Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
289 osób interesuje się tą książką
Gdy on robił wszystko, by ją zniszczyć, ona nieświadomie odbierała mu samokontrolę
Kuzyn Diabła z Palermo, Riccardo Marchetti, rządzi Nowym Jorkiem… a wszystkie grzechy są mu odpuszczane. Nocą przechadza się po ciemnych ulicach miasta, morduje i skreśla kolejne nazwiska ze swojej czarnej listy. Przez lata pozostaje bezkarny. Do czasu, aż w mieście pojawia się nowa patolożka sądowa – Emma Wilson. Kobieta, która nie ma nic do stracenia.
Przeniesiona z Baltimore do Wielkiego Jabłka, zrobi wszystko, by zasłużyć na otrzymany awans. Jest oddana pracy, dociekliwa i diabelnie bystra – a to dla Riccarda, capo sycylijsckiej Cosa Nostry, oznacza kłopoty, bo nikt dotąd nie połączył ze sobą zbrodni dokonywanych przez niego…
Marchetti postanawia osobiście zająć się problemem, jakim staje się dla niego nadgorliwa blond patolożka. Jego działania stopniowo zaczynają przybierać formę obsesji. Nad miastem zbierają się czarne chmury, a mrok przesłania także życie Emmy.
„Bestia z Nowego Jorku” to historia o miłości, która ratuje i niszczy – pełna namiętności, strachu oraz pytań, na które nikt tak naprawdę nie chce poznać odpowiedzi…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 572
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Karina Majsterek
Bestia z Nowego Jorku
A jeszcze dziś rano chciał zamordować
tę niesamowitą kobietę.
Czyżby to właśnie była prawdziwa miłość?
Czyżby na tym polegała?
Na przejściu z jednej skrajności w drugą?
Remigiusz Mróz, Langer
Dla mojego męża,
mężczyzny, który akceptuje brutalny fakt,
że książki zawładnęły całym moim światem,
który cierpliwie pozwala mi uciekać w świat słów,
wiedząc, że i tak do niego niebawem powrócę.
PRAWDZIWE ZŁO NIGDY NIE ŚPI
Riccardo Marchetti opuścił apartamentowiec Central Park Tower mieszczący się na 225 West 57th Street na Manhattanie i zarzucił na głowę ciemny kaptur. Marcowe powietrze owiewało jego kilkudniowy zarost, a silne dłonie odnalazły ciepło w kieszeniach bluzy.
Zerknął kątem oka na tarczę zapiętego na nadgarstku zegarka, upewniając się, że za moment pojawi się tam, gdzie powinien być. Musiał mieć pewność, że zdoła zaskoczyć swoją ofiarę, zanim ta wsiądzie do taksówki i odjedzie do domu we wschodnim Bronxie.
Noc w Nowym Jorku była niemal bezchmurna i nic nie zapowiadało tragedii, jaka miała rozegrać się chwilę później. Ubrany na czarno postawny mężczyzna pod obszerną bluzą ściskał swój szczęśliwy nóż. Nie rozstawał się z nim nawet na moment, choć na co dzień posługiwał się zupełnie innym rodzajem broni. W ukrytej pod materiałem kaburze lśnił glock na wypadek, gdyby go jednak potrzebował.
Napięte mięśnie potężnej klatki piersiowej unosiły się z każdym niespokojnym wdechem. Oczekiwanie na nieuniknione sprawiało, że we krwi mężczyzny płynęła niemal czysta adrenalina, dodatkowo napędzana odrobiną wybujałego ego. Nie potrzebował tytoniu, dopalaczy ani narkotyków – jego jedyną używką była przemoc. Karmił się bólem i cierpieniem innych.
Był Marchettim, a oni słynęli z zamiłowania do tortur. Jego kuzyn Salvatore – Diabeł z Palermo – rządził Sycylią twardą ręką, nie stroniąc od wszelkiego rodzaju przemocy. Riccardo po śmierci ojca przejął po nim władzę w Nowym Jorku. Zapanowanie nad bałaganem w Wielkim Jabłku zajęło mu wiele czasu i było powodem licznych nieprzespanych nocy, a teraz, gdy od przeprowadzki do Stanów minęło jedenaście lat, mógł z pełnym przekonaniem stwierdzić, że udało mu się to, czego się podjął. Przelewając krew wrogów, zapanował nad chaosem. Każdego dnia wypełniał obowiązki capo Nowego Jorku. Nocami zaś oddawał się swojemu ulubionemu zajęciu – przechadzając się jego ciemnymi ulicami, robił czystki. Pośród pieszczącej zmysły ciszy odnajdywał radość z eliminowania brudnych szumowin. Czyścił miasto z grzechu i zła, które wylewając się na ulice, burzyło jego pozornie wypracowany ład.
Kwadrans.
Dokładnie tyle czasu Riccardo potrzebował, by dostać się z Manhattanu na obrzeże Astorii. Wysiadł z żółtej taksówki i szybkim krokiem przemieścił się do celu, bacznie rozglądając się po okolicy.
Do jego uszu docierał jedynie wielkomiejski zgiełk, ryk silników i szepty rozmów. Przeszedł dwie przecznice, aż w końcu dotarł do właściwego miejsca. Miejsca, które miało za moment zostać splamione krwią. Ponownie analizując ustawienie kamer monitoringu miejskiego, narzucił na twarz maskę i skrył się w mroku ciemnej uliczki.
Wsunął na dłonie czarne rękawiczki i wyjął z kieszeni nóż, na którego rękojeści wygrawerowane zostały jego inicjały. Miał on dla niego wyjątkowe znaczenie. Był ostatnim prezentem od ojca. Wyżłobienia z inicjałami lśniły w blasku latarni, gdy okręcał nóż w dłoni, a potem zacisnął na nim swoje silne palce.
Przesuwając szorstkimi opuszkami po literze R i M, westchnął cicho, a potem wytężył wzrok. Dostrzegł wychodzących z restauracji ludzi. Chwilę zajęło mu rozpoznanie wśród nich Huntera Davenporta. Zamrugał dwukrotnie, po czym podążył za mężczyzną, a gdy ten odwrócił się i skręcił w boczną uliczkę, Riccardo westchnął z niemałą ulgą.
Wspaniale – pomyślał, wyraźnie zadowolony z trasy, jaką obrał jego „przyjaciel”. Davenport wiele mu ułatwił taką decyzją. Mięsień na policzku Riccarda lekko drgnął. To jedyny wyraz emocji, na który teraz sobie pozwolił. Szum wiatru zakłócał ciszę, rozwiał też jego ciemne włosy. Riccardo odgarnął je wierzchem dłoni, po czym ponownie skupił wzrok na celu.
Bacznie obserwował Davenporta, który zdawał się przyspieszać kroku. Poruszał się jak w transie. Nagle, nie zwalniając, obrócił się ku Marchettiemu, lecz w mroku nie zdołał niczego ujrzeć. Riccardo uśmiechnął się z satysfakcją, czując rozkoszną woń jego paniki.
Boisz się?
Dlaczego przyspieszasz?
Podążył za ofiarą jak cień, a z jego pełnych ust wyrwał się cichy pomruk aprobaty. Zostało mu kilka metrów do celu. Za kilkanaście sekund Davenport dotrze do jednej z głównych ulic, gdzie z pewnością będzie próbował złapać taksówkę. Robił tak za każdym razem po wyjściu z knajpy, a ten jego nawyk mógł przynieść mu zgubę.
Dzisiejszej nocy z pewnością stanie się gwoździem do jego trumny.
A Riccardo będzie katem.
Grób, do którego zaraz wpadnie, Davenport kopał sobie już od dawna. Od wielu miesięcy robił wszystko, by w nim spocząć, lecz dopiero w ubiegłym tygodniu zdenerwował Riccarda tak bardzo, że ten postanowił przesunąć jego nazwisko na samą górę swojej listy i w końcu się go pozbyć.
Davenport był gnidą. Skurwielem i gwałcicielem, który myślał, że może bezkarnie wykorzystywać kobiety w jego klubie. Będąc pracownikiem Darkness, miał też dostęp do najtwardszych narkotyków i używał ich do bardzo, ale to bardzo brzydkich celów.
Kredyt zaufania, jaki dał mu Riccardo, szybko zmalał. Już po roku od zatrudnienia Davenporta dotarły do capo pogłoski o gwałtach w lokalu w centrum. Riccardo najpierw podejrzewał któregoś z pracowników, lecz gdy monitoring nie pokazał nic niepokojącego, zaczął szukać winnego wśród gości.
Dopiero kilka miesięcy później przyłapał Davenporta na samotnym spacerze do serwerowni klubu. Riccardo jeszcze tej samej nocy się zorientował, że Davenport nadpisywał obrazy z kamer. Zlecił więc swojemu przyjacielowi Dexterowi odzyskanie utraconych fragmentów. Davenport nie wykazał się profesjonalizmem, bo wystarczyły jedynie dwa kwadranse, by Dexter Moore znalazł się w posiadaniu wszystkiego, co ten nieudolnie próbował wymazać z serwera.
Gniew, jaki tamtej nocy zawrzał w żyłach Marchettiego, mógłby zmieść Huntera Davenporta z powierzchni ziemi. Rozpieprzyć na kawałki, których już nikt nie byłby w stanie poskładać w jedną całość. Miał ochotę rozjebać mu czaszkę, waląc jego głupim łbem o ścianę klubu, zupełnie tak samo, jak zrobił to jego kuzyn pół roku wcześniej. I o dziwo był to ten najspokojniejszy z kuzynów, Giorgio. Samo wspomnienie tego, czego się dopuścił młody, napawało Riccarda pieprzoną dumą. Właśnie do takich czynów byli stworzeni członkowie Famiglii. Do egzekwowania porządku i bezpieczeństwa w swoich miastach – i to na własnych zasadach.
Kto powiedział, że nie mogli tego robić za sprawą przemocy?
A przy tym czerpać z niej przyjemności i satysfakcji?
Marchetti, sunąc jak cień wąską uliczką kilka kroków za Davenportem, całym sobą czuł jego strach. Wystarczyło pokonać kilka metrów, by mógł musnąć palcami pot spływający po karku mężczyzny.
– Widzę cię – szeptał pod nosem, wiedząc, że ciało Huntera pokrywają ciarki.
Uwielbiał strach. Karmił się nim. Rozszerzone źrenice i przyspieszony oddech były dla niego najbardziej rozkoszną przyjemnością. Czymś, co mógłby zlizywać ze swoich zakrwawionych dłoni, napawając się tym słodkim posmakiem.
Mruknął z aprobatą, czując, że już czas.
Gdy Marchetti wyłonił się z uliczki, Davenport nie miał nawet sekundy, by wydać z siebie jęk. Ostrze przecinające jego szyję nie pozwoliło mu nawet na najmniejszą reakcję. Padł twarzą na wilgotną kostkę brukową. Brunatna ciecz wypływająca z rany tworzyła piękny obraz zbrodni, jakiej dopuścił się Riccardo. Dzisiejszej bezchmurnej nocy pozostawał nad wyraz spokojny, bo wiedział, że pozbył się właśnie jednego z wielu problemów. Davenport był komplikacją. A Marchetti nie lubił komplikacji. Kochał porządek i posłuszeństwo, czystość i klarowność sytuacji.
I choć Riccardo pragnął po raz ostatni spojrzeć w zachłanne, grzeszne oczy swojej ofiary, postanowił nie dotykać mężczyzny. Wiedział, że kontakt fizyczny musi ograniczyć do minimum. Przynajmniej wtedy, gdy zabijał prywatnie, „po godzinach”, w ciemnych uliczkach Nowego Jorku.
Bez świadków.
Podarował Davenportowi ostatni socjopatyczny uśmiech, po czym zniknął w mroku, ciesząc się faktem, że jego miasto od dziś jest uboższe o jednego mieszkańca, a długa lista skróciła się o jedno nazwisko.
Pod osłoną nocy wrócił do Central Park Tower, gdzie pozbył się wszelkich dowodów. Zanim zamknął powieki, już zapomniał o człowieku, którego zabił. W myślach powtarzał kolejne nazwisko osoby, którą czekał ten sam, a może i nawet gorszy los.
Bo tak naprawdę prawdziwe zło nigdy nie śpi.
***
– Co mamy? – Emma Wilson, trzydziestodwuletnia blondynka, nasunęła na dłonie niebieskie nitrylowe rękawiczki. Przesuwała wzrokiem po twarzach, rozpoznając współpracowników i policjantów, którzy zabezpieczali dziś miejsce zbrodni. Technicy czekali na swoją kolej. Najpierw jednak to Emma jako lekarz sądowy musiała stwierdzić zgon i przystąpić do czynności wyjaśniających.
Poprawiła na nosie czarne oprawki i niespiesznie, jakby z rezerwą, podeszła do leżącej na chodniku ofiary. Lekko zaokrąglone ciało Emmy opinał granatowy medyczny kombinezon, szczególnie w okolicy piersi i pośladków. Włosy związane były ciasno w koński ogon. I choć tak bardzo nie lubiła tej fryzury, jej upodobania traciły na znaczeniu, gdy w grę wchodziły procedury.
Kilka minut po piątej Biuro Naczelnego Lekarza Sądowego stanu Nowy Jork potwierdziło, że to do nich należy jurysdykcja nad obszarem, gdzie doszło do morderstwa. Jako że dzisiejszej nocy to Emma pełniła dyżur, to właśnie ona została wezwana na miejsce zdarzenia. Dotarła do Astorii chwilę przed siódmą. Wysiadła ze swojego czarnego chevroleta tahoe z kubkiem parującej kawy, przeklinając pod nosem kierowcę, przez którego musiała odnotować dwa kwadranse spóźnienia. Ktoś zablokował jej auto pod kamienicą, w której mieszkała, i minęła dłuższa chwila, zanim w końcu udało się jej wyjechać. Chevrolet nie należał do małych wozów, co nie ułatwiało zadania. Przez takie poranki jak ten dzisiaj Emma poważnie zaczynała rozważać zmianę samochodu na coś mniejszego.
– Zgłoszenie do centrali przed piątą. Zadzwonił jakiś przypadkowy przechodzień. Już spisałem zeznania, standardowo niczego się nie dowiedziałem. Zobaczył kałużę krwi i nie dotykał ciała – stwierdził idący w jej kierunku detektyw Brooks. Czterdziestolatek omiótł Emmę spojrzeniem, posyłając jej swój standardowy, pełen uprzejmości, ale i rezerwy uśmiech. Chwycił czarny notes, witając skinieniem głowy kolegów zabezpieczających teren.
– Stracił dużo krwi – szepnęła do siebie Emma, zerkając na wielką plamę w okolicy twarzy denata. – Pojedyncza rana cięta wzdłuż szyi. Głęboka – dodała, patrząc na Brooksa. – Kradzież? – spytała, unosząc brew.
– Miał przy sobie sporo gotówki i dość drogi zegarek, więc akurat kradzież możemy wykluczyć – odpowiedział od razu.
Kucnęła, dotykając skóry na przedramionach ofiary. Potem, unosząc po kolei palce, oglądała dokładnie jej opuszki oraz paznokcie. Następnie sprawdziła resztę ciała.
– Możecie go przekręcić? – poprosiła, kiwając głową w kierunku Fostera i Parkera, którzy obok rozkładali sprzęt niezbędny do pobrania próbek po tym, jak Emma skończy swoją pracę.
Bez wahania obrócili denata na plecy. Podziękowała im i ruchem dłoni dała znać Jaydenowi Collinsowi, swojemu asystentowi, że pora przystąpić do pracy.
– Rozpoczynam protokół oględzin zwłok na miejscu zdarzenia – dyktowała, zerkając na młodego mężczyznę, który włączył dyktafon. – Dnia piątego marca o godzinie siódmej czterdzieści osiem doktor Emma Wilson, pracownik Biura Naczelnego Lekarza Sądowego stanu Nowy Jork, obecna na miejscu zdarzenia, dokonuje czynności wstępnych. – Spojrzała na ofiarę. – Oględziny wstępne nie wykazały zniszczenia odzieży oraz uszkodzenia naskórka. Biały mężczyzna lat około trzydziestu do trzydziestu dwóch, metr osiemdziesiąt osiem, waga około osiemdziesięciu sześciu kilogramów. Na podstawie plam opadowych i stężenia pośmiertnego stwierdzam, że śmierć nastąpiła między godziną drugą a trzecią. Nie ma śladów świadczących o tym, że ciało po śmierci zostało przeniesione. Zgon nastąpił w miejscu, w którym odnaleziono zwłoki.
– Przyczyna śmierci? – mruknął detektyw Brooks.
– Na sto procent będę wiedziała po sekcji, ale na pierwszy rzut oka będzie nią rana cięta szyi – wyjaśniła, odsuwając od ust dyktafon. – Brak otarć naskórka na brzegach rany i mostków łącznotkankowych, a do tego jedynie niewielkie krwawe podbiegnięcia. Pociągnięcie wykonane ostrym narzędziem. Obstawiam nóż. Z kolei zaplamienia boczne i wyraźna linia pozioma świadczą o tym, że nie było to samobójstwo. Dodatkowo brakuje nacięć próbnych.
– Czyli to pewne? – Śledczy uniósł brew.
– Morderstwo – rzuciła Emma, wpatrując się w Brooksa.
– Tak też przeczuwałem.
– Brak naskórka pod paznokciami. Więc ofiara się nie broniła albo została zaskoczona. Albo znała oprawcę. Obstawiam to pierwsze. Rana jest głęboka, zadana z siłą i precyzją. Po kącie cięcia wnioskuję, że ten, kto to zrobił, był wyższy i silniejszy od naszego denata. Szukamy mężczyzny o wzroście minimum sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów. Może nawet więcej. Co z narzędziem zbrodni?
– Niczego nie znaleziono. Ani tu, ani w obrębie przecznicy – mruknął detektyw, wyraźnie niezadowolony.
– Obstawiam nóż myśliwski. Dziwią mnie jedynie te lekkie ślady szarpane na samych końcach rany. Widziałam już coś takiego, gdy narzędziem zbrodni był nóż zakończony specjalnym haczykiem, lekko ząbkowany na końcu.
– Wiem, o czym mówisz. Miałem kiedyś z takim do czynienia – odparł mężczyzna, posyłając Emmie pełne wdzięczności spojrzenie.
– Zabieram mojego NN do prosektorium. Pełen raport z sekcji dostaniesz po południu – odparła na koniec. – Gdy już skończycie zbierać próbki i robić zdjęcia, zapakujcie go i przewieźcie do nas – poleciła Jaydenowi, który czekał na jej wskazówki, przyglądając się funkcjonariuszom stojącym kawałek dalej.
– Nie ma sprawy. Jak tylko chłopaki się uwiną z materiałem dowodowym, przetransportujemy go – stwierdził.
– Zlecę jeszcze toksykologię. Wynik będzie wieczorem – dodała, zerkając na Cartera Brooksa.
– Miłego dnia, doktor Wilson – wyszeptał nieśmiało detektyw, posyłając Emmie coś na kształt uśmiechu. – Mam nadzieję, że niebawem się zobaczymy. Choć nie ukrywam, że wolałbym spotkać panią w nieco innych, znacznie przyjemniejszych okolicznościach.
– Dziękuję, detektywie. Mój dzień z pewnością będzie pracowity. Do zobaczenia – odparła uprzejmym tonem, nie siląc się na jakiekolwiek miłe gesty lub zbędne komentarze.
Emma Wilson słynęła z profesjonalizmu. I choć bywały dni takie jak ten, gdy ktoś pragnął za wszelką cenę przekroczyć granicę uprzejmości i zasugerować coś więcej, to nie reagowała na zaczepki lub próby flirtu. Nie umawiała się z nikim, a już w szczególności ze współpracownikami. Jej głównym zajęciem była praca, a jedyną rozrywką, na którą sobie pozwalała, czytanie przed snem raportów i sączenie przy tym dobrego wytrawnego wina. Czasami czytała też książki lub obejrzała jakiś film. Poza tym rzadko wychodziła z domu, nie spotykała się ze znajomymi. Ktoś obserwujący ją z boku mógłby wysnuć wniosek, że Emma jest aspołeczna. Tak naprawdę nie miała w Nowym Jorku bliskich przyjaciół ani rodziny, a praca wypełniała wszystkie jej myśli od poranka aż do wieczora. I choć czasami wydawało się jej, że jest samotna, to stwierdzenie szybko opuszczało jej umysł.
Nowy Jork pozostawał dla Emmy pełen tajemnic. Wspaniałe statystyki i bardzo pochlebna opinia zwierzchników w Baltimore zagwarantowały jej przeniesienie na stanowisko głównego lekarza medycyny sądowej w Nowym Jorku. To stanowiło szczyt jej aktualnych marzeń. A gdy już udało się to osiągnąć, Wilson obiecała sobie, że zrobi wszystko, co w jej mocy, by nie zaprzepaścić wyjątkowej szansy, jaką otrzymała od losu. Była świadoma, że romanse w miejscu pracy stanowią prostą drogę do zakończenia kariery i mogłyby zniszczyć wszystko, co udało się jej wypracować przez tak wiele lat.
KOLEJNA STARA PUDERNICA
– Jest już raport z toksykologii. – Jayden Collins zmaterializował się tuż obok Emmy, sączącej swoje popołudniowe cappuccino. Podpierając stopy o sąsiedni fotel, uzupełniała dzisiejszy raport z sekcji. Ściągnęła z nosa oprawki i potarła wierzchem dłoni zmęczone oczy.
– Szybko – mruknęła, nie kryjąc zadowolenia. To oznaczało wcześniejszy powrót do domu. I sen. Dużo snu.
– Tak, chłopaki uwinęły się dziś szybciej – potwierdził.
– Rozumiem, że coś wyszło? – Przeniosła na mężczyznę wzrok, a jej oczy rozbłysły zaciekawieniem.
– Dlaczego? – Uniósł brew.
– Zawsze gdy w zleconych badaniach wychodzi coś ciekawego, jesteś rozanielony – wyjaśniła. – Kochasz tę robotę tak samo jak ja.
– Aż tak to po mnie widać? – Zaśmiał się.
– Tak. Ale to dobrze. No dobra. Co tam masz? – spytała, sięgając dłonią po kartkę, którą Jayden trzymał w dłoni. Wczytała się w małą czcionkę, mrucząc z uznaniem.
– Heroina – stwierdziła. – Ale tylko śladowe ilości. Wygląda na to, że ktoś tu ostro zabalował poprzedniego dnia. Niestety nie jest to przyczyna śmierci. Dzwoniłeś do Brooksa?
– Nie. Uznałem, że sama będziesz chciała z nim porozmawiać.
– Dobrze. Zaraz do niego przekręcę. Czy coś jeszcze? – spytała, widząc wyraźnie, że mężczyzna się nad czymś intensywnie zastanawia.
– Nie. Chociaż… jest jedna sprawa – powiedział w końcu lekko drążącym głosem.
– Zamieniam się w słuch – odparła, wstając.
Podeszła do wielkiego okna i spojrzała na panoramę Nowego Jorku. Zerknęła w dół, podziwiając ruch na 26. ulicy. Wąska ulica ze wszystkich stron otoczona drapaczami chmur stanowiła kwintesencję nowojorskiego życia. Budynki były wciśnięte w każdy milimetr wolnej powierzchni. W końcu znajdowali się na Manhattanie. Dzielnica ta była niejako centrum rozrywkowym Nowego Jorku. Wszystko na Manhattanie kojarzyło się z przepychem, hałasem i wielkomiejskim tłumem. To właśnie w tej części miasta znajdowały się słynna Piąta Aleja, Rockefeller Center i Top of the Rock, a także Empire State Building. Emma dość często w porze lunchu spacerowała samotnie nad cieśniną. Wystarczyło tylko, by przeszła na drugą stronę FDR Drive, i już była nad East River, która łączyła Upper New York Bay z Long Island Sound.
– Jutro wieczorem wychodzimy całą biurową paczką do baru – usłyszała. – Co jakiś czas robimy sobie takie małe wyjście integracyjne. Zastanawialiśmy się, czy nie chciałabyś się z nami wybrać.
Emma wyczuła w głosie Jaydena nutkę wątpliwości.
– A gdzie dokładnie idziecie?
– Do The Height.
– Tego słynnego baru z widokiem na Manhattan? – W odpowiedzi pokiwał głową. – Słyszałam, że szklana podłoga robi spektakularne wrażenie, a większość osób odwiedza go tylko po to, by zrobić sobie fotki na Instagrama.
– Tak. Widoki są fantastyczne, ale drinki jeszcze lepsze.
– Chyba mnie przekonałeś. – Emma uśmiechnęła się ciepło, nie dowierzając, że właśnie zgodziła się wyjść z resztą ekipy. – Tymi drinkami, oczywiście – dodała szybko.
– Ekstra. Powiem dziewczynom, będą wniebowzięte.
– Cieszę się – szepnęła, zaskakując samą siebie tym wyznaniem.
***
Emma dokończyła raport, poinformowała detektywa Brooksa o wynikach sekcji, po czym opuściła biuro. Stukot jej czarnych szpilek wtapiał się w zgiełk nowojorskich ulic. Zamieniła wysokie obcasy na trampki, wsiadła do swojego chevroleta i odjechała spod budynku OCME na 26. ulicy. Próbowała zebrać myśli i poukładać sobie w głowie wydarzenia z całego dnia.
Gdy wjechała na most Brookliński, ciszę panującą w aucie przeciął dźwięk telefonu. Podziwiając widok za oknem, odebrała połączenie, przełączając od razu na tryb głośnomówiący. Zerknęła na wyświetlacz, a szeroki uśmiech niemal od razu zagościł na jej ustach.
– Co słychać u mojej ulubionej siostrzyczki? – rozbrzmiał niski głos Lucasa.
– Twojej jedynej siostrzyczki – zauważyła Emma.
– Nieistotne szczegóły – skwitował. – Co robisz? Jesteś w aucie?
– Tak. Jadę do domu – odparła z ulgą.
– O tej porze? Nie masz pracy? Jest dopiero druga.
– Miałam całonocny dyżur, ale dopiero nad ranem wezwali mnie na miejsce zbrodni. Jestem padnięta – wyjaśniła i w tym momencie ziewnęła sennie.
– Coś ciekawego?
– Morderstwo. Nic spektakularnego. Ktoś poderżnął mężczyźnie gardło w ciemnej uliczce.
– Nuda. Myślałem, że w Nowym Jorku będziesz miała więcej ciekawych zgonów.
– A u ciebie same ekscytujące rzeczy, rozumiem? – zakpiła, choć wiedziała doskonale, że Lucas ma fantastyczną robotę. Praca prokuratora, i to na dodatek w Waszyngtonie, była spełnieniem jego dziecięcych marzeń. Potem było już tylko coraz lepiej.
– Oczywiście. Właśnie wracam z sądu. Wygrałem sprawę. Tym razem facet dostał podwójne dożywocie – odparł od niechcenia. – Trent się wściekł.
– To on go bronił?
– Mhm.
– A to nie jest przypadkiem jakiś konflikt interesów?
– Już nie jesteśmy razem. Możemy występować przeciwko sobie w sądzie, Em.
– Okej. Tak przy okazji to gratulacje. Ale ty przecież nigdy nie przegrywasz, braciszku – zauważyła.
– Bez przesady. Raz przegrałem.
– I o jeden raz za dużo. Teraz nie potrafisz o tym zapomnieć – wypomniała mu.
– Przesadzasz. Może mógłbym o tym zapomnieć, gdyby nie ten głupek, który mi to ciągle wypomina.
– No tak. Trent.
Emma usłyszała, jak Lucas wyraźnie westchnął na wspomnienie swojego byłego chłopaka.
– Kiedy do mnie wpadniesz? Mówiłaś, że będziesz przyjeżdżać. Minęły trzy miesiące, a byłaś tu tylko raz – zmienił temat.
– Lucas… – wyjęczała. – Wiesz, że to ponad cztery godziny drogi w jedną stronę…
– Przecież są samoloty.
– Nie lubię latać, dobrze o tym wiesz.
– Panicznie boisz się latać, pamiętam. W takim razie może uda mi się tak zorganizować pracę, by przylecieć w któryś weekend do Nowego Jorku.
– Byłoby cudownie – zawołała. – Kiedy?
– Jeszcze nie wiem, dam znać. Muszę ogarnąć wszystkie bieżące sprawy.
– Rozumiem. – W głosie Emmy dało się usłyszeć zawód.
– Wiesz, że nie mogę zniknąć z dnia na dzień – Westchnął. – Mam za dużo rozgrzebanych tematów.
– Rozumiem, wiem, jak jest. Będziemy w kontakcie. Jak już ogarniesz ten termin, zadzwoń. Przygotuję mieszkanie na twój przyjazd.
– Dobra. Kończę, bo właśnie wsiadam do auta. Dzwoń do mnie częściej – poprosił.
– Oczywiście, braciszku, ale ty też masz telefon i możesz się ze mną kontaktować w każdej chwili.
– Nie przewracaj oczami! – skarcił ją.
– Skąd przekonanie, że to robię? – Wydęła wargi, zastanawiając się, skąd Lucas o tym wie.
– Znam cię, Em.
Tak, to prawda. Lucas Wilson znał ją jak nikt inny, a po śmierci rodziców stali się sobie jeszcze bliżsi. Tak to często bywało w przypadku bliźniąt.
– Tęsknię za tobą – wymamrotała, ściszając głos.
– Ja za tobą też, młoda. Nawet nie wiesz, jak bardzo – wyszeptał. – Muszę kończyć, zdzwonimy się – dodał, po czym się rozłączył.
Emma nieco posmutniała. Zawsze gdy Lucas się z nią żegnał, dopadały ją niechciane myśli, że jest sama w wielkim mieście i prócz współpracowników tak naprawdę nikogo tutaj nie zna.
Wkrótce wjechała na Clinton Hill, ulicę, przy której mieszkała. Jej kamienica była klasycznym trzypiętrowym budynkiem, jakich wiele na Brooklynie. Elewacja z czerwonego piaskowca, kamienne schody i wielkie okna stanowiły charakterystyczne elementy dla tej części miasta.
Ściskając w prawej dłoni torbę z zakupami, wspięła się po schodach. Wysunęła z torebki klucze i otworzyła nimi zamek w głównych drzwiach. Chwilę później dotarła na drugie piętro, gdzie wynajmowała dwupokojowe mieszkanie. Nie można powiedzieć, że było ekskluzywne. Bardziej pasowało do niego słowo „przytulne”. Niewielkie, jasne i ciepłe, z wygodnym łóżkiem i małym kominkiem. Za to zaskakująco sporych rozmiarów łazienka wyposażona była w wolno stojącą wannę i podwójną umywalkę. I choć Emma natrafiła na to mieszkanie zupełnie przypadkowo, lubiła je na tyle, by na razie nie szukać niczego innego.
Ceny wynajmu w Nowym Jorku były znacznie wyższe niż w innych częściach stanu. Nic zatem dziwnego, że Emma nie mogła sobie pozwolić na apartament w samym centrum czy choćby w Astorii. A ta kamienica wydała jej się przytulna i bardzo klimatyczna. Wilson nie była przyzwyczajona do luksusów, radziła sobie, jak mogła, lecz nie zawsze starczyło jej środków na wszystko, czego pragnęła. Oszczędzała, by za jakiś czas kupić sobie coś własnego, być może w jakiejś bardziej prestiżowej dzielnicy, bliżej miejsca pracy. Na razie jednak musiała zadowolić się tym.
Resztę dnia Emma poświęciła na odpoczynek. Wieczorem, gdy za oknem zapanowała ciemność, chwyciła jeden z poradników motywacyjnych i zaczęła czytać. Całkowicie pochłonięta lekturą nie zauważyła, gdy na zegarze wybiła północ. Z kubkiem świeżo zaparzonej herbaty podążyła do sypialni i postawiła go na szafce nocnej. Po chwili wsunęła się pod kołdrę, ponownie analizując wszystkie szczegóły raportu, który dziś sporządzała. Zastanawiając się, czy nie popełniła jakiegoś błędu lub czegoś nie pominęła, usnęła.
***
Gdy Emma zasypiała w mieszkaniu na Brooklynie, Riccardo Marchetti omiótł spojrzeniem tłum bawiących się gości. Dzisiejszej nocy klub Darkness pękał w szwach. W wygłuszonym gabinecie na piętrze przez weneckie lustro Riccardo miał idealny widok na wszystko, co działo się w środku.
Oparł przedramię o podłokietnik fotela i powrócił do rozmowy, którą właśnie prowadził.
– Z czym problem? – mruknął.
– Zatrudnili jakąś nową – kontynuował jego consigliere, Bruno Vitali. Mężczyzna siedział naprzeciwko Marchettiego, delektując się swoją whisky – Z Perronem nie było problemów, szybko znaleźliśmy wspólny język.
– Język pieniędzy – wtrącił Riccardo.
– I strachu – dodał Vitali.
– W rzeczy samej – przyznał.
– Tak, ale dzięki temu siedział cicho przez prawie dekadę. Zamiatał wszystko pod dywan. Chłopaki próbowały wybadać teren, ale podobno nie ma szans na współpracę.
– Kto to w ogóle jest? – zdziwił się Marchetti.
– Emma Wilson, przeniosła się tu z Baltimore jakieś trzy miesiące temu.
– Dlaczego się przeniosła? – Riccardo uniósł brwi, wyraźnie zaciekawiony.
– Podobno dostała awans za zasługi. Na mieście mówią, że jest cholernie dobra.
– Kurwa. Służbistka? – syknął.
– Z tego, co słyszałem od naszej wtyki w ich biurze, to najgorsza z możliwych – jęknął Vitali i upił łyk szkockiej. – Nic jej nie umknie. Jeśli jest szansa na to, że popełniłeś nawet najmniejszy błąd, ona go znajdzie.
– Czyli będą problemy… – stwierdził Marchetti.
– Bez nerwów. Najwyżej ją sprzątniemy. Nie możemy sobie pozwolić na błędy – powiedział consigliere. – A potem obsadzimy jej stołek kimś naszym.
Vitali rozsiadł się wygodnie ze szklanką w dłoni. Jego idealnie wyprasowany, szyty na miarę szary garnitur w prążki leżał na nim jak druga skóra. Dzięki wizerunkowi bogatego chłopca łatwiej wtapiał się w nowojorski tłum pełen gogusiów z Wall Street. Marchetti nie mógł tego samego powiedzieć o sobie. Składał się niemal z samych mięśni, a spojrzenie czarnych oczu przerażało większość osób, z którymi rozmawiał. I był ponadprzeciętnego wzrostu. Emanował gniewem i złem. W towarzystwie Riccarda każdy doskonale wiedział, z kim ma do czynienia.
– Masz rację. Najpierw jednak chcę się o niej dowiedzieć wszystkiego. – Westchnął poirytowany. – Dajcie jej ogon. Chcę za tydzień na biurku raport, uwzględniający każdą pierdoloną czynność, którą wykona, poza tym powiązania rodzinne, stan konta, adres, wszystko. Chcę wiedzieć, z kim się spotyka, kto jest jej mężem, do jakiej szkoły uczęszczają jej dzieci, łącznie, kurwa, z numerami ich butów.
– Nie ma sprawy. Zadzwonię do Dextera, zajmie się rozpracowaniem jej w sieci. Znajdzie każdy, nawet najmniejszy brud, a Benito i Savio będą ją śledzić.
– Na każdego coś się znajdzie, Bruno. Nikt nie jest krystaliczny. Tylko jedni potrafią to ukrywać, a inni nie – prychnął Riccardo. – Z pewnością jest coś, czego Emma Wilson się wstydzi. Pytanie tylko czego.
– Coś w tym jest. Tak w ogóle to Stella o ciebie pytała. Przyszła jakąś godzinę temu z tą swoją rudą przyjaciółką, Marią – wtrącił Vitali, uśmiechając się wymownie.
– To dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz? – Marchetti uniósł wzrok i napotkał rozbawioną twarz przyjaciela.
– Sądziłem, że bardziej zainteresujesz się naszym małym słodkim problemem – parsknął Bruno.
– Nie sądzę, by była słodka. Pewnie to kolejna stara pudernica – fuknął.
– Zapewne masz rację. Idziesz do baru zobaczyć się ze Stellą? – spytał zaciekawiony.
– Nie. Wychodzę. Mam coś do załatwienia – rzucił tajemniczo. – Postaw jej drinka na mój koszt i przekaż, że mnie nie ma.
– „Coś do załatwienia”? Tak to się teraz nazywa? – zaśmiał się Bruno.
– Nazwij to, jak chcesz. – Wzruszył ramionami.
– Kolejne nazwisko? – dodał, ściszając głos.
– Po co pytasz, skoro wiesz? – Riccardo się podniósł.
– Z ciekawości. Lubię wiedzieć, co słychać u mojego przyjaciela. – Bruno przewrócił oczami, udając niewiniątko. – Wiesz… masz bardzo interesujące hobby.
– Wiesz, że ta twoja ciekawość kiedyś zaprowadzi cię do piekła, Vitali? – Marchetti uniósł brwi.
– Wyobraź sobie, że doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Akurat ciekawość jest moim najmniejszym grzechem. Za gorsze przewinienia już dawno temu załatwiłem sobie bilet do piekła, i to w jedną stronę.
– A ja wybiorę się tam razem z tobą. – Riccardo poklepał swojego consigliere po plecach.
PRZYPADKOWE SPOTKANIE
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazały się również:
WSPÓŁCZESNA OPOWIEŚĆ O KOPCIUSZKU, W KTÓREJ KSIĄŻĘ OKAZAŁ SIĘ DIABŁEM
Tajna broń w rękach Camorry – tak ojciec mówił na Ginę Rinaldi. Od najmłodszych lat chował ją przed światem, a jednocześnie trenował, by w przyszłości mogła stanąć na czele mafii. Gina jednak pragnie od życia czegoś więcej, dlatego decyduje się na ucieczkę. Nie wie jeszcze, że przeznaczenia – tak jak Famigli – nie da się oszukać.
Przypadek rzuca ją prosto w ręce jej wroga, Salvatore Marchettiego, zwanego Diabłem z Palermo. Bezlitosny don sycylijskiej Cosa Nostry nie toleruje kłamstw, a Gina igra z ogniem, kiedy postanawia ukryć swoją tożsamość i wcielić się w rolę jego służącej. Każdy dzień spędzony w luksusowej rezydencji zbliża ją jednak do przeciwnika.
Rinaldi i Marchetti nie spodziewają się, że rosnące między nimi napięcie niebawem przerodzi się w gorącą, pełną pasji oraz namiętności relację. Ale zakazany romans w świecie, w którym rządzi przemoc, rzadko wychodzi komukolwiek na dobre…
Bestia z Nowego Jorku
ISBN: 978-83-8423-084-8
© Karina Majsterek i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Beata Kostrzewska
KOREKTA: Anna Miotke
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek