. Szept uchy­la­nych drzwi. Jej imię.

– Kate.

Świa­tło.

Nie­które chwile wrzy­nają się w pamięć na zawsze.

1

Maga­zyn pło­nął całą noc. Dym cią­gnął się ciemną chmurą po sza­rym nie­bie, a jego zapach napeł­niał wio­senne powie­trze przed­wcze­snym sma­kiem jesieni.

Ludzie wycho­dzący razem z Kate ze sta­cji metra odwra­cali głowy w stronę czar­nej kolumny. Dym góro­wał nad dachami budyn­ków, ale chwilę póź­niej biu­rowce cał­kiem go prze­sło­niły.

Kate ledwo go zauwa­żyła. Ból głowy zaczy­nał wspi­nać się po jej czaszce. Wła­śnie roz­gry­zała aspi­rynę, krzy­wiąc się od gory­czy, kiedy skrę­ciła za róg i zoba­czyła pożar pro­sto przed sobą.

Zatrzy­mała się, prze­stra­szona jego bli­sko­ścią, ale gdy tylko się oka­zało, że ulica nie jest zamknięta, ruszyła dalej. Z każ­dym kro­kiem coraz lepiej sły­szała trzask bucha­ją­cych pło­mieni. Dookoła maga­zynu pano­wał chaos mun­du­rów, żół­tych kasków, bia­łych samo­cho­dów poli­cyj­nych i czer­wo­nych wozów stra­żac­kich. Ich węże leżały na jezdni i pluły w dym stru­mie­niami wody. Pło­mie­nie zda­wały się nic sobie z nich nie robić i wystrze­li­wały w górę w bez­ład­nych eks­plo­zjach koloru.

Gorący podmuch ude­rzył Kate w twarz i pokrył ją popio­łem. Odwró­ciła pie­kące oczy i ze zdzi­wie­niem stwier­dziła, że sta­nęła w miej­scu. Zła na sie­bie, że bez­myśl­nie się gapi, znów ruszyła i omi­nęła tłum, który zebrał się za poli­cyj­nym kor­do­nem.

Kiedy dotarła do geo­r­giań­skiego sze­re­gowca kilka prze­cznic dalej, nie pamię­tała już o pło­ną­cym maga­zy­nie. Więk­szość domów skła­da­ją­cych się na ten kom­pleks była w ruinie, ale jeden rzu­cał się w oczy dzięki świe­żej far­bie i zło­tym lite­rom w oknie na par­te­rze, uło­żo­nym w napis: „Powell PR i Mar­ke­ting”.

Kate weszła do środka. Nie­wielki gabi­net zaj­mo­wały trzy biurka usta­wione przo­dem do sie­bie. Za jed­nym z nich stał ostrzy­żony na łyso, wysoki męż­czy­zna o afro­ka­ra­ib­skiej uro­dzie i nale­wał wodę do eks­presu do kawy. Sze­roko się uśmiech­nął.

– Czo­łem, Kate.

– Cześć, Clive.

Eks­pres zasy­czał i zabul­go­tał. Clive wlał resztkę wody i odsta­wił dzba­nek.

– Wielki dzień.

W jego gło­sie pobrzmie­wały deli­katne nale­cia­ło­ści z oko­lic New­ca­stle. Kate pode­szła do jed­nego z dużych rega­łów na doku­menty i wysu­nęła szu­fladę.

– Nawet mi nie przy­po­mi­naj.

– Dener­wu­jesz się?

– Powiedzmy, że chcia­ła­bym już poznać wynik, jaki­kol­wiek będzie.

Syczący eks­pres nagle ucichł. Clive nalał kawę do dwóch kub­ków i podał jeden Kate. Zatrud­nił się u niej zaraz po tym, jak zało­żyła swoją agen­cję, i jeśli kogo­kol­wiek mia­łaby mia­no­wać wspól­ni­kiem, to tylko jego.

– Widzia­łaś pożar?

– Mmm. – Kate prze­glą­dała teczki.

– Podobno wybuchł jesz­cze w nocy. Straszne z tym dziec­kiem, co?

Spoj­rzała na niego.

– Jakim dziec­kiem?

– Jacyś ludzie miesz­kali tam na dziko, jedna para miała nie­mow­laka. Ucie­kli wszy­scy, ale mały został w środku. W wia­do­mo­ściach mówili, że jego matka się popa­rzyła, pró­bu­jąc go ura­to­wać. Dwu­mie­sięczne dziecko.

Kate odsta­wiła kubek z kawą. Cią­gle czuła na sobie zapach dymu. Spoj­rzała na swoje ubra­nie i zoba­czyła malut­kie płatki popiołu. Przy­po­mniała sobie ich deli­katny dotyk na twa­rzy i łasko­ta­nie w krtani, kiedy mimo­wol­nie je wdy­chała. Znów poczuła tam­ten ostry smak.

Wsu­nęła szu­fladę, nie wycią­ga­jąc żad­nej teczki.

– Będę na górze.

Swój gabi­net miała na pierw­szym pię­trze. Zamknęła za sobą drzwi i strzą­snęła popiół ze spód­nicy i żakietu. Wie­działa, że nie będzie się w nim dobrze czuła, dopóki nie zanie­sie go do pralni. Zawie­siła żakiet za drzwiami i pode­szła do okna. W szy­bie poka­zało się jej słabe odbi­cie. Dym pożaru zabar­wiał niebo na szaro i na jego tle jej ciemne włosy były nie­wi­doczne. Widziała tylko swoją twarz, wiszący w powie­trzu blady owal.

Odwró­ciła się i pode­szła do biurka. Z dołu dobie­gały ją głosy kolej­nych osób sta­wia­ją­cych się do pracy. Biuro było za cia­sne dla Clive’a i dwóch dziew­czyn, ale sąsied­nie pomiesz­cze­nie wyma­gało kosz­tow­nego remontu. Kate wes­tchnęła i włą­czyła kom­pu­ter. Cze­ka­jąc, aż się uru­chomi, szybko spraw­dziła fir­mowe konta na Face­bo­oku i Twit­te­rze, żeby zoba­czyć, ile miały wejść przez noc. Odpo­wiedź była przy­gnę­bia­jąca, ale przy­naj­mniej recen­zja nowej restau­ra­cji, którą zamie­ścili na blogu minio­nego dnia, dostała pięć nowych polu­bień. Lep­sze to niż nic, pomy­ślała. Ktoś zapu­kał do jej drzwi.

– Tak?

Do gabi­netu weszła dziew­czyna z bukie­tem czer­wo­nych róż owi­nię­tych w celo­fan. Podała je Kate z pyta­ją­cym wyra­zem na twa­rzy.

– Wła­śnie przy­szły.

Mię­dzy łodygi wetknięta była mała koperta. Kate ją otwo­rzyła i wyjęła z niej białą kartkę, na któ­rej wid­niało czy­jeś odręczne, pochy­lone do przodu pismo. Prze­czy­tała wia­do­mość i wło­żyła kartkę z powro­tem do koperty. Podała kwiaty dziew­czy­nie.

– Dzięki, Caro­line. Wyjdź z nimi na ulicę i daj pierw­szej star­szej pani, jaką zoba­czysz, okej?

– Co mam jej powie­dzieć? – zapy­tała, zdzi­wiona.

– Cokol­wiek. Po pro­stu, że to pre­zent od nas. – Kate ner­wowo się uśmiech­nęła. – Pamię­taj: im star­sza, tym lepiej.

Uśmiech znik­nął z jej twa­rzy, gdy tylko Caro­line zamknęła za sobą drzwi. Jesz­cze raz prze­czy­tała liścik. „Z góry współ­czuję, Paul”.

Kate podarła kartkę na strzępy i wyrzu­ciła do kosza. Musiała użyć całej siły woli, żeby roz­luź­nić napięte mię­śnie.

Zabrała się do prze­glą­da­nia e-maili, ale po chwili roz­pro­szył ją dźwięk sta­cjo­nar­nego tele­fonu. Pod­nio­sła słu­chawkę.

– Tak?

– Mam na linii Paula Suther­landa z CNB Mar­ke­ting – powie­dział Clive. – Mam mu powie­dzieć, że jesteś zajęta?

Na chwilę się zawa­hała.

– Nie, połącz go.

W słu­chawce kilka razy klik­nęło. Kate zamknęła oczy.

Sekundę póź­niej usły­szała zna­jomy głos.

– Cześć, Kate. Pomy­śla­łem, że zadzwo­nię i spy­tam, czy kwiaty dotarły.

– Ow­szem, cho­ciaż tro­chę przed­wcze­śnie. – Cie­szyła się, że głos jej nie drży.

– Bła­gam, chyba nie sądzisz, że naprawdę macie szanse?

– Pocze­kamy, zoba­czymy.

Usły­szała wes­tchnię­cie.

– Kate, Kate, Kate. Prze­cież wiesz, co będzie. Zaszli­ście daleko, przy­znam. Ale nie oszu­kuj się.

– To wszystko? Bo jeśli tak, to mam sporo pracy.

W odpo­wie­dzi usły­szała chi­chot.

– Oj, nie bądź taka. Chyba mogę ci cza­sem dora­dzić, co? Jako stary kum­pel.

Kate zaci­snęła zęby.

– Kate? Jesteś tam?

– Nic się nie zmie­ni­łeś. Zawsze byłeś dup­kiem.

Od razu poża­ło­wała swo­ich słów. Znowu usły­szała śmiech. Paul był z sie­bie wyraź­nie zado­wo­lony.

– Nie mów, że ci się to nie podo­bało. Ale okej, widzę, że tracę czas, pró­bu­jąc ci prze­mó­wić do rozumu. Mała Kate musi robić wszystko po swo­jemu, nawet jak dostaje przez to po gło­wie. Roz­cza­ru­jesz się, ale posta­raj się tym zbyt­nio nie prze­jąć.

Roz­łą­czył się. Kate ude­rzyła słu­chawką w apa­rat.

Sukin­syn.

Cała się trzę­sła, wzbie­rały w niej dawne uczu­cia. Zdała sobie sprawę, że zaci­ska dło­nie w pię­ści. Roz­luź­nia­jąc je, wzięła pierw­szy głę­boki wdech, potem drugi. W końcu jej oddech się uspo­koił.

Prze­stała też dygo­tać, ale za to znów dał o sobie znać ból głowy. Kate żało­wała, że rano upięła włosy w tak cia­sny kucyk. Deli­kat­nie poma­so­wała skro­nie. Warto było się w to pako­wać?

Kiedy sześć tygo­dni wcze­śniej na jej biurku wylą­do­wało zapro­sze­nie do prze­targu na repre­zen­to­wa­nie fun­du­szu Par­ker Trust, przy­stę­po­wała do kon­kursu bez więk­szych nadziei na suk­ces. Firma spe­cja­li­zo­wała się w dys­kret­nym inwe­sto­wa­niu pie­nię­dzy zamoż­nych klien­tów, wpła­ca­jąc dosta­tecz­nie dużo na „Szczytne Cele” (w brie­fie prze­tar­go­wym te słowa wydru­ko­wali dużymi lite­rami), by zapew­nić sobie sta­tus orga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej. Kate dzi­wiła się, że w ogóle sły­szeli o jej agen­cji, a tym bar­dziej że gotowi byli powie­rzyć jej nad­zór nad dłu­go­trwałą, kosz­towną kam­pa­nią.

Tym więk­sze było jej zasko­cze­nie, kiedy Powell PR tra­fiło do finału. Cią­gle jesz­cze się z niego nie otrzą­snęła, kiedy dowie­działa się, z kim przyj­dzie jej w tym finale kon­ku­ro­wać.

Od tego momentu praca nad ofertą dla Par­ker Trust prze­sło­niła jej wszystko inne. Clive żar­to­wał, że Kate powinna posta­wić łóżko w swoim gabi­ne­cie i w ten spo­sób oszczę­dzić czas, który zabie­rały jej powroty do domu. Jesteś szczę­śliwa, tylko jak pra­cu­jesz, mawiał, na co ona się uśmie­chała, ale pod tym uśmie­chem czaił się paniczny strach. Szczę­śliwa? Tego wie­czora ćwi­czyła na siłowni, aż każdy mię­sień ją palił. Chciała się pozbyć nie­po­koju jak zbęd­nych kalo­rii.

A teraz zostało już tylko parę godzin cze­ka­nia. Redwood, pre­zes zarządu fun­du­szu, uprze­dził Kate, że osta­teczna decy­zja zosta­nie podana do wia­do­mo­ści przed połu­dniem. Zwy­cię­stwo ozna­cza­łoby finan­sowe bez­pie­czeń­stwo, może nawet więk­szą sie­dzibę. Agen­cja zyska­łaby renomę i dostęp do klien­tów z wyż­szej półki.

Kate nie chciała nawet myśleć o tym, czym byłoby dla niej prze­gra­nie prze­targu.

Zdała sobie sprawę, że bez­myśl­nie naci­ska guzik dłu­go­pisu. Odło­żyła go w końcu i znów zaj­rzała do skrzynki pocz­to­wej. Wkrótce pochło­nęła ją praca, choć od czasu do czasu Kate na­dal spo­glą­dała na wiszący na ścia­nie zegar.

Pora­nek się prze­dłu­żał. Na każdy dźwięk tele­fonu Kate tężała, ale nie dzwo­nił nikt z Par­ker Trust. Za cztery dwu­na­sta nawet już nie uda­wała, że pra­cuje. Sie­działa w ciszy swo­jego gabi­netu, patrząc na zegar i cze­ka­jąc na wia­do­mość. Długa wska­zówka peł­zła po cyfer­bla­cie i leni­wie zbli­żała się do dwu­na­stej. Wresz­cie wszyst­kie trzy wska­zówki usta­wiły się w jed­nej, pio­no­wej linii, a po chwili sekund­nik roz­po­czął kolejny minu­towy marsz.

Kate poczuła, jak ucho­dzi z niej całe napię­cie, a pustkę po nim zapeł­nia głę­boki zawód. Ludzie z Par­ker Trust byli zawsze do bólu punk­tu­alni. Gdyby wygrała prze­targ, już by wie­działa. Sie­działa bez ruchu, a świa­do­mość porażki powoli w nią wsią­kała. Nie była już ewen­tu­al­no­ścią, ale fak­tem, z któ­rym trzeba się było zmie­rzyć. Nagle Kate się otrzą­snęła. To tylko prze­targ. Nie wygra­łaś, trudno. Będą następne.

Wypro­sto­wała się i wró­ciła do czy­ta­nia e-maili.

Zadzwo­nił tele­fon.

Kate się wzdry­gnęła. Po kolej­nym dzwonku pod­nio­sła słu­chawkę.

– Tak?

– Pan Redwood z Par­ker Trust – powie­działa Caro­line.

Mimo że wie­działa, co usły­szy, Kate poczuła, że serce zabiło jej moc­niej. Odchrząk­nęła.

– Połącz go.

Po dłuż­szej niż zwy­kle serii głu­chych klik­nięć w słu­chawce ode­zwał się męski głos.

– Panna Powell?

– Miło pana sły­szeć – odparła z led­wie zauwa­żalną nutą sar­ka­zmu.

– Prze­pra­szam za opóź­nie­nie. Zdaję sobie sprawę, że cze­kała pani na mój tele­fon.

Głos dosko­nale do niego paso­wał. Redwood był Szko­tem, szczu­płym, cierp­kim i drę­twym. Clive uwa­żał go za robota i Kate przy­zna­wała mu rację.

– Tak – powie­działa.

– Pro­szę mi wyba­czyć – odparł tonem nie­wy­ra­ża­ją­cym ani tro­chę skru­chy. – Mamy w zwy­czaju naj­pierw infor­mo­wać stronę prze­graną – cią­gnął – żeby nie­jako skró­cić jej cier­pie­nie. I trwało to tro­chę dłu­żej, niż sądzi­li­śmy.

Chwilę zajęło Kate zro­zu­mie­nie sensu jego słów. W końcu wyją­kała:

– Nie rozu­miem. Roz­ma­wia­li­ście pań­stwo z CNB?

Redwood nie­cier­pli­wie wes­tchnął.

– Może zacznę od początku. Jest mi nie­zmier­nie miło poin­for­mo­wać panią, że jej firma wygrała prze­targ. Zarząd posta­no­wił zle­cić pani agen­cji pro­wa­dze­nie naszej kam­pa­nii.

Kate miała wra­że­nie, jakby opusz­czała wła­sne ciało. Za oknem wyła syrena.

– Panno Powell? Wszystko w porządku?

– Tak, tak! Bar­dzo się cie­szę. Dzię­kuję.

– Jesz­cze raz prze­pra­szam za spóź­nioną wia­do­mość. – W jego gło­sie zabrzmiała nuta gniewu. – Oba­wiam się, że w CNB nasza decy­zja nie spo­tkała się z apro­batą. Osoba, z którą się kon­tak­to­wa­li­śmy, była nad wyraz… nie­ustę­pliwa. – Redwood w ostat­niej chwili ugryzł się w język. – W każ­dym razie gra­tu­luję. Cie­szę się bar­dzo na naszą współ­pracę.

Kate coś odpo­wie­działa, ale sama nie była pewna co. Umó­wili się na spo­tka­nie przed koń­cem tygo­dnia i Redwood się roz­łą­czył. Ona wsłu­chi­wała się jesz­cze przez chwilę w sygnał w słu­chawce, zanim ją odło­żyła. Na dole mru­czała ryt­micz­nie dru­karka, ktoś się śmiał. Kate wyj­rzała przez okno. Z początku myślała, że czarna plama na nie­bie to desz­czowa chmura, ale w końcu sobie przy­po­mniała.

Wresz­cie zeszła na dół, żeby powie­dzieć resz­cie o wygra­nej.

Auto­bus zatrzy­mał się nie­da­leko jej miesz­ka­nia w Ful­ham. Wysia­da­jąc, Kate zdała sobie sprawę, że teraz mogła już sobie pozwo­lić na wzię­cie tak­sówki od sta­cji metra. Z nawy­kami ciężko wal­czyć. W azja­tyc­kim super­mar­ke­cie kupiła mleko i paczkę ryżu. Po chwili waha­nia dorzu­ciła jesz­cze do koszyka butelkę bia­łego wina.

Na ulicy owiało ją zimne powie­trze, jakby dla przy­po­mnie­nia, że wio­sna na razie dotarła tylko do kalen­da­rza. Zaczęło tro­chę padać, więc Kate przy­śpie­szyła kroku, żeby zdą­żyć przed więk­szą ulewą. O mały włos nie nadep­nę­łaby na dzie­cięcą ręka­wiczkę leżącą na kra­wę­dzi kałuży i świe­cącą jaskrawą czer­wie­nią na tle brud­nego chod­nika. Musiała nie­dawno komuś upaść, bo cią­gle była czy­sta.

Kate ją pod­nio­sła i rozej­rzała się za matką z wóz­kiem, a nie widząc nikogo w pobliżu, poszu­kała widocz­nego miej­sca, gdzie mogłaby poło­żyć zgubę. Nie zna­la­zła nic lep­szego od zabło­co­nego chod­nika, ale nie chciała zosta­wiać ręka­wiczki na ziemi. Była nie więk­sza od jej dłoni. Patrząc na nią, nagle przy­po­mniała sobie o pło­ną­cym maga­zy­nie. Poczuła, jak zaci­ska się jej krtań. Bez zasta­no­wie­nia wło­żyła ręka­wiczkę do kie­szeni i poszła dalej.

Tym­cza­sem prze­stało padać. Żela­zna brama przed wik­to­riań­skim sze­re­gow­cem była otwarta, jak zwy­kle odkąd odpa­dły zawiasy. Poprzedni loka­tor poło­żył płyty chod­ni­kowe w malut­kim ogródku, ale zosta­wił na środku tro­chę miej­sca na krzewy róży. Przy­da­łoby się je przy­ciąć, pomy­ślała Kate, po czym weszła na nie­wielką werandę i otwo­rzyła drzwi.

Na pod­ło­dze w przed­po­koju leżała sterta kopert. Kate je pod­nio­sła i wybrała te, które były zaadre­so­wane do niej. Tylko dwie – jakiś rachu­nek i wyciąg z konta ban­ko­wego. Listy z ulot­kami rekla­mo­wymi podzie­liła na pół i część odło­żyła na wycie­raczkę sąsiadki z par­teru. Wła­śnie pro­sto­wała plecy, kiedy sta­ruszka otwo­rzyła drzwi.

– Tak mi się zda­wało, że kogoś sły­szę.

Kate zmu­siła się do uśmie­chu.

– Dzień dobry, pani Wil­lo­ughby. Jak się pani miewa?

Ze zgrozą zoba­czyła, że sąsiadka wycho­dzi za próg miesz­ka­nia, opie­ra­jąc się ciężko o laskę. Jej ciem­no­zie­lona sukienka była ide­al­nie wypra­so­wana, jak zawsze, a nie­bie­sko-szara peruka przy­po­mi­nała bar­dziej czapkę niż włosy.

– Bar­dzo dobrze, dzię­kuję. – Spoj­rzała na swoją wycie­raczkę. – To do mnie?

Kate pod­nio­sła koperty z ziemi i podała je kobie­cie.

– Oba­wiam się, że nic cie­ka­wego.

Pani Wil­lo­ughby ni­gdy nie dosta­wała listów, ale zawsze wycho­dziła na klatkę, żeby przy­wi­tać swoją młod­szą sąsiadkę. Kate wie­działa, że poczta była tylko wymówką, i na ogół chęt­nie zamie­niała ze sta­ruszką kilka zdań. Ale tego wie­czora nie miała ochoty na roz­mowę.

Pani Wil­lo­ughby prze­glą­dała ulotki i kupony zniż­kowe i Kate na chwilę uwie­rzyła, że uda jej się uciec. Zaczęła iść w stronę swo­ich drzwi, ale sąsiadka pod­nio­sła głowę.

– Nie, żad­nego listu. Jed­nak ni­gdy nie wia­domo, prawda?

Kate się uśmiech­nęła, a pani Wil­lo­ughby oparła się o laskę obiema rękami, co ozna­czało, że szy­kuje się na dłuż­szą roz­mowę. Zanim jed­nak znowu otwo­rzyła usta, jej uwagę odwró­ciło jakieś szare stwo­rze­nie prze­cho­dzące przez otwór w drzwiach wyj­ścio­wych.

Kocur zamiau­czał i zaczął się ocie­rać o nogę Kate, a po chwili ruszył w kie­runku otwar­tego miesz­ka­nia sąsiadki.

– O nie! – zawo­łała Kate i chwy­ciła go wpół. Kot jęk­nął z nie­za­do­wo­le­niem. – Lepiej już go zabiorę. Jak wbie­gnie do pani, to do wie­czora go nie zła­piemy.

Pani Wil­lo­ughby nawet na chwilę nie prze­stała się uśmie­chać.

– No tak, rozu­miem. Nie chcę pani zatrzy­my­wać. Pew­nie oby­dwoje jeste­ście głodni.

Poże­gnała się i weszła do środka, a Kate pode­szła do swo­ich drzwi. W nich też był otwór dla kota, ale Dougal nie miał zamiaru z niego korzy­stać, skoro jego pani była na miej­scu i za chwilę miała mu otwo­rzyć. Zamknęła je za sobą i dopiero wtedy wypu­ściła go z rąk. Czmych­nął po scho­dach do kuchni na pię­trze. Kate poszła za nim wol­nym kro­kiem. Było jej tro­chę głu­pio, że zbyła sta­ruszkę. Zdjęła żakiet, krzy­wiąc się od nie­wy­wie­trzo­nego wciąż zapa­chu dymu. Zawie­siła go na wie­szaku, żeby naza­jutrz zabrać do pralni, i na widok zgru­bia­łej kie­szeni przy­po­mniała sobie o ręka­wiczce.

Zanie­po­koił ją ten irra­cjo­nalny odruch, żeby ją zabrać. Zde­cy­do­wa­nym ruchem wyjęła ręka­wiczkę z kie­szeni z zamia­rem wyrzu­ce­nia jej do śmieci. W kuchni otwo­rzyła pokrywę kosza, uwal­nia­jąc słod­kawy zapach psu­ją­cej się żyw­no­ści. Przez chwilę trzy­mała ręka­wiczkę nad sko­rup­kami jajek i skór­kami obra­nych warzyw, ale nie była w sta­nie wyko­nać decy­du­ją­cego ruchu. Zamknęła kosz i poszła do sypialni. Otwo­rzyła szu­fladę i wrzu­ciła ręka­wiczkę za stertę ręcz­ni­ków.

Wró­ciła do przed­po­koju i z ulgą roz­pu­ściła włosy. W tele­fo­nie mru­gała lampka, ale oka­zało się, że osoba, która dzwo­niła, roz­łą­czyła się bez nagry­wa­nia wia­do­mo­ści.

Kate prze­szła boso do salonu. Jak w całym miesz­ka­niu tu też ściany były poma­lo­wane na biało. Lubiła pro­ste kolory, a poza tym do domu nie wpa­dało natu­ralne świa­tło. Nawet kiedy na dwo­rze było jasno, w środku pano­wał pół­mrok.

Kate włą­czyła lampkę sto­łową. Meble w dużym pokoju były oszczędne i nowo­cze­sne, z wyjąt­kiem sosno­wej skrzyni, która słu­żyła za sto­lik do kanapy. Na ścia­nie wisiał abs­trak­cyjny obraz, który kupiła na wysta­wie, jedyny barwny ele­ment wystroju. Miesz­ka­nie było bar­dziej przy­tulne zimą, kiedy w dłu­gie wie­czory zacią­gała zasłony i wypeł­niała rogi pokoju sztucz­nym świa­tłem. Teraz, cho­ciaż było dość ciemno, włą­czona lampa jakoś jej nie paso­wała.

Zga­siła ją i włą­czyła tele­wi­zor. Bez­myśl­nie prze­łą­czała kanały i nic jej nie inte­re­so­wało, ale ekran roz­ja­śniał nieco pokój, a dźwięki z gło­śnika zmniej­szały wra­że­nie pustki.

Kate usły­szała miauk­nię­cie i poczuła, że Dougal ociera się o jej nogę i sztur­cha głową o kostki.

– Głodny?

