Charon. Zabić boga Rosji - Val Bochkov - ebook

Charon. Zabić boga Rosji ebook

Val Bochkov

0,0
9,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mówią, że Charon – przewoźnik dusz zmarłych przez rzekę Styks w Hadesie – odznacza się niebieskimi oczami o srogim wejrzeniu.

Amerykański komandos Nick Summers, a w minionej rzeczywistości rosyjski sierota Nikołaj Koroliew, również niebieskooki i pozbawiony złudzeń, podobnie jak Charon wyprawił na tamten świat wiele dusz, w tym sławnego islamistę, Szejka.

Nick próbuje uciec od przeznaczenia – ono jednak wciąż go ściga i nieuchronnie dopada, wzywając do kolejnej podróży po Styksie. Los wyrywa bohatera z amerykańskiej leśnej głuszy i wiedzie do dalekiej, lecz bądź co bądź ojczystej Rosji. Tam ma wypełnić karkołomną misję – z gatunku tych bez cienia szansy na powodzenie.

CHARON to niezwykła, mocna i trzymająca w napięciu powieść sensacyjna, utrzymana w iście hemingwayowskiej narracji – zaskakująca dynamiką, naturalizmem i chropowatym pięknem zwięzłego języka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 200

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Харон

Copyright © Val Bochkov, 2016–2025

through Wiedling Literary Agency

wiedling-litag.com

All rights reserved

Przekład

Patrycja Zarawska

Redakcja

Tomasz Brzozowski

Korekta

Pracownia 12A

Projekt okładki, skład i przygotowanie do druku

Tomasz Brzozowski

Opracowanie wersji elektronicznej

Karolina Kaiser,

Zdjęcia wykorzystane na okładce

Depositphotos.com

(żołnierz: fxquadro; drzewa: sliper84; Moskwa: irinabal18)

Copyright © for this edition

Insignis Media, Kraków 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-66873-73-5

Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków

tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl

Facebook: @Wydawnictwo.Insignis

X, Instagram, TikTok: @insignis_media

W wieku czternastu lat uciekłem z domu. To była moja druga ucieczka. Za pierwszym razem zwiałem jeszcze w Rosji, z sierocińca w Zwienigorodzie. Miałem wtedy zaledwie dziewięć lat, byłem głupim smarkaczem. Złapali mnie już trzeciego dnia na Dworcu Kazańskim. Tym razem podszedłem do sprawy jak dorosły. Zdobyłem wojskowy kompas i wydrukowałem sobie wielkoskalową mapę – szczegółową, były na niej zaznaczone nie tylko drogi gruntowe, lecz także ścieżki, brody na rzekach, strumienie i źródła wody pitnej.

Z kieszonkowego i drobnych, które dostawałem na kino, zaoszczędziłem dziewięćdziesiąt pięć dolarów. Zapakowałem do plecaka śpiwór z edredonowego puchu (plecak i śpiwór wycyganiłem na pchlim targu za dwudziestkę u jednookiego sierżanta), aluminiową piersiówkę, pięć opakowań herbatników z rodzynkami i orzechami, a do tego duże czerwone jabłko.

W bocznej kieszeni plecaka ukryłem nóż – prawdziwą myśliwską finkę z drapieżnymi ząbkami na końcu klingi i niedużym, prawie niezauważalnym wstydliwym piętnem „Made in China”. Noże powinny pochodzić z Meksyku, Maroka, Hiszpanii. Z jakiegoś tam Toledo, pełnego żylastych, smagłych brunetów o twardych pirackich obliczach. Albo ze Szwecji, z dzikich fiordów i porośniętych żurawiną mokradeł. Ostatecznie z Finlandii, ale przecież nie z Chin.

Z Chicago dotarłem autobusem do Wirginii. Dziwnym zbiegiem okoliczności znów uciekałem na południe, co prawda tym razem na innej półkuli. W Richmond w przydrożnym barze udało mi się zbałamucić drobną staruszkę, podrzuciła mnie swoim różowym ply­mouthem do Monticello. Stąd ciężarówką do zwożenia drewna, wyładowaną pachnącymi sosnami, dostałem się do Owl Creek.

Wychowałem się w państwowych instytucjach, w budynkach ze ścianami pomalowanymi na mysi kolor, w dotyku wilgotnymi i chłodnymi, gdzie uczucia klasyfikuje się według stopnia ich racjonalności, gdzie pojęcie „przetrwanie” ma jak najbardziej dosłowne znaczenie. Strach to destrukcyjna emocja, przeszkadza w przetrwaniu. Nie będąc z natury śmiałkiem, nauczyłem się nie bać z racjonalnych względów. Kiedy przeniesiono mnie do starszej grupy – tam, w Zwienigorodzie – tego samego tygodnia znaleźli Gogę powieszonego w prysznicach. Uznali, że to samobójstwo, choć spod łopatki sterczał mu złamany kozik i wszyscy wiedzieli, że to kozik Chwoszcza. A trupa pomagali wieszać Dżuga i Dzięcioł. O tym też wszyscy wiedzieli. Goga raz wstawił się za mną, ale kiedy go zabili, przemilczałem, co wiem. Stchórzyłem i sprzedałem go z racjonalnych względów. Nie opowiadałem o internacie nikomu – ani Blake’om, ani w szkole; nie dlatego, że początkowo słabo mówiłem po angielsku; po prostu nie chciałem znów się pogrążać w tej głębinie bólu. A i tak nikt by mnie nie zrozumiał.

Ciężarówka z sosnową dłużycą zniknęła za zakrętem. Wyjąłem mapę i od razy znalazłem Owl Creek. Samego potoku nie było widać, stałem na poboczu przy zardzewiałym drogowskazie, poprzebijanym śrutem jak rzeszoto. Gdzieś w udręczeniu zawodziła cykada. Słońce już zachodziło i czuby przydrożnych sosen niczym wymyślna koronka czerniały na tle różowiejącego nieba. Strzępy drobnych obłoków płynnym ruchem ciągnęły na wschód. Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że widzę, jak obraca się Ziemia – sosny i fioletowy las za nimi cicho przesuwały się pod nieruchomą zefirową kopułą.

Ścieżka pięła się w górę, nowe trampki sprężyście stąpały po opadłym igliwiu, burym i miękkim jak niedźwiedzia sierść. Z gałęzi bezgłośnie poderwał się jastrząb, zanurkował pod sosnowe łapy, po czym wzbił się pionowo w powietrze. Wzdrygnąłem się z zaskoczenia, ptak o mało nie musnął mnie skrzydłem. Gdzieś z lewej, za gęstym zagajnikiem leszczyny, szemrał strumień. Ciąg­nęło od niego mokrym chłodem.

Przede mną za czarnymi pniami otwierała się polana. Na jej przeciwległym skraju stał człowiek w płaszczu z długimi połami, celował z broni do suchego pniaka. Ściemniało się szybko, po trawie pełzła mgła; zdawało się, że mężczyzna po kolana brodzi w czymś mętnym. Pniak nagle ożył, człowiek odskoczył. Zdążyłem już wyjść na polanę i zobaczyłem, że to wilk. Przednia łapa uwięzła mu w sidłach. Nie skomlał, milcząco śledził człowieka i broń. Podszedłem bliżej. Wilk złowił moje spojrzenie, przez kilka sekund patrzył mi w oczy – bez nadziei, żałośnie. Potem zrezygnowany, zrozpaczony odwrócił wzrok w stronę lasu.

– Co pan robi? Tak nie można, proszę zaczekać! – zawołałem, przystając i zaciskając pięści. – Nie można!

Mężczyzna odwrócił się ze zdziwieniem.

– Polak, co? – odezwał się.

Płaszcz miał płócienny, pomięty, jakby uszyty ze starych worków. Jego ogolona kanciasta głowa kojarzyła się z rakiem: czy to przez różowoczerwonawą skórę, czy białawe wyłupiaste oczy z szarymi rzęsami. „Szyjka rakowa” – przypomniałem sobie dziwną nazwę cukierka. Na jego twarzy nie było brwi.

– Nie Polak – odwarknąłem. – Rosjanin.

– No to idź swoją drogą, Rosjaninie.

Wilk słuchał, spostrzegłem nadstawione ucho. Sosnowy bór poczerniał i zbliżył się, gdzieś za nim w dół toczyło się słońce. Niebo zajaśniało brzoskwiniowym, łagodnym, nieomal magicznym blaskiem. Ukośnie przecinała je rtęciowa żyłka, ślad samolotu.

– No tak! A gdyby tak pana… – ze złością szarpnąłem na sobie plecak – bezbronnego…

– Jak? – zapytał cicho. – Niby jak?

– No tak, z bliska.

Rakowa twarz zalała się różowawym blaskiem, krótki nos wyglądał na jej tle jak polakierowany. Mężczyzna nieoczekiwanie uśmiechnął się, pokazując duże zęby.

– Jak masz na imię, chłopaku? – Podszedł do mnie blisko.

– Nikołaj.

– Myślisz, Nikołaj, że tak łatwo jest zabić? Uważasz, że wystarczy pociągnąć za spust, tak?

Rak był podługowaty, wyższy ode mnie o głowę. Czuć go było surowym ogniskiem. Gorzka, odpychająca woń. Splunął w trawę.

– Mój ojciec mawiał: codziennie powinieneś coś zabić. Muchę, szczura. Codziennie… – Zaśmiał się. – Wtedy w decydującej chwili ręka nie drgnie. W decydującej chwili…

Nieoczekiwanie podsunął mi broń.

– Masz! Spróbuj.

Strzelba okazała się starą dwururką Remingtona, masywną, znacznie cięższą, niż się spodziewałem; czółenko było ciepłe i śliskie od jego spoconych rąk. Mój palec wskazujący ostrożnie spoczął na naoliwionym żelazie. Zawsze mi się wydawało, że broń powinna dodawać pewności siebie, teraz poczułem się zakłopotany i speszony.

– Kolba do ramienia… O, tak…

– Wiem… – Przyłożyłem kolbę do ramienia. – No i?

Rak zrobił krok w tył, nieoczekiwanie uniósł lufę remingtona i oparł ją sobie o pierś. Zamarłem, chciałem przełknąć ślinę, w ustach mi zaschło. Palec lekko drżał na spuście.

– No i? – powtórzył cicho, przedrzeźniając mnie.

Jego wyłupiaste oczy hipnotyzowały, nie mogłem oderwać wzroku od tych wodnistych, pociętych różowymi żyłkami rozpalonych gałek, od białych rzęs, podobnych do świńskiej szczeciny. Nieoczekiwanie przyszło mi na myśl, że jest albinosem.

– No i co, Nick? – zagadnął cicho. – Dasz radę? Czy zmiękła ci rura?

Remington zaciążył podwójnie. Strasznie zachciało mi się pić. Z dołu, od żołądka, podchodziła w górę przyprawiająca o mdłości niemoc, między łopatkami prześliznęła się łaskocząca kropla. Gdyby lufa nie opierała się o jego pierś, chyba nie wystarczyłoby mi sił, żeby utrzymać broń.

– No i widzisz – rzekł pobłażliwie. – Nie tak łatwo zabić. Trzeba mieć nawyk.

Lewą ręką chwycił za lufę, moje palce rozwarły się same. Zręcznie złapał broń za czółenko, pewnym ruchem przyłożył lufę do wilczego łba i strzelił.

1

Rozwiedliśmy się po dwóch i pół miesiąca od mojego powrotu z Pakistanu. Spłaciliśmy kredyt za wranglera, przepisaliśmy dom na żonę. Byłą żonę. Znów była Helją Borg, dzieci – starsze miało już dwanaście lat, młodsze, Anna, siedem – też zostały Borgami. Moje nazwisko stopniowo zaczęło znikać. Znikać z kopert pocztowych, z rachunków za gaz i elektryczność, znikać z życia.

Nauczyłem dzieci chować się w łazience przy pierwszych oznakach zagrożenia. W takiej sytuacji łazienka zapewnia w domu najpewniejszą ochronę. Żona nauczyła się posługiwać strzelbą, karabin był zawsze w sypialni, wyjaśniłem Helji, pod jakim kątem najlepiej strzelać przez drzwi, żeby się ustrzec rykoszetu. Po zakończeniu roku szkolnego Helja najpierw przejedzie z dziećmi na Zachodnie Wybrzeże, gdzieś do Kalifornii czy Oregonu. Tu, w Wirginii, na trawniku przed naszym domem już stała tabliczka z napisem: „Na sprzedaż”.

W kwietniu podczas rutynowych badań medycznych poskarżyłem się na depresję.

– Myśli samobójcze? – spytał lekarz, stukając w klawisze laptopa dwoma palcami.

Wzruszyłem ramionami i kiwnąłem głową, wpatrując się w szare linoleum nieudolnie imitujące marmur.

– Alkohol?

– Nooo…

Doktor podniósł głowę, zdjął okulary – rozpiął magnes łączący je w mostku i szkła zawisły mu osobno na piersi.

– Przydatna rzecz – zauważyłem.

– Nie przesadzaj z piciem. – Nie chciał podjąć rozmowy o swoich gadżeciarskich okularach. – A depresja… depresja to normalka. Po tym, coście tam…

– Może jakieś tabletki? Co noc budzę się o drugiej i nie mogę zasnąć do rana.

– Nie przesadzaj z piciem – powtórzył lekarz. Połączył z powrotem okulary i znów zaczął stukać w klawiaturę.

W ciągu tygodnia złożyłem wypowiedzenie. Najzabawniejsze, że gdyby mnie zastrzelili w Allatabbadzie albo wcześniej, w Afganistanie czy Iraku, Helja do końca życia dostawałaby przyzwoitą rentę, moje dzieci bezpłatnie skończyłyby uczelnię – dowolną, jaką by tylko wybrały. Cała rodzina miałaby zagwarantowane przez ministerstwo obrony ubezpieczenie medyczne.

Do przejścia w stan spoczynku pozostawało mi dwa i pół roku – trzydzieści jeden miesięcy. Składając wypowiedzenie, naruszałem kontrakt i pozbawiałem się emerytury, odprawy, ubezpieczenia.

Dowódca oddziału, kapitan Wrigley, odłożył kartkę i długo pocierał twarz dłońmi.

– Nick, nie gorączkuj się. – Podniósł na mnie zaczerwienione, jakby zapłakane oczy. – Trzeba to wszystko przemyśleć jak należy…

– Tylko że – przerwałem mu – mózg mi się już zlasował od tego myślenia!

– No, zaczekaj…

Trzęsły mi się ręce, zacisnąłem pięści, wsadziłem je do kieszeni.

– Możemy spróbować. – Kapitan uważnie dobierał słowa. – Mogę się skontaktować z Biurem… Rozmawiałem już z Gruberem… Zaproponowali, żeby cię włączyć do programu ochrony świadków…

– Tego dla kapusiów z mafii?

– Gruber powiedział, że mają taką opcję w Milwaukee. Kierowca ciągnika z piwem… W sensie dostawca piwa… Nowe nazwisko, socjal, mieszkanie.

– Dostawca piwa? – Zaśmiałem się cierpko. – A co z Helją? Gdzie pójdzie? Do baru ze striptizem tańczyć na rurze?

Kapitan znów zaczął miętolić sobie twarz.

– A dzieci? Co z nimi? Gdzie je podziać? – Wstałem, szybko przeszedłem od ściany do ściany. – Gdzie?

W gabinecie pachniało świeżą farbą, było duszno. Gdzieś za ścianą grało radio, jakaś klasyka. Chciałem rozpiąć kołnierz, palce odmawiały posłuszeństwa, szarpnąłem, guzik wesoło zabrzęczał na podłodze.

– Wszystko rozumiem – powiedziałem do ściany. Kapitan za moimi plecami jęknął przeciągle, jakby zabolał go ząb. – Po prostu już nie mogę. Złamało mnie to. Wypaliłem się, jak żarówka. Z wierzchu niby nic, wewnątrz wrak.

– Co zamierzasz? – zapytał kapitan.

– Zniknąć. Na początek. – Usiadłem, skrzyżowałem ręce na piersi. – Przecież się do mnie dobiorą. I nie mówię „jeśli”, tylko pytam „kiedy”. To kwestia czasu.

– Hm – mruknął Wrigley. – Kwestia czasu.

– To nie będzie snajper…

– Nie snajper – zgodził się ze mną. – Nie ich styl.

– Nie mogę narażać Helji, dzieci. – Sięgnąłem po plastikową butelkę z wodą, wypiłem łyk, postawiłem ją z powrotem na stole. – Jestem jak zadżumiony, przebywanie blisko mnie to zagrożenie dla życia.

– Nick – zaczął ochryple kapitan, zakaszlał. – Nick… Coś wymyślę. Obiecuję ci. Obiecuję…

Wstał, pośpiesznie i hałaśliwie, jakby się bał, że mu się wymknę, pochylił się i niezdarnie objął mnie za ramiona. Podniosłem się, zmieszany poklepałem go po plecach. Wionęło od niego tą samą żołnierską wodą kolońską co sześć lat temu. Wtedy dopiero co zaciąg­nąłem się do oddziału i byłem przekonany, że jestem najszczęśliwszym sukinsynem pod słońcem.

Oficjalnie nasza jednostka miała długą, nudną nazwę: pododdział specjalny do operacji nadzwyczajnych, w dokumentach i rozkazach figurowaliśmy jako „Grupa Z”, w żargonie wewnętrznym drażnili nas określeniem „ekipa pogrzebowa”.

Sześć lat temu utonąłem. Na egzaminie wstępnym trzeba było przejść masę testów: fizycznych, psychologicznych, na inteligencję i diabli wiedzą jakich jeszcze. Jeden błąd, jedna pomyłka i pa, pa! – do widzenia. Ostatni sprawdzian zdawałem pod wodą: miałem zawiązać sześć węzłów marynarskich na głębokości pięciu metrów. Zanurkowałem, przy szóstym węźle straciłem przytomność. Wyciągnęli mnie, odpompowali. Pierwsze, o co spytałem, to:

– Jak węzeł? Zawiązałem ostatni?

Kapitan Wrigley zaśmiał się.

– Tak. Utonąłeś, ale zawiązałeś. Witamy w ekipie pogrzebowej.

2

W pamięci mocno utkwił mi pewien obraz, nie tyle wizja, ile wrażenie – tak zwykle zapadają w pamięć zapachy: dopiero co wróciliśmy do bazy w Argamie, stałem pośrodku pokoju i żułem kanapkę z wędliną i serem. Na podłodze leżał trup Szejka, w telewizorze leciała bezpośrednia transmisja z Białego Domu. Prezydent mówił, że bohaterowie z elitarnego pododdziału specjalnego piechoty morskiej przeprowadzili bezbłędną operację, w wyniku której został unieszkodliwiony terrorysta numer jeden. Zerkałem na martwego Szejka, na żywego prezydenta, żułem sandwicza i myślałem: „A niech to! Przecież on gada o nas. O mnie! Hej, niech mnie ktoś obudzi!”.

Do piechoty morskiej dostałem się przypadkowo. Prawie przypadkowo – z powodu złamanego serca, jak śpiewają w kowbojskich piosenkach. Winna była Carol Zamansky, sąsiadka, szarooka czajka (blond włosy, marzycielski wzrok, usta jak truskawki – banalny zestaw, zapach dziecięcego potu pół na pół z podkradanymi mamie perfumami, wymęczone pocałunki w rachitycznym lasku za cmentarzem Rye), która perfidnie zdradziła moją młodzieńczą miłość dosłownie tuż przed studniówką. Nie miałem po co żyć, dusza mi poczerniała i umarła, odłamki rozbitego serca boleśnie raniły od środka młode, ale nikomu niepotrzebne ciało.

Na oślep błądziłem po ulicach, słońce przygważdżało mnie do ziemi, wisząc w zenicie, asfalt był biały, jak posypany popiołem. Chciałem przerwać tę mękę. Obojętnie jak, w dowolny sposób. Zatrzymałem się przed drzwiami z napisem: „Potrzebujemy cię!”. Doszedłem do wniosku, że zwracają się właśnie do mnie. Na plakacie przedstawiono dziarskiego chłopaka, dobrze odżywionego i pewnego siebie, w galowym mundurze ze złotymi galonami. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie białe rękawiczki i lśniąca klinga szabli z wymyślną gardą. Zapukałem do drzwi. Tego dnia równie dobrze mogłem trafić do więzienia, jak zostać marynarzem na statku wyruszającym w rejs dookoła świata.

Tak więc prezydent mógłby zarazem podziękować Carol Zamansky. Gdyby nie ona, kto wie, dokąd zaprowadziłby mnie los – może zasiliłbym szeregi menedżerów działu sprzedaży jakiegoś badziewia, agentów ubezpieczeniowych, instruktorów narciarstwa w Kolorado albo policji w Chicago. A może siedziałbym za kółkiem ciągnika rozwożącego piwo gdzieś po Milwaukee.

W lutym wróciliśmy z Iraku. Zwyczajna misja, od Al-Asadu do Ar-Ramadi mieliśmy trzy cele. W żargonie noszą nazwę „celów podwyższonej wartości”. Są to na ogół budynki sztabów, centra koordynacji, składy amunicji, czasem polowe punkty dowodzenia. Przeważnie pracujemy nocą, ale w rejonie Al-Asadu cel znajdował się w domu pośrodku wsi, postanowiłem więc działać za dnia.

Miałem do dyspozycji dwa śmigłowce Sikorsky 47, na pokładzie każdego trzynastu ludzi. Plus dwa dogi przeszkolone do tropienia materiałów wybuchowych. Posadziłem swój helikopter bezpośrednio na podwórku, drugi siadł na zewnątrz. Grupa otoczyła kordonem obejście, żeby miejscowi nie pchali się pod ogień. Raz po raz zmywają nam głowę z powodu ofiar wśród ludności cywilnej. Cała operacja zajęła nam siedem minut. Następnego dnia po okolicy rozeszła się wieść, że wczoraj w wiosce z nieba zstąpiły diabły z dwoma zionącymi ogniem lwami.

Potem wróciliśmy, zaczęło się standardowe szkolenie w Miami. Upałów jeszcze nie było, drzewka pomarańczowe przekwitły, ale w powietrzu nadal unosił się nieuchwytny aromat, jakby mieszaniny jaśminu z cytryną. Białe ściany domów rano barwiły się na różowo, a jachty na horyzoncie wyglądały jak na akwaforcie – precyzyjnie, jak wydrapane cienką igłą na błękitnym niebie.

Uświadomiłem sobie, że zanosi się na coś poważnego, kiedy nieoczekiwanie przerzucono nas do Wirginii, nie do naszej bazy w Little Creek, lecz do jakichś tajnych baraków w górach. Miasto przypominało opuszczony obóz turystyczny: drewniane budynki, pozabijane okna, mech na dachach, wspólna toaleta w formie wygódki. Za tą dekoracją kryło się kilka pięter wypełnionych elektroniką i personelem.

Początkowo zwyczajnie łgali, pierwszą odprawę prowadziło dwóch cywilów, ewidentnie z wywiadu. Mówił rudy, trochę młodszy od drugiego, z piegami na wydelikaconych babskich rączkach. Ściemniał coś o podwodnym kablu, uszkodzonym podczas trzęsienia ziemi w Japonii, potem ni z tego, ni z owego przeskoczył na Libię. Drugi gość, o zmęczonej twarzy alkoholika, krzywiąc się, pił kawę z jednorazowego kubka i milczał.

Słuchałem i analizowałem, co ogólnie dzieje się na świecie. Afganistan, Irak, Iran – cały region to nasi regularni pacjenci. Oczywiście Libia. I oczywiście Pakistan. Największy ból głowy. Na każdej odprawie spodziewałem się, że padną złowróżbne słowa: „Grupa terrorystów zawładnęła urządzeniem jądrowym, które obecnie jest przerzucane na terytorium naszego kraju. Wywiad nie dysponuje szczegółowymi informacjami”.

Dopiero później dotarło do mnie, że tak naprawdę przyglądali się nam. Nie tylko tych dwóch – rudy i trunkowy; w kątach pomieszczenia wisiały kamery. Trzeciego dnia mnie i jeszcze pięciu ludzi z grupy wysłano do Harvey Point, do siedziby Centralnej Agencji Wywiadowczej w Karolinie Północnej. A tam zawrót głowy: takiej liczby generałów nie widziałem w całym dotychczasowym życiu – z Pentagonu, Dowództwa Operacji Specjalnych, Departamentu Obrony, wywiadu.

W poniedziałek w sali podobnej do szkolnej klasy wyjawili nam, że otrzymano wiarygodną informację o miejscu przebywania Szejka. Na terytorium Pakistanu, na przedmieściach Allatabbadu. Trzykondygnacyjny dom za kamiennym murem.

– Jestem przekonana na sto procent! – gorączkowała się rumiana sympatyczna młoda pani analityk z wywiadu. – To on! Ten wysoki! O! Widzicie, trzyma się na uboczu. W kapeluszu.

Pokazali nam satelitarne zdjęcie doskonałej jakości. Szejk, nie bez poczucia humoru – na spacer wybrał się w kowbojskim kapeluszu. Najwyraźniej obawiał się satelitów szpiegowskich i jak się okazało, miał absolutną rację. Dwóch kierowców, trzy samochody – dwa dżipy i pikap, trzynastu ochroniarzy w środku, wartownia na zewnątrz, koło drzwi. Plus kobiety i dzieci – z Szejkiem przebywały tam trzy jego żony. Krótko mówiąc – prawdziwy obóz.

Tony Buzotti, miner z mojego oddziału, gość z New Jersey podobny do sycylijskiego rybaka, nieśmiało podniósł rękę. Jak w szkole.

– Słuchajcie, skoro jesteście tacy pewni, że to Szejk – uśmiechnął się do analityczki – to czemu nie wygarniecie do tego sanatorium z drona? Jedno celne uderzenie. Palnąć prosto w kapelusz i pozamiatane, co?

– Tak, wygarnąć można – zgodził się generał dywizji. – Nic trudnego. Ale potrzebny nam trup. Trup.

Buzotti ze zrozumieniem kiwnął głową.

To prawda: jeśli zlikwidujemy Szejka, ale nie będziemy mieć ciała ze stuprocentową identyfikacją, zagramy na rękę Al-Lacharowi i całemu ich diabelskiemu dżihadowi – uczynimy Szejka nieśmiertelnym.

– Ale przecież Paki to nasi sojusznicy – nie ustępował Buzotti. – Tak jakby…

– No właśnie: tak jakby – ponuro potwierdził generał. – Dwa lata temu powiadomiliśmy ich wywiad, że wyśledziliśmy Szejka w rejonie przygranicznym. Szejk momentalnie zniknął.

W tym momencie dotarło do mnie, dlaczego operacja jest otoczona taką tajemnicą – wysyłają nas na terytorium suwerennego państwa. Naszego sojusznika. Uświadomiłem sobie również, że z Allatabbadu nie będzie łatwo wrócić żywym. Spojrzałem na mapę – minimum czterdzieści minut lotu od afgańskiej granicy. Czterdzieści tam, czterdzieści z powrotem. Radary, obrona przeciwlotnicza, rakiety, myśliwce.

Jak na ironię, sama operacja zbytnio mnie nie martwiła. Bądź co bądź, właśnie tym się zajmujemy: przylatujemy i unicestwiamy cel. Z jak najmniejszymi stratami wśród ludności cywilnej.

– Słuchaj, Nick – zwrócił się do mnie Quint, Indianin Cherokee, mój najlepszy snajper. – A jeśli nas capną?

– Jeśli nas capną, to trafimy przed sąd, a stamtąd do pakistańskiego więzienia, gdzie do końca świata będą nas posuwać pakistańscy kryminaliści.

Quint z niedowierzaniem zmarszczył brwi i odwrócił się ode mnie.

– Generale – podniosłem się z miejsca – mam pytanie odnośnie do transportu. Półtorej godziny nieautoryzowanego lotu?

Generał skinął na jakiegoś cywila o mądrym wyrazie twarzy, w rogowych okularach. Ten wstał.

– W dwóch śmigłowcach Chinook zainstalowaliśmy system stealth piątej generacji, neutralizujący namiar na pułapie do siedmiuset metrów. Będziecie niewidoczni dla radarów… – zdjął okulary, spojrzał na mnie wzrokiem krótkowidza i dokończył: – na dziewięćdziesiąt pięć procent.

– Pięć procent… – szepnął do mnie Quint i zrobił nieprzyzwoity gest.

3

Zaczęło się opracowywanie operacji. Najpierw na planie, potem na modelu. Zbudowali dom, mury, budkę wartowniczą. Analitycy byli przekonani, że sypialnia Szejka znajduje się na trzecim piętrze.

– A to prawda, że on ma tam trzy żony? – dopytywał się Buzotti. – Niezły z niego kozak, ma chyba z pięćdziesiątkę na karku!

– Ma pięćdziesiąt siedem lat. A najmłodsza żona siedemnaście. Dwie starsze zajmują się głównie gospodarstwem: dzieci, pranie.

– No jasne! Baby cerują skarpety, a do łóżka dziewuszka. Nieźle się urządził, sukinsyn!

– To se przejdź, Tony, na islam!

– Tak, jednej Susan ledwie nastarczam, gdzie mi tam posuwać trzy sztuki!

Treningi odbywały się nocą; dookoła ustawiono reflektory lotnicze, żeby na zewnątrz nie było widać, co się dzieje w środku. Zabrali nam komórki i laptopy, podpisaliśmy poważne papiery, że o operacji nie puścimy pary z ust. Ani przedtem, ani potem. Do domu dzwoniłem z telefonu stacjonarnego w dusznej kabince z przeszklonymi drzwiami i kulawym krzesłem. Oprócz mnie i Helji w słuchawce nieustannie było słychać czyjś ciężki oddech – nawet się nie kryli z tym, że podsłuchują. Zapewne zresztą celowo.

– Mam chujowe przeczucia. – Quint podszedł do mnie po kolacji. – No wiesz, cała ta chawira jest zaminowana. Napakowana dynamitem pod sufit na wszystkich trzech piętrach.

Wiedziałem. Zazwyczaj w domach lokalnych watażków materiały wybuchowe wisiały u sufitu w centralnym pomieszczeniu – dzięki temu wybuch powodował możliwie najwięcej zniszczeń. Czasami pasy z plastikiem zakładano domownikom – kobietom, dzieciom.

– Wodzu – uśmiechnąłem się – jeśli rzeczywiście jest tam Szejk, nie sądzę, żeby ktokolwiek oprócz niego miał prawo wcisnąć guzik. A wszystko wskazuje na to, że ten sukinsyn nie za bardzo wierzy w bajki o dziewicach i wyspach szczęśliwych. To nie kozopas. Ma dyplom Harvardu.

Nasi nie lubią o tym mówić, ale Szejk jest potworem, którego sami stworzyliśmy, naszym homunkulusem. Wydobył go skądś senator Williams pod koniec wojny afgańsko-sowieckiej. Młody Szejk był wówczas dowódcą średniego szczebla gdzieś pod Kandaharem. Williams – antysowiecki fanatyk, przekonany, że afgańska kampania może śmiertelnie zaszkodzić Związkowi Radzieckiemu – przywlókł Szejka do Waszyngtonu. Zdaje się, że przyjął go nawet wiceprezydent. Propagandzie potrzebny był bohater, bojownik zasłużony w walce z komunizmem, wspólny symbol całego miłującego wolność afgańskiego narodu. I stał się nim Szejk. Wrócił w swoje góry ze stingerami i niepodważalnym autorytetem supergwiazdy.

Sowieci wycofali swoje wojska z Afganistanu, senator Williams zmarł po przedawkowaniu kokainy, a nam został w spadku nader utalentowany młody człowiek z ambicjami na skalę transatlantycką.

– Dobra, chodźmy spać – rzuciłem do Quinta.

Bez słowa popatrzył w mrok. Zapadała noc, południowa, wilgotna, przy szalonym brzęczeniu niewidocznych cykad. Kończyła się sobota, operację wyznaczono na poniedziałek.

– W każdym razie, jeżeli nam przyjdzie… – zająknąłem się. – Krótko mówiąc, jeśli kopniemy w kalendarz, przynajmniej postarajmy się zrobić to jak należy.

– Przy muzyce? – Indianin roześmiał się.

– Przy muzyce.

Plan był prosty, wręcz elegancki. „Pod osłoną nocy”, a dokładniej o trzeciej zero zero, pierwszy chinook ląduje poza murem, grupa A (trzynastu ludzi) rozpoczyna atak. Zadanie: odwrócić uwagę przeciwnika, aby się skupił na odpieraniu ataku z zewnątrz. O trzeciej zero siedem drugi chinook zawisa nad budynkiem i druga grupa (grupa B – sześciu ludzi) opuszcza się na dach, wszyscy równocześnie przez okna budynku wślizgują się do środka, likwidują cel. Na całą operację przeznaczono siedemnaście minut.

– Najtrudniej będzie wrócić. – Kapitan Wrigley powoli powiódł dłonią po wygolonej głowie. – Nie z powodu Szejka i jego zabijaków, tylko przez pakistańskie lotnictwo. Jeśli poderwą myśliwce…

– Jeśli zdążą – przerwał mu pułkownik z Dowództwa Operacji Specjalnych. – Chłopaki, powinniście przelecieć nad granicą nie później niż o czwartej zero zero.

– Jasna sprawa – mruknął Buzotti. – Chyba nie zaczniecie z naszego powodu wojny z Pakistanem?

– Otóż to – potwierdził pułkownik. – Jakieś pytania?

Kiedy wychodziliśmy z pokoju, ktoś dotknął mojego rękawa. Odwróciłem się – pani analityk z wywiadu.

– Pan dowódca drugiej grupy – szybko rzuciła pytanie bez znaku zapytania.

Kiwnąłem głową.

– Jest na trzecim piętrze. Jego sypialnia. Na trzecim piętrze, jestem pewna…

– Na sto procent? – Uśmiechnąłem się. Miała mleczną cerę, na policzku już rozkwitał rumieniec.

Speszyła się i w końcu poczerwieniała na całej twarzy.

– Wszystko będzie dobrze… panno Harris – przeczytałem nazwisko na identyfikatorze. – To nasza robota. Przylatujemy, znajdujemy dupka, dajemy mu po nosie. I odlatujemy. Bardzo proste.