Cienka niebieska linia - Mirosław Kruk - ebook + książka

Cienka niebieska linia ebook

Mirosław Kruk

3,7

Opis

Każdego dnia policjanci pomagają ludziom i zatrzymują niezliczoną ilość przestępców. Jednak czasami któryś z nich nadużywa swoich uprawnień i wyciąga rękę po nie swoje…

 

Cienka niebieska linia” opowiada o perypetiach załogi radiowozu prewencji, która patroluje miasto. Będąc na najniższym szczeblu policyjnej kariery, raz są aniołami niosącymi pomoc potrzebującym, nawet z narażeniem własnego życia, innym razem wychodzi z nich to, co w człowieku najgorsze – zło, chciwość, nadużycia. Służbowe przygody młodych funkcjonariuszy przeplatane są z ich perypetiami w życiu osobistym.

 

Książka została napisana ręką policjanta, który przez czternaście lat pracował na pierwszej linii.

 

Proszę nie wierzyć, że policja składa się tylko i wyłącznie z policjantów kryminalnych, biegających wszędzie z odbezpieczoną bronią, goniących poważnych bandytów. To policjanci prewencji są pierwsi na miejscu zdarzenia, to przede wszystkim od ich pracy zależy bezpieczeństwo ludzi na ulicach. To policjanci prewencji wykonują codziennie mnóstwo różnego rodzaju interwencji. Od bardzo lakonicznych po niezwykle trudne, najczęściej domowe. To policjanci prewencji są najbliżej społeczeństwa. Ta książka jest właśnie o nich.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 229

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (9 ocen)
4
1
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Mirosław Kruk

Cienka niebieska linia

Strona redakcyjna

REDAKCJA: Zuzanna Gościcka-Miotk

KOREKTA: Olga Rudnicka

OKŁADKA: Marcin Koszyński

SKŁAD: Anita Sznejder

© Mirosław Kruk i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7942-225-8

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Od autora

Dzień dobry.

Praca policjanta to niewątpliwie ciężki kawałek chleba, jednak niejednokrotnie przynosi ogromną satysfakcję. Autorzy książek i filmów poruszających tę tematykę przedstawiają poważne śledztwa, wyjaśnianie wielkich tajemnic. Krew leje się strumieniami, nie brakuje przemocy. Zarówno w literaturze, jak i w kinematografii najczęściej przedstawiani są policjanci zajmujący się służbą kryminalną, prowadzący różnego rodzaju dochodzenia. Bohaterami książek i filmów rzadko są funkcjonariusze prewencji, którzy zazwyczaj pierwsi pojawiają się na miejscu przestępstwa. To oni interweniują w różnych sytua­cjach – od zwykłych przepychanek ulicznych, poprzez bójki w lokalach gastronomicznych, w czasie trwania imprez sportowych, aż do chyba najtrudniejszych i najniebezpieczniejszych, czyli przemocy domowej.

W swojej książce chciałbym przedstawić Państwu służbę policjanta prewencji, który jest przecież najbliżej każdego obywatela, no może z wyjątkiem dzielnicowego.

Dobro ze złem przeplata się od początku istnienia rasy ludzkiej. Czarne czy białe, proste czy krzywe, całe czy pół od zarania dziejów towarzyszą człowiekowi. Być aniołem czy diabłem, dobrym czy złym człowiekiem... Każdy z nas ma wybór – może służyć bądź służyć „inaczej”. W każdej firmie są ludzie, którzy sumienne wypełniają swoje obowiązki, ale też nie brakuje przysłowiowych najsłabszych ogniw – różnego rodzaju kanciarzy. I nie ma tu znaczenia, czy mowa o policji, wojsku, służbie zdrowia etc. Wszędzie można znaleźć tych złych, gorszych czy pozbawionych jakichkolwiek hamulców. Właśnie między wymienionymi dwiema sprzecznościami walczą bohaterowie tej książki. Jednakże nie oceniajmy, abyśmy nie byli oceniani.

Życzę Państwu spędzenia miłego wieczoru przy książce napisanej przez zwykłego policjanta.

Cienka niebieska linia

W mieszkaniu państwa Toczków zawsze panowała radość. Głównym jej powodem był syn Marek. Oczko w głowie przede wszystkim tatusia, oficera Wojska Polskiego. Jak na wojskowego przystało, tatko rzadko bywał w domu, ale za to zarabiał odpowiednio na utrzymanie rodziny. Oczywiście nie można powiedzieć, że był złym ojcem, każdą wolną chwilę poświęcał, miał nadzieję, swojemu następcy w szeregach armii. Jednak tak to już bywa, że życie pisze nam inne scenariusze niż ten, który sobie wymarzyliśmy. Tak też, niestety, było i w przypadku państwa Toczków. Gdy Marek miał kilkanaście lat, stało się coś strasznego. Nie tylko dla niego, dla jego ojca również.

Pani Toczek zaczęła najpierw kaszleć, później dostała wy­sokiej temperatury i położyła się na dwa dni do łóżka, chcąc przeleżeć przeziębienie. Nie dość, że choróbsko nie przechodziło, to jeszcze dołączyło się do niego powiększenie węzłów chłonnych. To już nie były żarty. Kobieta trafiła do lekarza, który przepisał jej stosowne antybiotyki. Jednak i te nie cofnęły choroby. Wynik szczegółowych badań był przerażający – CHŁONIAK. Kolejne analizy przeprowadzone w klinice ­on­ko­logicznej dobiły obu Toczków, ojca i syna. To, co powiedział lekarz, brzmiało jak wyrok:

– Bardzo mi przykro – zwrócił się do kapitana Toczka. – Musi pan być dzielny i stworzyć synowi prawdziwy dom. To niestety najgorsza odmiana chłoniaka, są już przerzuty do wątroby.

– Nie ma żadnego ratunku? – z płaczem zapytał oficer.

– Niestety, medycyna jest w tym przypadku bezradna, proszę pana.

– Jak długo to potrwa? – Toczek zalewał się łzami, przyciskając do siebie szlochającego Marka.

– Nie dłużej niż dwa miesiące – odrzekł lekarz, po czym oddalił się do swojego gabinetu, pozostawiając dwóch płaczących mężczyzn na korytarzu kliniki.

Diagnoza doktora nie była jednak precyzyjna. Pani Toczek zmarła, przeżywszy jeszcze cztery miesiące. Prowadziła ciężką walkę ze śmiercią, niestety, była skazana na przegraną. Z każdym dniem stawała się coraz słabsza, coraz wątlejsza, aż w końcu...

Kapitan Toczek długo nie mógł się pogodzić ze śmiercią żony. Była przecież jeszcze taka młoda. Niemniej jednak przed upływem roku poślubił jej koleżankę. Marek nigdy nie zaakceptował tego związku i na każdym kroku dawał to ojcu do zrozumienia. Myśl o karierze wojskowej syna pan kapitan mógł odłożyć na półkę w pawlaczu. Marek na złość ojcu zakomunikował, że nie będzie żołnierzem. A że był przyzwyczajony do munduru, postanowił zostać policjantem.

***

W kwietniowy poranek promyki słońca delikatnie wślizgnęły się do pokoju Marka. Najpierw oświetliły wiszący na ścianie portret jakiejś dziewczyny (często je zmieniał, więc mógł sam nie wiedzieć, jak miała na imię ta aktualna). W miarę upływu czasu promyki słońca zaczęły delikatnie oświetlać twarz policjanta, bo Marek był funkcjonariuszem prewencji.

Otworzył oczy. „Znowu obudziłem się przed budzikiem” – pomyślał, chyba nie bardzo zadowolony z takiego stanu rzeczy. Spojrzał na zegarek, była dopiero 6.20. Marek rozpoczynał pracę, to znaczy służbę na drugiej zmianie, o 14. Obrócił się na drugi bok, próbując złapać jeszcze trochę snu. Jednak na niewiele się to zdało, nie mógł już zasnąć. Wstał i powędrował do łazienki.

– Czy ja się wczoraj kładłem sam to tego wyra? – głośno zapytał ścian, bo mieszkał w pojedynkę. Niestety, nie udzieliły mu odpowiedzi, tylko sąsiadka z dołu zaczęła znowu walić w kaloryfer.

– Nie drzyj się, idioto, nie mieszkasz sam w tym bloku.

Nasz dzielny policjant zrobił siusiu, umył rączki i poszedł do kuchni, żeby przygotować sobie śniadanko. Jakież było jego zdziwienie, gdy okazało się, że lodówka świeci pustkami, w środku tylko światło i wiatr.

– No cóż, muszę znowu iść na te cholerne zakupy, jak ja nie cierpię sklepów...

Taki rytuał powtarzał się średnio co trzy dni, bo nasz bohater częściej nie hańbił się robieniem zakupów.

Zbiegł szybko do osiedlowego sklepiku, kupił pieczywo, jajka, kawałek sera, ociupinkę wędliny i wrócił do swojego gniazdka, żeby przygotować sobie posiłek. Po śniadaniu wpakował się ponownie do łóżka (pościel już dawno nadawała się do wymiany), włączył po raz kolejny Terminatora i czekał na właściwą godzinę, by udać się do pracy.

W tym samym czasie jego partner z patrolu, sierżant Janek Krupa (żonaty, jedno dziecko w wieku przedszkolnym), zdążył już odwieźć żonę do pracy i malucha do przedszkola. Po powrocie przygotował obiad dla rodziny i udał się na służbę. Obaj panowie spotkali się na parkingu przed jednostką.

– No i jak zleciała nocka, stara ci dała? – Marek zaczął nie­wybrednym żartem.

– Ja chociaż dostaję, jak potrzebuję, nie muszę męczyć się w łazience – zripostował Janek.

I tak obaj panowie, dopiekając sobie nawzajem, doszli do szatni w jednostce. Po drodze oczywiście jeszcze jakieś powitania z kolejnymi towarzyszami niedoli na popołudniowej zmianie. No cóż, czas płynie nieubłaganie, trzeba się przebierać i ruszać do roboty, bo miasto odkryte, bandytyzm się szerzy. Policjanci, mimo że docinają sobie nawzajem, są ze sobą zżyci, niejedną imprezę zaliczyli – zarówno kawalerowie, jak i żonaci. No cóż, panie muszą wiedzieć, w co się pakują, wybierając za męża policjanta.

O 13.58 wszyscy stali już na zbiórce i czekali na memento dowódcy. Ten stanął przed plutonem, groźnym okiem ocenił wygląd podopiecznych.

– Kupczyk, twoje spodnie chyba już dawno nie widziały żelazka! – wydarł się jak zwykle.

Posterunkowy Kupczyk zrobił typową dla siebie idiotyczną minę.

– Dowódco, jutro będą jak spod igiełki! – odkrzyknął.

Dowódca bezczelnie patrzył wszystkim w oczy, oceniając, czy przypadkiem któryś z policjantów nie jest wczorajszy. No cóż, nie ukrywajmy, służba ciężka, stres ogromny i jeszcze te idiotyczne wymysły przełożonych...

– Panowie! – warknął dowódca. – W dniu dzisiejszym nadzór pełni zastępca dowódcy jednostki. Oglądać się za siebie, żeby mi któryś dupy nie zmoczył, bo jaja pourywam. Notatniki wypełniać co jakieś pół godziny i spacerować. Przypominam, że radiowóz służy tylko do przemieszczania... do jakiego przemieszczania, Kozub?

– Do przemieszczania między rejonami zagrożonymi – odrzekł z uśmiechem zapytany.

− My doskonale wiemy, jak pełnić służbę, żeby było dobrze! – chórem zakrzyknęli policjanci.

− Wy nie macie jej pełnić tak, żeby było dobrze, tylko macie ją pełnić właściwie, a to różnica – odrzekł dowódca.

− Spoko, wodzu, wszystko będzie OK – za wszystkich odpowiedział prawoskrzydłowy.

− Jeszcze jedno... – dowódca przebiegł wzrokiem po zebranych. – Na koniec zmiany nie chciałbym, żeby mi któryś nie przywiózł ze dwóch mandatów i przynajmniej siedmiu legitów.

Policjanci uśmiechnęli się tylko, usłyszawszy życzenie prze­łożonego, i podążyli do radiowozów. Dwa z nich udały się na odprawę do komisariatu centrum, kolejne dwa z dwoma pieszymi do komisariatu wschód i jeden do komisariatu południe (bez piechurów). Nasi bohaterowie upodobali sobie komisariat w centrum miasta, ponieważ, jak twierdzili, tam przynajmniej coś się działo.

Odprawiający w komisariacie już czekał, bębniąc palcami bo blacie biurka. Nie byli jedynymi policjantami w sali odpraw, było jeszcze trzech dzielnicowych, ale ci akurat kończyli odprawę. Naczelnik prewencji podpisał im notatniki (ciekawe, czy przeczytał, co tam powpisywali?) i wyszli.

− Witam serdeczne siły wzmocnienia – powitał przybyłych.

− Witamy pana naczelnika – odpowiedzieli wesoło policjanci.

− Dobra, robaczki, po kolei podawać nazwiska – zakomenderował naczelnik.

− Sierżant Marek Toczek i sierżant Jan Krupa, kryptonim 350-12.

− Dobra, panowie, sektor III, przerwa w uzgodnieniu z dyżurnym. Macie jakichś pieszych?

− Tak, pisz, posterunkowy Marcin Wileński i posterunkowy Michał Kurek, kryptonim 350-21.

− Młodzież na trasie 1/III, ceduły pobrać u dyżurnego.

Naczelnik skrupulatnie wpisywał nazwiska wszystkich policjantów do książki odpraw. Każdemu z patroli przydzielił sektor bądź trasę patrolową i określił czas przerwy. Po wypisaniu książki służby umęczony sięgnął po kolejną. Tym razem była to książka zadań doraźnych, to znaczy do realizacji na tej zmianie. Po jakichś trzydziestu minutach odprawa szczęśliwie dobiegała końca. Jeszcze tylko drobne odpytanko ze znajomości użycia środków przymusu bezpośredniego oraz broni i można udać się w rejon.

− Chwileczkę – przypomniał sobie odprawiający – czy wszyscy są zdrowi i mogą pełnić służbę patrolową?

− Oczywiście, naczelniku – odrzekli policjanci.

W zasadzie zawsze podczas odprawy do służby odprawiający powinien zadać takie pytanie, jednak zdarza się to sporadycznie, no bo co by było, gdyby policjant powiedział, że on dzisiaj nie może (albo mu nie pasuje)? Któż miałby pełnić służbę? No ale dość tych wątpliwości. Nasi dzielni policjanci podali odprawiającemu notatniki do podpisania i udali się do radiowozów. Po dojechaniu w rejon służbowy sierżant Toczek złapał za szczekaczkę:

− 450-00 do 350-12, zgłoś się.

− Zgłaszam dla 350-12.

− Sektor numer III, jak mnie słychać?

− W porządku, skoro już jesteś, to sobie zapisz: ulica Mireckiego 12, przed blokiem, leżak, podobno zakrwawiony, jak będziesz potrzebował karetkę, to wołaj.

− Dobra, przyjąłem, jadę.

− Zezwalam na przemieszczenie, użyć uprzywilejowania, tylko bezpiecznie.

− Dobra, przyjąłem.

Sierżant Toczek włączył sygnały świetlne i dźwiękowe, za­­wró­cił pojazd i udał się na ulicę Mireckiego. Do przejechania mieli około kilometra, ale wiadomo, jak się jeździ po mieście, kierowcy nie bardzo chcą zjeżdżać z drogi, bo każdemu się spieszy. Ciekawe tylko, czy taki, któremu się spieszy, byłby wyrozumiały, gdyby to on potrzebował pomocy. Po wielu krzykach i wyzwiskach kierowanych w stronę niesfornych kierowców policjanci dojechali wreszcie pod wskazany adres. Faktycznie, na chodniku przy bloku numer 12 leżał jakiś pijaczyna. Facet około pięćdziesiątki, jasne spodnie, niebieska koszulka, no i nieco zakrwawiony na twarzy. Janek potrząsnął gościem, ale ten nie bardzo był skory do rozmowy.

– Poczekaj – szepnął Marek. Nachylił się nad pacjentem i kciukiem docisnął śliniankę do żuchwy. – Chyba nie ma lepszego sposobu na ocucenie delikwenta – rzekł zadowolony.

− Misiu, jak się nazywasz? – szorstko zapytał policjant.

− Spier... – usłyszał bełkot z ust leżaka.

− W porządku, a na imię masz...?

− Spier... – uparcie powtarzał leżący.

Policjanci po obszukaniu delikwenta stwierdzili, że nie ma przy sobie żadnych dokumentów. Nie można było wydobyć z niego żadnego logicznego słowa, jak również nikt z gapiów nie potrafił podać nazwiska mężczyzny. Nasi dzielni stróże prawa podjęli decyzję o przewiezieniu go do izby wytrzeźwień. Troszkę musieli się namęczyć, nim wpakowali mężczyznę do radiowozu (facet ważył około osiemdziesięciu kilogramów, ale przelewał się przez palce). Położyli go na podłodze (radiowóz marki volkswagen transporter), aby im nie zabrudził tapicerki. Janek usiadł z tyłu, a Marek ruszył delikatnie w stronę w stronę wytrzeźwiałki.

– 450-00 zgłoś do 350-12! – wrzasnął do szczekaczki.

– Zgłaszam się – odrzekł dyżurny.

– Słuchaj, Zero-Zero, z tym leżakiem z Mireckiego jedziemy do żłobka.

– Dobra – przyjąłem.

Radiowóz mijał kolejne przecznice w drodze do izby, gdy w którymś momencie pijaczkowi zaczęło się dziwnie odbijać.

– Marek, przyspiesz troszkę, bo świnia nam tu zarzyga radiowóz – Janek przygotował się już do zarzucenia mężczyźnie koszulki na głowę w przypadku ataku rzygowinami.

Długo nie trzeba było czekać. Mężczyzna warknął dwa razy, coś w nim zabulgotało i wyrzucił z siebie otworem gębowym zawartość żołądka. Całe szczęście, że Janek zdążył narzucić mu koszulkę na łeb i wszystko, co wypluł nasz nietrzeźwy, a raczej nachlany, spłynęło mu po torsie i brzuchu, aż zatrzymało się na wysokości paska od spodni.

– Całe szczęście, że koszulkę miał włożoną w spodnie, bo gnojek zapaskudziłby nam radiowóz! – krzyknął Janek do Marka.

Panowie zbliżali się do izby wytrzeźwień, gdy leżakowi znowu zabulgotało, ale tym razem skończyło się na strachu. Policjanci podjechali pod drzwi żłobka i wyciągnęli z radiowozu ­zarzyganego mężczyznę, po czym zawlekli go do punktu przyjęć. Tam ­przekazali gościa obsłudze i zabrali się za kwitologię. Wypełnili protokół osadzenia nieznanego mężczyzny do wytrzeźwienia, rozpisali interwencję w notatnikach służbowych (to takie RWD – Ratuj Własną Dupę). Skrupulatnie wpisali obrażenia, jakie miał delikwent w momencie ich przyjazdu na miejsce zdarzenia, aby później nikt im nie zarzucił, że to oni go pobili (no może dostał parę szturchańców w radiowozie dla rozluźnienia atmosfery, ale nic poza tym). Jaszcze tylko telefon do dyżurnego informujący o godzinie osadzenia i można zjechać do komisariatu w celu sporządzenia notatki ze zdarzenia.

– Wpisaliście do protokołu dyspozycję? – zagadnął dyżurny.

– Tak, dla Centrum – odpowiedział Janek.

Panowie z obsługi tymczasem rozebrali delikwenta „do Adama” i zawlekli pod prysznic. Starszy z opiekunów chwycił gumowy wąż podłączony do kranu i odkręcił wodę. Co prawda zaczął się kwiecień, ale woda była naprawdę zimna. Pijaczyna wił się za kratą, ale nie bardzo miał się gdzie schować, woda ściekała po nim od głowy po brudne stopy.

– Spokojnie, głąbie, musimy opłukać te rzygowiny, bo pobrudzisz nam pościel! – krzyknął jeden z opiekunów. Pijak jednak nie słuchał i miał wielką ochotę wyrwać kraty od prysznica. Opiekun zwiększył ciśnienie wody, tak że gościa odrzuciło na ścianę.

– Chyba pójdziesz w pasy, kolego! – krzyknął młodszy z ob­-sługi.

Po wykąpaniu delikwenta decyzją lekarza dyżurnego izby wytrzeźwień panowie zawlekli go do izolatki, położyli na łóżku i przypięli pasami. Oczywiście leżał na brzuchu, żeby przypadkiem nie udusił się wymiocinami. Jednak w tym momencie w naszego pijaczka wstąpiły jakieś dodatkowe siły. „Może to demon?” – zastanawiał się pielęgniarz. Nowy pacjent wy­-trzeźwiałki zaczął szaleć na łóżku. Mimo że był spięty pasami, zaczął się szamotać, nie przebierając przy tym w słowach. Dostało się wszystkim po kolei, począwszy od policjantów, którzy go tu przywieźli, poprzez pielęgniarzy, a na lekarzu i pani wpisującej dane do książki przyjęć skończywszy. Gliniarze i jeden z pielęgniarzy nie wytrzymali nerwowej atmosfery, wpadli do izolatki, facet dostał kilka razy parcianym pasem przez dupsko, potem dwóch chwyciło jego łóżko i oparło o ścianę. Pijaczek leżał teraz głową do dołu, odchylony od podłogi o jakieś sześćdziesiąt stopni. Długo nie trzeba było czekać na spokój. Po niecałych dziesięciu minutach powrócił do pozycji horyzontalnej i tak doczekał chwili wytrzeźwienia.

Policjanci po sporządzeniu notatki udali się z powrotem w wy­-znaczony rejon. Ustawili radiowóz niedaleko deptaka i cieszyli swój wzrok widokiem przechodzących dziewczyn, no i troszeczkę kobiet. Niektóre przechodzące niewiasty rzucały im tajemnicze spojrzenia, ale większość nie zwracała na nich uwagi.

– Ale dupa – wyskoczył Marek.

– Która, ta w okularach?

– Nie, ta w tej seledynowej spódniczce – obruszył się Ma­-rek. – Takiej bym z łóżka przez tydzień nie wypuszczał. Poczekaj chwilkę.

Policjant wybiegł z radiowozu i podążył w stronę przepięknej laluni. Ta zmierzyła go wzrokiem od stóp do głowy, energicznie popukała się w czoło, dając mu do zrozumienia, że nie jest w jej typie. Marek wrócił do radiowozu, przekręcił kluczyk, silnik warknął.

– Jedziemy po jakieś mandaty, bo przecież stary się wścieknie – wybełkotał.

I ruszyli. Ustawili radiowóz w zatoczce przy ulicy Bydgoskiej, ze schowka wyciągnęli lizaki i wyszli z radiowozu na łowy. Z miejsca postoju radiowozu doskonale było widać odcinek drogi z podwójną ciągłą linią, gdzie kierowcy często popełniali wykroczenia. Pierwszy do zatrzymania samochodu przymierzał się Marek. Po chwili nadarzyła się okazja. Niebieski opel vectra wyprzedzał poloneza, przekraczając dwie ciągłe białe kreski. Marek energicznie machnął tarczą i samochód zjechał do zatoczki. Policjant podszedł do kierowcy, drugi w tym czasie ubezpieczał kontrolującego

– Dzień dobry, kontrola drogowa, sierżant Marek Toczek – przedstawił się funkcjonariusz. – Panie kierowco, wyprzedzał pan w miejscu niedozwolonym. Poproszę prawo jazdy, dowód rejestracyjny pojazdu, ubezpieczenie OC oraz, jeśli ma pan przy sobie, dowód osobisty.

– Panie władzo, ja pierwszy raz, bo ta łachudra tak wolno jechała, a ja do szpitala, do babci...

– Proszę pana, do szpitala to pan trafi, jeśli nie będzie pan przestrzegał przepisów ruchu drogowego.

– Ale ja naprawdę...

– Dobrze, dobrze, prosiłem pana o dokumenty.

– Jak mi się do samochodu włamywali, to was nie było, a pieniążki od ludzi wyszarpywać to łatwo. Ja na was podatki płacę...

– Wszyscy płacimy – zdenerwował się Marek. – Daje pan te dokumenty czy rozmawiamy inaczej?

– Proszę – kierowca wręczył wymagane dokumenty. Miał minę, jakby chciał komuś zrobić krzywdę.

– Proszę do radiowozu – polecił policjant. Dokładnie przepisał dane zatrzymanego do notatnika, sprawdził gościa w bazie danych. Okazało się, że nie jest poszukiwany.

– Panie kierowco, za popełnione wykroczenie karzę pana mandatem karnym w wysokości trzystu złotych. Jednocześnie informuję , iż ma pan prawo odmowy przyjęcia mandatu, wówczas sprawa zostanie skierowana do Kolegium ds. Wykroczeń, które ją rozpatrzy. Słucham, jaka jest pana decyzja...

– A może byśmy tak troszkę łagodniej...

– Nie jesteśmy na targowisku, szanowny panie – warknął Marek.

– Ale ja nie mówię o mandacie. Przecież możemy się dogadać, wam się opłaci i ja będę zadowolony.

– Szanowny panie, niech pan zamilknie, bo powie pan o słowo za dużo i będziemy musieli pana zatrzymać pod zarzutem próby przekupstwa policjanta.

– Dobra, przyjmuję ten mandat, a nie może być niższy? – ciągnął dalej nieco skruszony kierowca.

– Kolego, powtarzam, nie jesteśmy na targowisku. Wypisywać czy kierujemy wniosek do kolegium?

– Pisz pan kredytowy – żachnął się kierowca.

Policjant zaczął uzupełniać po kolei wszystkie rubryczki w bloczku mandatowym. Starał się to pisać w miarę ładnie, bo kiedyś do mandatu musiał jeszcze sporządzić jakąś głupią notatkę, gdyż druk był wypełniony niezbyt czytelnie (Marek bazgrał jak kura pazurem). Po wypisaniu mandatu policjant podał bloczek kierowcy i wskazał mu miejsce przeznaczone na jego podpis.

– Tylko czytelnie, proszę – polecił.

Zatrzymany złożył swój czcigodny podpis, odebrał druki do zapłaty i dokumenty. Wyszedł z radiowozu, trzasnąwszy drzwiami, i odjechał. Policjanci rozpisali kontrolę pojazdu w notatnikach i ruszyli patrolować rejon.

– Cóż to, Mareczku, pan chciał się podzielić, a ty nic? – zagadnął Janek.

– Spoko, stary, ja wiem, od kogo można. Ten gnój od razu poleciałby zakablować i byłby problem. A tak cham uszczupli swój portfel – odparł funkcjonariusz.

Policjanci tempem patrolowym objeżdżali rejon służbowy, w myśl zasady, że pojazd służy tylko do przemieszczania, powoli przemieszczali się między rejonami zagrożonymi. No, w końcu trzeba sobie ułatwiać życie, a od łażenia bolą nogi i kręgosłup. Doskonale wiedzieli, co robią, w końcu niejedną godzinę ­przestali w pełnym rynsztunku bojowym. Kręcili się tak bez większego sensu prawie godzinę, gdy Janek wypatrzył w bramie kamienicy przy ulicy Mickiewicza grupę blokersów (tak ładnie nazywa się młodzież wystającą przed blokami, kamienicami...).

– Dawaj do tych cwaniaczków – polecił Janek.

Panowie podjechali z piskiem opon, jednak nie zrobili większego wrażenia na młodzieży. Obaj policjanci wysiedli z radiowozu i przystąpili do legitymowania chłopaków. A troszkę czasu na to poświęcili, bo małolatów było sześciu. Jak się okazało w czasie legitymowania, trzech młodzieńców było pełnoletnich, pozostała trójka to szesnastolatkowie. Policjanci spisali dokładnie dane osobowe dzieciaków, sprawdzili wszystkich w bazie danych (byli czyści) i odjechali w rejon służbowy. Pokręcili się troszkę i zgłosili dyżurnemu zjazd do bazy na przerwę.

– Jest OK – odezwał się Marek. – Zobacz, do przerwy mamy już izbę, mandat i kilku legitymowanych. Stary będzie zadowolony. Tylko kieszenie jeszcze puste.

– Marek, ja przez ciebie pójdę siedzieć – zaśmiał się Janek.

– Co się łamiesz, będzie dobrze – drugi z policjantów był pod tym względem wielkim optymistą.

Przerwa, no cóż, szybko się kończy. Nasze zuchy po przerwie sprzedały jeszcze kilka mandatów i wylegitymowały parę osób. Jak to dobrze, że ludzie jeszcze nie wiedzą, a przynajmniej nie wszyscy, że policjant przystępujący do legitymowania jest zobligowany do podania powodu tej czynności. Najczęściej, gdy ktoś zada takie pytanie, policjant odpowiada: „Bo jesteś podobny do osoby poszukiwanej” – i trudno się wtedy wymigać od podania dokumentów.

Czas służby dobiegał końca. Policjanci zabrali swój pieszy patrol do radiowozu. Marek jeszcze przed zjazdem do bazy podjechał do sklepu na drobne zakupy.

– A cóż to, Mareczku, dzisiaj do domku? A impreza? – zachichotał Janek.

– Dzisiaj dzidzia przychodzi do mnie, będziemy orać całą noc, jak wytrzyma – odparł rozanielony.

– Ty, przyjacielu, to chyba umrzesz na dupie.

– Ale jaka wspaniała to śmierć, Jasiu.

Policjanci zgłosili dyżurnemu, że kończą służbę i chcą zjechać na rozliczenie. Ten chciał im jeszcze na koniec zlecić jakąś interwencję w drugim końcu sektora, ale nie dali się wkręcić, informując go, że mają do sporządzenia stos dokumentów. Łaskawie zezwolił im na zjazd do komisariatu, gdzie czekał na nich naczelnik prewencji. Panowie zdali relację z przebiegu służby i podali rozliczającemu notatniki do podpisania. Po otrzymaniu podpisu i pieczątki rozliczającego uśmiechnięci, z nadziejami na wieczór, odjechali do macierzystej jednostki.

Dowódca plutonu już czekał. Mimo że się śpieszyli, byli ostatnią załogą zjeżdżającą ze służby. Wódz oczywiście zbeształ ich za opieszałość, bo przecież wszyscy chcieliby już pójść do domu, każdy z policjantów kończących popołudniówkę ma przecież swoje życie wieczorne, także dowódca. Po przyjęciu od podwładnych broni i dokumentacji ze służby przełożony zdeponował w swojej szafie notatniki policjantów i równiutko o 22 pożegnał się z nimi. Nie wszyscy jednak od razu ­opuścili jednostkę. Byli też tacy, którzy oczywiście przed wyjściem musieli sobie chlapnąć jakieś piwko, niektórzy coś mocniejszego. To nic, że większość do służby przyjechała samochodami, no bo przecież „kto ni może, jak gliniorze?” – brzmi motto przewodnie funkcjonariuszy. Po szybkim łyknięciu, co kto tam miał, opuścili jednostkę. Oczywiście nie wszyscy trafili od razu do swoich rodzinnych domów. Ale to już inna historia.

***

Marek, teraz już nie sierżant policji, tylko zwykły cywil, po­-woli wchodził po schodach do swojego mieszkania. Wiedział, że Paulina już na niego czeka. Dziewczyna miała dwadzieścia cztery lata i pracowała w banku jako kasjerka. Poznali się z Markiem jakieś trzy lata temu, ale ich drogi się rozchodziły, to znowu schodziły – i tak kilkakrotnie. Może to była prawdziwa miłość, a może tylko zauroczenie. Fakt faktem, że od razu wpadli sobie w oko i było im ze sobą dobrze. Kiedy byli znowu razem, mieli do siebie pełne zaufanie. Marek pod wpływem Pauliny zaczął się zmieniać. Co prawda w dalszym ciągu oglądał się za spódniczkami, ale wydawało się, że troszkę wyhamował. Być może i jego trafiła wreszcie strzała Amora.

Gdy był już przy drzwiach, poczuł, jak serce zaczyna mu przyspieszać. „Co jest?” – zapytał się w myślach. „Czy ja naprawdę się zakochałem?” – zadał sobie pytanie, na które w tej chwili nie chciał sobie odpowiadać. „Na razie tylko seks, żadnych dzieci, żadnych zobowiązań”.

Otworzył drzwi, w przedpokoju stała ona, Paulina. Miała na sobie podomkę, ale nie była przewiązana paskiem. Marek spostrzegł pod spodem śnieżnobiałe desu. Koronkowe majteczki nie do końca ukrywały włosy, biustonosz był również koronkowy, z koronki tak cienkiej, że nabrzmiałe sutki chciały wyskoczyć z miseczek. W Marku krew zaczęła krążyć chyba ze cztery razy szybciej niż normalnie. Paulina podeszła do niego, założyła mu ręce na szyję i delikatnie wsunęła język w jego rozchylone usta. Marek był już w siódmym niebie, jego wdzięki nie mieściły się w spodniach, powodując lekki ból krocza. Po krótkim, acz namiętnym powitaniu Paulinka zaprosiła swego miłego na przygotowaną kolację. Były świece, delikatna muzyka budowała nastrój. Po skromnym posiłku oboje poszli pod prysznic. Marek delikatnie mył plecy dziewczyny, przyciskając prącie do jej pośladków. Zaczęła lekko kręcić biodrami, doprowadzając go do wrzenia, aż odwróciła się do niego przodem. Marek zaczął delikatnie muskać ustami jej czoło, oczy, policzki, schodząc powoli do nabrzmiałych ust. Doskonale wiedział, co robi, miał doświadczenie w sprawach damsko-męskich, ale chyba z żadną dziewczyną nie było mu tak dobrze.

Jego usta spotkały się z ustami kochanki, ich języki zaczęły wirować, raz w jego ustach, raz w jej. Oboje byli rozanieleni.

– Chodźmy do pokoju, tu jest za ciasno – szepnął Marek do uszka dziewczyny. Delikatnie kiwnęła głową i już była na jego rękach, niesiona do sypialni. Oboje byli jeszcze mokrzy, ale ich ciała mówiły, że nie mogą tracić czasu. Marek delikatnie położył Paulinę na pościeli i położył się na niej, przygniatając dziewczynę swym ciężarem. Delikatnie go odepchnęła – zrozumiał, co chciała mu zasugerować (nie bardzo mogła oddychać).

Zaczął całować uszy dziewczyny; wiedział doskonale, że należą do jej punktów erogennych. Potem schodził coraz niżej, zatrzymując się nieco dłużej na piersiach. Były cudowne, kształtne, pełne, wielkości dużych pomarańczy. Delikatnie pieścił je dłońmi, potem językiem, aż wreszcie zaczął ssać sutki niczym niemowlak. Dziewczyna przeżywała orgazm za orgazmem, tak mu się przynajmniej zdawało. Chociaż prawdę powiedziawszy, Paulinie niedużo było trzeba do osiągnięcia szczytowania. Pozostawił jej piersi i językiem zaczął muskać płaski brzuch.

– Jesteś cudowna – szeptał co chwilę, chociaż ona chyba tego nie słyszała.

Na chwilkę zatrzymał się przy jej pępku, aż wreszcie zszedł tam, gdzie stykają się obie nogi. Paulina rozchyliła uda, wpuszczając jego głowę, a przede wszystkim giętki język. Marek delikatnie lizał jej pachnącą różę, jednocześnie palcem szukając wewnątrz punktu G. Coś tam o nim słyszał, ale nie bardzo wiedział, gdzie może go znaleźć. Kochankowie byli tak rozpaleni, że czym prędzej zakończyli pieszczotliwą grę wstępną. Marek energicznie wsunął członka tam, gdzie było jego miejsce, i zaczął rytmicznie poruszać miednicą, a Paulina wtórowała mu. Stosunek nie trwał już zbyt długo, bo oboje byli bardzo podnieceni. Po ostatnim mocnym pchnięciu Paulina poczuła w sobie rozpływającą się gorącą lawę Marka.

– Było cudownie – szepnęła mu do ucha i zrzuciła go z ­siebie.

– Paulinko, brałaś tabletki? – po chwili zapytał z niepokojem Marek.

– Ależ szybko ci się przypomniało – obrzuciła go dziwnym spojrzeniem. – Pewnie, że wzięłam, ja też nie chcę jeszcze mieć dzieci.

Uspokoiła go tą odpowiedzią. Od razu zrobił się troszkę weselszy. Przytulił dziewczynę i zasnęli. Obudzili się dopiero następnego dnia rano. Oboje wypoczęci i uśmiechnięci.

– To jak, kochanie... – zagadnął. – Może odrobinę seksu na dzień dobry...?

Piękne sutki na jej piersiach,

Piękny pępek, piękne łono,

Cuda takie sławić w wierszach,

Kochać – pro publico bono.

***

– No panowie, dzisiaj pierwsza z czterech nocek, każdą odespać, żeby mi nie było kimania na służbie – przywitał policjantów ich przełożony. Rozdysponował poszczególne patrole na komisariaty, jak zwykle dokonał przeglądu umundurowania i ogolenia facjaty. Po takiej krótkiej odprawie nasze zuchy ruszyły do pełnienia zaszczytnej służby. Wiedziały, że każda kolejna nocka będzie dla nich udręką. No ale cóż, jak się dałeś za psa, to szczekaj.

W plutonie tylko trzech gości lubiło nocki, sami kawalerowie. Wciąż powtarzali, że na nocce najłatwiej coś wyrwać na następną nockę. Niekoniecznie musiało im chodzić o dziewczyny, chociaż i te się trafiały.

Jak co służbę policjanci udali się do wyznaczonych komisariatów. Wysłuchali bzdur na temat przestępczości na terenie działania jednostki. Ktoś rzucił jakiś kawał, ktoś inny opowiedział coś śmiesznego z minionego dnia i wszyscy ruszyli na ulicę pilnować porządku. Stare przysłowie pszczół mówi, że ktoś musi czuwać, aby spać mógł ktoś. Maksyma stara jak świat. Tak więc nasi dzielni chłopcy patrolują ulice na bucikach, ­niektórzy w radiowozach, ale przecież i jedni, i drudzy, ogromnie zaangażowani, odliczają czas do przerwy, potem do końca służby. Niestety, trzeba troszkę polegitymować społeczeństwo, żeby nie czuło się bezkarne. Tak więc policjanci ruszają na łowy. Jest jeszcze dość ciepło i stosunkowo wcześnie.

Nasi bohaterowie pełnią służbę na Starym Mieście, a jest to miejsce, w którym zawsze przebywają ludzie. To właśnie tutaj znajduje się najwięcej lokali, to tutaj jest najwięcej do roboty dla policjantów. Krótko po objęciu rejonu służbowego Marek z Jankiem podejmują interwencję na ulicy Żeglarskiej (zgłaszają to dyżurnemu). W zasadzie nic wielkiego, ot, idzie sobie grupa czterech gości i nadużywa strun głosowych. Troszkę za dużo wlali w siebie trunków w którymś z lokali i przypomniały im się czasy rezerwy.

– Godzina piąta minut trzydzieści – zaintonował wysoki rudzielec – kiedy pobudka zagrała... – głos miał ochrypły, ale bardzo donośny. W niektórych oknach kamienic zaświeciły się żarówki i społeczeństwo zaczęło wyglądać przez uchylone firanki. To nieodzowny znak, że nie wszyscy byli w wojsku. Nie wszyscy utożsamiali się z żołnierstwem.

– Grupa rezerwy szła do cywila – zawtórowali mu ­pozostali. Przy kolejnych wersach osławionej piosenki zaczęły im się plątać języki.

Sierżanci podjechali do podpitego towarzystwa, uzbrojeni na wszelki wypadek w pałki typu tonfa.

– Panowie, troszkę za głośno, już po 23 – zagadnął Janek.