Wzięła go na ręce. Był duży i miał bli­sko osa­dzone oczy, które dawały mu nie­zbyt wyra­fi­no­wany wyraz nie­usta­ją­cego zdzi­wie­nia. Dostała go w zesta­wie z miesz­ka­niem. Agentka nie wspo­mniała o kocie, kiedy Kate pod­pi­sy­wała umowę kupna. Ludzie, któ­rzy miesz­kali tu przed nią, nie zabrali swo­jego kota ze sobą. Kate nie chciała kota, ale Dougal był albo zbyt tępy, albo zbyt uparty, żeby to zaak­cep­to­wać.

Wyrwał się z jej uści­sku i zesko­czył na pod­łogę, gło­śno miau­cząc.

– No dobrze, rozu­miem. Pora kola­cji.

Kate poszła do kuchni i wyjęła z szafki puszkę kociej karmy. Kot wsko­czył na blat i pró­bo­wał dobrać się do mięsa, jesz­cze zanim je wygrze­bała widel­cem do miski. Zepchnęła go na dół.

– Pocze­kaj, gło­do­mo­rze.

Posta­wiła jego miskę na ziemi i patrzyła, jak Dougal pożera jedze­nie. Pomy­ślała, że sama powinna coś zjeść. Otwo­rzyła lodówkę, zaj­rzała do środka i znów ją zamknęła. Z salonu dobiegł sztuczny śmiech. Wró­ciła tam i zoba­czyła, że leci tele­tur­niej. Wyłą­czyła tele­wi­zor. Śmiech gwał­tow­nie ucichł.

Pokój wypeł­niła cisza, zda­wał się teraz jesz­cze ciem­niej­szy, ale nie chciało jej się wsta­wać, żeby włą­czyć lampę. W kuchni kot szu­rał miską o kafelki.

Co się ze mną dzieje?

Wygra­nie prze­targu dla Par­ker Trust było jej naj­więk­szym suk­ce­sem zawo­do­wym. Powinna być w eufo­rii, a tym­cza­sem czuła tylko pustkę. Żad­nej satys­fak­cji, żad­nego speł­nie­nia. W sumie nic się nie zmie­niło. Rozej­rzała się po ciem­nie­ją­cym salo­nie. Czy to wszystko? Nic wię­cej mnie w życiu nie czeka?

Usły­szała klapkę w drzwiach. Dougal napeł­nił żołą­dek i znowu wyszedł na dwór. Kate została sama. Mrok i cisza wokół niej nagle stały się uciąż­liwe. Włą­czyła świa­tło i uru­cho­miła wieżę, nie dba­jąc o to, jaka płyta jest w odtwa­rza­czu.

Pokój wypeł­nił głos Toma Jonesa śpie­wa­ją­cego It’s Not Unu­sual. Kate wyszła do przed­po­koju i pod­nio­sła słu­chawkę tele­fonu. Nie uma­wiała się z nikim na wyj­ście, bo wie­działa, że po prze­gra­nym prze­targu będzie wolała zostać w domu, ale teraz samotny wie­czór był wyklu­czony. Po dwóch sygna­łach w słu­chawce ode­zwał się kobiecy głos.

– Halo?

– Lucy, cześć, to ja.

– Kate, cześć! Pocze­kaj.

Jej przy­ja­ciółka odło­żyła słu­chawkę i sły­chać było, jak pod­nosi głos. Zneu­tra­li­zo­wała dzie­cięcy sprze­ciw i wró­ciła do tele­fonu.

– Prze­pra­szam. Mały spór o to, co oglą­dać w tele­wi­zji.

– Kto jest górą?

– Ja. Powie­dzia­łam jej, że albo obej­rzy ze mną EastEn­ders, albo pój­dzie do łóżka. Oka­zuje się, że jest wielką miło­śniczką EastEn­ders. Jak poszło?

– Wygra­li­śmy.

– Kate, to wspa­niale! Pew­nie zwa­rio­wa­łaś ze szczę­ścia.

– Chyba jesz­cze to do mnie nie dotarło.

– Dotrze. Rozu­miem, że wycho­dzisz na mia­sto świę­to­wać?

Kate prze­ło­żyła słu­chawkę do dru­giego ucha, żeby lepiej sły­szeć Lucy niż Toma Jonesa.

– Nie­zu­peł­nie. Słu­chaj, nie chcia­ła­byś gdzieś ze mną wysko­czyć? Ja sta­wiam. O ile Jack zgo­dzi się poniań­czyć.

– Dzi­siaj? Nie mogę. Jack późno wraca.

Kate nie dała po sobie poznać, jak bar­dzo jest zawie­dziona.

– Nie ma sprawy. Wiem, że późno daję znać.

– Ale fakt, że strasz­nie dawno ni­gdzie razem nie wyszły­śmy. Mam pomysł. Wpad­nij do nas. Przy­nieś dwie butelki wina i przy odro­bi­nie szczę­ścia może uda nam się ubz­dryn­go­lić przed przyj­ściem Jacka.

To pod­nio­sło Kate na duchu.

– Ale nie będę prze­szka­dzać?

– No co ty! Naj­wy­żej będziesz musiała poło­żyć małe spać, jeśli wcze­śniej nie zasną.

Kate uśmiech­nęła się na myśl o dzie­ciach Lucy.

– Z dziką roz­ko­szą.

Powie­działa, że przy­je­dzie za godzinę, i roz­łą­czyła się w znacz­nie lep­szym nastroju. Znów była zajęta, miała dokąd iść. W myślach już widziała, jak bawi się z Emily i Angu­sem, a potem upija tro­chę z Lucy i zapo­mina o głu­pich smut­kach. Tom pod­krę­cił tempo i Kate zako­ły­sała bio­drami.

Zadzwo­niła po tak­sówkę i nalała sobie kie­li­szek wina z lodówki.

– Na zdro­wie – powie­działa do sie­bie.

Zabrała kie­li­szek do łazienki, posta­wiła go na kra­wę­dzi wanny i roze­brała się. Cze­ka­jąc, aż woda się nagrzeje, przy­glą­dała się swo­jemu odbi­ciu w lustrze. Jak zwy­kle żało­wała, że nie jest wysoka i ele­gancka, ale chwi­lowo pły­nęła na wyso­kiej fali, więc za bar­dzo się nie przej­mo­wała.

Wzięła szybki prysz­nic, gorącą wodą zmy­wa­jąc z sie­bie męczący dzień. Wytarła się ręcz­ni­kiem i wła­śnie zaczęła się ubie­rać, kiedy ktoś zadzwo­nił do drzwi. Tak­sówka przy­je­chała za wcze­śnie. Cho­lera. Kate wahała się, czy ubrać się do końca, ale drugi, prze­cią­gły dzwo­nek pomógł jej pod­jąć decy­zję. Narzu­ciła na sie­bie szla­frok i pobie­gła na dół.

Przez matową szybę w drzwiach widać było męską syl­wetkę. Kate prze­krę­ciła zamek i uchy­liła drzwi.

– Jest pan za… – zaczęła, ale szybko prze­rwała.

Na weran­dzie stał Paul i sze­roko się uśmie­chał.

– Za jaki?

Na jego widok zamarła. Pró­bo­wała otrzą­snąć się z szoku.

– Co tu robisz?

– Przy­sze­dłem ci pogra­tu­lo­wać.

Uniósł butelkę szam­pana, którą trzy­mał za szyjkę. Czuć było od niego piwem i papie­ro­sami. W jego uśmie­chu było coś, co Kate nie do końca paso­wało. Nie otwie­rała sze­rzej drzwi.

– Wycho­dzę – powie­działa.

Wyszcze­rzył się jesz­cze bar­dziej i obej­rzał ją od stóp do głów. Kate zdła­wiła impuls, by zasu­nąć poły szla­froka.

– Za chwilę mam tak­sówkę. Muszę się ubrać.

Prze­su­nął wzrok z jej piersi na twarz.

– Nie przej­muj się mną. Nie zoba­czę niczego, czego już bym nie widział.

Kiedy tylko spró­bo­wała zapro­te­sto­wać, zro­bił krok do przodu, a ona odru­chowo się cof­nęła. Stwo­rzyła mu tym samym dosta­tecz­nie dużo miej­sca, by mógł wepchnąć ramiona mię­dzy drzwi a fra­mugę. Zmu­sił Kate do zro­bie­nia jesz­cze jed­nego kroku w tył i nagle stał w środku.

– Paul! – zawo­łała, ale on prze­szedł obok niej.

– No, Kate. Ruchy. Mówi­łaś, że się śpie­szysz.

Wszedł cięż­kim kro­kiem na górę, obi­ja­jąc się nie­zdar­nie o ściany. Kate zatrzy­mała się w kory­ta­rzu, a on wlazł do salonu. Nie wchodź na górę, zostaw go, nie wchodź, mówił jej wewnętrzny głos. Ale nie wie­działa, co robić. Zamknęła drzwi wej­ściowe, ale te do miesz­ka­nia zosta­wiła otwarte, i pobie­gła za nim.

Paul leżał na kana­pie z rękami roz­ło­żo­nymi na opar­ciu. Miał czer­woną twarz. Nie­wiele się zmie­nił od ich ostat­niego spo­tka­nia. Uro­sły mu włosy i wyraź­nie przy­tył, ale w jego zacho­wa­niu była wciąż ta sama aro­gan­cja.

– Ładne miesz­ka­nie – powie­dział z uśmiesz­kiem.

– Skąd masz mój adres?

– Jeśli chcesz go trzy­mać w tajem­nicy, powin­naś się wykre­ślić z książki tele­fo­nicz­nej. I na twoim miej­scu nagrał­bym nową wia­do­mość na sekre­tarkę. Masz strasz­nie znu­dzony głos.

Kate stała w drzwiach.

– Chcę, żebyś wyszedł.

– Nawet mi nie zapro­po­nu­jesz drinka? – Zama­chał butelką szam­pana. – Nie? – Upu­ścił ją na kanapę. – Mar­nie nam idzie to świę­to­wa­nie.

– Po co przy­sze­dłeś, Paul?

Na jego twa­rzy zary­so­wała się nie­pew­ność, jakby sam nie wie­dział, co nim kie­ro­wało. Chwilę póź­niej już jej nie było.

– Żeby cię zoba­czyć. Co, już nie jestem godny two­jej uwagi?

– Nie mamy o czym roz­ma­wiać. Zresztą powie­dzia­łam ci, że wycho­dzę.

– Dokąd?

– Do Lucy.

Odpo­wie­działa odru­chowo, zanim zdą­żyła się powstrzy­mać. Była na sie­bie wście­kła.

Paul przy­po­mniał sobie swój nie­przy­jemny uśmie­szek.

– Cią­gle się spo­ty­kasz z tą głu­pią krową?

– Lucy nie jest krową i tobie nic do tego, z kim się spo­ty­kam.

Nagle spo­waż­niał.

– Już zapo­mnia­łem, jaka jesteś zaro­zu­miała.

Kate nic nie odpo­wie­działa.

– Oj, już nie patrz na mnie takim zra­nio­nym wzro­kiem – rzu­cił i spoj­rzał na nią z wyrzu­tem. – Nic się nie zmie­ni­łaś. Święta, nie­ska­zi­telna Kate. – Nie­spo­dzie­wa­nie pochy­lił się do przodu. – Nie mów mi, że cię to nie bawi. Udało ci się! Poko­na­łaś mnie. Możesz się nade mną poznę­cać, nie mam nic prze­ciwko.

– Wolę, żebyś już poszedł.

– Co? Tak po pro­stu? – Spoj­rzał na nią z uda­wa­nym zasko­cze­niem. – To prze­cież twoja wielka szansa. Naresz­cie ten wstrętny Paul Suther­land dostał za swoje! Na pewno nie chcesz się na mnie powy­ży­wać?

Kate już czuła pierw­sze ukłu­cia skru­chy. Poko­na­nie Paula nie dało jej aż takiego zastrzyku rado­ści, jakiego się spo­dzie­wała, ale nie mogła zaprze­czyć, że chęć ode­gra­nia się na nim sta­no­wiła część jej moty­wa­cji. Do szału dopro­wa­dzała ją potrzeba prze­pro­sze­nia go za to i przy­zna­nia mu racji.

– Skąd to prze­ko­na­nie, że jesteś dla mnie aż tak ważny?

Uśmiech­nął się od ucha do ucha, bo wie­dział, że udało mu się ją spro­wo­ko­wać.

– Bo cię znam. Wiem, jaka jesteś. Nic dziw­nego, miesz­ka­jąc z tobą, mia­łem dużo czasu, żeby ci się przy­glą­dać. – Jego gniew zaczy­nał coraz moc­niej dawać o sobie znać. – Wystar­czy raz spoj­rzeć. Panna Dosko­nała. Pew­nie myślisz, że jesteś ode mnie lep­sza, co?

– W ogóle o tobie nie myślę.

– Nie? – Par­sk­nął. – Zawsze była z cie­bie nie­wdzięczna suka. Zapo­mnia­łaś już, że poda­łem ci twoją karierę na tacy.

Ripo­sta wyszła z jej ust, zanim zdą­żyła pomy­śleć.

– Nie tylko to mi dałeś, o ile pamię­tam.

– Co to ma zna­czyć?

Kate ucie­kła wzro­kiem.

– Paul, to nie ma sensu. Przy­kro mi, że jesteś zawie­dziony, ale…

– Zawie­dziony? Niby czemu miał­bym być zawie­dziony? Bo jakaś dwu­li­cowa suka wyru­chała mnie na prze­targu, nad któ­rym haro­wa­łem jak wół?

– Na niczym cię nie wyru­cha­łam.

– Nie? To kogo? Cały ich zarząd czy tylko Redwo­oda?

Kate otwo­rzyła drzwi.

– Wyjdź.

Paul się zaśmiał, ale bez humoru.

– Śmiało, Kate. Możesz mi powie­dzieć. Doty­kał cię tak dobrze jak ja?

– Wynoś się!

Wstał z kanapy, zanim zdą­żyła wyko­nać ruch. Jedną ręką chwy­cił ją za gar­dło, a drugą pod­parł o jej pod­bró­dek, prze­chy­la­jąc jej głowę w tył.

– Nie mów mi, kurwa, co mam robić!

Kate poczuła na policz­kach kro­pelki jego śliny. Z ust ziało mu alko­ho­lem. Pró­bo­wała się uwol­nić, ale był zbyt silny. Wykrzy­wił wście­kle twarz.

– Myślisz, że jesteś taka mądra, co?

Przy­ci­snął ją do drzwi. Klamka wbiła jej się w krę­go­słup. Nagle dostrze­gła zmianę w jego oczach i od razu wie­działa, co ją czeka. Jakby jej myśl miała moc spraw­czą, dłoń Paula powę­dro­wała w dół i odchy­liła połę szla­froka. Nie zwra­ca­jąc uwagi na jej sprze­ciw, zła­pał Kate za pierś. Mocno.

– Paul! Nie!

Przy­du­sił ją drugą ręką, żeby nie mogła krzy­czeć. Wsu­nął nogę mię­dzy jej uda i jesz­cze moc­niej przy­ci­snął całą do drzwi. Nie miała jak go kop­nąć, pró­bo­wała ode­rwać jego dło­nie. Zaczęło jej bły­skać przed oczami. Paul zsu­nął dłoń niżej i zaczął cią­gnąć za pasek od szla­froka. Chry­ste, nie!

W jed­nej chwili prze­stała wal­czyć. Paul spoj­rzał na nią zdzi­wiony, a ona się uśmiech­nęła.

– Sypial­nia – wychar­czała.

Przez chwilę się nie ruszał i wyda­wało się jej, że w jego sta­nie nic do niego nie dociera. Ale w końcu się roz­luź­nił i zro­bił krok wstecz. Kiedy tylko puścił jej gar­dło i zabrał nogę spo­mię­dzy jej ud, z całej siły kop­nęła go kola­nem w kro­cze i ode­pchnęła od sie­bie.

Zro­biła to za wcze­śnie. Kolano zsu­nęło się po jego udzie i jesz­cze zata­cza­jąc się do tyłu, znowu pró­bo­wał ją zła­pać. Kate wybie­gła z pokoju i ruszyła kory­ta­rzem, czu­jąc, że Paul jest tuż za nią. Kiedy była przy scho­dach, chwy­cił jej szla­frok i przy­cią­gnął do sie­bie. Widziała na dole otwarte drzwi i roz­pacz­li­wie wyszarp­nęła mate­riał z jego rąk.

Ude­rzyła ple­cami o ścianę, a on pole­ciał w drugą stronę i sto­czył się nie­zdar­nie ze scho­dów. Sekundę póź­niej leżał bez­wład­nie na pod­ło­dze przed­sionka.

Kate zbie­gła za nim. Miał zamknięte oczy i usta wykrzy­wione w bólu. Prze­szła nad jego bez­wład­nym cia­łem i otwo­rzyła drzwi na ulicę. Nie sta­wiał oporu, kiedy wzięła go pod pachy i zaczęła wycią­gać z miesz­ka­nia. Był ciężki, ale nie miała dużo do przej­ścia. Dopiero kiedy ude­rzył bio­drami o stop­nie werandy, zdał sobie sprawę, co się dzieje.

– Eeeej – jęk­nął i cały zesztyw­niał.

Upu­ściła go.

Ude­rzył głową o płytę chod­nika, ale jego okrzyk nie zatrzy­mał Kate, która bie­gła już z powro­tem do wej­ścia. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie ple­cami, chwy­ta­jąc łap­czy­wie powie­trze. Mię­śnie jej rąk i bar­ków wyły z bólu.

Przez dłuż­szą chwilę na zewnątrz było cicho. W końcu usły­szała jego jęki i prze­kleń­stwa.

– Kurwa! – zawył. – Co za suka!

Zro­bił parę kro­ków w kie­runku werandy.

– Jak wejdę na górę, a ty na­dal tu będziesz, dzwo­nię na poli­cję! – zawo­łała.

Owi­nęła się moc­niej szla­fro­kiem i wbie­gła na pię­tro.

Trzy­ma­jąc się bli­sko ścian, pode­szła do okna i wyj­rzała na ulicę. Paul stał przed furtką, pocie­rał dło­nią tył głowy i gapił się na drzwi wej­ściowe. Potem pod­niósł wzrok. Kate cof­nęła się gwał­tow­nie, ale nie wyglą­dało na to, żeby ją zoba­czył. W końcu się odwró­cił i poszedł.

Kate go obser­wo­wała, aż znik­nął jej z oczu. Wtedy zeszło z niej napię­cie. Nogi się pod nią ugięły i ledwo zdo­łała dojść do naj­bliż­szego krze­sła. Cała się trzę­sła.

Na dźwięk dzwonka do drzwi aż pod­sko­czyła. Boże, co znowu? Ostroż­nie pode­szła do okna, ale nikogo nie widziała. Ten, kto zadzwo­nił, musiał stać na weran­dzie. Zawa­hała się, ale w końcu zeszła na dół. W poło­wie scho­dów pra­wie się potknęła, sły­sząc drugi dzwo­nek. Otwo­rzyła drzwi miesz­ka­nia. W zapa­da­ją­cym zmroku syl­wetka czło­wieka za matową szybą była jesz­cze wyraź­niej­sza niż poprzed­nio.

Zapy­tała łamią­cym się gło­sem:

– Kto tam?

– Tak­sówka. Nazwi­sko: Powell.

To nie był głos Paula i Kate z ulgą oparła głowę o ścianę. Była o krok od powie­dze­nia tak­sów­ka­rzowi, że zmie­niła zda­nie, tak silną czuła potrzebę zamknię­cia się w domu i scho­wa­nia pod koł­drą.

– Dzie­sięć minut, dobrze? – zawo­łała i wbie­gła na górę, żeby się ubrać.

2

Dziew­czynka prze­gry­wała walkę ze snem. Powieki jej cią­żyły, pró­bo­wała je otwo­rzyć, ale znów opa­dły. Tym razem już ich nie pod­nio­sła. Kate odcze­kała chwilę, upew­nia­jąc się, że Emily śpi, po czym zamknęła książkę i wstała. Mała wyczuła ruch mate­raca, prze­krę­ciła się na bok i zanur­ko­wała pod koł­drę tak, że widać było tylko kępkę jej jasnych wło­sów.

Kate po cichu odło­żyła książkę na półkę. Na łóżku obok młod­szy o dwa lata brat Emily leżał na ple­cach w bez­tro­skiej pozie, roz­ko­paw­szy pościel. Kate go przy­kryła i zga­siła świa­tło. W sypialni został już tylko sła­biutki blask noc­nej lampki z Myszką Miki.

Dzieci posa­py­wały cichutko w pół­mroku. Kate była wnie­bo­wzięta, kiedy oboje zażą­dali, żeby to ona poło­żyła ich do łóżek. Naj­pierw Angus, pół godziny póź­niej jego sio­strzyczka. Patrząc teraz, jak oboje śpią, poczuła przy­pływ miło­ści. Deli­kat­nie zamknęła drzwi ich pokoju i zeszła na dół.

Ich dom był roz­la­tu­jącą się, wol­no­sto­jącą willą w Fin­chley, z wyso­kimi sufi­tami, porę­czami z maho­niu i małym ogro­dem, który Lucy nazy­wała dżun­glą. Farba na sufi­tach odpa­dała, a porę­cze trzesz­czały, ale i tak było tu lepiej niż w cia­snej, zim­nej norze, w któ­rej Lucy i Jack miesz­kali wcze­śniej. Dom dostali kilka lat temu w spadku po ciotce i do dzi­siaj nie roz­pa­ko­wali wszyst­kich rze­czy. Zabawki, papiery i ubra­nia leżały na krze­słach, pod­ło­dze i na kalo­ry­fe­rach. Kate zawsze żało­wała, że nie wycho­wy­wała się w takim domu. Zro­biła krok nad rower­kiem leżą­cym na boku na dole scho­dów i prze­ci­snęła się obok sterty pudeł, które stały pod ścianą. Jack pro­wa­dził swoją małą firmę wydaw­ni­czo-dru­kar­ską w prze­ro­bio­nym garażu, ale jego rze­czy walały się po całym par­te­rze.

Lucy dokła­dała drewno do kominka. Zamknęła drzwiczki nogą i wytarła dło­nie w szmatę. Sły­sząc Kate, pod­nio­sła wzrok. Miała nie­zwy­kle żywe oczy. Nie­bie­skie, pra­wie fio­le­towe.

– Zasnęła?

– Jak kamień.

– Powin­naś czę­ściej przy­cho­dzić. Przy tobie są takie grzeczne.

Kate się uśmiech­nęła i usia­dła na pod­ło­dze. Polana przy­gnio­tły ogień, ale pło­mie­nie zaczęły już migo­tać za szybą. Salon był duży i prze­wiewny, więc Lucy i Jack palili w kominku codzien­nie, z wyjąt­kiem naj­go­ręt­szych nocy. Kate pod­wi­nęła nogi i oparła się o kanapę. Na sto­liku przed nią leżały resztki chińsz­czy­zny z dostawy, sma­żony ryż i maka­ron zasty­gały w pla­sti­ko­wych pojem­ni­kach. Mię­dzy nimi stała opróż­niona do połowy butelka bia­łego wina.

Lucy odgar­nęła z czoła kosmyk wło­sów i usia­dła obok Kate. Wzięła do ręki zimną kre­wetkę.

– Wie­dzia­łam, że powin­nam była to posprzą­tać – powie­działa. – Do jutra utyję ze trzy kilo.

– Możesz ze mną cho­dzić na siłow­nię.

– Nie, dzię­kuję. Gdyby Bóg chciał, żeby kobiety były szczu­płe, nie stwo­rzyłby cze­ko­lady. – Wło­żyła sobie do ust kolejną kre­wetkę. – Zresztą pamię­taj, co się stało, jak ostatni raz odwie­dzi­łam siłow­nię. Pozna­łam Jacka.

Kate nalała im obu wię­cej wina. Zro­biła się śpiąca i było jej dobrze. Znała Lucy od sied­miu lat, ale wyda­wało się jej, że ich przy­jaźń trwa znacz­nie dłu­żej. Lucy pra­co­wała jako recep­cjo­nistka w agen­cji PR, w któ­rej Kate dostała swoją pierw­szą pracę, a w któ­rej dyrek­to­rem mar­ke­tingu był Paul Suther­land. Jej szczu­pła syl­wetka i upodo­ba­nie do cia­snych stro­jów przy­ku­wały uwagę męż­czyzn. Dwójka dzieci i sła­bość do sło­dy­czy wszystko zmie­niły, ale jeśli Lucy tego żało­wała, to nie dawała tego po sobie poznać. Cza­sem Kate jej zazdro­ściła. A wła­ści­wie czę­sto.

Lucy obli­zała palce.

– Czyli co, nie pój­dziesz na poli­cję?

– Chyba nie ma po co. Mie­liby tylko moje słowo prze­ciwko jego. – Kate się­gnęła po kie­li­szek. – Poza tym nic się w końcu nie stało.

– Bo go powstrzy­ma­łaś. Skąd wiesz, że nie spró­buje jesz­cze raz?

– Będę ostroż­niej­sza. Ale wąt­pię, żeby pró­bo­wał. Był pijany i wku­rzony, że nie wygrał prze­targu. Chyba nawet on nie zrobi z tego wiel­kiej afery. Nie wyobra­żam sobie, żeby był aż tak głupi.

Lucy zachi­cho­tała.

– A ja ow­szem.

Kate tego nie sko­men­to­wała. Lucy od samego początku ostrze­gała ją przed Pau­lem, ale ona nie słu­chała.

– To co teraz, jak już wygra­łaś ten prze­targ? Zaj­miesz się sobą i będziesz tro­chę mniej pra­co­wała?

– Faj­nie by było. Ale wła­śnie teraz zacznie się harówa.

Lucy zło­wiła jesz­cze jedną kre­wetkę.

– W takim razie dele­guj. Zawsze chwa­lisz Clive’a za jego pracę.

– Bo jest świetny, ale nie mogę zwa­lić wszyst­kiego na jego barki.

– Więc będziesz wszystko robić sama, aż dosta­niesz… – prze­rwała. – Aż pad­niesz z wycień­cze­nia.

Pło­mie­nie obej­mo­wały zwę­glone drewno, ogień zaczął pło­nąć na dobre. Kate patrzyła w komi­nek.

– Lubię pra­co­wać – powie­działa.

– To nie zna­czy, że nie możesz mieć też życia towa­rzy­skiego.

– A nie mam?

Lucy par­sk­nęła.

– Cho­dzisz na siłow­nię. Ja mam na myśli wycho­dze­nie do ludzi.

Kate potarła dło­nią kark. Kolejny ból głowy zapo­wia­dał swoje rychłe nadej­ście.

– Już daj spo­kój.

– Wybacz, Kate, ale nie mogę stać i patrzeć, jak zapra­co­wu­jesz się na śmierć. – Ogień z kominka nada­wał jej wło­som czer­wo­na­wego bla­sku. – Wiem, że nie­ła­two jest pro­wa­dzić firmę. Jack też haruje jak wół. Ale musisz mieć jakieś życie poza biu­rem.

Zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie oczy Kate zaszły łzami. Zamru­gała i odwró­ciła głowę.

– Kate? Co się dzieje?

– Nic, nic.

Lucy ode­rwała i podała jej kawa­łek bułki.

– Nie­prawda, że nic. Cały wie­czór masz jakiś dziwny nastrój. – Pocze­kała, aż Kate wydmu­cha nos. – Cho­dzi o to, co zro­bił Paul?

– Nie. Po pro­stu jestem głu­pia i tyle.

Lucy spoj­rzała na nią zdzi­wiona.

– Naprawdę nie wiem, co mi jest – cią­gnęła Kate. – Powin­nam się cie­szyć, ale czuję się… Nie wiem, jak się czuję.

Patrzyła w mil­cze­niu na pło­mie­nie. Znad jed­nego z polan uno­siła się cienka strużka dymu. Kate odwró­ciła wzrok i nie­świa­do­mie potarła dło­nią o rękaw.

– Potrze­bu­jesz waka­cji – powie­działa Lucy i wzięła łyk wina.

– Nie mam czasu.

– To go znajdź. Wiem, że otwo­rze­nie wła­snej agen­cji było naj­lep­szą decy­zją po tym, co prze­szłaś z Pau­lem, ale praca nie może być całym twoim życiem. Gdy­byś była zado­wo­lona, to jesz­cze pół biedy, ale naj­wy­raź­niej nie jesteś.

– Mam małego doła, to wszystko.

– Bła­gam, Kate. Dobrze wiesz, że to nie­prawda. – Lucy wes­tchnęła i posta­wiła swój kie­li­szek na sto­liku. – Słu­chaj, nie chcę cię zanu­dzać, ale nie możesz pozwo­lić, żeby jedno przy­kre doświad­cze­nie ode­brało ci chęć do życia. Pora zosta­wić to za sobą i iść do przodu.

– Prze­cież zosta­wi­łam.

– Nie­prawda. Zanim pozna­łaś Paula, cią­gle gdzieś wycho­dzi­łaś, ale od tam­tej pory kom­plet­nie się odcię­łaś od świata.

Kate wzru­szyła ramio­nami.

– Ludzie cza­sem tracą kon­takt ze zna­jo­mymi.

– Jeśli sobie na to pozwa­lają. Ilu oso­bom powie­dzia­łaś o swoim nowym miesz­ka­niu? Założę się, że więk­szość nie ma poję­cia, gdzie teraz miesz­kasz. – Lucy cze­kała, aż Kate zaprze­czy, ale ona mil­czała. – Od roz­sta­nia z Pau­lem nie wyszłaś nawet na drinka z face­tem. To już ponad trzy lata.

– Nie pozna­łam żad­nego, z któ­rym bym chciała.

– Bo nie pró­bo­wa­łaś. Widzę, jaka jesteś, kiedy razem wycho­dzimy. Wysy­łasz sygnał „nie doty­kaj”.

– To co mam robić? Roz­kła­dać nogi dla każ­dego napo­tka­nego faceta?

– Nie, ale zakon­nicy też nie musisz odgry­wać. Powiedz szcze­rze. Naprawdę nie bra­kuje ci seksu?

Kate uni­kała jej wzroku.

– Nie zasta­na­wiam się nad tym.

– To nie jest szczera odpo­wiedź.

– No dobra: nie­spe­cjal­nie, nie. Zado­wo­lona?

– W takim razie coś jest z tobą nie tak. – Lucy pod­nio­sła kie­li­szek do ust, ale nagle przy­szedł jej do głowy kolejny argu­ment. – Wiem, że nie­któ­rym kobie­tom pasuje sta­wia­nie pracy na pierw­szym miej­scu, ale nie wie­rzę, że jesteś jedną z nich. Poza tym czas mija.

– Dzięki.

– A co, nie mam racji? Za rok koń­czysz trzy­dzie­ści cztery lata. Możesz się uwa­żać za wyjąt­kową, ale twój zegar bio­lo­giczny tyka w takim samym tem­pie jak u wszyst­kich. Nie uwa­żasz, że powin­naś zacząć myśleć o zało­że­niu rodziny i…

– Bła­gam!

Kate wylała tro­chę wina, sta­wia­jąc kie­li­szek na sto­liku.

– Wysłu­chaj mnie do…

– Nie muszę słu­chać. Wiem dokład­nie, co powiesz. Powin­nam wyjść za mąż, ustat­ko­wać się i zamiesz­kać w kuchni. Wybacz, ale ja tak nie uwa­żam. Może ty jesteś szczę­śliwa w takiej roli, ale dla mnie życie to tro­chę wię­cej!

Zasko­czył ją jej wła­sny gniew. Lucy patrzyła na nią przez chwilę, po czym pod­cią­gnęła kolana do piersi i wbiła wzrok w komi­nek.

– Może masz rację, ale to nie ja mam łzy w oczach.

Pło­mie­nie trza­skały w ciszy.

– Prze­pra­szam – ode­zwała się Kate. – Nie to chcia­łam powie­dzieć.

– Nic nie szko­dzi – odparła Lucy. – Ja powie­dzia­łam dokład­nie to, co chcia­łam. Możesz tupać nogami i krzy­czeć, że nie masz ochoty na zwią­zek i nie zamie­rzasz się ustat­ko­wać, ale ja widzę, jaka jesteś przy Angu­sie i Emily, więc nie pró­buj mi wmó­wić, że nie chcesz mieć dzieci, bo i tak ci nie uwie­rzę.

Kate chciała zapro­te­sto­wać, ale nie przy­cho­dziła jej do głowy żadna linia obrony. Lucy przy­tak­nęła, jakby uznała to za dowód swo­jej racji, ale zanim mogła cokol­wiek dodać, z holu dobiegł dźwięk otwie­ra­nego zamka w drzwiach.

– Naj­wy­raź­niej spo­tka­nie skoń­czyło się przed cza­sem – powie­działa Lucy. Pochy­liła się i poło­żyła dłoń na kola­nie Kate. – Cho­dzi mi tylko o to, żebyś zadała sobie pyta­nie, czego naprawdę pra­gniesz. A potem coś z tym zrób.

Rzu­ciła przy­ja­ciółce surowe spoj­rze­nie i wstała, sły­sząc zbli­ża­jące się kroki. Kate wzięła do ręki kawa­łek bułki.

– Mam czer­wone oczy?

Lucy się prze­cią­gnęła, wykrę­ca­jąc ręce nad głową.

– Nie, zresztą nie przej­mo­wa­ła­bym się – powie­działa i ziew­nęła. – Po paru głęb­szych Jack nie zauwa­żyłby nawet, gdy­byś sie­działa tu na golasa.

Drzwi do salonu się otwo­rzyły i do pokoju wszedł zwa­li­sty męż­czy­zna z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy. Jego czarne włosy były gęst­sze na rękach niż na gło­wie. Nachy­lił się, żeby poca­ło­wać Lucy.

– Wszystko dobrze? Czo­łem, Kate.

Kate się do niego uśmiech­nęła, a on zaglą­dał po kolei do pustych pojem­ni­ków po jedze­niu, masu­jąc się po wydat­nym brzu­chu. Wresz­cie usiadł na fotelu za ple­cami Lucy, która oparła się o jego nogi.

– Jak poszło spo­tka­nie?

– Nie­źle. Gavin ma nowy zbiór poezji i chce go wydać. Sally wymy­śliła nowy sys­tem dys­try­bu­cji…

Kate prze­stała słu­chać. Mimo że prze­by­wa­nie w towa­rzy­stwie Jacka i Lucy było dla niej jak wło­że­nie wygod­nych kapci, wie­działa, że nie­długo sobie pój­dzie. Przy­gnę­biała ją myśl o powro­cie do pustego miesz­ka­nia, ale w takich sytu­acjach jak ta cza­sem czuła się jak wyrzu­tek, dodat­kowe nakry­cie przy stole peł­nym gości.

Gapiła się w ogień, a dookoła nio­sły się odgłosy roz­mowy Lucy i Jacka. Jakiś węgie­lek gło­śno trza­snął, a pło­mie­nie tań­czyły i drgały, przy­bie­ra­jąc kształty, któ­rych Kate nie potra­fiła roz­po­znać.

3

Ilekroć póź­niej wra­cała myślami do tego dnia, zasta­na­wiała się, co by było, gdyby nie natknęła się na to cza­so­pi­smo. Redwood znów zadzwo­nił, żeby omó­wić zmiany w kam­pa­nii. Dwa tygo­dnie po roz­strzy­gnię­ciu prze­targu wciąż prze­ka­zy­wał jej swoje uwagi. Kiedy wresz­cie się roz­łą­czył, Kate była wyczer­pana. Otwo­rzyła teczkę z mate­ria­łami na temat Par­ker Trust, patrzyła na nie przez chwilę, wresz­cie rzu­ciła je na biurko i opa­dła na opar­cie krze­sła.

Chrza­nić to.

Zeszła do kuchni w piw­nicy i zamiast kawy tym razem posta­no­wiła zapa­rzyć sobie her­batę. Czaj­nik był wypeł­niony do połowy. Kate go włą­czyła i wrzu­ciła torebkę her­baty do kubka. Na bla­cie leżał egzem­plarz „Cosmo­po­li­tana”. Nie myśląc, wzięła go do ręki. Błysz­cząca okładka rekla­mo­wała stan­dar­dową mie­szankę wywia­dów z gwiaz­dami i porad sek­su­al­nych. Jedno z haseł pytało: „Komu są potrzebni męż­czyźni?”, a pod spodem, mniej­szymi lite­rami: „Zapłod­nie­nie przez dawcę: macie­rzyń­stwo przy­szło­ści?”. Kate prze­wer­to­wała numer.

I zaczęła czy­tać.

Po chwili czaj­nik buch­nął parą i sam się wyłą­czył, ale ona nawet nie drgnęła. Stała z bio­drem opar­tym o blat, nie­ru­chomo, chyba że prze­wra­cała stronę. Poza tym ruszały się tylko jej oczy. W pew­nym momen­cie cof­nęła się, żeby prze­czy­tać jesz­cze raz aka­pit z poprzed­niej strony. Zatrzy­mała się nad nim, ale w końcu wró­ciła do lek­tury w miej­scu, w któ­rym prze­rwała. Wła­śnie prze­wra­cała kartkę, kiedy ktoś otwo­rzył drzwi.

Kate pode­rwała głowę, w progu stała Jose­fina. Hisz­panka trzy­mała w dłoni pusty kubek i uśmie­chała się ner­wowo.

– Nie chcia­łam cię prze­stra­szyć.

– Nie prze­stra­szy­łaś. Robi­łam sobie her­batę.

Spe­szona odwró­ciła się w stronę czaj­nika i zoba­czyła, że był wyłą­czony. Jesz­cze raz naci­snęła guzik, a Jose­fina pode­szła do zlewu. Kate widziała kątem oka, że dziew­czyna spo­gląda na cza­so­pi­smo, więc pośpiesz­nie je zamknęła.

– Prze­pra­szam. To twoje?

Jose­fina odgar­nęła z twa­rzy gęste włosy.

– Tak, ale nie szko­dzi. Możesz prze­czy­tać.

– Już skoń­czy­łam, dzięki.

Kate poło­żyła pismo na bla­cie, a Jose­fina nalała wody do dzbanka na kawę. W uśmie­chu dziew­czyny nie było zło­śli­wo­ści – powie­działa sobie. Niby czemu mia­łaby z niej drwić? W końcu nie było nic złego w czy­ta­niu kolo­ro­wego cza­so­pi­sma. Ale w takim razie dla­czego cała się rumie­niła?

Woda zawrzała. Kate zajęła się zale­wa­niem torebki w kubku.

Po dro­dze do domu kupiła w kio­sku egzem­plarz „Cosmo­po­li­tana”.

Kiedy Kate dotarła do kawiarni, Lucy już na nią cze­kała. Była pora lun­chu i knajpa pękała w szwach, ale Lucy udało się zna­leźć sto­lik na chod­niku, pod czer­woną mar­kizą. Miała włosy odgar­nięte oku­la­rami sło­necz­nymi i aku­rat flir­to­wała z kel­ne­rem. Chło­pak odszedł z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy.

Kate odsu­nęła krze­sło i usia­dła. Pla­stik był nagrzany słoń­cem.

– Nie prze­szka­dzam?

Lucy wzru­szyła ramio­nami.

– Drobne przy­jem­no­ści. Za godzinę muszę ode­brać dzie­ciaki z szopki.

Otwo­rzyły karty dań. Kate zamó­wiła sałatkę grecką, nawet nie patrząc, co ma do wyboru. Lucy wzięła musakę i dzię­ku­jąc kel­ne­rowi, rzu­ciła mu jesz­cze jeden uśmiech. Zabrał karty zręcz­nym gestem. Lucy odpro­wa­dziła go wzro­kiem.

– Zauwa­ży­łaś, że Grecy mają cudowne tyłki? – Spoj­rzała na Kate i wes­tchnęła. – Zasko­czy­łaś mnie. Nie sądzi­łam, że się jesz­cze zoba­czymy po tym, jak dosta­łaś to zle­ce­nie. Jak ci idzie?

– Nie pytaj.

Lucy posłu­chała. Zresztą bar­dziej ją inte­re­so­wało zda­nie rela­cji ze swo­jej kłótni z Jac­kiem na temat kupna nowego sprzętu do jego firmy. Kate nakrę­cała jej mono­log, pota­ku­jąc i uśmie­cha­jąc się od czasu do czasu, ale więk­szość wyla­ty­wała jej dru­gim uchem. Tro­chę dalej grupa robot­ni­ków roz­ko­py­wała jezd­nię. Poli­cjant zatrzy­mał samo­chód i spi­sy­wał jego numery reje­stra­cyjne. Parę metrów za jego ple­cami męż­czy­zna w łach­ma­nach grze­bał w koszu na śmieci. Kate patrzyła, ale nie widziała. Spoj­rzała z powro­tem na Lucy i spró­bo­wała się sku­pić. Chwilę póź­niej zorien­to­wała się, że owija palec ser­wetką, roz­kłada ją i znowu zawią­zuje na palcu. Zmu­siła się, żeby prze­stać.

Tym­cza­sem kel­ner posta­wił ich dania na stole. Kate dłu­bała bez ape­tytu w ocie­ka­ją­cej oliwą sałatce z bia­łymi kost­kami fety. Nagle zdała sobie sprawę, że Lucy patrzy na nią z wycze­ku­ją­cym wyra­zem twa­rzy.

– Słu­cham?

– Pytam, jak sałatka. Te bakła­żany są prze­piękne! Ostat­nio wypró­bo­wa­łam prze­pis na musakę z jakie­goś cza­so­pi­sma i nie wyszła mi tak dobra jak ta.

Kate wyczuła swoją szansę i momen­tal­nie się prze­bu­dziła.

– Parę dni temu czy­ta­łam arty­kuł – powie­działa z wystu­dio­wa­nym luzem – o sztucz­nym zapłod­nie­niu.

– Tak? I co? – Lucy nawet nie pod­nio­sła wzroku.

– Zdzi­wi­łam się, ile kobiet się na to decy­duje.

Lucy miała usta pełne jedze­nia.

– Kuzynka Jacka to zro­biła. Jej mąż był impo­ten­tem. Jakiś okropny wypa­dek czy coś. Tylko tak mogli mieć dzieci.

Kate tro­chę się uspo­ko­iła.

– Ale z jego spermą czy od dawcy?

– Jezu, Kate! Nie przy jedze­niu. – Lucy wykrzy­wiła twarz. – Nie znam szcze­gó­łów. Wyemi­gro­wali.

Pochy­liła się znów nad tale­rzem, ale nagle prze­rwała jedze­nie i spoj­rzała na Kate.

– Czemu tak cię to zain­te­re­so­wało?

Kate zaata­ko­wała sałatkę widel­cem.

– Nie aż tak. Jakoś nie wiem… Cie­kawy temat.

Dosko­nale wie­działa, że Lucy na­dal nie je. Zapa­dła cisza, w któ­rej Kate sku­piała całą uwagę na swoim tale­rzu. W końcu Lucy się ode­zwała.

– Nie!

– Co „nie”?

– Nie myślisz o tym.

Kate spró­bo­wała par­sk­nąć śmie­chem.

– Ja? Nie żar­tuj.

– Tak, tak! Chcesz to zro­bić!

– Abso­lut­nie nie! – Chciała spoj­rzeć Lucy w oczy, ale nie potra­fiła. – W każ­dym razie nie jakoś na serio. Po pro­stu wiesz… Ej, prze­stań się tak na mnie gapić.

– Wybacz, ale tro­chę mnie zszo­ko­wa­łaś. – Lucy odło­żyła sztućce i zapo­mniała o musace. – Skąd ten pomysł? Chyba nie przez to, co ci ostat­nio naga­da­łam?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki