Cichy pokój - Nadine Matheson - ebook + książka

Cichy pokój ebook

Matheson Nadine

4,6

Opis

W tym mrożącym krew w żyłach kryminale, dotykającym kwestii rasizmu, podziałów społecznych i korupcji, komisarz Anjelica Henley mierzy się z serią rytualnych morderstw.

Henley i jej partner Ramouter prowadzą sprawę zabójstwa popularnego pastora zamordowanego w jego własnym kościele. Na miejscu zbrodni znajdują ukryte pomieszczenie, a w nim drugą ofiarę – mężczyzna jest na granicy śmierci, jego ciało nosi ślady mrocznych obrzędów religijnych. Podejrzani zmieniają się jak w kalejdoskopie, dziennikarze patrzą Henley na ręce, a ona sama zmaga się z niechęcią do zamordowanego pastora. Po odkryciu kolejnego ciała pościg musi nabrać tempa. Czy policja zdoła złapać mordercę i zatrzymać wydłużającą się listę ofiar?

Autorka czerpie ze swojego doświadczenia adwokatki specjalizującej się w prawie karnym. Serwuje czytelnikom realistyczne, pełne zwrotów akcji śledztwo prowadzone przez wyjątkowo zgrany policyjny duet.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 608

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (29 ocen)
20
6
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Dobrze spędzony czas

Dobra książka choć według mnie trochę za długa
00
ZuziaNikola

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
agibagi87

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka!!!
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Nadine Matheson to angielska autorka powieści kryminalnych, która na naszym rynku pojawia się w roku 2023, wiosną z debiutem pt. “Naśladowca”, jesienią z tomem drugim serii pt. “Cichy pokój”. Oczywiście każdy tom da się czytać oddzielnie od siebie, opowiadają o dwóch różnych zagadkach kryminalnych, ale też warto zaznaczyć, że problemy życia prywatnego postaci serii mają tu swoje miejsce, co czytając w kolejności chronologicznej mocniej się doceni. Tom drugi to gatunkowo rasowy kryminał - jest w nim sporo akcji, solidna zagmatwana intryga kryminalna, napięcie i podsycanie ciekawości czytelnika, dobra psychologia postaci oraz tematy ważne dla współczesnego człowieka. Zagadka kryminalna jest wielowątkowa, co już możemy wywnioskować na początku - śledczy zostają wezwani do morderstwa pastora, którego ktoś dokonał w kościele, a w pokoju powyżej znajdują jeszcze jedną ofiarę, która raczej z tą zbrodnią nie miała nic wspólnego… Zatem już na początku są dwie ścieżki fabul...
00
Agata717171

Dobrze spędzony czas

Wciągnęła mnie od pierwszej do ostatniej strony. Jest mroczno, krwiście. Ciekawi bohaterowie o niejednoznacznych wyborach.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuThe Bin­ding Room
Pro­jekt okładki © ER­WAN DE­NIS
Fo­to­gra­fie na okładce© Jane Mor­ley / Tre­vil­lion Ima­ges
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK
Re­dak­cjaMAŁ­GO­RZATA GRO­CHOCKA
Ko­rektaALEK­SAN­DRA WIĘK-RUT­KOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2022 by NJ Ma­the­son Ltd.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6421-6
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Ma­mie (naj­lep­szej re­cen­zentce pod słoń­cem) i Ta­cie

Ko­cham Was i dzię­kuję!

[...] nie do­wie­rzaj­cie każ­demu du­chowi,ale ba­daj­cie du­chy, czy są z Boga,gdyż wielu fał­szy­wych pro­ro­ków po­ja­wiło się na świe­cie[1].

1 List św. Jana 4,1

PRO­LOG

Odła­mek ko­ści że­bro­wej prze­bija się przez cienką, śli­ską błonę pra­wego płuca. Z za­ka­żo­nej rany na ple­cach wy­cieka żółta ropa, nio­sąc ze sobą gry­zący smród zgni­łego mięsa. Ostro za­koń­czona za­rdze­wiała sprę­żyna z ma­te­raca utkwiła do­kład­nie tuż po­ni­żej ło­patki.

Nie­wy­raźne głosy przy­pły­wają i od­pły­wają, jakby ktoś kłó­cił się o gło­śność ta­niego ra­dia. Krzy­czy, ale nie wy­do­bywa się z niego ża­den dźwięk. Mię­śnie za­schnię­tego gar­dła uwię­ziły zła­mane nuty cier­pie­nia.

– Mu­sisz prze­stać.

– Co ty, kurwa, ro­bisz? Ka­za­łem ci prze­stać.

Jego ciało skręca się, palce u stóp sztyw­nieją, a pę­che­rze pę­kają, gdy po­de­szwy stóp za­lewa pa­lący żar. Po­wróz za­ci­ska się i wpija głę­biej w od­sło­nięte nad­garstki. Nie­bie­skie żyły wy­brzu­szają się i lśnią pod pół­prze­zro­czy­stą skórą, gdy swo­bodny prze­pływ krwi zo­staje za­blo­ko­wany.

Zbli­żają się do niego cięż­kie kroki. Z bó­lem od­wraca głowę do ściany.

– Co zro­bimy? Nie mo­żemy... co my...

– Prze­stań ga­dać.

W gło­wie roz­brzmiewa mu w kółko pięć słów. „Nie chcę umie­rać. Bła­gam, prze­stań­cie”.

Sły­szy szept i w tym sa­mym mo­men­cie jego cia­łem wstrząsa spazm, a głowa wali w za­krwa­wioną, omszałą ścianę. Od siły ude­rze­nia po­wstaje dru­gie pęk­nię­cie w czaszce. Czuje na piersi cie­pło cu­dzej skóry. Chwila wy­tchnie­nia. Go­rące po­wie­trze za­tyka mu ucho. Sły­szy szept.

– Odejdź.

Czy­jeś dło­nie na­ci­skają mocno na jego pierś. Trze­cie że­bro pęka na pół i prze­bija lewe płuco, po­zba­wia­jąc go od­de­chu.

Za­sła­nia­jąca mu oczy szmata prze­siąka łzami.

– Za­bi­jesz go.

„Bła­gam”.

Krztusi się i wciąga dym ka­dzi­dła o in­ten­syw­nym za­pa­chu. Po­ła­mane ko­ści w jego klatce pier­sio­wej grze­cho­czą od kaszlu. Zgniła flegma wy­peł­nia gar­dło i ob­le­pia ję­zyk.

Pró­buje ko­pać. Druga para dłoni przy­gniata jego uda, do­ci­ska­jąc nerw skórny boczny do po­skrę­ca­nej, gru­bej tkanki bli­zno­wa­tej i wznie­ca­jąc falę bólu. Ma wra­że­nie, jakby pa­lono go żyw­cem od środka.

– Mu­simy iść.

– Spójrz na niego. Leży tu jak pies.

Dłoń chwyta go za szczękę i za­ci­ska się na niej.

– Mó­wi­łem ci, że mieszka w nim dia­beł.

1

Hen­ley wpa­try­wała się w ka­len­darz na biurku. To był je­den z opty­mi­stycz­nych ka­len­da­rzy. Na tle abs­trak­cyj­nego wzoru w pod­sta­wo­wych bar­wach wid­niał ozdobny złoty na­pis: „Ciesz się każdą chwilą”. Data od­wza­jem­niła jej spoj­rze­nie. Po­nie­dzia­łek sie­dem­na­stego lu­tego. W tym dniu nie było nic szcze­gól­nego. Żad­nych waż­nych oka­zji ani na­wet wi­zyty u den­ty­sty. Zwy­kły dzień.

– Wszystko w po­rządku?

Dok­tor Isa­belle Col­lins prze­rwała na­le­wa­nie zie­lo­nej her­baty ze szkla­nego dzbanka, bo Hen­ley zwie­siła głowę mię­dzy ko­la­nami.

– Nic mi nie jest – od­parła Hen­ley. Za­mknęła oczy i cze­kała, aż zna­jome, lecz nie­przy­jemne uczu­cie mi­nie.

– Na pewno?

– Nie mam tego cały czas. To nic nie ozna­cza.

– Wszystko coś ozna­cza. Chcia­ła­byś mi po­wie­dzieć, co ta­kiego wy­zwo­liło to uczu­cie?

– Nie – po­wie­działa Hen­ley, sia­da­jąc pro­sto.

– Mó­wi­łam ci wie­lo­krot­nie, że te se­sje przy­no­szą zwy­kle naj­lep­sze efekty, kiedy ze mną roz­ma­wiasz – od­po­wie­działa dok­tor Col­lins i wró­ciła do na­le­wa­nia her­baty do por­ce­la­no­wej fi­li­żanki. – Jest siódma czter­dzie­ści trzy.

– A ty je­steś za­wie­dziona, że nie otwo­rzy­łam się w ciągu ostat­nich dwu­na­stu mi­nut.

– Kiedy się na coś czeka, czas się dłuży, An­je­lico.

– Boże, ga­dasz jak moja matka.

– Hm, wspo­mi­nasz o niej po raz pierw­szy od pię­ciu mie­sięcy. Prawdę mó­wiąc, to twoja naj­dłuż­sza wy­po­wiedź w ciągu pierw­szych pięt­na­stu mi­nut se­sji.

– My­śla­łam, że po­wie­dzia­łaś, że kiedy się na coś czeka, czas się dłuży.

– To prawda, ale w mo­men­cie, w któ­rym prze­sta­jesz cze­kać, zwy­kle coś za­czyna się dziać. Po­wie­dzia­łam ci pod­czas na­szej pierw­szej se­sji, że nie mam za­miaru mar­no­wać czasu, ani two­jego, ani swo­jego. Gdyby za­le­żało mi na mil­czą­cym to­wa­rzy­stwie, ku­pi­ła­bym so­bie kota.

– Je­steś dziś tro­chę opry­skliwa – za­uwa­żyła Hen­ley, uno­sząc jedną brew.

Dok­tor Col­lins wzru­szyła ra­mio­nami.

– Jak mó­wi­łam. To cią­gnie się już od pię­ciu mie­sięcy. Chcę móc z ra­do­ścią pu­ścić cię w świat, wie­dząc, że wy­ko­na­łaś od­po­wied­nią pracę, do­tar­łaś do miej­sca, w któ­rym je­steś w sta­nie za­ak­cep­to­wać to, co ci się przy­da­rzyło, i żyć da­lej bez obawy, że się za­ła­miesz. Mu­sisz za­cząć szcze­rze roz­ma­wiać o tym, co się stało, także o śmierci matki.

– To, że wspo­mnia­łam o ma­mie, wcale nie ozna­cza, że doj­dzie te­raz do na­głego wy­bu­chu żalu – oznaj­miła Hen­ley. Po­wio­dła pal­cem wzdłuż góry golfa i od­cią­gnęła go od szyi.

– Nie pro­szę o la­ment i zgrzy­ta­nie zę­bami, ale cho­ciaż o do­strze­że­nie faktu, że nie­długo mi­nie rok od śmierci two­jej matki.

– Je­stem tego świa­doma.

– I to cię nie mar­twi? Ta zimna obo­jęt­ność?

– To nie jest obo­jęt­ność. Nie po­tra­fię od­se­pa­ro­wać się od matki, jakby to była sprawa, nad którą pra­cuję, ale po­tra­fię wrzu­cić to do in­nej szu­fladki, że­bym mo­gła w nocy spać.

– „To”? Fakt, że mo­żesz spo­koj­nie spać i że nie my­ślisz o niej w ciągu dnia, w tej chwili, w tym mo­men­cie. Od­su­wasz ją od sie­bie.

Hen­ley wpa­try­wała się w dok­tor Col­lins. Stra­ciła ra­chubę tych chwil. Trud­no­ści, przed któ­rymi nie była w sta­nie się bro­nić. Dok­tor Isa­belle Col­lins nie uzna­wała de­li­kat­nego po­dej­ścia, z któ­rego ko­rzy­stał dok­tor Afzal, po­przedni te­ra­peuta. Hen­ley znio­sła trzy se­sje z dok­to­rem Afza­lem, a po­tem się pod­dała. Dok­tor Col­lins wsa­dzała kij w mro­wi­sko, pro­wo­ko­wała, a póź­niej sia­dała wy­god­nie i pa­trzyła. Hen­ley na­dal nie wie­działa, czy trak­to­wała w ten spo­sób wszyst­kich swo­ich pa­cjen­tów, czy też sama obec­ność Hen­ley draż­niła ją w co drugi po­nie­dział­kowy ra­nek. Po­ru­szyła się ner­wowo na krze­śle i po­wstrzy­mała chęć ścią­gnię­cia kurtki, mimo że dok­tor Col­lins za­dbała, żeby tem­pe­ra­tura w ga­bi­ne­cie była nie­mal tro­pi­kalna.

– Mar­twi mnie, że w dal­szym ciągu nie je­steś go­towa roz­ma­wiać o swo­jej matce ani o daw­nym sze­fie, nad­in­spek­to­rze Rhi­me­sie – po­wie­działa dok­tor Col­lins.

– Nie mu­szę roz­ma­wiać o Rhi­me­sie i nie sie­dzę na tym krze­śle z po­wodu mamy – od­parła Hen­ley. – Wiem, gdzie ona jest. Znaj­duje się w dę­bo­wej trum­nie pod zie­mią na cmen­ta­rzu w Broc­kley. Na par­celi o nu­me­rze 19R5QA.

– Ale nie wiesz, gdzie jest Oli­vier.

Hen­ley ze­sztyw­niała na dźwięk tego na­zwi­ska. Zro­biła, co mo­gła, żeby wy­ma­zać z pa­mięci czło­wieka, który nie raz, lecz dwa razy pró­bo­wał do­dać ją do dłu­giej li­sty za­mor­do­wa­nych przez sie­bie osób. Hen­ley po­świę­ciła zde­cy­do­wa­nie za dużo ener­gii na próbę prze­ko­na­nia sie­bie, że Pe­ter Oli­vier nie żyje i że nie może zro­bić jej krzywdy, ale by­wały dni, kiedy mo­głaby przy­siąc, że czuje jego od­dech na karku.

– Wiem, że już to prze­ra­bia­ły­śmy, ale mi­nęło pięć mie­sięcy. Tak na lo­gikę, co pod­po­wiada ci ro­zum? Wy­obraź so­bie, że roz­ma­wiasz z ro­dziną ofiary.

Su­pły w bar­kach Hen­ley za­ci­snęły się moc­niej. Zro­biła wdech i wró­ciła my­ślami do tego, co Pel­la­cia, jej szef i były ko­cha­nek, po­wie­dział na szpi­tal­nym łóżku.

– Po­wie­dzia­ła­bym jej, że nikt nie prze­żyłby tam­tej wody – oświad­czyła Hen­ley. – On już był ranny, za­nim ja w ogóle... za­nim mnie za­ata­ko­wał.

– Ale mimo to masz wciąż wąt­pli­wo­ści co do jego śmierci?

– Nie mam wąt­pli­wo­ści.

– Po­wie­dzia­łaś swo­jemu mę­żowi, że Oli­vier nie żyje.

– Bo mu­sia­łam mu tak po­wie­dzieć. W czym po­mo­głoby nam jego prze­ko­na­nie, że Oli­vier jest wciąż na wol­no­ści?

– A w jaki spo­sób to­bie ono po­maga?

– Co masz na my­śli?

– Na­dal nie od­pu­ści­łaś, An­je­lico. Do­póki trzy­masz się my­śli, że Oli­vier na­dal żyje, do­póty w twoim ży­ciu nie bę­dzie miej­sca na nic in­nego.

– Może ła­twiej by­łoby mi od­pu­ścić, gdy­bym zo­ba­czyła Oli­viera po­rą­ba­nego na ka­wałki, z wnętrz­no­ściami roz­wle­czo­nymi po dy­wa­nie, jak jego na­śla­dowcę, Do­mi­nica Pine’a, ale tak się nie stało.

Nie­wzru­szona dok­tor Col­lins wy­cią­gnęła no­tes w twar­dej opra­wie, który wci­snęła wcze­śniej z boku fo­tela, i go otwo­rzyła.

– Prze­pi­sa­łam ci w ze­szłym mie­siącu małą dawkę zo­pi­klonu. Le­kar­stwo nie po­maga? – za­py­tała.

– Ależ po­maga, i to jak – po­wie­działa Hen­ley. – Ścina mnie z nóg, ale po prze­bu­dze­niu nie mogę nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Czuję się tak, jak­bym po­ru­szała się we mgle.

– Chcesz mi w ten spo­sób po­wie­dzieć, że prze­sta­łaś je brać?

– Mu­szę wy­wią­zy­wać się ze swo­ich obo­wiąz­ków.

– A ja­kie to obo­wiązki? Żony, matki czy po­li­cjantki?

Hen­ley po­czuła za­le­wa­jącą ją falę wście­kło­ści.

– Czy to kry­tyka? Czy su­ge­ru­jesz, że przed­kła­dam pracę za­wo­dową nad... obo­wiązki do­mowe?

– Nie mogę od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie za cie­bie. Może to bę­dzie twoje za­da­nie do­mowe? Szcze­rze od­po­wiedz so­bie na py­ta­nie, czego chcesz.

– Wiem, czego chcę. Chcę móc bu­dzić się rano bez wra­że­nia, że ktoś miaż­dży mi klatkę pier­siową. Chcę nie koń­czyć dnia jako emo­cjo­nalny wrak.

– Tak się nie sta­nie, póki wresz­cie nie zde­cy­du­jesz, z czym na­prawdę mu­sisz się upo­rać. Oli­vier jest czyn­ni­kiem za­pal­nym, ale obie wiemy, że pro­blem leży głę­biej.

*

Za­czął pa­dać śnieg. Hen­ley za­pięła kurtkę pod samą brodę i na­cią­gnęła mocno czapkę na uszy. Wy­szła z prze­ro­bio­nego ma­ga­zynu na Shad Tha­mes, gdzie miesz­kała i pra­co­wała dok­tor Isa­belle Col­lins, wprost na bru­ko­waną ulicę śli­ską od czar­nego lodu. Z że­la­znych rusz­to­wań łą­czą­cych bu­dynki po obu stro­nach ulicy zwi­sały nie­bez­piecz­nie so­ple. Hen­ley zbesz­tała się w dro­dze do sa­mo­chodu. To ona po­pro­siła o po­moc. Wrę­czyła Ro­bowi po­miętą wi­zy­tówkę dok­tor Col­lins i bła­gała, żeby umó­wił ją na spo­tka­nie, które sama dwu­krot­nie od­wo­ły­wała. Obie­cy­wała so­bie, że ob­naży du­szę, wma­wiała so­bie, że ła­twiej jej bę­dzie roz­ma­wiać z kimś, kto nie był z nią w ża­den spo­sób zwią­zany. Ale w chwili, w któ­rej za­sia­dła na bla­do­zie­lo­nej ka­na­pie, za­mknęła się w so­bie, roz­le­wa­jąc go­rącą kawę z prze­peł­nio­nej fi­li­żanki na po­krytą bli­znami skórę pra­wej dłoni. Hen­ley czuła się jak oszustka.

– Hej. Niech się pan od­su­nie – za­wo­łała Hen­ley, za­uwa­ża­jąc, że do jej sa­mo­chodu pod­cho­dzi par­kin­gowy. Chciała pod­biec, ale mu­siała się za­trzy­mać i zła­pać la­tarni, żeby nie stra­cić rów­no­wagi na ob­lo­dzo­nym chod­niku.

– Miej­sca par­kin­gowe tylko dla miesz­kań­ców – oznaj­mił funk­cjo­na­riusz i wy­cią­gnął pod­ręczny kom­pu­ter.

– Nie po tej stro­nie ulicy. Chło­pie, nie za­czy­naj ze mną – po­wie­działa Hen­ley. Do­szła do sa­mo­chodu i wy­cią­gnęła z kie­szeni klu­czyki. – Kon­trola par­ko­wa­nia za­czyna się o wpół do dzie­wią­tej, a jest do­piero... – Spraw­dziła go­dzinę w te­le­fo­nie. – Ósma dwa­dzie­ścia dzie­więć. Niech się pan usu­nie.

Po­ha­mo­wała chęć mach­nię­cia funk­cjo­na­riu­szowi przed no­sem le­gi­ty­ma­cją służ­bową, gdy z ocią­ga­niem się cof­nął. Otwo­rzyła drzwi sa­mo­chodu. Uru­cho­miła sil­nik i za­cze­kała, aż auto się roz­grzeje. Śnieg pa­dał na przed­nią szybę, na chod­niku za­częli po­ja­wiać się lu­dzie nie­chęt­nie zmie­rza­jący do pracy w cen­trum, ona zaś po­je­chała do Wy­działu Prze­stępstw Se­ryj­nych.

2

Uliana Pion­tek zła­pała się mocno po­rę­czy, gdy au­to­bus pię­trowy za­trzy­mał się na­gle na przy­stanku na­prze­ciw sta­cji Dept­ford DLR. Wy­cią­gnęła szyję, żeby spraw­dzić go­dzinę – na cy­fro­wym wy­świe­tla­czu bły­snęła 13.32. Ob­jazdy i wy­pa­dek na Blac­khe­ath Road ozna­czały, że au­to­bus nu­mer 53 oraz Uliana byli spóź­nieni.

Uliana wci­snęła przy­cisk stopu i wy­mam­ro­tała „prze­pra­szam”, prze­py­cha­jąc się przez sporą grupę pa­sa­że­rów, któ­rzy stali nie­na­tu­ral­nie bli­sko sie­bie. Uwię­ziona, prze­chy­liła się nad głową ko­biety z nad­wagą ubra­nej w kurtkę pu­chową, wci­snęła czer­wony gu­zik awa­ryjny i wy­sko­czyła z au­to­busu, zo­sta­wia­jąc za sobą klną­cego kie­rowcę.

Od okien wy­sta­wo­wych od­bi­jały się neo­no­wo­nie­bie­skie bły­ska­jące świa­tła, a ostre wy­cie sy­ren prze­szy­wało zimne po­wie­trze. Uliana na­wet nie zwol­niła kroku. Szła spo­koj­nie, cho­wa­jąc twarz w za du­żym fio­le­to­wym sza­liku. Zmie­rzała do bu­dynku w stylu art déco, który naj­pierw był ki­nem, po­tem ban­kiem i wiet­nam­ską re­stau­ra­cją, a te­raz pierw­szym me­ga­ko­ścio­łem w Dept­ford, Ko­ścio­łem Pro­roka An­nana.

Umó­wiła się, że bę­dzie sprzą­tać ko­ściół o dwu­dzie­stej w so­boty i o trzy­na­stej w po­nie­działki i środy. Dzie­więć­dzie­siąt fun­tów. Płatne go­tówką do ręki. Pa­stor po­wie­dział, że zo­sta­nie wy­na­gro­dzona w nie­bie, a gdy już usta­lili wa­runki, po­ło­żył rękę na jej ko­la­nie. Bez względu na to, co miał na my­śli, je­dyne, co po­cząt­kowo Uliana była go­towa ro­bić na ko­la­nach, to mo­dli­twa i pod­łą­cza­nie od­ku­rza­cza, ale to było, za­nim du­chowny za­pro­po­no­wał jej do­dat­kowe sto fun­cia­ków. Pod­krę­ciła gło­śność w te­le­fo­nie z na­dzieją, że wzmoc­nione basy wy­mażą z pa­mięci ob­raz pa­stora, który zła­pał ją za włosy i pchnął na ko­lana.

*

Uliana zi­gno­ro­wała gwizdy swo­ich po­bra­tym­ców z Eu­ropy Wschod­niej za­trud­nio­nych na bu­do­wie po dru­giej stro­nie ulicy. Po­ma­chała jed­nemu z pra­cow­ni­ków stu­dia gra­ficz­nego, które zaj­mo­wało mały lo­kal są­sia­du­jący z ko­ścio­łem. Męż­czy­zna stał na ze­wnątrz i pa­lił pa­pie­rosa.

– Cho­lera – po­wie­działa Uliana, za­uwa­żyw­szy na pro­wi­zo­rycz­nym par­kingu sa­mo­chód pa­stora, no­wego srebr­nego range ro­vera di­sco­very. Zi­mowe słońce od­bi­jało się od za­śnie­dzia­łego zło­tego kru­cy­fiksu za­wie­szo­nego na lu­sterku wstecz­nym. Uliana wsu­nęła klucz do zamka, ale prze­krę­ciła go tylko raz, gdy po­czuła, że drzwi ustę­pują. Coś było nie tak. We­szła do ciem­nego holu i za­mru­gała dwa razy, przy­zwy­cza­ja­jąc oczy do pół­mroku. Wą­ska strużka bla­dego świa­tła są­czyła się zza drzwi ga­bi­netu po pra­wej stro­nie.

– Ca­leb – za­wo­łała Uliana, włą­cza­jąc świa­tło w holu i idąc do ga­bi­netu. W po­koju było pu­sto. Na fo­telu le­żał płaszcz Ca­leba. Je­dyny dźwięk wy­do­by­wał się z fil­tra w ma­łym akwa­rium w rogu. Uliana we­szła po scho­dach po od­ku­rzacz, który za­wle­kła na dół, klnąc w du­chu, że nikt nie po­my­ślał, aby prze­cho­wy­wać go w sza­fie na par­te­rze. Pod­łą­czyła od­ku­rzacz, po­gło­śniła mu­zykę i za­częła sprzą­tać, prze­py­cha­jąc sprzęt przez po­dwójne drzwi pro­wa­dzące do wnę­trza ko­ścioła.

Uliana Pion­tek po­czuła za­pach pa­stora Ca­leba An­nana, jesz­cze za­nim go zo­ba­czyła. Roz­po­znała woń prze­la­nej prze­mocą krwi.

3

– Wszy­scy je­ste­śmy zgu­bieni – po­wie­dział sier­żant Paul Stan­ford, pod­su­wa­jąc Hen­ley puszkę z cu­kier­kami Qu­ality Street.

– O czym ty, do li­cha, mó­wisz? – za­py­tała Hen­ley. Ścią­gnęła kurtkę i rzu­ciła ją na wolne biurko. – Są ja­kieś o smaku toffi?

– Le­piej jej nie zdej­muj. Ogrze­wa­nie znów na­wala. Albo o nas za­po­mnieli i nie za­pła­cili ra­chun­ków. W środku jest sto czter­dzie­ści fun­tów i nie ma toffi.

– Dla­czego jest tam sto czter­dzie­ści fun­cia­ków?

Stan­ford prze­wró­cił oczami z uda­wa­nym po­iry­to­wa­niem.

– Pa­mię­tasz nasz za­kład? – po­wie­dział. – O niego. O na­szego zna­ko­mi­tego, peł­no­praw­nego de­tek­tywa Ra­mo­utera.

– Co ja ta­kiego zro­bi­łem? – za­py­tał Ra­mo­uter z kuchni, w któ­rej wpa­try­wał się z obrzy­dze­niem w dno kubka.

– To ab­surd – oznaj­miła Hen­ley. Jej uszy wy­ła­pały szum ter­mo­wen­ty­la­to­rów i po­gwiz­dy­wa­nie lo­do­wa­tego wia­tru za oknem, stu­ka­ją­cego w szyby.

– Prze­trwa­łeś, Ra­mo­uter – wy­ja­śnił Stan­ford. – Za­ło­ży­li­śmy się, jak długo wy­trzy­masz w SCU[2].

– I nie są­dzi­łeś, że wy­trzy­mam sześć mie­sięcy? – za­py­tał Ra­mo­uter, bio­rąc inny ku­bek.

– Chło­pie, nie są­dzi­łem, że wy­trzy­masz sześć dni. Dla mnie kawa, je­śli ro­bisz.

– Nie po­wi­nie­neś być dla niego taki wredny – stwier­dziła Hen­ley. Zdjęła sza­lik i przy­ci­snęła go do bu­twie­ją­cej fra­mugi okna, żeby za­blo­ko­wać ark­tyczny po­wiew, który prze­ta­czał się nad jej biur­kiem.

– Jak to je­stem wredny? To był cho­lerny kom­ple­ment. Po wszyst­kim, co się wy­da­rzyło, nikt nie miałby mu za złe, gdyby sal­wo­wał się ucieczką.

– No ale tego nie zro­bił. Dał radę. Co za­tem za­mie­rzasz zro­bić z pie­niędzmi?

– Mógł­bym je dać Ra­mo­ute­rowi. Wy­dałby je na po­ciąg do Brad­ford czy coś.

– I komu te­raz mięk­nie serce? – po­wie­działa Hen­ley. Na jej biurku za­dzwo­nił te­le­fon.

– Albo mogę za­re­zer­wo­wać sto­lik w tej re­stau­ra­cji na końcu ulicy ser­wu­ją­cej curry. To bę­dzie in­te­gra­cja ze­społu.

– Albo zwy­kłe piąt­kowe wyj­ście, pod­czas któ­rego za­śniesz z twa­rzą w kur­czaku chili.

– Co za bez­czel­ność – od­parł Stan­ford, gdy Hen­ley ode­brała te­le­fon, a Ra­mo­uter pod­szedł do niego z kub­kiem pa­ru­ją­cej kawy.

– Do­brze, ro­zu­miem – po­wie­działa Hen­ley i się­gnęła po blo­czek nie­bie­skich kar­te­czek sa­mo­przy­lep­nych le­żą­cych na biurku i dłu­go­pis z ob­gry­zioną za­krętką. – Nie wie­dzia­łam, że to na­sza działka. Mo­żesz mi wy­słać szcze­góły z sys­temu dys­po­zy­tor­skiego? Nie, nie mogę sama otwo­rzyć, bo sys­tem znów padł. Dzię­kuję. Kto zna­lazł ciało? Ro­zu­miem.

Hen­ley ścią­gnęła kar­teczkę sa­mo­przy­lepną i przy­kle­iła do kubka Ra­mo­utera. Ode­rwał ją i spoj­rzał na nią ze zdzi­wie­niem.

– W za­leż­no­ści od kor­ków po­win­ni­śmy tam do­je­chać w pięt­na­ście mi­nut.

– Nie bę­dziesz miał czasu do­koń­czyć – oznaj­miła Hen­ley, od­kła­da­jąc słu­chawkę i bio­rąc sza­lik.

– W ko­ściele zna­le­ziono ciało – po­wie­dział Ra­mo­uter, od­czy­tu­jąc kar­teczkę. – Na­prawdę?

– Tak tu jest na­pi­sane.

– Dla­czego my się tym zaj­mu­jemy?

– Zaj­mu­jemy się tym, po­nie­waż ko­men­dant uznał, że Wy­dział Prze­stępstw Se­ryj­nych po­wi­nien po­móc Ze­spo­łowi do spraw Za­bójstw i Cięż­kich Prze­stępstw upo­rać się z na­tło­kiem ro­boty – od­po­wie­działa ze znu­że­niem Hen­ley.

– Można by po­my­śleć, że tylko tu sie­dzimy i ca­łymi dniami oglą­damy Net­fliksa – jęk­nął Ra­mo­uter. – Czy to cho­ciaż w ogóle mor­der­stwo?

– Nie do­wiemy się tego, póki tam nie po­je­dziemy, nie­praw­daż?

– Czy mogę to po­wie­dzieć? – za­py­tał Stan­ford, a na jego twarz wy­pły­nął sze­roki uśmiech.

– Nie, nie mo­żesz – od­po­wie­działa Hen­ley. Wzięła to­rebkę i ru­szyła do drzwi, a za nią Ra­mo­uter. Znała Stan­forda wy­star­cza­jąco do­brze i do­sko­nale wie­działa, co chciał po­wie­dzieć.

– Za­łożę się o dy­chę, że to był wie­lebny Green ze świecz­ni­kiem w bi­blio­tece – za­wo­łał Stan­ford, gdy Hen­ley za­trza­ski­wała za sobą drzwi.

*

– Nie będę dwa razy po­wta­rzać. Pro­szę od­su­nąć się od ta­śmy.

– Co się dzieje?

– Gdy­bym wie­dział, że będę mu­siał przez całe po­po­łu­dnie wy­sta­wać na mro­zie, zo­stał­bym rano w łóżku.

– Pew­nie zna­leźli ja­kie­goś trupa.

– Patrz, przy­je­chała ekipa kry­mi­nalna.

– Wy­sko­czy­łem tylko po kawę, a te­raz gliny mó­wią, że nie mogę wró­cić do wła­snego biura.

– Chrza­nić to. Idę do domu.

– Mó­wię wam, że zna­leźli ciało.

– Nie pierw­szy raz.

– Nie ro­zu­miem tych dzie­cia­ków. Cią­gle któ­ryś ob­rywa no­żem. Ży­cie nie ma dla nich żad­nej war­to­ści.

– Mo­że­cie się cza­ro­wać, ile chce­cie, ale to w końcu Dept­ford, nie?

Szepty cie­kaw­skiego i nie­za­do­wo­lo­nego tłumu do­cie­rały do Hen­ley i Ra­mo­utera, gdy szli w kie­runku miej­sca prze­stęp­stwa.

– To jest ko­ściół? – za­py­tał Ra­mo­uter, za­dzie­ra­jąc głowę i pa­trząc na kre­mową ce­glaną fa­sadę. – Spo­dzie­wa­łem się cze­goś bar­dziej... no nie wiem, ko­ściel­nego. Może ja­kiejś iglicy. To wy­gląda jak bank.

– Kiedy mia­łam sie­dem­na­ście lat, znaj­do­wał się tu Na­tWest. Kie­dyś wy­na­jem był tu tani. Te­raz nie je­stem pewna – od­po­wie­działa Hen­ley.

– Spraw­dzi­łem szybko w Go­ogle’u...

– A gdzieżby in­dziej.

– I na Broad­way jest jesz­cze sie­dem in­nych ko­ścio­łów.

– Ja­koś mnie to nie dziwi – skwi­to­wała Hen­ley. – Za­kłady buk­ma­cher­skie, ko­ścioły i kur­czaki z rożna do­słow­nie na każ­dej głów­nej ulicy Lon­dynu.

Hen­ley i Ra­mo­uter wy­le­gi­ty­mo­wali się funk­cjo­na­riu­szowi za ta­śmą po­li­cyjną. Hen­ley przyj­rzała się ze­bra­nym ga­piom. Nic nie wzbu­dziło jej po­dej­rzeń, ale wie­działa z do­świad­cze­nia, że nie­któ­rzy za­bójcy byli z na­tury pod­glą­da­czami.

– Wy­gląda na to, że dok­tor Choi jest na miej­scu – za­uwa­żył Ra­mo­uter, wska­zu­jąc na sa­mo­chód przy­ja­ciółki Hen­ley i ulu­bio­nej pa­to­lożki Wy­działu Prze­stępstw Se­ryj­nych. Stał za­par­ko­wany mię­dzy mo­to­cy­klem po­li­cyj­nym i ma­łym, bia­łym sa­mo­cho­dem do­staw­czym z czar­nym na­pi­sem z boku: „Me­dy­cyna są­dowa. Ba­da­nie miejsc zbrodni”.

Hen­ley za­trzy­mała się i ro­zej­rzała po nie­du­żym par­kingu. Nie było tu żad­nych ka­mer do­zo­ro­wych. Zbli­ża­jąc się do miej­sca prze­stęp­stwa, po­czuła ogar­nia­jący ją spo­kój. Było to uczu­cie po­żą­dane, za­pew­nia­jące chwilę wy­tchnie­nia od nie­po­koju, który zwy­kle krą­żył w jej ży­łach, a nad któ­rym mo­głaby za­pa­no­wać, gdyby za­dała so­bie trud i po­szła z re­ceptą do ap­teki. Za­uwa­żyła po­li­cjanta, któ­rego szu­kała. Oparty o bok ra­dio­wozu, z dłu­go­pi­sem w ustach prze­rzu­cał strony w no­te­sie.

– Po­ste­run­kowy Ta­naka? Ko­mi­sarz Hen­ley z SCU.

Funk­cjo­na­riusz pod­niósł wzrok, a po­tem tro­chę za szybko sta­nął na bacz­ność na wi­dok idą­cej w jego stronę Hen­ley.

– Pani ko­mi­sarz – po­wie­dział po­ste­run­kowy.

– To mój ko­lega, de­tek­tyw Ra­mo­uter.

– Cho­lera – wy­krzyk­nął po­ste­run­kowy Ta­naka, gdy upu­ścił no­tes. – Prze­pra­szam. – Starł śnie­gową breję z okładki. – Zimno jak w psiarni.

– Pan był pierw­szy na miej­scu prze­stęp­stwa? – za­py­tała Hen­ley.

Ta­naka po­ki­wał głową. Hen­ley wie­działa, że chciał to zro­bić, jak na­leży. Prze­ka­zy­wa­nie star­szemu stop­niem po­li­cjan­towi in­for­ma­cji o miej­scu zbrodni róż­niło się znacz­nie od zaj­mo­wa­nia się wła­ma­niami, prze­mocą do­mową i roz­dzie­la­niem dwóch bi­ją­cych się nar­ko­ma­nów na końcu głów­nej ulicy.

– My, to zna­czy ja i sier­żant Ri­vers, wra­ca­li­śmy wła­śnie na po­ste­ru­nek. Ko­menda jest tuż za ro­giem, przy sta­cji Dept­ford. Skoń­czy­li­śmy zmianę i wra­ca­li­śmy z McDo­nalda... – Po­ste­run­kowy Ta­naka urwał i wziął od­dech.

Hen­ley zro­biło się go żal, bo zja­dały go nerwy, a być może na­wet był w szoku. Za­uwa­żyła wy­raz współ­czu­cia na twa­rzy Ra­mo­utera, gdy oboje cze­kali, aż po­ste­run­kowy bę­dzie go­tów kon­ty­nu­ować.

– Prze­pra­szam, sze­fowo, to zna­czy pani ko­mi­sarz – po­wie­dział po­ste­run­kowy Ta­naka i znów się wy­pro­sto­wał, ści­sza­jąc trzesz­czące po­li­cyjne ra­dio. – Tak jak mó­wi­łem, wra­ca­li­śmy na po­ste­ru­nek, kiedy je­den z fa­ce­tów, któ­rzy pra­cują w stu­diu gra­ficz­nym, pra­wie rzu­cił się nam na ma­skę. Wrzesz­czał coś o ja­kimś ciele. W po­miesz­cze­niu so­cjal­nym w stu­diu za­sta­li­śmy roz­hi­ste­ry­zo­waną sprzą­taczkę. Nie zgo­dziła się pójść z nami do ko­ścioła. Zo­sta­wi­łem ją więc z sier­żan­tem i po­sze­dłem do ko­ścioła, no i tak, ni­gdy nie za­po­mnę tego, co zo­ba­czy­łem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Cy­taty bi­blijne za in­ter­ne­to­wym wy­da­niem Bi­blii Ty­siąc­le­cia: https://bi­blia.deon.pl [Przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki].
[2] Se­rial Cri­mes Unit – Wy­dział Prze­stępstw Se­ryj­nych.