Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
W utworze "Balkon był za wysoko" autor opisuje przeżycia bohatera przeobrażającego się we śnie w różne zwierzęta, odsłania naturę człowieka jako współtwórcy absurdalnych form egzystencji.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 218
Rok wydania: 1983
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Alfonz Bednar
BALKON
BYŁ
ZA WYSOKO
Tytuł oryginału:
Balkón bol privysoko, Bratislava 1968
© Alfonz Bednar, 1968
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983
ISBN 83-08-00763-5
Wiele osób znało Michała ...skiego i jeszcze go pamięta, a niektóre twierdziły, że nie od rzeczy byłoby spisać banalne koleje jego losu, ze szczególnym uwzględnieniem przyczyn, dla których z niepełnym nazwiskiem dostał się do gazety, do krótkiej notatki o nieco humorystycznym, niepoważnym tytule BALKON BYŁ ZA WYSOKO. Balkon nie był za wysoko dla niego, lecz dla jego przystojnej żony, zaś jej przedwczesny i nienaturalny zgon nie stanowił zbyt długo dla organów śledczych zagadki: nie dłużej w każdym razie, niżby trwało przeczytanie dalszych wierszy tego tekstu.
Jeden z badaczy i organizatorów życia i pracy, Michał ...ski, pracownik koncepcyjny FINDBOŻIP-u (Filii Instytutu Naukowo-Badawczego do Badania i Organizacji Życia i Pracy), nieraz słyszał, czytał, a i sam do tego doszedł drogą badania i organizowania — ileż w to włożył wysiłku! — i wreszcie uwierzył, że w człowieku tkwi ukryte zwierzę, że można go czasami aż tak zredukować, że wyjdzie sam z siebie jako zwierzę. Czasem też jako istota anielska, ale to już rzadko. Raczej jako zwierzę, bestia. Nie wiedział, jak to jest, dopóki mu się coś takiego nie przydarzyło. Nie wypił za wiele, broń Boże! był na to zbyt ostrożny, nie miał też ataku jakiejś nadmiernej, ascetycznej trzeźwości, zwracał na to baczną uwagę, ani się zbytnio nie przepracował, przecież pracę związaną z założeniem i urządzeniem Filii miał już za sobą — ot, po prostu zapadł w ciężki i zły sen i przemienił się w nim w psa. Leżał przed budą, na brzuchu, na ziemi, głowę wraz ze starczą twarzą złożył na łapkach. (To zresztą nie były łapki, ale też nie łapy. Łapki ma piesek, a łapy niedźwiedź, czasem też duży pies. W przypadku Michała ...skiego najwłaściwiej byłoby chyba mówić o nogach). Jednym słowem, głowę wraz ze starczą twarzą miał złożoną na nogach, a więc nisko. Bystre oczy łypały na wszystkie strony, pysk i wargi były obwisłe, sceptyczne. Niczemu nie dowierzał. Spoglądał po podwórzu nieufnie.
Był ranek, słońce zaledwie wyjrzało spoza horyzontu, powietrze rześkie, wysoko nad ziemią błękitne niebo, ani śladu chmurki, powietrzem nie poruszał najlżejszy choćby zefirek, na niebie nic się nie bieliło, niczego tam nie było.
Ale Michał ...ski nic z tego nie widział. Minęło już (tak mu się wydawało) ładnych parę lat od czasu, kiedy ostatni raz patrzył w niebo i na niebo; było to wtedy, gdy jako młody swawolnik tarzał się beztrosko po trawniku. Hej, gdzie tam trawnik! Gdzie czas na swawole! Teraz Filia, Instytut... Z głową i twarzą złożoną na nogach spoglądał po podwórzu.
Każde ziarnko piasku i żwiru rzucało na ziemię cień, jakby było niebezpiecznym grotem czy kolcem.
Dlaczego tak jest? Czemu to takie kolczaste i ostre? Dlaczego to wszystko nie może być gładkie jak szkło, porcelana — albo jak miska? Z miski tak dobrze się wylizuje... na przykład taki gulasz pyszności! Albo przynajmniej jak asfalt? Jak beton? Tam wszystko widać, a tutaj — kto wie, co się ukrywa w tych cieniach, kto wie, dlaczego tak grożą, i to jeszcze tak kolczasto? Cienie stale się zmieniają, czasem całkiem znikają, a czasem są o! aż takie. Niby jakieś noże, sztylety, bagnety... Michał ...ski wzdrygnął się, przeszedł go niemiły, zimny dreszcz, poczuł na sobie lodowaty piasek i żwir, lodowate, kolczaste cienie. Przysunął się bliżej budy, żeby w razie czego móc się skryć. Niczemu nie można wierzyć. Nie są to bagnety, sztylety i noże, ale nie jest to też piasek ani żwir... Jak dobrze się stało, że zaraz o świcie nie uwierzył biedronce, że jest biedronką, i chapnął ją zębami. Niemiłe to było w smaku, jakieś ostre i cierpkie. Kto wie, co to było? Chyba nie biedronka, przecież biedronka nie może mieć takiego wstrętnego smaku. Nic nie jest tym, za co się podaje... Rozglądał się uważnie po podwórzu, wodził dokoła wzrokiem, zwracając przy tym czasem ciężką głowę ze starczą twarzą.
Tu i ówdzie po podwórzu chodziły kury, pośród nich kogut, przy studni stały i gęgały gęsi, nie opodal nich w błocie i bajorkach taplały się kaczki o brzuchach utytłanych aż po niezdarne skrzydła.
Kura wyfrunie na płot, pomyślał sobie Michał ...ski przed budą, gęś, kiedy się poderwie na skrzydłach, przefrunie kawał pastwiska, a nawet potrafi się bronić, szczypie, ale kaczka — co za dziwne stworzenie! Nawet sympatyczne, na tych swoich niezdarnych skrzydełkach daleko nie uleci, nie zaleci. Czasem widać, jak się wysila, jakby się chciała nimi posłużyć — przyjemnie tak patrzeć, jak się męczy, przyjemnie pogonić te niemrawe, sympatyczne ptaki. Skoczył, wpadł pomiędzy kaczki i obserwował z ukontentowaniem, jak się rozbijają o płot, o miski, o koryta. Śmiał się.
Czas płynął.
Szereg dni przeszło nudnie (tak się Michałowi ...skiemu śniło), aż raz, podobnego ranka, przyleciał opasły trzmiel, zatoczył koło i zahuczał mu przed nosem. Ładny był, opasły, barwny, pluszowy, w trzech kolorach: czarnym, białym i brunatnym.
— Coś za jeden?
— Trzmiel, do usług!
— Każdy by tak mógł powiedzieć!
Trzmiel się roześmiał.
— Tylko się nie śmiej! Żebyś tego nie pożałował! Zaraz ci ten śmiech przejdzie. Nie wystarcza o sobie myśleć, że się potrafi fachowo zapylać koniczynę — nie, nie, nawet kiedy tak o kimś mówią.
— Też coś!
— I puszysz się, myślisz sobie, że ci nikt ani nic nie da rady, co? Że z ciebie Bóg wie jaki fachowiec, specjalista! Co mi tu latasz koło nosa, co?
— Pewnie ci się zdaje, że jest nie wiem jaki pachnący. Niczym kwiat? Otóż bynajmniej. Całkiem przeciwnie — cuchnie ci ten twój nochal, i pysk też.
— Zamknij się!
Gdyby się trzmiel był obrócił i odleciał, wszystko skończyłoby się dobrze nie tylko dla niego samego, ale i dla Michała ...skiego. Ale on tego nie zrobił, tylko powiedział wzgardliwie: — Dobryś sobie! — Po czym poprawił się: — Dobrzyście sobie, towarzyszeńku!
Michał ...ski skoczył, kłapnął obwisłym pyskiem i zmiażdżył trzmiela zębami. Potem wypluwał go po kawałku, skrzydła, szczątki pluszowego odwłoka, brunatny, biały i czarny kolor, ale im dłużej wypluwał, tym mniej udawało mu się wypluć ból. Podniebienie coraz bardziej go paliło, jama gębowa kurczyła się, czuł, że mu się zatyka gardło, że go dusi to, czym mu się tak doskonale, wygodnie oddychało, że przewód oddechowy zawodzi, że jest źle, Boże drogi! nie wierzyć, nie wierzyć, biedronka nie jest biedronką, trzmiel nie jest trzmielem, jedno to fruwająca, ostra, gorzkawa obrzydliwość, drugie to fruwające kłujące zło, zabrzęczy to tu, to tam, bzyczy, szczypie, pali, dusi, zło pod pozorem dobra. Oto jest prawda, jedyna prawda: nie wierzyć... A ponieważ realność trzmielowego żądła przyznała rację prawdzie Michała ...skiego, rozgniewał się i zawziął na wszystko. Biedronka ponoć niszczy mszyce — bzdura, ma ostry, obrzydliwy smak; trzmiel ponoć zapyla koniczynę — nonsens, szczypie, kłuje, pali, boli, dusi, to jest szkodnik, jeszcze człowiekowi odbierze apetyt!
Ładny dzień upływał dalej.
A to co znowu? Czyżby już nadszedł czas? Michałowi ...skiemu zmarszczyło się starcze psie czoło.
Dwaj chłopi wypchnęli z szopy kosiarkę, maszynę na kołach, z ogromnym grzebieniem — same kolce, ościenie, noże, bagnety. Omietli ją ze śmieci, nasmarowali, naostrzyli noże na zębatej kosie, obejrzeli wszystko i poszli po konie. Wyprowadzili je ze stajni. Jeden z nich — jabłkowity, stworzenie potulne — pozwolił się zaprząc, ale drugi, kary Frono, spojrzał z wahaniem na podniesiony kolczasty grzebień kosiarki.
Michał ...ski uważnie go obserwował. Fronowi nie można wierzyć, Frono to nie kaczka ani kura, ani kogut, ani gęś, to stwór znacznie gorszy: za dni spędzone w stajni i w chomącie zachciewa mu się niekiedy wybiec na chwilę w pole, na łąki, pohasać — a nie powinien. Kary koń — takiego czasem opęta diabeł. Ot, jabłkowity nigdy tego nie zrobi. Bierz go! — usłyszał Michał ...ski w duszy nieznany głos. Głos brzmiał natarczywie, rozkazująco i zawierał nutę ironii, że niby się nie odważy.
Frono obejrzał się na kolczastą machinę i spróbował stanąć dęba.
— Co jest?
— Prr!
— Kurewskie ścierwo!
— Curyk! Nastąp się!
— Nie wal tym ogonem, bo cię...
Krzyk chłopów (i ten nieznany głos) poderwały Michała ...skiego na nogi. Michał ...ski podbiegł do Frona i pomyślał sobie, że wprawdzie nie należy to wyraźnie do zakresu jego obowiązków, nikt tego od niego nie wymaga, ale że jednak powinien nie tylko pilnować podwórza, nie tylko leżeć, węszyć i na wszystko uważać, ale także popędzać Frona, aby był wydajniejszy i użyteczniejszy, bo im prędzej ten smukłonogi Frono znajdzie się w chomącie i im dłużej będzie w nim chodził, tym większa kość z większym kawałkiem mięsa przypadnie w udziale i jemu, psu. Inicjatywa rośnie w cenie... Za nią dostanie się człowiekowi pełna miska! Pysk go palił od trzmielowego żądła, był rozgniewany — więc wbił Fronowi zęby w skórę nad kopytem i ugryzł go tak mocno i głęboko, jak tylko potrafił.
Frono poderwał łeb, zakręcił zadem, odrzucił od siebie obu mężczyzn, obrócił się na jednej nodze, kopnął, ale Michała ...skiego nie dosięgnął, i wypadł z podwórza.
Michał ...ski, uradowany, że mu się nic nie stało, ruszył za nim rażeni ze swoimi psimi myślami i domysłami: Frono nie jest całkiem pewny, od czego zabolała go noga. Próbował mnie kopnąć tylko dlatego, że mną ze swojej wysokiej — co prawda końskiej — perspektywy pogardza, ale pewnie mu się wydaje, że ten kłujący i rwący ból w nodze pochodzi od kosiarki.
Frono przegalopował w uprzęży przez wieś i pognał w pole, roztrącając kopytami łodygi ziemniaków, koniczyny, źdźbła żyta, pszenicy, jęczmienia. Pozostawiał za sobą przesiekę w lucernie, głębokie ślady kopyt w pulchnej ziemi obsadzonej burakami. Skakał, stawał dęba, zrzucał z siebie po kawałku uprząż, strząsnął z głowy nawet uzdę z wędzidłem, pozostało mu tylko konopne ogłowie. Ogołocony w ten sposób, połyskujący czernią w jasnym słońcu, zatrzymał się na skraju ciemnozielonej lucerny, zarżał i skubnął świeżej paszy.
Cieszyło się słońce.
Cieszyła się skubnięta lucerna.
W niedalekim jęczmieniu cieszyła się przepiórka, wykrzykując swoją radość w przestwór pięknego dnia.
Frono napasł się w lucernie, poskakał, pobiegał, potem długo stał, patrzył na pola — i znowu zaczął harce.
Michał ...ski pognał za chłopami zbierającymi po polu pogubioną Fronową uprząż — obskakiwał ich, wycierał sobie ubabrane gliną nogi o ich spodnie i kurtki, ale przepędzili go do domu. Usłuchał i wlazł do budy. Bał się, że kiedy Frono wróci, może mu tak przyłożyć pogryzioną nogą, że cios nawet go nie zdąży zaboleć.
Frono w końcu powrócił, wszedł w otwartą bramę i pokłonił się rozległemu majdanowi. Przez chwilę szukał wzrokiem Michała ...skiego, potem najspokojniej wkroczył do stajni, jeszcze raz się obejrzał we wrotach i pozwolił siedmioletniemu chłopcu uwiązać się do żłobu.
Chłopiec wyszedł ze stajni i zaczął opowiadać, chwalić się: — Frono jest dobry, dał mi się uwiązać, dał mi się też poklepać po szyi, ma taką gładką, lśniącą, czarną — nawet wrona nie ma takiego pierza jak on sierść na szyi!
Michał ...ski wyszedł z budy, położył się u wrót, głowę o surowej, zagniewanej twarzy i obwisłych wargach położył na przednie nogi i spoglądał po podwórzu.
Jabłkowity koń zaprzęgnięty do kosiarki stał spokojnie, przenosząc tylko ciężar ciała z nogi na nogę, tak aby jedna zawsze odpoczywała. Ogonem opędzał się od much tak flegmatycznie, że nawet nie odlatywały, nie tupał też nogami, choć mu się w nie wgryzały bąki.
Tak właśnie powinno być, myślał sobie pies Michał ...ski i z satysfakcją patrzył jabłkowitemu na nogi, tu i ówdzie poznaczone zasychającymi kropelkami krwi.
Po chwili ciszy nie przerywanej ani przez konia, ani przez psa, powrócili obaj chłopi, jeden z chomątem i derką, drugi z zarzuconymi na ramiona postronkami, lejcami i uzdą.
Michał ...ski zerwał się i popędził ku nim, merdał ogonem, że się aż z ziemi wzbijał kurz, obskakiwał ich, wspinał im się przednimi nogami na piersi, pobiegł ku stajni, zaszczekał we wrota, potem zawrócił do chłopów, szczekając i wzywając ich.
Byli w gumiakach, w granatowych portkach, kroczyli wolnym, kołyszącym się krokiem. Dobrnęli do budynku, na przyzbę padły części Fronowej uprzęży. Chłopi weszli do stajni.
Michał ...ski spoglądał za nimi.
— Idź zobacz, czy jest uwiązany.
— Idę.
— Jest?
— Jest!
— Dobrze!
Michał ...ski patrzał w ciemnawe wnętrze stajni.
Mężczyzna, który powiedział ,,Dobrze!”, był silniejszy i bardziej doświadczony. Ujął bat, obejrzał go, a potem bił, walił we Frona, ile tylko miał w sobie złości i siły.
— Nie bijcie, nie bijcie go! — wołał z płaczem siedmioletni chłopiec. — Frono jest dobry! Dał mi się pogłaskać. — Krzyczał na próżno.
Frono bił nogami o żłób, o ziemię, o chropowatą ścianę i drewnianą przegrodę.
Michał ...ski usiadł, przyglądał się. Cieknie mu krew, dawno już w nim ucichł upokarzający ból od psich, od moich zębów, a teraz padają ostre smagnięcia nowego bólu, świszczę bat, nogi Frona przenika nowy ból, nie psi, nie mój, ale jego własny. O, jakie mu na grzbiecie i kłębach wyskakują pręgi i jak mu puchną niczym kiełbasy.
Z chłopa lał się pot. — Ma dość! — powiedział.
— Starczy mu!
— Weź go i zaprowadź do kosiarki!
— Teraz go mamy zaprzęgać?
— No pewnie!
— Teraz?
— No, a kiedy?
Zbitego, krwawiącego Frona z plamami potu na lśniącej czarnej, wronej sierści, z nabiegłymi pręgami, obładowanego derką, chomątem i postronkami, zaprowadzili do kosiarki.
Kiedy tam ujrzał kolczasty żelazny grzebień, jabłkowitego konia i Michała ...skiego, począł się opierać.
Zbili go tak, że się położył na ziemi.
Przeszło lato, minęło sporo czasu (Michałowi ...skiemu tak się to śniło), Michał ...ski nieraz się przyglądał, jak chłopi biją Frona przy kosiarkach, nieraz wpijał mu się zębami w nogę, pomagał jak umiał, obskakiwał i gryzł.
Frono kładł się na ziemi, czasem uciekał, wracał, czasem musieli go z powrotem przyprowadzać, ale do kosiarki już się zaprzęgnąć nie dał. Potem przestali go zresztą zaprzęgać, do jabłko witego przyprzęgli siwka — wołali na niego właśnie tak: Siwek — a Frona zostawiali już tylko przy takich pracach, które nie wymagały specjalnej ochoty. Powiadali, że to już nie ten Frono, co całymi godzinami chodził w zaprzęgu, co kiedyś tak mocarnie ciągnął, nie dbając o to, że mu się mogą pozrywać ścięgna i popękać kości. Stał się podobny do jabłkowitego: kiedy ciągnął, to ciągnął, a kiedy stał — stał spokojnie i przenosił na przemian ciężar ciała z nogi na nogę, tak aby jedna zawsze odpoczywała. Niekiedy mówił cicho do siebie: — Straciłem wszelką chęć do pracy i robię już tylko to, co mogę, i już tylko wspominam niedawne czasy. A przecież praca nie jest tym, co koń może, ale głównie tym, czego już nie może, a na co się jeszcze zmoże.
Michał ...ski wszystko to widział, słyszał, i ku swojemu zdziwieniu osiwiał i pysk jeszcze bardziej mu obwisł.
Był znowu poranek, słońce zawieszone nisko nad horyzontem, aura rześka, wysoko nad ziemią błękitne niebo, ani śladu chmurki, powietrzem nie poruszał najlżejszy choćby zefirek, nic, po niebie nic się nie przesuwało, niczego tam nie było, nic się tam nie bieliło, ale Michał ...ski nawet tego nie widział. Minęło już ładnych parę lat od czasu, kiedy ostatni raz patrzył w niebo i na niebo. Był już cały siwy, z daleka wydawał się biały (tak w tym śnie widział samego siebie).
Szła sobie żabka, mała, prawie czarna.
— Ktoś ty? — spytał, zazdroszcząc jej barwy.
— Żabka!
— Każdy by tak mógł powiedzieć! — krzyknął, przygniótł ją nogą, pociągnął po piasku i żwirze, rozgniótł i rozmazał. Popatrzył na to rozmazane nic i zapytał: — No, i co powiesz?
— Nic! — odpowiedział sam sobie.
— Nic, no właśnie! — przytaknął sobie samemu.
Z ziemi nic się nie odezwało.
Wkrótce (tak się Michałowi ...skiemu wydawało) jabłkowitego konia zabili, ugotowali w parniku dla kur i kury go zjadły. Dostało się też coś z niego Michałowi ...skiemu, podjadł niezgorzej. A jak przyjemnie było wylizywać gładką miskę...
Kosiarka stała tak długo na dworze, aż zardzewiała. Zardzewiała jej zębata kosa i kolczasty grzebień, zardzewiały też inne kosiarki, co stały na dworze, i rozmaite żelastwo.
Michał ...ski leżał przy budzie i spoglądał po podwórzu.
Ze stajni wyszedł Frono.
Już go nawet nie uwiązują, pomyślał Michał ...ski, już go zostawiają, żeby sobie chodził po stajni, jak chce, przecież sobie na to zasłużył, ciągnął, woził, nie oszczędzał się, tyle że mu się, szelmie, do tej kosiarki nie chciało.
Na podwórzu nie było nikogo, tylko pies Michał ...ski i Frono, podwórze było ciche i puste, prawie całe już zarośnięte zieloną murawą.
Michał ...ski poczuł (pies to zawsze czuje), że Frono szykuje się na śmierć. Zaskomlał cichutko ze strachu, ale pomyślał sobie, że przed śmiercią każdy się żegna ze światem, w którym żył — jeden więcej, drugi mniej, jeden bardziej ostentacyjnie, drugi dyskretniej.
Frono rozglądał się po podwórzu, spojrzał ku słońcu, na niebo i w niebo, zarżał słabo, pochylił łeb, znowu go podniósł, dostrzegł na podwórzu zardzewiałą kosiarkę, obok niej drugą, trzecią, dużo zardzewiałych kół, połamanych kawałków żelaza. — Kiedyś — powiedział cicho — to żelazo orało, bronowało, siało, żęło, młóciło. — Skierował się ku największej kosiarce, szedł powoli, nogi trochę się pod nim uginały.
To na pewno nie ze starości, pomyślał Michał ...ski, ale może z tego, że go coś ukłuło i zadrapało nad kopytem, kiedy go pierwszy raz zaprzęgali do kosiarki. Nie, to nie ze starości, to na pewno z obrazy. On wprawdzie nie wie, co to jest, on tego tak nie nazywa, taki wykształcony nie jest, ale to właśnie coś takiego. On nie umie nazywać rzeczy ludzkimi słowami, takim bogactwem języka nie dysponuje, ale na pewno od dawna wie, że to nie kosiarka pokłuła go ostrym grzebieniem, lecz że on go pogryzł. Przecież go pogryzł nieraz. Żeby się aż tak obrazić o taki drobiazg, to przecież śmieszne, Frono nie ma poczucia humoru, rzeczywiście ma tylko koński rozum. Michał ...ski wgramolił się do budy. Bał się.
Frono przeszedł powoli obok starych zardzewiałych maszyn, zatrzymał się przy kosiarce, pogładził pyskiem zżarte rdzą kliny groźnego niegdyś grzebienia. Wodził po nieb wargami, całował je. Z wolna odwrócił się ku budzie.
Michał ...ski, bardzo zalękniony, spoglądał przez szparę między deskami.
Frono machnął z lekka ogonem po zardzewiałym grzebieniu, długie włosy zaczepiły się w nim. Chciał ruszyć w stronę budy.
— Gdzie jesteś?
Michał ...ski nie odzywał się.
— Jesteś tam w budzie? Przychodzę się z tobą pożegnać. — Znowu spróbował ruszyć, ale włosy pociągnęły go wstecz, nogi się pod nim ugięły, upadł pomiędzy stare żelastwo, które było kiedyś maszynami.
Michał ...ski, przerażony, zaskomlał. Nie wiedział, co go przestraszyło — myślał, że Frono leżący pośród złomu. Ale omylił się, była to jedna z jego ostatnich psich pomyłek. Bał się, nie chciało mu się wychodzić z budy, więc patrzał przez szpary i widział dużo nóg — męskich, kobiecych i dziecięcych.
Tego dnia po południu, a może już pod wieczór, kiedy słońce przechyliło się na firmamencie, a cienie przybrały inny kierunek, chłopi gotowali konia w parniku dla spółdzielczych kur i pogadywali między sobą: — Co się też temu Fronowi mogło stać?
— No! Sprzykrzyło mu się życie, czy co? Przecie nie był stary.
— Ee, ja myślę, że to jakiś sabotażysta...
— A taki był z niego ładny koń!
— To prawda, że ładny, kiedyś, tylko mu się, skurczybykowi, do tej kosiarki za Boga nie chciało, bił, kopał, gryzł.
— ... a ja myślę, że to jakiś sabotażysta. Dał mu coś wypić albo zeżreć i już prawie gotowego zaprowadził do tego złomu. Myślicie, że by tam szedł z własnej woli? Do kosiarki?
— A gdzie pies?
— On już diabła wart.
— Nie pilnuje — sabotażyści robią, co chcą!
— No to na gnój z nim!
Chłopi w gumiakach, niebieskich i szarych portkach, w szarych waciakach, wyciągnęli psa z budy — i Michał ...ski ujrzał siebie (tak mu się to śniło), jak na niego rzucają mokry, ciężki, cuchnący gnój, jak się dusi, nie może oddychać, płakał nad sobą, płaczem i straszliwym wyciem dopraszał się poniewczasie ułaskawienia, ale łzy ukrywał w gnoju, wiedział, że nic już nie pomoże, że się już nad nim nikt nie zlituje — naraz ujrzał siebie samego jako kupę białych, wyssanych przez gnój kości, czarny gnój, białe kości — i zawył spóźnionym upokarzającym płaczem.
Noc minęła.
Michał ...ski, ogolony, czarne włosy, czarny wąsik, kapelusz włożony z furmańska (nosił go tak, aby się choć trochę upodobnić fizycznie do człowieka pracy), rozmyślał po drodze do biura, czego też dopuścił się w swoim życiu, że go prześladował taki zły sen, i dlaczego musiał sam z siebie wyjść w postaci starego osiwiałego psa, w postaci zwierzęcia. I jak tu żyć i pracować, aby przez badanie i organizację życia i pracy nie doprowadzić do zaniku samego życia i pracy, a siebie do płaczu nad sobą samym? Ułaskawić się spóźnionym płaczem i wyciem nad sobą — wydawało mu się śmiesznym i upokarzającym. Ale jak tu nie ugryźć w nogę? zastanawiał się przy kiosku, kupując papierosy i gazetę. Ugryzł już nieraz, i to porządnie... Może by już przestać gryźć po nogach? Tylko że to będzie nieekonomiczne...
Michał ...ski od czasu, kiedy się we śnie zamienił w psa i w takiej psiej postaci spotkała go zguba, był bardzo wystraszony i zdenerwowany. Ze snu nikomu się nie zwierzył, nawet swojej żonie Monice (ożenił się z młodą, przystojną dziewczyną, dostał ładne mieszkanie), dusił sen w sobie, a sen dusił jego. Poza tym nie był z siebie zadowolony. Mierziło go nawet to, że każdego ranka jest dobrze ogolony, ma maszynkę firmy Philips, i że ma czarne, połyskujące, ładne wąsiki, jakie mogłyby zachwycić niejednego producenta filmowego. Dobrze się ubiera, stać go na to, buty ma elegantsze, niż nosił dziadek i ojciec, czeka na auto, ale co z tego? Sen go przestrzegł, że czynił źle, gryzł po nogach. Już nie gryzie, ale jak tu nie gryźć? Jak? — przecież człowiek właściwie nic innego nie umie. A jak to miło ugryźć kogoś w nogę — kogokolwiek, niech wie, że na świecie nie ma żartów! A może by się przekwalifikować na coś innego? Na jakieś zwierzę? Przecież całe badanie i organizowanie życia jest tylko po to, aby konie, takie czy inne, dobrze ciągnęły. I każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie, jest po trosze badaczem i organizatorem życia i pracy, bo jakże mógłby nim nie być. A może trzeba mieć więcej fantazji, aby się człowiek na koniec nie musiał wstydzić spóźnionego płaczu nad sobą?
Pewnego razu, kiedy kupował w kiosku papierosy i gazetę, przyszło mu na myśl: każdy mógłby sobie coś takiego wyrzucać, ale nie ja! Każdy, tylko nie ja, zasługiwałby, aby go publicznie nazywali psem i aby mówili, że gryzie nie konie, lecz ludzi. A nawet jeśli coś tam było, jeśli gdzieś tam trochę podgryzł, to rzecz nie warta wzmianki. To było raczej tak tylko na papierze, tylko w teorii. Złożył gazetę, wsunął do teczki. Naprawdę tylko w teorii...? A o praktyce już zapomniałeś?
Tak minęło kilka dni.
Aż raz usłyszał pieśń Gondola d’amore. Zdążył pomyśleć, że taka pieśń tylko demobilizuje — i znowu ujrzał się wśród zwierząt. Nie było to w nocy, we śnie, lecz w biały dzień, bielszy od innych, bo prószący śniegiem, a nawet dosyć już zaśnieżony. Nie był też tym razem groźnym dużym zwierzęciem, lecz raczej zwierzątkiem.
Krajobraz, który mu się przywidział, był zupełnie zwyczajny: las, polna droga, moczary, bujna trawa (wszystko to rysowało mu się w myśli całkiem wyraźnie, nieomal jak jakaś niewydarzona, jaskrawa reprodukcja), szuwary, zarośla, wierzby, olchy. Ładnie tam było w nocy, przy świetle księżyca. Księżyc — nie biały ani żółty, lecz brudnoczerwony, jakby krew kapiąca do białej umywalki — przeświecał spoza wierzb i olch, było ciepło, żabom doskonale się rechotało. Rechotały też gorliwie i zdyscyplinowanie, aż się trzęsły łąki, mokradła i lasy, rechotały, aby każdy o nich wiedział. Bo jakże by to było, gdyby o żabach zapomniano?
Rechotał też Michał ...ski — oczywiście nie w swojej postaci ludzkiej, lecz w żabiej. Wydało mu się, że jest zieloną żabą, smukłym, wytwornym członkiem żabiej społeczności. Wystawił z wody głowę, oparł ją o kawałek zeschniętego błota i wysilał głos, podobnie jak wszystkie inne żaby: — Tu jes-teś-my, tu jes-teś-my, trzeba o nas pa-mię-tać...
Aura była przyjemna, nad mokradłami stało nieruchome powietrze, ciążące nad ziemią łagodnym, aksamitnym brzemieniem.
Michałowi ...skiemu znakomicie się rechotało w takiej atmosferze. Jego głos brzmiał aksamitnie, nie skrzekliwie, był wymodulowany, jakby ustawiony.
W nocy wszystko posnęło, żaby też.
Usnął również Michał ...ski.
Poranek zaświtał ciepły, słońce nie było takie jak zwykle, ale jakby podobne do księżyca. Nie było białe ani żółte, nie było też okrągłe, nie odcinało się ostro od nieba. Była to raczej brunatnawa gorąca plama, krew zbrunatniała w białej umywalce.
Michał ...ski siedział u mokradła, spoglądał poprzez wysokie łodygi szuwarów i trzcin w strasznie dalekie niebo, dumał nad jego głębiną, kontemplował osobliwy aksamitny połysk na krawędziach łodyg i wąskich liści, kiedy nagle przed nosem przeleciała mu jakaś niezwykła mucha.
— Dzień dobry, żabko!
— Dzień dobry!
— Co słychać?
— Ho, ho!
— Cóż takiego?
— Ładna jesteś — powiedział. — Słowo daję, ładna!
— No, może nie?
Michał ...ski bardzo się zdziwił.
— Taka się już urodziłam.
— A podfruń no mi tu bliżej, żebym się mógł nazachwycać tą śliczną główką, tymi ślicznymi nóżkami — a te skrzydełka, jakież to urocze, jak się to mieni wszystkimi barwami!
Mucha (należała do kategorii pstrokatek, miała wyeksponowane żeńskie cechy) na pozór mimo woli, ale w rzeczywistości z premedytacją poczęła żabiego lowelasa kokietować.
A Michał ...ski dał się na to złapać, pozwolił się zwieść i skoczył za nią z wysuniętym językiem. Ale pstrokatkę nie tak łatwo było dostać. Zaraz to zmiarkował. Musiał skakać za nią przez trzciny, szuwary, sitowie, skoczył do gniazda pływającego po wodzie, wypłoszył i rozgniewał mamę perkozicę, musiał pływać po mokradle, wyskakiwać z błota i wskakiwać w nie, wytężał siły, ale muchy ani rusz schwytać nie mógł. Był za to coraz dalej, aż wreszcie skoczył na polną drogę.
Droga była sucha i dobra (według kryteriów ludzkich Michała ...skiego, a nie żabich). Warstwa dużych kamieni, na tym małych, żwiru, drobnego piasku, a na koniec warstwa kurzu — już dawno nie padał deszcz.
Michałowi ...skiemu jakoś się źle skoczyło, potłukł się i pożałował, że na drodze nie ma błota. No bo naprawdę się uderzył, doznał jakby wstrząsu i potrzebował dłuższej chwili, żeby dojść do siebie.
Mucha-pstrokatka odleciała za chwilę, ale przedtem zawołała jeszcze do niego: — Głupiec z ciebie! Po co tak skaczesz? Głupi — ani popatrzeć na ciebie nie warto! Nie dla ciebie już taka gimnastyka, jesteś ociężały...
Nie odpowiadał.
— A od czego masz głowę?
Milczał.
— Nie od myślenia?
Dźwigał się z trudem z kurzu i drobnego piasku i rozglądał za muchą. Patrzył też w niebo, czy stamtąd nie przyleci, jak przyleciała, kiedy był w mokradle. Ale nie zobaczył nic.
Nagle drogą podpełznął z szelestem dorodny czarny zaskroniec, zatrzymał się w odległości jakiejś piędzi od Michała ...skiego i zasyczał: — Tyśśś mój, tyśśś mój, pójdź no tu!
Michał ...ski obejrzał się.
Zaskroniec przestał syczeć, wciągał, to znów wysuwał długi drgający język, oblizywał się. — Tyśśś mój, tyśśś mój...!
Michał ...ski patrzył, a to, co widział, napełniało go grozą: oto zaskrońcowi rozdziawia się niezwykle szeroko paszcza, otwiera mu się gardziel, cała szyja mu pęcznieje, ciemno w niej jak w strasznej czeluści, a on musi w nią wejść. I począł iść, powoli — nie kwapił się skoczyć w zatracenie jednym długim zręcznym skokiem — wlókł się po kurzu i piachu, z nogi na nogę, miał ich cztery, ale szedł na nich bardzo powoli, skomlał, kwilił, trząsł się ze strachu, krzyczał o ratunek, ale jakaś przemożna siła kazała mu patrzeć zaskrońcowi w oczy, nie mógł się cofnąć, uchylić, uciec. Naraz przypomniał sobie, czego za młodu uczyły go żabie babki i ciotki, że istnieje jakiś bóg szuwarów i bagien, i tak się począł do niego modlić: — O, boże szuwarów i bagien, jeśli ta zguba może mnie ominąć, to spraw, aby mnie ominęła — nigdy już nie będę skakał za pstrokatką, będę sięgał językiem tylko po muchy całkiem zwyczajne, będę się zachowywał grzecznie, pokornie i uniżenie, jak przystało na normalną szeregową żabę, i będę rechotał ku twojej większej czci i chwale tak, jak rechoczą zastępy żab na całej kuli ziemskiej. Amen!
— Tyśśś mój, tyśśś mój — zasyczał zaskroniec. — Pójdź no tu, pójdź! Wejdź we mnie cały — pssst!
— Boże szuwarów i bagien...!
— Tyśśś mój, tyśśś mój...!
Był ładny wczesnoletni poranek, zielony, rześki, i słońce wyjrzało spoza chmury, zajaśniało, nabrało blasku, oddzieliło się jasnym obrzeżem od błękitnego nieba. Ptasi śpiew wylewał się z zieleni drzew i krzewów, kapał zielonymi kroplami, spadającymi dźwięcznie na drogę. Kapała też na ziemię bladozielona oskoła z drzew: nie mieściła się w pniach, konarach i listowiu.
— Mój ty Boże! — zdumiała się mucha-pstrokatka. — Taki szykowny obywatel szuwarów i bagien, i omalże nie wlazł zaskrońcowi do paszczy. Co tu można zrobić? Nie widzę sposobu! — powiedziała, błysnęła główką i skrzydełkami, i odleciała.
Wtem nadjechał z warkotem jakiś człowiek na motocyklu; przednie koło przeszło po zaskrońcu.
Sprężył się, zwinął.
Michał ...ski jeszcze bardziej się przestraszył.
Tylne koło pojazdu odrzuciło zaskrońca do rowu.
Warkot ścichł w oddali.