Cztery pory zbrodni. Wiosna - Ritter Michał - ebook + książka

Cztery pory zbrodni. Wiosna ebook

Ritter Michał

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Pod pseudonimem Michał Ritter ukrywa się ekspert w dziedzinie terroryzmu i sekt religijnych, znawca Dalekiego Wschodu. Przez wiele lat pracował w dyplomacji. Pisarz, dziennikarz i tłumacz. Autor kilkudziesięciu książek, wielokrotnie nagradzany i wyróżniany.

W Warszawie giną bez śladu młode dziewczyny. Ofiary pochodzą z rozbitych, zastępczych lub patologicznych rodzin, więc policja przez długi czas nie łączy ich spraw. Nowe światło rzuca na sprawę zaginięcie córki stołecznego biznesmena. Komisarz Anna Zaspa dobrze pamięta, jak swego czasu ktoś alarmował ją, że „coś niedobrego dzieje się z młodymi dziewczętami”, a ona go zignorowała. Tym kimś był Buba, bezdomny z Powiśla. Teraz i on przepadł bez śladu, a z nim najważniejszy trop.

Zniknięcie Buby martwi nie tylko policję. Jego dobry przyjaciel, Hubert „Hub” Rajcher, to były oficer GROM-u, który po przeżyciu osobistej tragedii wylądował na bruku – z wyboru. Buba pomógł mu przetrwać najtrudniejszy czas. Gdy komisarz Zaspa w nietypowy sposób prosi Rajchera o pomoc w śledztwie, ten nie zastanawia się długo. Nie ma nic do stracenia.

Pierwszy tom tetralogii Cztery pory zbrodni autorstwa znanego, nagradzanego pisarza, tym razem występującego pod pseudonimem Michał Ritter.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 603

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © 2025 by Michał Ritter Copyright © 2025 for this edition by Grupa Wydawnicza Media Rodzina Sp. z o.o.

Projekt okładki, skład i łamanie Radosław Stępniak

Zdjęcia na okładce Shutterstock / Obcykany; Little honey

Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.

Grupa Wydawnicza Media Rodzina popiera ścisłą ochronę praw autorskich. Prawo autorskie pobudza różnorodność, napędza kreatywność, promuje wolność słowa, przyczynia się do tworzenia żywej kultury. Dziękujemy, że przestrzegasz praw autorskich, a więc nie kopiujesz, nie skanujesz i nie udostępniasz książek publicznie. Dziękujemy za to, że wspierasz autorów i pozwalasz wydawcom nadal publikować książki.

ISBN 978-83-68242-46-1

2025.1

Grupa Wydawnicza Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Poznańska 102, 60-185 Skórzewo tel. 61 827 08 [email protected]

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Żonie dedykuję.

Każdy ma swoje piekło.

Dla jednych to wspomnienia,

dla innych – wyrzuty sumienia.

AUTOR NIEZNANY

Od autora

Opisywane tu wydarzenia oraz osoby są wytworem wyobraźni autora, a wszelkie podobieństwo do rzeczywistych zdarzeń czy postaci jest przypadkowe. Podobnie jest z instytucjami i obiektami, które pojawiają się w książce. Na przykład, komenda policji na ulicy Solec istnieje tylko na kartach tej powieści. Także firma We Make Stuff oraz biurowiec Sky Bridge na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej, w którym znajduje się centrala firmy, są wytworem fikcji. Centrum fitnessu na ulicy Solec również zostało stworzone na potrzeby fabuły.

Beletrystyka kreuje fikcyjną rzeczywistość i tak też powinna być odbierana. W przypadku tej powieści wypada mieć nadzieję, że przedstawione w niej wydarzenia, zjawiska i osoby pozostaną jedynie w sferze fikcji. Z jednym wyjątkiem. Gdy objawia się zło w czystej postaci, dobrze wiedzieć, że istnieje ktoś, kto zło poznał od podszewki i potrafi je okiełznać – Hubert „Hub” Rajcher.

1.

Nie bez powodu uważał się za wizjonera. Wytyczał nowe ścieżki, wyznaczał ambitne cele, kierował tysiącami ludzi i śmiało odpowiadał na wyzwania zmieniającego się świata. Zwykł stawiać wszystko na jedną kartę. Prawda, nie zawsze wygrywał, ale nigdy się nie zdarzyło, by z powodu porażki wycofał się z podkulonym ogonem. Po prostu wybiegał myślą dalej niż inni.

Wizjoner. Komuś takiemu wolno więcej. Sam ustanawia reguły i może je dowolnie łamać.

Czym byłoby życie pozbawione porywających wizji, które popychają nas do działania, choć każdy kolejny krok, każdy nowy dzień przybliża nas do śmierci? Świat należy do wizjonerów, bo to oni nadają życiu sens. A jednak ostatnie słowo, jak doskonale wiedział, zawsze należy do biologii. Cykl biologiczny od milionów lat pozostaje niezmienny: narodziny, rozwój, śmierć. Tego nie zmienią ani pieniądze, ani wizjonerskie spojrzenie. Naturę można próbować oszukać. Do pewnego stopnia, oczywiście... Śmierci nie przechytrzysz: skrada się różnymi ścieżkami, nie zawsze występuje z otwartą przyłbicą; chętnie ucieka się do brudnych sztuczek. I to ona za każdym razem staje na najwyższym podium. Z tym trzeba się pogodzić, a namiastki rekompensaty szukać gdzie indziej.

On na przykład lubi otaczać się pięknymi rzeczami. W dzisiejszym świecie pełnym szpetoty o piękno należy zabiegać i warto je pielęgnować. Cóż, każde piękno jest ulotne. Nic nie jest dane raz na zawsze. Bezcenne dzieła sztuki także podlegają działaniu czasu: arcydzieła Vermeera blakną, werniks czernieje, farba się łuszczy. Dawid Michała Anioła prędzej czy później padnie ofiarą trzęsienia ziemi albo szaleńca z młotkiem. Ostatnią Wieczerzę Leonarda pokona wilgoć. Robactwo też ma niebagatelny udział w dziele destrukcji.

A jak w to wszystko wpisuje się człowiek? Czy życie ludzkie nie jest równie bezcenne? Zwłaszcza w tej krótkiej fazie rozwoju, której blasku nadają młodość i uroda? Te jednak odchodzą bez śladu. Spójrzmy prawdzie w oczy. Młodość przemija, uroda blaknie, skóra przemienia się w łuskę, ciało toczą choroby, umysł dziecinnieje. Bóg na tym polu poniósł sromotną klęskę, a ludzie, od wieków krępowani poczuciem winy, niemożnością, uległością, ignorancją i strachem, boją się stanąć z Nim w szranki. Wizji i woli działania – tego im brakuje.

Czy naprawdę miałby sobie wyrzucać, że pierwszy się odważył?

Co zostawi po sobie? Lista dokonań jest znamienna: śmierć wyprowadzona w pole zręcznym trikiem; nieprzemijająca młodość i piękno; cud życia zaklęty w czasie, niepodlegający prymitywnym prawidłom biologii.

Wielkie umysły dokonują wielkich rzeczy. Po latach potomni będą pamiętać, co osiągnął, a nie jakimi drogami do tego doszedł. Sukces rozgrzesza nawet największe zbrodnie.

2.

Czwartkowe, ospałe majowe popołudnie. Hubert Rajcher siedział za biurkiem w holu jednego z apartamentowców na Wybrzeżu Kościuszkowskim, naprzeciwko głównego wejścia do Centrum Nauki Kopernik. Dochodziła szesnasta, do końca zmiany pozostało mu sześć godzin. Podniósł słuchawkę służbowego telefonu już po pierwszym sygnale. Dzwonił Więcek, menedżer ds. logistycznych w kompleksie mieszkaniowym Powiśle Park. Kiedyś o takich mówiono: kierownik ds. administracyjnych. Wysłuchał, co Więcek miał do przekazania, ale nie odpowiedział od razu, co tamten wziął za wahanie albo brak zgody. Sądząc z tonu głosu, był zdenerwowany.

– Muszę wiedzieć już teraz – przynaglił. – Jeśli pan nie będzie mógł, powinienem jeszcze dzisiaj znaleźć kogoś innego.

Zadanie nie było skomplikowane. Po zakończeniu piątkowego porannego dyżuru w apartamentowcu na Wybrzeżu Kościuszkowskim, Rajcher miałby od razu wziąć popołudniowy dyżur w budynku na ulicy Topiel. Portier przypisany do tej zmiany nagle się rozchorował, więc niemal z godziny na godzinę trzeba było znaleźć zastępcę, co w sezonie urlopowym przysparzało trudności. Więcek oferował podwójną stawkę. Problem w tym, że budynek przy ulicy Topiel 11 nie należał do kompleksu Powiśle Park, a był częścią inwestycji Piano House. Co Więcek miał wspólnego z tą lokalizacją? Dorabiał sobie na boku?

Nawet jeśli tak było, to nie moja sprawa, uznał Rajcher i postanowił więcej nad powiązaniami Więcka się nie zastanawiać. W głowie nie zapaliła mu się żadna czerwona lampka. W końcu warszawskie Powiśle to nie Kandahar. A z chwilą przejścia do cywila Rajcher przestawił myślenie na inne tory.

– Panie Rajcher, jest pan tam? Mogę na pana liczyć?

Odmówiłbyś pracodawcy, który zatrudnił cię praktycznie na gębę, bez żadnych referencji? Zwłaszcza gdy pracujesz dla niego od niespełna dwóch tygodni? Więcek już na starcie zarobił u niego plus, był bowiem jedną z niewielu osób, które od samego początku poprawnie wymawiały jego nazwisko. A z tym bywało różnie. Zwłaszcza dawniej, na misjach zagranicznych. Rajcher przywykł do tego, że wojskowi, od Amerykanów poczynając, a na Hiszpanach kończąc, kaleczyli jego nazwisko na przeróżne sposoby: Rejczer, Redżczer, Rajczer, Racher; niektórzy na wskroś poważnie zwracali się do niego „Riczer”, chociaż puszczali przy tym oko. Za to wszyscy już przy pierwszym spotkaniu skupiali uwagę na stopniach wojskowych, więc zgodnie z treścią naszywki na mundurze tytułowali go pułkownikiem. Pułkownik Hubert „Hub” Rajcher. Dla rozwiania ewentualnych wątpliwości wyjaśniał: „u” w „Hubert” wymawiane jak w „Hoover”, a w „Hub” wymawiane jak w „pub”.

Powiedział do słuchawki:

– Przepraszam, szefie, lokator odciągnął mnie na chwilę od telefonu.

– Słyszał pan, o czym mówiłem?

– Topiel jedenaście, piątek, zaczynam o czternastej.

– To nie problem? Nie będzie pan miał czasu na odpoczynek.

– Szybko regeneruję siły.

I tak oto w piątek, równo o czternastej, objął dyżur w Piano House. Elegancki, nowocześnie urządzony hol, duże okna, miękkie dywany, fotele z jasnej skóry. Standard w budynkach, gdzie za metr kwadratowy mieszkania płacisz trzydzieści tysięcy. Jasno pomalowane ściany, tu i ówdzie obrazy z motywami muzycznymi. W rogu fortepian.

Zaczął od zapoznania się z listą lokatorów. Przejrzał wykaz wewnętrznych numerów telefonów przypisanych do poszczególnych mieszkań. Upewnił się, że system monitoringu działa jak należy. Dwukrotnie obszedł hol, zanim zdał sobie sprawę, że z nawyku szuka słabych punktów, jakby miał do czynienia z wojskowym obiektem.

Praca z grubsza niczym się nie różniła od tego, co robił jako konsjerż w Powiśle Park. Stali mieszkańcy sami wchodzili do budynku na kod. Gości anonsował, kontaktując się przez numer telefonii wewnętrznej z właścicielem. Obowiązywał go zakaz wpuszczania osób z zewnątrz, których obecności lokator sobie nie życzył. Winien dbać o czystość w holu, prezentować się schludnie, odnosić się z kulturą do mieszkańców i gości oraz świadczyć wszelką możliwą pomoc. Co jeszcze? Na wzór motta policji nowojorskiej: „Służyć i chronić”, co w tłumaczeniu na język ciecia oznaczało: „Kłaniać się w pas, z uśmiechem przyjmować połajanki, pomóc zanieść ciężkie bagaże do apartamentu, a pijanego w sztok lokatora bezpiecznie dotransportować do windy”.

W Powiśle Park i w Piano House obowiązywał ten sam zestaw praw i przykazań. Jak w dawnym państwie cezarów: czy jesteś na Capri, w Kartaginie czy w Aginnum, wszędzie jest Rzym. Nie spodziewał się, że coś go zaskoczy albo zdziwi.

Nim minęło pół godziny, zauważył dwie różnice.

W apartamentowcu na ulicy Topiel przeważał język polski, a chodniki po obu stronach ulicy przemierzali nieliczni piesi. Tymczasem przez dwa tygodnie pracy w Powiśle Park przywykł do tego, że wokół rozbrzmiewają głównie angielski i ukraiński, tak jak przyzwyczaił się do widoku nieprzerwanych potoków warszawiaków i turystów płynących od późnego popołudnia w stronę Wisły Wybrzeżem Kościuszkowskim, nawet w dzień powszedni. Historia się powtarza. Już tysiące lat temu życie osad skupiało się nad brzegami wielkich rzek. Podobnie w Warszawie w trzecim dziesięcioleciu XXI wieku.

W każdym razie od osiemnastej do szóstej rano, dopowiedział w myślach w drodze do służbowej kuchenki po kawę.

Życie nauczyło go nie wybrzydzać. Kawę pił pod każdą postacią: przelewową, rozpuszczalną, z ekspresu, plujkę. Byle była czarna, mocna i z dużą ilością cukru. Napełnił kubek dwiema porcjami kawy z ekspresu, wsypał cztery czubate łyżeczki cukru i wrócił na stanowisko za biurkiem.

Popijając kawę małymi łykami, odwlekał moment realizacji postanowienia. Wreszcie zebrał się na odwagę, wybrał na służbowej komórce znany na pamięć numer i wcisnął „połącz”. Odpowiedziała, nim zdążył policzyć do pięciu. Nie spodziewał się, że odrzuci połączenie, bo tego numeru nie znała. Mógł dzwonić konsultant z telefonii komórkowej albo namolny ankieter, ale równie dobrze mógł to być któryś z jej nowo pozyskanych klientów rynku nieruchomości.

– Słucham.

Ostrożny, wyważony, urzędowy ton. Dawno jej nie słyszał. Dzwonił, bo stęsknił się za tym głosem czy chciał rozdrapywać wciąż świeżą ranę?

– Marta, to ja.

Wyobraził sobie wyraz twarzy byłej żony i przez chwilę był przekonany, że rozmowa ulegnie przerwaniu. Wreszcie usłyszał:

– Czego chcesz?

– Skończyłem z tamtym. Od dwóch tygodni pracuję i...

– Po to dzwonisz?

– Pomyślałem, że chciałabyś wiedzieć.

– Co mi do tego?

– Wychodzę na prostą. Chciałem się tym z kimś podzielić.

– Źle trafiłeś. Nie dzwoń więcej.

– Nie rozłączaj się, proszę! Posłuchaj. – Wziął głęboki oddech. – Przedwczoraj byłem na cmentarzu...

– Ani się waż! Nawet nie wymawiaj jej imienia! – przestrzegła lodowato, z wrogością w głosie i na granicy wybuchu.

– Nie możesz mi zabronić odwiedzać grobu własnej córki.

– Córki?! – Teraz już z trudem nad sobą panowała. – Straciłeś prawo, by tak ją nazywać!

Rozłączyła się. Powoli dopił kawę, odniósł kubek do kuchenki i wrócił na miejsce.

Zegar pokazywał siedemnastą pięćdziesiąt pięć. Bezszelestnie otworzyły się drzwi windy i wyszła damulka sporo po siedemdziesiątce, w szpilkach i minispódniczce. Jeden z tych okazów spotykanych pod każdą szerokością geograficzną, które w pogoni za wieczną młodością z każdym mijającym rokiem skracają spódniczkę o kolejny centymetr. Przed nią, na cienkiej pozłacanej smyczy drobił york przystrojony czerwoną kokardką. Psiak zatrzymał się pośrodku dywanu, zgarbił się i błyskawicznie postawił kupę, ale damulka nawet nie zwolniła i chwilę potem już była przy drzwiach.

– Proszę pani!

Nie raczyła się obejrzeć. Tknięty przeczuciem zajrzał do windy. Klnąc pod nosem, przyniósł z pomieszczenia gospodarczego mopa i szufelkę ze zmiotką. Wytarł plamę moczu w windzie, zmiótł psie odchody na szufelkę i wyszedł na zewnątrz, żeby wyrzucić zawartość do kosza przed budynkiem. Kobieta zdążyła się oddalić. Z psiakiem na rękach, żeby nie zamoczył łapek w kałużach po świeżo spadłym deszczu, zmierzała ku włoskiej restauracji po drugiej stronie ulicy.

Wracał już, kiedy ich zobaczył. Wszyscy trzej w markowych dżinsach i adidasach, w niebieskich polówkach opinających umięśnione torsy. Każdy mniej więcej metr osiemdziesiąt dwa, wiek na oko dwadzieścia kilka lat. Szli od Browarnej całą szerokością chodnika. Zdążył kodem otworzyć sobie drzwi i był już jedną nogą w budynku, kiedy z tyłu dobiegło go:

– Panie starszy, chwilunia! Jeszcze my!

„Panie starszy”? Rajcher odwrócił się niespiesznie.

3.

Między stolikami bezszelestnie uwijali się kelnerzy, a za oknami przelotny majowy deszcz toczył nierówną walkę z pseudograffiti na murach reprezentacyjnych gmachów Warszawy. Zaspa miała na sobie wygodne czarne spodnie i białą bluzkę, a Gmoch nosił ciemnoszary garnitur, jasnoniebieską koszulę i krawat, stosownie do niedawno zakończonej uroczystości. Jedząc z apetytem sałatkę Cezar z krewetkami, Zaspa zerkała spod oka na towarzysza, który z cierpiętniczą miną zmagał się z polędwicą wołową w sosie bordelaise. Kiedy pół godziny wcześniej próbował w dobrej wierze zamówić schabowego z kapustą, kelner uznał to za żart. Restauracja Villa Foksal spełniała najbardziej wyszukane zachcianki gości, serwując menu inspirowane porami roku. Kotlet schabowy z ziemniakami i zasmażaną kapustą nie mieścił się w wielkoświatowym formacie.

– Nie jesteś głodny?

– Ten wół miał chyba ze sto lat!

– Przynajmniej zanim wylądował na twoim talerzu, zdążył się nacieszyć emeryturą.

– Wiem, do czego pijesz. Ja zamierzam żyć długo i szczęśliwie, dlatego zgodnie ze starokawalerskimi nawykami, również na emeryturze będę się zdrowo odżywiał: żeberka, karkówka, zrazy wieprzowe i schab.

– Pomyślałeś choć raz, co taka świnia czuje, zanim ją przerobią na schabowy kotlet?

– A tobie się wydaje, że krewetki nie mają żadnych uczuć?

– Punkt dla pana, komisarzu Gmoch.

Uniósł się na krześle i kurtuazyjnie ukłonił.

– Jakub Gmoch uczył się od najlepszych, pani komisarz. – Dźgnął widelcem niedokończoną porcję polędwicy. – A mięso jest naprawdę łykowate.

Umoczyła usta w kieliszku z winem.

– Powiedz słowo, a każę szefa kuchni wyprowadzić w kajdankach.

Roześmiał się, aż goście przy sąsiednich stolikach odwrócili głowy.

– Komisarz Anna Zaspa jak zawsze w formie. Będzie mi brakować twoich ciętych ripost.

– Bo z tą emeryturą to się pospieszyłeś! Masz dopiero czterdzieści pięć lat.

– Najwyższy czas, żeby zacząć wreszcie dbać o siebie. – Pogładził się po wydatnym brzuchu. – Sto kilo z okładem przy wzroście metr siedemdziesiąt pięć to nie jest przepis na mężczyznę sukcesu.

– Ja tam wolę mężczyzn przy kości – wyrwało się jej, zanim zdążyła się zastanowić, jak jej słowa mogą zostać odebrane.

– Naprawdę? – Rozpromienił się. – W takim razie odpuszczę sobie zakup karnetu do siłowni.

– Z tego akurat nie rezygnuj. Musisz teraz czymś wypełnić czas. – Szybko zmieniła temat: – Co zamierzasz robić na emeryturze? Masz jakieś plany?

– Pytasz o pracę? Na razie zrobię sobie wolne, potem zacznę się za czymś rozglądać.

– Agencja ochroniarska?

– Jeszcze nie wiem.

– Z twoim policyjnym doświadczeniem przyjęliby cię z pocałowaniem ręki. – Sprawdziła godzinę na zegarku.

– Jakoś mnie to nie pociąga.

– Mam na myśli ochronę VIP-ów.

– Miałbym się wykosztowywać na bajerskie garnitury?Wolę luzackie ciuchy. Do tego nadstawiać głowę dla jakichś nowobogackich dupków, którzy żyją tylko dla szmalu? To nie dla mnie.

– Może jakaś prywatna uczelnia? Albo współpraca z mediami? Miałeś dobre kontakty z dziennikarzami śledczymi.

– Nie ciągnij mnie za język. – Upił wina. – Owszem, jest coś, czym zamierzam się zająć przez najbliższe dni, ale po cichu, bez rozgłosu. Na razie wolę nie zdradzać szczegółów. W każdym razie nie chodzi o pracę w ścisłym tego słowa znaczeniu. Powiedzmy, że to mój prywatny projekt, a wcale nie mam pewności, jakie przyniesie rezultaty. Może się okazać, że błądziłem po omacku.

Palcami oplatał kieliszek, jakby na tej czynności skupiał całą uwagę. Miała wrażenie, że unika jej wzroku.

– Kuba, mówisz zagadkami. Nic więcej nie zdradzisz? Nawet mnie?

– Jeszcze nie teraz. Ale jedno mogę ci obiecać. – Podniósł na nią oczy, by zaraz z powrotem uciec spojrzeniem. – Jak już będę miał pewność, na czym ostatecznie stoję, ty dowiesz się pierwsza. Będę zresztą potrzebował twojej pomocy. Muszę właśnie w tej sprawie wyjechać do Poznania na dwa, góra trzy dni, a nie mam z kim zostawić Nuśka. Dałabyś radę?

– Oczywiście. Magda będzie wniebowzięta.

Nusiek był sześcioletnim amstaffem. Łeb jak u cielaka, spojrzenie szesnastoletniego Mike’a Tysona, wysokość w kłębie pięćdziesiąt dwa centymetry, czterdzieści osiem kilogramów żywej wagi. Uwielbiał dzieci i – niektórych dorosłych. Większość obcych tolerował, chyba że ktoś mu się naraził. A narazić można się było, choćby spojrzawszy krzywo na jego pana. Jakub Gmoch nigdy się nie ożenił, nie miał potomstwa i Nuśka traktował jak własną latorośl. Nusiek odpłacał mu bezkrytyczną psią miłością. Magda, dwunastoletnia córka Anny, zajmowała drugie miejsce w hierarchii ludzkiego stada; rzadkie sposobności do spotkań oboje uważali za wielkie święto.

– Nie zamierzam cię ciągnąć za język – obiecała. – Powiedz tylko, kiedy planujesz wyjechać.

– W poniedziałek albo wtorek. Czekam na wiadomość z potwierdzeniem terminu. Dam ci znać najpóźniej w niedzielę wieczorem.

Nie uszło jego uwagi, że Anna kolejny raz zerka na zegarek.

– Kończymy? – podchwycił. – Masz chyba jeszcze coś do załatwienia?

– Nie, to z zawodowego nawyku – skłamała. Wzięła ze stolika kartę menu. – Masz ochotę na deser?

– Dziękuję. Dopiję tylko wino. – Leniwym gestem pokazał stojącą przy nodze krzesła granatową torebkę podarunkową. – W każdym razie ja od dzisiaj nie muszę żyć pod presją czasu. To cacko będzie tylko miłą pamiątką.

Torebka kryła gustowne pudełko z męskim zegarkiem Casio. Jeden z najdroższych modeli, choć wciąż wyrób fabryczny. Wyróżniał go wygrawerowany tekst na odwrocie koperty: „Jakubowi Gmochowi wdzięczny zespół”, poniżej daty rozpoczęcia i zakończenia służby w policji.

– To nie był mój pomysł – oznajmiła Anna.

– Mianowicie?

– Sam się zastanów: zegarek dla kolegi przechodzącego na emeryturę? To jakby dać do zrozumienia, że jego czas dobiega końca. Końcowa meta tuż za rogiem.

– Ja tego tak nie widzę.

– Typowy mężczyzna! Subtelności są wam z natury obce.

– To prezent od całego zespołu. Darowanemu koniowi...

– Powiem ci, jak było. Lubicz się uparł, reszta go poparła i zostałam przegłosowana.

Gmoch mimo woli się skrzywił. Nie przepadał za Lubiczem i pozwolił sobie na drobną uszczypliwość:

– Bo najwyższy rangą ma zawsze rację.

– Sprawdziłeś chociaż, czy twój emerycki Casio chodzi?

– Punktualny co do sekundy. Będzie mi służył do samej śmierci.

– Gadasz jak prawdziwy emeryt.

– Emeryt młody wiekiem! – Podniósł palec wskazujący jak przy wygłaszaniu ważnej deklaracji. – I zapamiętaj, co teraz powiem: już dzisiaj zapisuję ci mój emerycki zegarek w testamencie.

– Ja i męskie Casio? Chyba na głowę upadłeś!

– Powinnaś mieć po mnie jakąś pamiątkę.

Zbyła jego słowa machnięciem ręki.

– A tak na poważnie, chciałabym ci ofiarować prezent tylko od siebie.

– Już mnie uhonorowałaś, zapraszając do restauracji dla establishmentu.

– Mam na myśli prezent naprawdę szczególny. Coś osobistego. – Niemal wypsnęło się jej: „Coś od serca”, w porę się jednak zreflektowała.

Patrzył, jak wyjmuje z torebki kopertę i kładzie przed nim. Zajrzał do środka. Kolorowe zdjęcie o wymiarach 10 x 15 cm przedstawiało trójkę papużek nierozłączek: Michał Zaspa, Jakub Gmoch oraz Anna Zaspa, wtedy jeszcze Anna Meller. Pod jasnoniebieską luźną sukienką odznaczał się już zarys ciążowego brzuszka. Na zdjęciu była trzynaście lat młodsza, miał jednak wrażenie, że naprzeciwko niego siedzi tamta dwudziestoczterolatka. Krótko strzyżone, lekko falujące naturalne blond włosy, pociągła twarz z wyrazistymi kośćmi policzkowymi, duże ciemne oczy, figura nastolatki.

– Mój Boże, jak my wtedy rywalizowaliśmy o twoje względy!

– Wiem.

– A że kiedyś omal się pobiliśmy o ciebie, to też wiesz?

– A jak myślisz?

Udał naburmuszonego.

– Nie wiem, dlaczego akurat jego wybrałaś. Wtedy jeszcze nie wyłysiałem, byłem dużo szczuplejszy i prawie równie przystojny jak on.

– Michał ujął mnie swoim intelektem.

– Akurat! Wolałaś jego, bo był siedem centymetrów wyższy.

– Dziewięć. – Posłała mu zalotny uśmiech. – Akurat tego wolałam nie przypominać, żeby cię nie dobijać.

Zaśmiał się szczerze. W chwilę potem na powrót spoważniał.

– To chyba twoja jedyna odbitka. Nie żal ci się rozstawać?

– Mam jeszcze jedną. Tę Michał zawsze nosił przy sobie. Odesłali mi ją z resztą rzeczy ocalałych z wypadku w Chorwacji.

Spochmurniał i pokręcił głową.

– Mój Boże! To już prawie pięć lat, a wciąż nie mogę się pogodzić z jego śmiercią.

– Wiem. – Położyła rękę na jego dłoni.

Podniósł na nią wzrok. Zbyt dobrze znała to cielęce spojrzenie, by nie wiedzieć, co za chwilę usłyszy.

– Nie zrozum mnie źle – zaczął. – Ale teraz, kiedy relacje służbowe nie stoją nam na przeszkodzie...

– Kuba, nie zaczynaj kolejny raz.

– Mogłabyś dać mi szansę. O nic więcej nie proszę.

Westchnęła, powoli cofając dłoń.

– Kuba, Kuba, już tyle razy ci mówiłam... Po śmierci Michała w moim życiu nie ma miejsca na innego mężczyznę. Nie zaklinam się, że tak będzie zawsze, ale tymczasem musisz to uszanować.

– Bylibyśmy idealną parą. Jesteś tylko o centymetr niższa – zażartował dla pokrycia zmieszania.

Podchwyciła jego żartobliwy ton:

– Prawie mnie przekonałeś. Jeśli kiedykolwiek zmienię postanowienie, właśnie twoją kandydaturę wezmę w pierwszym rzędzie pod uwagę.

Poprosiła kelnera o rachunek. Gmoch obstawał, że on zapłaci, nic jednak nie wskórał.

– Ustępuję przed siłą. Widzę, że emerytowany policjant niewiele znaczy. W ramach rewanżu pozwól się zaprosić na kolację za tydzień, powiedzmy w przyszłą sobotę.

– Co ci tak śpieszno?

– Może będę miał coś ważnego do przekazania.

– To w związku z twoim przyszłotygodniowym wyjazdem?

– Mhm.

– Ta sprawa ma coś wspólnego ze mną?

– Na tym etapie nic więcej nie powiem.

Z restauracji skierowali się w stronę ulicy Okólnik, gdzie Gmoch na tyłach Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina zaparkował swojego dziesięcioletniego nissana. Majowe słońce suszyło asfalt po deszczu, kiedy szli zatłoczonym chodnikiem ramię w ramię, niemal się o siebie ocierając. Panowało niezręczne milczenie. Anna pierwsza je przerwała:

– Jest coś, czego poniewczasie żałujesz? Z perspektywy lat doszedłeś do wniosku, że dzisiaj w pewnych sprawach postąpiłbyś inaczej?

– Żałuję, że nie zdołałem cię do siebie przekonać. No dobrze, więcej nie będę! Przepraszam! Nie rób takiej miny!

Widzieli już z daleka srebrnego nissana z naklejką na tylnej szybie „Uwaga, pies!”. Anna zwolniła.

– Ktoś majstruje przy drzwiach twojego wozu. Nie zainstalowałeś alarmu?

– Do dziesięcioletniego rzęcha? – Wytężył wzrok. – To jakiś amator. Zawodowiec wybrałby nówkę.

– Zajdę go od tamtej strony, ty obstawiasz przód.

Wysforowała się przed Gmocha. Wysoka, szczupła blondynka w eleganckich spodniach, na stopach czółenka, markowa torebka przewieszona przez ramię. Niespiesznie, spacerowym krokiem, zaczęła łukiem obchodzić zaparkowane samochody z lewej strony. Mijając nissana, zerknęła dyskretnie przez ramię. Mężczyzna około czterdziestki, metr siedemdziesiąt pięć, zarost lumpa, znoszone ubranie, sfatygowana bejsbolówka nasunięta na oczy. Stanął do niej półbokiem i udał, że szuka czegoś po kieszeniach spodni. Przeszła dalej, kierując się na parkową alejkę. Kiedy zza pleców dobiegł ją ostry krzyk, wykonała w tył zwrot. Gmoch biegł do samochodu, ile sił w nogach, groźnie wywrzaskując i wymachując pięścią.

Mężczyzna w bejsbolówce odskoczył od nissana i błyskawicznie ocenił sytuację. Jakieś dziesięć metrów przed sobą miał szarżującego łysola, najpewniej właściciela pojazdu, kilka kroków za łysolem grupkę zaintrygowanych przechodniów, z drugiej strony samotną kobietę. Zrobił to, co większość na jego miejscu: ruszył z impetem w kierunku kobiety, która stała jak wrośnięta w ziemię. Jakby w ostatniej chwili wyrwana z paraliżującego strachu, odsunęła się nieporadnie i zasłoniła twarz rękami. Przebiegając tuż obok niej, nie zobaczył wędrującej w górę nogi, potknął się o przeszkodę i zwalił twarzą na chodnik, w ostatniej chwili próbując zamortyzować upadek łokciem. Zanim zdołał się podnieść, ręce miał za plecami, a na nadgarstkach kajdanki.

Gmoch dobiegł i przykucnął.

– Zawsze nosisz kajdanki? – wysapał.

– Regulamin nie zabrania. Coś się tak zmęczył?

– Jestem starszym panem na emeryturze. – Cmoknął z uznaniem. – Klasyczne podcięcie. Pięknie się spisałaś.

– Fatalnie. To miało być kopnięcie w kolano.

Wspólnymi siłami przewrócili mężczyznę na plecy. Mamrotał coś, prawy policzek miał we krwi. Bejsbolówka leżała obok na chodniku.

Nachyliła się nad nim i pociągnęła nosem.

– Chyba trzeźwy. Narkoman?

– Raczej bezdomny. Spójrz na ciuchy.

– Znoszone, ale czyste. A delikwent najdalej wczoraj brał kąpiel.

– Coś sugerujesz?

– Nic. Bezdomni też się czasem kąpią. A jak trafiają do noclegowni, to dostają czyste ubranie. – Podniosła się i z torebki wyjęła służbową komórkę. – Albo udaje nieprzytomnego, albo naprawdę rąbnął się mocno w głowę. Dzwonię na sto dwanaście.

Podała swój numer służbowy oraz miejsce i okoliczności zdarzenia. W oczekiwaniu na przyjazd policji i pogotowia przeszukali kieszenie mężczyzny. Żadnych dokumentów, kluczy czy komórki. Gmoch obejrzał z zewnątrz samochód. Złodziej próbował go otworzyć metodą „na wpych”; zdołał włożyć cienki pręt między drzwi a karoserię, ale nie zdążył jeszcze się dostać do zamka centralnego.

– Kto kradnie dziesięcioletniego nissana? – dziwił się Gmoch.

– Może połakomił się na radio? Zawsze jakiś grosz.

Radiowóz zjawił się pierwszy, ambulans dwie minuty potem. Sanitariusz dokładnie zbadał poszkodowanego, sprawdził reakcję źrenic na światło.

– Żadnych złamań, puls w normie, nie podejrzewam wstrząśnienia mózgu ani innych zmian neurologicznych. Otarcia naskórka na twarzy to normalne przy upadku. No i solidnie się potłukł.

– Wymaga obserwacji szpitalnej? – spytała Anna.

– Nie sądzę. Ale na wszelki wypadek będziemy w kontakcie z policją.

Spisała dane i stopnie służbowe obu policjantów.

– Dokąd go zabieracie?

– Na Wilczą. Oddaję kajdanki, pani komisarz, w naszych bransoletkach będzie mu równie wygodnie.

– Nie ma przy sobie żadnych dokumentów.

– Może figuruje w bazie odcisków palców. Sprawdzimy. Zapakujemy go teraz do radiowozu.

– Chwileczkę. – Zaspa zbliżyła się z komórką w ręku. – Spójrz na mnie!

Mężczyzna instynktownie podniósł głowę. Szybko ją opuścił, ale zdążyła mu zrobić zdjęcie. Policjanci udali, że uszło to ich uwagi.

– To nie dla celów procesowych – wyjaśniła, by uspokoić ich sumienie. – Chyba mam gdzieś w aktach jego zdjęcie, na komendzie porównam.

– Jasne – jeden podchwycił. – Wcale bym się nie zdziwił, gdyby już był notowany.

Obfotografowali nissana od uszkodzonej strony, zabrali złodziejskie zabawki i odjechali z podejrzanym.

– Twój ostatni dzień pracy. Ciekawy zbieg okoliczności – skomentowała.

– Raczej pierwszy dzień na emeryturze. I wolę patrzeć na to od jasnej strony. – Otwierając drzwi pojazdu, zadumał się. – Pytałaś wcześniej, czy czegoś żałuję. Więc teraz już najzupełniej poważnie. Sprawa tych dziewcząt – to jedno nie daje mi spokoju. Co się kryje za tymi zniknięciami? Czy żyją? Jeśli tak, co się z nimi dzieje? Ta sprawa spędza mi sen z powiek.

– Miałam nadzieję, że nie zostawisz mnie samej z tym śledztwem. Wybrałeś emeryturę.

Wyczuł zarzut w jej głosie.

– Było za późno, żeby z dnia na dzień wszystko odkręcać – podjął usprawiedliwiająco. – Miałem wcześniejsze plany, a żeby je zrealizować, musiałem mieć wolne ręce. – Pokiwał do siebie głową. – O ile znam Lubicza, będziesz musiała, niestety, liczyć głównie na siebie.

– Ja nie odpuszczam. Tyle że to dopiero sześć tygodni.

– Przez ten czas zaginęło już pięć dziewcząt! Przynajmniej o tylu wiemy. Niewykluczone, że proceder zaczął się wcześniej i ofiar jest więcej. A to przecież jeszcze dzieci!

– Będę cię na bieżąco informować. Tyle mogę obiecać...

Przerwał jej sygnał przychodzącego SMS-a. Spojrzała na zegarek: kwadrans po osiemnastej, chyba wszystko przebiega zgodnie z planem.

– Jeżeli to cię uspokoi – podjęła, sięgając do torebki po telefon – chyba znalazłam jakiś punkt zaczepienia, dzięki któremu uda mi się popchnąć śledztwo do przodu. Na razie nie ciągnij mnie za język. Może jak spotkamy się po twoim powrocie, będę miała więcej do powiedzenia.

Szybko przebiegła wzrokiem wiadomość i zadowolona schowała komórkę.

– Muszę się zbierać.

– Praca?

– Nie, to od Magdy – skłamała. – Pyta, czy może zostać na noc u koleżanki. Jest w takim wieku, że muszę wybadać, co jest grane.

– Podrzucę cię do domu.

– Daj spokój, na Radną mam dziesięć minut spacerkiem. Czekam na twój telefon w niedzielę.

– Odezwę się.

Kiedy się nachylił, jakby chciał musnąć wargami jej policzek, instynktownie się odsunęła i podała mu rękę na pożegnanie.

Przez chwilę odprowadzał ją wzrokiem, jak oddalała się parkową alejką do schodów prowadzących na Tamkę. Kobieta, która nigdy nie odwzajemni uczucia, jakim ją darzył. Nigdy nie mów nigdy, skarcił się w myślach. Dopóki życia starczy, trzeba mieć nadzieję.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki