…aż do śmierci - Marcin Chmiel - ebook

…aż do śmierci ebook

Marcin Chmiel

3,3

Opis

Gdy zaślepia cię nienawiść, nawet najbliżsi stają się twoimi największymi wrogami.

Prestiżowe liceum w Śleniesicach, małym miasteczku na południu Polski, słynie z rygoru i dyscypliny. Nie mogąc znieść despotycznego dyrektora, stłamszeni uczniowie podejmują w końcu desperacką próbę buntu, której kronikarzem staje się „numer cztery”, klasowy outsider, mól książkowy i szachista, traktowany przez większość rówieśników i nauczycieli jak powietrze. Na pozór cichy i wycofany, już wkrótce będzie miał szansę, by uwolnić swoje wewnętrzne demony. A przy okazji przekona się, że nie ma na świecie siły silniejszej niż nienawiść...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

– Prochem jesteś i w proch się obrócisz1, ale Pan cię wskrzesi w dniu ostatecznym. Żyj w pokoju.

Unieśli trumnę, by ją opuścić do dołu i wszystko wokół mnie zatańczyło, zupełnie zapominając, że istnieje czas.

▪ ▪ ▪

Była równo 7:00, kiedy budzik w telefonie wyrwał mnie ze snu. Jak zwykle półprzytomny przestawiłem go na 7:10, a potem jeszcze na 7:17. Leżałem jeszcze do 7:20, aż w końcu zerwałem się z łóżka i powlokłem do łazienki. Spojrzałem obojętnie na swoją pryszczatą twarz w lustrze, po czym obmyłem ją wodą i mechanicznie zacząłem szczotkować zęby. Na koniec użyłem dezodorantu i tym sposobem poranną toaletę miałem już odhaczoną. Nie układałem włosów, bo po pierwsze kręciły się na wszystkie strony, po drugie od wczorajszego mycia głowy wyglądały jak brązowa słoma, po trzecie ani trochę nie chciało mi się w to bawić.

Poszedłem z powrotem do pokoju i nawlokłem na siebie całą garderobę. Zdawałem sobie sprawę, że w znoszonych dżinsach z czasów gimnazjum i zgniłozielonej bluzie z kapturem nie prezentuję się najlepiej, ale nic mnie to nie obchodziło. Złapałem za plecak i z lekkim trudem założyłem go na ramię. Dziś był poniedziałek, więc wczoraj wieczorem ledwo dałem radę go zapiąć. Zszedłem z nim po schodach i zostawiłem go w przedpokoju. W kuchni nie było nikogo, na stole leżały tylko puste talerze z okruchami chleba. Jedynie na moim były trzy kanapki z dżemem, tuż obok kubka z jeszcze ciepłą kawą. Zacząłem jeść, ale szło mi to wyjątkowo opornie. Od zawsze jadłem to samo śniadanie, jednak do tej pory to mi nie przeszkadzało. Może z powodu tej mdłej, typowej dla października aury za oknem tym razem jedzenie też mi się takie wydawało? Było naprawdę paskudnie, pogoda wybitnie parszywa. Tak czy inaczej, kiedy wreszcie uporałem się z żarciem, okazało się, że jest już 7:52. Znowu się spóźniłem. Nie było mowy, żeby mi odpuściła, więc szybko dopiłem kawę, włożyłem buty, po czym zarzuciłem na swoje anemiczne ciało kurtkę i ważący kilka kilogramów plecak. W pierwszej chwili aż przechyliło mnie do tyłu, ale zaraz wyprostowałem się i ruszyłem przed siebie. Jeśli szedłbym dostatecznie szybko, może zdążyłbym przed ósmą.

Niestety brama znowu się zatrzasnęła, dlatego gdy schowałem smycz z kluczem do kieszeni i spojrzałem na zegarek, była już 7:55. Dojście na miejsce szybkim tempem zajmowało mi około sześciu minut, więc pogodziłem się ze spóźnieniem. Naprawdę potrzebowałbym ważnego powodu, żeby z własnej woli zacząć biec. Zresztą warunki, delikatnie mówiąc, wcale temu nie sprzyjały. Wiatr wiał mi prosto w twarz, przez co normalnie ledwie zauważalny, kropiący deszcz tym razem serio zaczął mi przeszkadzać. Ze dwa razy zatrzymałem się, aby wytrzeć okulary, jednak w końcu stwierdziłem, że to nie ma sensu i że lepiej to zrobić, gdy już wejdę do budynku. Przeszedłem przez jezdnię, nie patrząc na to, czy robię to zgodnie z przepisami, chociaż czasem straż miejska kręciła się w okolicy. Teraz jednak było mi wszystko jedno. Minąłem po paru minutach dwie przecznice i dotarłem do śleniesickiego rynku.

Kiedy znalazłem się w samym centrum miasta, praktycznie z każdej strony otaczały mnie zniszczone kamienice, mające z dwieście lat albo i więcej. Mieściły się w nich najróżniejsze sklepy, urzędy czy zakłady i z każdego z tych miejsc non stop wychodzili zabiegani ludzie. Akurat przechodziłem obok papierniczego, gdy przez jego drzwi wyszła jakaś dorosła kobieta o tłustej twarzy i włosach krótszych niż moje. Jej potwornie zmęczona twarz przypomniała mi, gdzie jestem. Tak, zdecydowanie w tamtej chwili wróciłem na ziemię. Pomyśleć, że jeszcze wczoraj łudziłem się, że będzie inaczej! Znowu w tej pipidówie, znowu wszędzie te styrane, nienawidzące się nawzajem gęby, znowu to niebo jak kartka papieru. Ten dzień jeszcze się nie zaczął, a ja już miałem dość. Przez tyle lat zupełnie zbrzydło mi to zapyziałe miasteczko, jakim były Śleniesice – ikona nijakości. Tutaj życie każdego dorosłego wyglądało identycznie. Pobudka, zęby, śniadanie, ciuchy, wyjazd, korki, praca, przerwa, praca, powrót, korki, dom, obiad, kablówka, kolacja, kablówka, toaleta, sen. I tak przez dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat! Od czasu do czasu jakieś święto, spotkania ze znienawidzoną rodzinką i trochę wolnego, a potem od nowa pobudka, zęby, śniadanie, ciuchy… Tyle razy przyrzekałem sam sobie, mówiłem – nie dam się w to wciągnąć, a potem z przerażeniem stwierdzałem, że przecież to już się stało, tylko w nieco innej formie. Czasem nawet dawałem wiarę tym banałom, jakimi atakowali mnie dorośli. „To jest najlepszy czas twojego życia!”. „Młodość ma się tylko raz!”. Nieźle się produkowali, żebym tylko przestał psioczyć! Komunałom nie było końca, ale po pewnym czasie przestały pomagać. Dojrzałem i na nieszczęście zaczynałem rozumieć panujące tutaj reguły. Z tego powodu pewnego dnia z przerażeniem dotarło do mnie, że aby wygrać w Śleniesicach, trzeba z nich jak najszybciej uciec. Na ten moment byłem jednak uziemiony w drugiej klasie liceum, co oznaczało gwarantowane dwa lata odsiadki. Miałem więc kawał czasu, aby idąc codziennie przez miejski rynek, z ukrycia gapić się na zakazane gęby współwięźniów.

Hej, przyjacielu! Kolejny dzień, kolejny krzyż, co nie? Równo o ósmej zaczynamy, nasza pielgrzymka do Ziemi Świętej, czyli na pola pokryte marmurowymi tablicami. Karta przybita na zakładzie, kawunia w urzędowym ekspresie, tablica z zupą dnia wystawiona przed wejściem, kartki z napisem „promocja!”. Chodź z nami, są nas przecież tysiące rozsiane na całej mapie świata.

Na co jeszcze czekasz? Bierz się za robotę! Myślisz, że dobrze nam z nami? Masz rację, ale ktoś to musi robić, taka nasza rola na świecie. Od dwudziestu lat czekamy. Przecież w końcu musi nadejść ten dzień, kiedy wszystko się odmieni. Dlatego zaczekamy jeszcze chwilę. Do pierwszego, do kolacji, do świąt… Codziennie oglądamy w telewizji te radosne mordy, którym się udało, a potem dociera do nas, że to wszystko naszym kosztem.

Wiemy, co sobie myślisz, ale zrozum – nawet nie mamy, jak wydobyć się z tej potwornej nudy. Nauczono nas strachu, dlatego pragniemy się stąd wydostać i jednocześnie wcale tego nie chcemy. I jeszcze te duże miasta! Tutaj nie ma żadnych perspektyw, a tam galerie, teatry, kina… Jedyne, co nam zostało, to kościół, dom kultury i kilka barów – oto nasze życie pozagrobowe.

Czujemy, że w dużym mieście bylibyśmy tacy sami, ale dzięki temu, że się łudzimy, jeszcze chce nam się żyć. Dlatego do końca będziemy tkwić w tych kamienicach i wierzyć, że to wszystko kiedyś się odmieni. Jeszcze dzień, jeszcze dwa…

Była 8:03, kiedy wszedłem do budynku szkoły i od razu skierowałem się do szatni. Należało zostawić kurtkę, przebrać buty i założyć mundurek, który musiał być zapięty pod groźbą uwagi podpadającej pod kryterium k4, zgodnie z regulaminem ułożonym przez dyrektora. Trzeba przyznać, że niezły był z niego szajbus. Miał jakieś dwa metry wzrostu, posturę generała brygady i perfekcyjnie ulizane włoski zasłaniające jego pięćdziesięcioletnie czoło. Wyglądał jak klasowy pupilek wychowawczyni, który zapomniał skończyć szkołę i tkwił w niej od czterdziestu lat. Zanim został dyrektorem, uczył polskiego, więc to pewnie od faszerowania się poezją oświecenia ubzdurał sobie, że wróci do korzeni i stworzy liceum kreujące przyszłych notabli. Zgodnie z jego wizją już od pierwszej klasy byliśmy chowani na ministrów, ambasadorów i najwyższych dygnitarzy, a wszystko to w Śleniesicach, na największym zadupiu w kraju. Podobno należałem do prawdziwych szczęściarzy, bo aby nadać szkole splendoru, jeszcze rok przed moim przyjściem dyro zarządził remont elewacji i teraz była stylizowana na Akropol, dodatkowo nocą podświetlany. Tak oto uczęszczałem do niespotykanej nigdzie indziej antycznej licbazy, a każdy nieszczęśnik, który przejeżdżał przez miasto, by ominąć korki, przecierał oczy ze zdumienia, widząc majestatyczny styl koryncko-śleniesicki u szczytu swej chwały.

Był to jednak zaledwie czubek góry lodowej, bo prawdziwe reformy miały miejsce w systemie panującym w środku budynku. Uczniowie wychowywani byli na wielkich ludzi za pomocą pochwał i uwag odpowiadających określonym kryteriom, bodajże od a1 do p7. Na koniec semestru każdy uzupełniał prowadzony przez siebie dzienniczek, oczywiście pod kontrolą belfra. Zieloną książeczkę w foliowej oprawie wypełniały niezliczone tabelki, w których przyznawaliśmy sobie punkty, nabicie ich odpowiedniej liczby dawało ocenę według określonej skali. Trzeba było czymś zapchać ten elitarny kajet, więc obok kryteriów z gatunku „nie spóźnia się” czy „nie pali papierosów”, znajdywały się takie perełki, jak „nie używa emblematów, znaków, symboliki, stroju, świadczących o przynależności do sekt, subkultur” czy „dokonuje samooceny”. Dyrektor serio wierzył, że za pomocą zakazów i nakazów zdoła skierować młodzież, u której hormony właśnie eksplodowały, na drogę odrobionych zadań, spania o 22:00 i czystych paznokci. Jednak nieustępliwości nie można mu było odmówić. Kiedy dzieciaki zaczynały wymykać się spod kontroli, do dzienniczka trafiały nowe obostrzenia, a nauczyciele rozpoczynali pościg za wywrotowcami, oczywiście w majestacie prawa. Tak na przykład po jakimś czasie pojawiło się kryterium d4 („nie farbuje włosów”), które z braku pomysłów wrzucono ostatecznie do działu z kulturą osobistą.

System wymyślony przez dyra był co prawda pokraczny, jednak skuteczności nie można mu było odmówić. Uczniowie przeważnie wybierali posłuszeństwo, a buntownicy zdarzali się rzadko i z reguły pilnowali swojej anonimowości, aby pod ich numerem w dzienniku przypadkiem nie pojawiło się coś niepożądanego.

Pochwały i uwagi różniły się wagą, a co za tym idzie, skutkami. Dla przykładu: najpowszechniejsza uwaga z kryterium f2, czyli przeszkadzanie na lekcji, nieszczególnie wpływała na ocenę z zachowania, jeśli nie było ich więcej niż trzy. Z kolei wspomniane k4, czyli niezapięty mundurek, nie miał prawa zdarzyć się dwa razy, bo wtedy ocena spadała. W praktyce ci nauczyciele, którym jakoś te antyczne ideały nie do końca się uśmiechały, po prostu życzliwie przypominali uczniom podczas dyżurów o zapięciu szkolnego garnituru, bo dyro pienił się o to bez przerwy. Szkolnego garnituru! Ta ciemnoniebieska ścierka chyba tylko miała nas dodatkowo upokorzyć, a doszyte do niej białe pagony i ogromne guziki sprawiały, że wszyscy wyglądaliśmy jak sprzątaczki za PRL-u. Koszt takiego worka na ziemniaki musiał zamykać się w granicach dziesięciu złotych i chociaż cały czas maltretowano nasze głowy sloganami o szacunku do mundurka, uczniowie i tak traktowali go zgodnie z jego rzeczywistą wartością. Nawet te nieszczęsne pagony, za które oficjalnie groziło k6, jeśli były nieprzyszyte, służyły głównie do ciągnięcia za nie kolegów i koleżanek. W efekcie po pierwszym miesiącu od rozpoczęcia roku wszyscy mieli je już oderwane, podobnie jak większość guzików trzymających się na jednej nitce. Czasami dyrektor wychodził ze swojego gabinetu i pokazowo ochrzaniał jakiegoś nieszczęśnika, który akurat mu się napatoczył, ale była to walka z wiatrakami i nawet twórca całego systemu zdawał sobie z tego sprawę. Mundurki okazały się jedną z nielicznych rzeczy, nad którą nie zdołał zapanować.

Koniec końców to, co aspirowało do stania się symbolem prestiżu liceum, najlepiej demaskowało jego prawdziwe, zafajdane oblicze. Ostatecznie dyrowi pozostało tylko grać tę sztukę dla nikogo i szczycić się mundurkami tak, jak całą szkołą, dzięki czemu ci, którzy nie zetknęli się z nią bezpośrednio, wierzyli w jej wysoki poziom. Wizytatorów z kuratorium bombardowano statystykami i zapraszano na reżyserowane apele, dlatego oficjalnie uczęszczałem do najlepszego liceum w powiecie. Piękna bujda, słowo daję!

Zszedłem po schodach prowadzących do szatni, bo za nieprzebrane buty groziło c6. Poruszając się z największą delikatnością i ważąc każdy, nawet najdrobniejszy krok, zbliżałem się do czarnej metalowej kraty, która oddzielała to jądro ciemności od reszty świata. W tym piekielnym królestwie niepodzielną władzę sprawowała pani Danusia – woźna plująca siarką na każdego, kto ośmielił się chodzić po umytym. Nawet dyrektor bał się wkroczyć tam po dzwonku w swoich wypolerowanych lakierkach, wiedząc, że diablica kompletnie zlewa jego autorytet i zwyzywa go jak wszystkich – choćby profilaktycznie, bez konkretnego powodu. Może zdawała sobie sprawę ze swojej nieśmiertelności? W końcu dyrektorzy i nauczyciele pojawiali się i znikali, a ona nieprzerwanie tkwiła w tej szatni ze swoim mopem i wytartym fartuchem.

Wydawało się, że te podziemia to dla niej drugi dom, zresztą świetnie wpasowywała się w ich atmosferę. Jej siwizna nie daje się opisać, całkiem jakby biel się zestarzała, coś przerażająco niezwykłego. Podobnie było z twarzą, która stanowiła kombinację niesłychanej wprost brzydoty. Żaden artysta nie byłby w stanie złączyć w jednym portrecie tylu niepożądanych oznak starości, które razem tworzyłyby tak harmoniczne paskudztwo. To mogło namalować tylko życie. Zmarszczki, zgrubienia, odstający podbródek, przerysowane kości policzkowe, brodawki, jęczmień na oku… Do tej pory nie mogę pojąć, kto umieścił pierścionek na jej palcu. Może go wrobili?

Wiedziałem z doświadczenia, że ta hetera zamyka kratę po dzwonku, gdyż jak tłumaczyła, „nie będzie siedzieć i czekać na łaskawych państwa!”. Jednocześnie uwielbiała przesiadywać w kuchni, skąd miała doskonały widok na wejście do szatni i mogła wspólnie z kucharkami psioczyć na wszystko dookoła. Dopiero około 8:10 wstawała na chwilę, aby zamknąć kratę, więc zanim załatwiłaby mi c6, miałem jeszcze parę minut, żeby wślizgnąć się do środka. Plan nie zaliczał się do szczególnie skomplikowanych – należało w mgnieniu oka wskoczyć do szatni, gdy woźna akurat nie będzie patrzeć, i identycznie postąpić podczas wychodzenia. Nie było to jednak łatwe, a na dodatek miałem mało czasu, dochodziła już 8:06. Zatrzymałem się tuż obok kraty, w ostatnim miejscu, w którym wzrok bazyliszka nie mógł mnie dosięgnąć, choć ja również nie widziałem jego oczu.

Słyszałem jego skrzeczący głos, serce miałem na wysokości gardła, a całe ciało napięte jak struny hiszpańskiej gitary, ale wyboru nie było. Wziąłem wdech i ruszyłem. Trzy skoki, a potem gwałtowny skok w lewo za ścianę. Zatrzymałem się przy pierwszych wieszakach i zacząłem nasłuchiwać. Serce waliło mi jak młot, a pot spływał po oprawkach okularów, ale było cicho. Co za ulga – nie zauważyła! Centralnie przede mną stało kartonowe pudło ze starymi halówkami. Porzucone przez właścicieli, służyły takim jak ja grzesznikom, którzy zapomnieli butów na przebranie i aby odkupić swoje winy, nosili do końca dnia dziurawe i rozklekotane obuwie. Zdjąłem kurtkę, a następnie buty, po czym zacząłem grzebać w pudle. Niestety znalazłem tylko jedną halówkę o rozmiarze czterdzieści cztery, więc na drugą nogę założyłem największą, jaka tylko była. I tak okazała się za mała i uciskała niemiłosiernie, dlatego żeby sobie ulżyć, wyjąłem z niej sznurowadło i przełożyłem do drugiego buta, bo tam go akurat brakowało. Następnie założyłem mundurek z plecaka, po czym zaniosłem kurtkę i buty do części przeznaczonej dla mojej klasy, a w międzyczasie oddech mi się uspokoił, bo woźna nie mogła mnie już zobaczyć. Ciszę przerwał mój wrzask. Kiedy odwróciłem się po powieszeniu kurtki, wściekła Pani Danusia stała przede mną z mokrą szmatą w dłoni.

– Proszę, proszę, kogo my tu mamy?! – zawarczała.

– Przepraszam, ja tylko na chwilę…

– Ja ci dam na chwilę, pieronie! Tyle razy mówiłam: nie ma wchodzenia po ósmej! Jaśnie pan zasrany! Człowiek tyle się narobi od rana do wieczora, a ten przylezie, nabłoci i od nowa! Ale jaśnie pana to nie raczy zainteresować!

Chyba nie było tygodnia, żeby się na mnie nie wydarła. Jak zwykle dukałem jakieś losowe słowa, a ona wrzeszczała swoje, tak jak robiła to dwadzieścia parę lat temu, gdy moi starzy przeszli po umytym.

– Przepraszam…

– Tyle się człowiek namęczy!

– Nie chciałem…

– Można tłumaczyć w nieskończoność!

– Już nie będę…

– Niczego nie szanują!

– Ostatni raz…

– Won mi stąd, gówniarzu!

Gdy pokornie szedłem w kierunku wyjścia, wrzask cichł coraz bardziej i bardziej, aż w końcu przestałem ją słyszeć.

– Za dwie godziny kilka klas pójdzie na WF, więc przyjdą po buty do szatni, a ty wszystko umyjesz od nowa – mruczałem pod nosem.

Pół minuty po minięciu kraty dotarłem pod drzwi sali numer cztery.

Zdążyłem w samą porę – była 8:09 i za minutę ta bezlitosna służbistka wpisałaby mi nie spóźnienie, a nieobecność, zgodnie z nowym zarządzeniem dyrektora. O akcie łaski z jej strony mogłem sobie pomarzyć. Trzeci raz w tym miesiącu wylądowałem na jej widelcu, a przecież właśnie wróciłem po tygodniowej nieobecności! Sypałem jej jak ziarnem tymi powodami do robienia mi problemów, ale szczerze mówiąc, dzisiaj było mi wszystko jedno, czy znowu postraszy mnie wezwaniem rodziców. Ciągle nie mogłem przeboleć, że wracam do tego szkolnego świata, atrakcyjnego niczym zapach kleju biurowego.

Znowu spóźniony? Czyli buntownik! O bratku, my tu mamy sposoby na takich jak ty! Mamy wychować cię na obywatela i zrobimy to, nie bój żaby! Świst bata motywuje najlepiej, możesz nam wierzyć. Co? Będziesz grzeczny? Wspaniale! Wiedzieliśmy, że się dogadamy! Przejdźmy więc do uczłowieczania, szkoda tracić czas.

Zaczynamy. Siedź! Wstań! Siedź! Mów! Milcz! Wstań! Dzień dobry! Siedź! Rozwiąż! Wstań! Odpowiedz! Siedź! Do widzenia! Algebra! Sienkiewicz! Fotosynteza! Napoleon! Good morning! Guten Tag! Wstań! Idź! Wróć jutro!

Zauważyliśmy, że nie integrujesz się z klasą. Nieładnie, bardzo nieładnie. Ci w kuratorium nie lubią takich jak ty, więc i my takich nie lubimy. Masz być uspołeczniony, rozumiesz?! Nie po to są te wszystkie wycieczki szkolne, pogadanki o wzajemnym szacunku z pedagogiem i godziny wychowawcze, żebyś teraz powiedział nam, że wolisz trzymać się na uboczu. Pan dyrektor przyznaje nawet punkty w kryterium c3 za „krzewienie ducha braterstwa”, a ty co? Kiedy ostatni raz wziąłeś udział w projekcie klasowym? Kiedy ostatnio przeprowadziłeś zbiórkę na wycieczkę? Nie mówisz, nie kolegujesz się, co z ciebie za uczeń?!

Nie chcesz? Jak to nie chcesz, na miłość boską?! Co w tym jest trudnego? Dostałeś na wejściu jasny komunikat: te osoby przez x lat będą wypełniać ci życie, integruj się! Gdzie ty tu widzisz miejsce na chcenie czy niechcenie? Ty chyba jesteś niereformowalny! Sześć lat podstawówki, trzy gimnazjum i teraz trzy liceum, a on ciągle syczy na każdego, kto podejdzie bliżej niż na dwa metry! Katastrofa! Dziesięć lat się już z nim męczymy, a on ciągle jest człowiekiem!

Wziąłem głęboki wdech i nacisnąłem klamkę.

– Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie – wymruczałem, sam nie wiem do kogo, bo cały czas patrzyłem w podłogę.

– Dzień dobry, Cztery. Zgodnie z regulaminem informuję cię, że spóźniłeś się dziewięć minut. Ponieważ to już twoje trzecie spóźnienie w tym miesiącu, jestem zobowiązana poinformować o tym twoich rodziców.

– Wiem o tym.

Strasznie chciałem, żeby uwierzyła, że robi to na mnie wrażenie, ale widocznie było jej mało i chciała się jeszcze wyżyć. Wbrew pozorom ona i Danuśka z katakumb miały wiele wspólnego – dwa wiecznie nienażarte potwory.

– Jestem również zmuszona udzielić ci ustnego upomnienia – powiedziała tak, jakby właśnie się na mnie obraziła.

Tylko spokojnie. Kiwaj cały czas głową, przepraszaj nawet za oddychanie i nie daj jej nic, a będzie dobrze.

– Bardzo przepraszam, to się nie powtórzy – powiedziałem po raz trzeci w tym miesiącu.

– Mam nadzieję – odparła łaskawie.

Idąc do ławki, umyślnie nie rozglądałem się po klasie, unikając w ten sposób kontaktu wzrokowego. Większość uczniów była już tak znużona, że nie zauważyliby mojego przybycia nawet, gdybym płonął. Nieładny, mrukliwy, w wymiętych starych ciuchach, uczący się na coś pomiędzy trzy a cztery, po prostu człowiek powietrze! Nawet polonistka, która była też naszą wychowawczynią, czepiała się mnie tak samo jak większości uczniów, bez specjalnego wyróżnienia. Ilekroć miała się odbyć jakaś wycieczka szkolna, przy kompletowaniu listy zawsze na koniec padało: „jeszcze Cztery”. Wszyscy z trudem pamiętali, że istnieję.

Kiedy usiadłem, rozejrzałem się dookoła. Klasa zachowywała się standardowo. Jak zawsze część próbowała notować, część ostatkiem sił wspierała głowy na dłoniach, a pozostali zrezygnowali z bezsensownej walki i leżeli plackiem na swoich ławkach. Nie ma co, polonistka znała się na rzeczy! Potrzebowała niecałych dziesięciu minut, aby z użyciem wyłącznie swojego głosu wprowadzić w stan narkozy cały zastęp nabuzowanych hormonami licealistów. Gdybym nie znał biolożki, pomyślałbym, że moja wychowawczyni zrobiłaby karierę w anestezjologii. Zająłem ławkę w drugim rzędzie, w samym rogu, tuż przy kaloryferze. Uwielbiałem to miejsce, zwłaszcza w zimie. Wtedy włączano ogrzewanie i o wiele lepiej spało mi się przy akompaniamencie smętów nauczycielki. Jak ona zamulała! Ten cieniutki głosik idealnie wpasowywał się w jej drobniutkie ciało, ledwie wydobywając się z maleńkich strun głosowych. Brzmiało to tak jękliwie, tak pokornie, że nie było sposobu, aby się zmusić do słuchania, nawet jak ktoś chciał, po prostu nie było! Sama nie dawała też żadnego punktu zaczepienia, bo nie miała w sobie absolutnie nic charakterystycznego. Wyglądała jak większość kobiet w jej wieku, miała brązowe włosy i nie nosiła okularów. Nie była ani wymagająca, ani ostra, ani złośliwa, ani miła i właśnie dlatego te lekcje nie dawały się przeżyć.

Pisała właśnie jakieś zdanie i rozpisywała je na części, które coś tam znaczyły. Na początku próbowałem zrozumieć, o czym ona gada, ale non stop trafiałem na jakieś przeszkody. To jej piskliwy głosik, to wszyscy koledzy śpiący na ławkach, to białe niebo za oknem, to przeraźliwa nudność tematu… Wszystko w tym miejscu odpychało, głowa sama się kładła. Spojrzałem na mój niebieski piórnik. Dziwne, wyglądał jakoś bardziej miękko niż zazwyczaj. Dotknąłem go. Faktycznie był zaskakująco miękki. Na chwilę spojrzałem w kierunku tablicy, chcąc wykrzesać z siebie siłę na zainteresowanie się tematem, ale gdy nauczycielka napisała na niej „zaimek dzierżawczy”, poddałem się i gwałtownym ruchem wyjąłem z piórnika wszystkie przybory, po czym plasnąłem głową na niebiański materiał. Ach! Jak cudownie, jaka miękkość, jaka wygoda! Nagle w tym rozanieleniu poczułem przypływ niekontrolowanego geniuszu. Miałem przecież bluzę – tysiąckrotnie miększy aksamit, łoże bogów! Natychmiast odsunąłem piórnik i położyłem się na własnym ramieniu, które okalało najczystsze szczęście z poliestru. Ludzie, jak mi było dobrze! Polonistka kołysała mnie do snu swoim głosem, kaloryfer swym ciepłem rozpuszczał wszystko dookoła, a ledwie rozwinięte mięśnie w moich słabych ramionach sprawiały, że robiące za naturalną poduszkę barki były pozbawione choćby odrobiny twardości. Zwinięty w kłębek, rozkoszowałem się ciepełkiem i skakałem po chmurach, a delikatny wietrzyk muskał mnie po włosach. Mijałem ptaki i samoloty, a w dole widziałem domy, pola, góry i lasy. Lecąc tak jakiś czas, po swojej prawej dostrzegłem samotną kaczkę. Przyfrunąłem do niej zaciekawiony, a ona znienacka wskoczyła na moje ramię i dziabnęła mnie w ucho. Nagle odezwała się do mnie z niespodziewanym spokojem w głosie:

– Cztery, to, co robisz, jest niezgodne z regulaminem.

W pierwszej chwili pomyślałem, że widocznie przesłyszałem się z powodu tego ugryzienia, ale wtedy raz jeszcze powiedziała:

– Cztery, niestety jestem zmuszona wpisać ci uwagę z kryterium b2.

Nagle ocknąłem się i spostrzegłem, że przed moją ławką stoi polonistka, która nie czekając, aż zareaguję i aż klasa przestanie się śmiać, wyciągnęła rękę, mówiąc:

– Poproszę twój dzienniczek.

Dałem jej go bez słowa. No to sztos! Już widziałem pomstującego ojca i przytakującą mu matkę, jak razem wróżą mi z tej uwagi przyszłość w kryminale albo co najmniej w zakładzie odwykowym. Nie żeby mi przez to przeszła ochota na spanie, ale drugi wpis do dzienniczka zupełnie mi się nie uśmiechał. Nie byłem jednak w stanie słuchać o częściach mowy, więc oddałem się swojej drugiej po spaniu rozrywce, czyli obserwacji.

Jak wspomniałem, klasa nie była mi, delikatnie mówiąc, szczególnie bliska. Starałem się, na ile tylko mogłem, trzymać dziób na kłódkę bez względu na okoliczności, zbywałem natrętów krótkimi odpowiedziami ucinającymi wszelkie dyskusje, a na wszystkich przerwach wlepiałem swój wzrok w stronice przyniesionej ze sobą książki, leżąc sobie wygodnie tuż przy drzwiach do klasy. Dbałem także o oprawę wizualną. Umyślnie nie robiłem nic, aby choćby zamaskować pryszcze na mojej bladej twarzy, ubierałem się w rozciągnięte ciuchy po ojcu i tak oto brzydki i pomięty, tkwiłem w swoim futerale zamkniętym na cztery spusty. Innymi słowy, dziwak i odludek jak się patrzy!

Co ja mogłem poradzić na to, że mnie nie interesowali? Męczyłem się podczas każdej rozmowy, bo nie miałem złudzeń, że wszyscy tak naprawdę mówią do siebie, ze mnie robiąc tylko ścianę, od której mogłyby odbić się ich słowa. Czytanie książek i spanie pozwalało mi jakoś przetrwać między murami tego liceum, ale gdy musiałem jeszcze pytać „co u ciebie”, powoli czułem, że tego jest za wiele. Musiałem jednak przeżyć, nagroda miała mnie spotkać już za kilka miesięcy. Wtedy poznałbym wreszcie ludzi, do których chciałbym otwierać usta. Byle tylko wytrzymać!

Niestety niektórych moich kolegów i koleżanki zbyt długo tresowano, więc było dla nich czymś niepojętym, że ktoś może nie chcieć z nimi rozmawiać. Z tego powodu non stop pakowali mnie w konwersacje o niczym, a moje wysiłki, by je uciąć, z reguły przynosiły efekt odwrotny do zamierzonego. Postanowiłem być jednak konsekwentny i skoro już wlazłem do tego bocianiego gniazda, mój jedyny kontakt z rówieśnikami starałem się sprowadzać do ich obserwacji. Zajmowałem się nią, kiedy tylko naszła mnie ochota, i taki moment nastąpił właśnie na lekcji polskiego. Oprócz ciepła z kaloryfera, moja ławka miała ten plus, że znajdowała się na uboczu i wystarczyło obrócić się lekko w prawo, by mieć na widoku całą salę. Tak też postąpiłem i moim oczom ukazał się ospały portret dwudziestu sześciu nastoletnich ciał.

Mimo że liceum w założeniu było elitarne, przyjmowano do niego wszystkich ludzi, którzy mieszkali w śleniesickiej aglomeracji. W efekcie obok osób przyjętych za dobre wyniki w nauce do tej samej klasy mogli uczęszczać zupełnie przypadkowi uczniowie, często z ocenami sugerującymi upośledzenie umysłowe. Paradoksalnie, ci rzekomo głupi byli o niebo lepsi w rozmowie niż kukły ze średnią w okolicach 6.0, nieumiejące gadać o niczym, co wykraczało poza opis budowy mitochondrium. Oceny w nauce można było rozpoznać właśnie za pomocą patrzenia na klasę podczas lekcji polskiego. Skupienie i intensywność notowania malała wraz ze średnią, przechodząc przez wspomniane podpieranie głowy, aż do zupełnego zaśnięcia. Sen nie był jedynym rozwiązaniem i oprócz niego przeciętni lub źli uczniowie oddawali się też wojnom na oderwane kawałki gumki, szeptanym rozmowom, gierkom na telefonie czy rysowaniu penisów po zeszytach kolegów. Przyjemnie się na to patrzyło i w pełni ich rozumiałem, natomiast kiedy spoglądałem w kierunku „przyszłych prawników i lekarzy”, z trudem mogłem pohamować swoje obrzydzenie. Widziałem, jak na tych ulizanych włoskach tańcują coraz większe krople potu, jak drżą coraz silniej te skrupulatnie notujące gładkie ręce, jak łamią się te opanowane głosy, co chwilę zadające nauczycielce pytania niezwykle istotne i merytoryczne. Ależ oni się męczyli, żeby tylko w końcu uciszyć ten głos w ich głowach krzyczący pełnym gardłem: to jest nudne! Nie wolno było za żadną cenę temu ulec! Prawda, światło, dobro, piękno, za wszelką cenę! Musieli być grzeczni, przygotowani, uroczy, po prostuwzorowi, a tu wszystko ciągnie, żeby też się położyć na ławce i zasnąć. W imię tego pomnika wzorowości byli gotowi w sobie tyle stłamsić! Ilekroć o nich myślałem, pogarda ścigała się z obrzydzeniem. Ciekawe, czy wierzyli w te bajeczki o świetlanej przyszłości czekającej ich za czerwone paski na corocznych świadectwach? Nie wiem, ale ich wiara nie wydała mi się choćby w ułamku tak interesująca jak ta, którą ciągle prezentowała nauczycielka. Wyrwała mnie z namysłu, bo zaczęła dyktować zadanie.

Zahukana polonistka powoli wymawiała pojedyncze części zdania do opisania zgodnie z ćwiczonym na lekcji schematem. Średnio chciało mi się podnosić ciężki długopis i notować, więc postanowiłem pogapić się na jej trzydziestokilkuletnią twarz, na której rysowały się już pierwsze zmarszczki.

Pytasz, dlaczego tacy jesteśmy? Czemu istnieje tyle polonistek takich jak twoja? Ach, głupcze! Nieopierzony dzieciaku! Co ty możesz wiedzieć? Czy kiedykolwiek musiałeś zaryzykować? Czy w twoim króciutkim życiu zdarzyło się cokolwiek, czego nie mogłeś rozwiązać z pomocą rodziców? Wiesz, co to kredyt? Małżeństwo? Przeprowadzka do innego miasta? Albo nawet podatki? Oczywiście, że nie wiesz! Dlatego tak łatwo ci gadać.

Kiedy robimy, co nam każą, wreszcie możemy odpocząć. W końcu nie ma tych wyborów, pomyłek, ciągłego żalu, że przecież to wszystko mogło potoczyć się inaczej. My chcemy być trybikami, nieważne w jakiej maszynie. Niech żyją statuty, regulaminy i rozporządzenia! Niech żyje lewiatan, którego tworzymy! To dzięki niemu trzymamy się jeszcze na naszych ugiętych kolanach.

Że co, to się nie uda, bo nie jesteśmy maszynami? No i co z tego?! To będziemy ludzkimi maszynami! Ach tak? To od dzisiaj maszyny mogą się składać z krwi i kości! Poza tym zawsze tak było i jakoś nikt nie miał problemu. Tak, zgadza się, jesteśmy jacyś. Za grubi, za chudzi, spokojni, gwałtowni, poważni, wyluzowani, śmieszni, drętwi, po prostu ludzie. I co, z tego powodu to nie działa? Ach, daj już spokój, nas nie obchodzi, czy działa, czy nie, my chcemy tylko wreszcie mieć swoje miejsce!

Właśnie miała zacząć sprawdzać zadanie, gdy nagle rozległ się dzwonek na przerwę.

Po chwili człapałem w mozolnym tempie po korytarzu do sali numer siedemnaście, która znajdowała się na piętrze. Szkoła była przeraźliwie ciasna, a dyrekcja okazała się wybitnie przemyślna, kiedy po raz kolejny wszystkim tak ułożyła podziały, że klasy mające lekcje na piętrze schodziły na parter, a klasy na parterze wchodziły na piętro. Jednocześnie dopiero był październik i pierwszaki jeszcze nie do końca ogarnęły, jak należy poruszać się po korytarzach, przez co w centralnym punkcie, to jest pod sklepikiem szkolnym, panowały warunki niczym na nowojorskim Manhattanie w godzinach szczytu. W efekcie dotarcie do sali z reguły zabierało mi większość przerwy. Generalnie podróże przez szkołę odbywały się tak samo opieszale niezależnie od pory roku czy godziny lekcyjnej. Brało się to stąd, że między klasami migrowali absolutnie wszyscy, więc tworzyła się ciżba, jakiej nie mogłyby uspokoić nawet armatki wodne, a co dopiero bezradnie wrzeszczący nauczyciele na dyżurach. W końcu jednak dotarłem pod drzwi i zwyczajowo rozłożyłem się na ziemi, we wnęce tuż przy wejściu. Następnie, tak jak zawsze, wyjąłem z plecaka akurat czytaną książkę, bo do dzwonka, mimo że była to najkrótsza z przerw, miałem jeszcze trzy minuty. Tym razem jednak jakoś nie mogłem się skupić – o ile normalnie nie miałem problemu, żeby się wyciszyć i zignorować wszechobecny zgiełk na korytarzu, o tyle teraz drażniła mnie każda słyszana rozmowa. Zrezygnowany postanowiłem ukradkiem poobserwować swoją klasę, dla odmiany w naturalnym środowisku przerwy, a nie w sterylnych warunkach lekcji.

Stado, do którego zostałem przypisany, liczyło włącznie ze mną dwadzieścia siedem osób, z mniej więcej równą proporcją obu płci. W oczekiwaniu na fizykę wszystkie homo sapiens rozpierzchły się na około dwudziestu metrach kwadratowych korytarza, okupując to ławkę przy drzwiach, to parapet, albo zwyczajnie podpierając ściany. Gdybym obserwował klasę na początku września, z powodu wakacji mógłbym wypaczyć swoje wnioski i źle zinterpretować mechanizm kierujący całą trzodą. Upłynęło jednak dość czasu i wszystkie osobniki zachowywały się już naturalnie, więc to, co zobaczyłem, nie zmieniało się zbytnio przez resztę roku szkolnego. Widziałem ich gęby już tysiąc razy. Tysiąc pierwsze podejście nie nauczyło mnie niczego nowego.

W klasie działało kilka frakcji. Ich składy zmieniały się co jakiś czas, ale w jednej rzeczy okazały się trwałe – nie cierpiały siebie nawzajem, odkąd trafiły do jednej klasy. Moja rola kronikarza była o tyle uzasadniona, że sam nigdy nie znalazłem się w szponach ani jednego ugrupowania. Osiągnąłem ten efekt dzięki swojej dziwności, która skutecznie odpychała większość natrętów. Ile ja się namęczyłem, żeby się ich pozbyć! Najgorsze, że chociaż dawałem tyle sygnałów, umyślnie spławiałem absolutnie wszystkich, zawsze i tak znalazł się jakiś pasożyt, który przypełzł ze swoim życiem i domagał się, abym zwracał na niego uwagę. Niekończące się, nikomu niepotrzebne opowiastki o tym, co ktoś robił wczoraj wieczorem albo co uważał na dany temat, dopadały mnie codziennie przez te wszystkie lata w szkole, a ja nie czułem już szyi od kiwania głową w górę i w dół, w oczekiwaniu, aż „rozmówca” wreszcie się wystrzela. Wszyscy bez wyjątku przychodzili dręczyć mnie swoją osobą, a ja robiłem tylko za zamiennik lustra. Dobrze, że przynajmniej do tych ich wzajemnych układzików nie dałem się wciągnąć! Te pijawki nie pogardziłyby nawet moim chudym mięsem, gdybym nieostrożnie wykazał w tym kierunku choćby odrobinę inicjatywy. W końcu nienawidziły się nawzajem bez opamiętania!

Ławkę przy drzwiach wejściowych okupowało stronnictwo pięknych. Dobre oceny, przykładni rodzice i przeświadczenie, że wszystko im się należy, stanowiły ich znaki rozpoznawcze. „Żądam” oznaczało dla nich „dostanę”, a otaczająca rzeczywistość bezustannie podsycała w nich przekonanie o własnej wspaniałości. Do tego dochodziły pielęgnowane od dziecka zawiści i kompleksy, które osiągnęły takie rozmiary, że ich zaspokojenie, a raczej zagłuszenie, uczynili koniec końców celem swego parszywego życia. W konsekwencji piękni ścigali się między sobą, gdzie tylko się dało, skrycie żrąc się nawzajem do gołych kości. Ciuchy, telefony, imprezy, więcej ciuchów, więcej telefonów, więcej imprez, i tak całe życie. To była wojna totalna. Ale miałem radochę, jak któryś z tych podludzi przyszedł w nowej bluzie i pozostałe robiły się sine ze złości, gdy lakonicznie opowiadał, przez nikogo o to niepytany, że kosztowała trzysta złotych! Powtórka tego scenariusza miała miejsce mniej więcej raz na tydzień, zmieniała się tylko obsada ról. Jednocześnie ta zgraja za wszelką cenę starała się stworzyć pozory swojej niemierzalnej inteligencji i bezczelnie wnioskowała ze swoich przyzwoitych ocen prawo do bycia słuchanym w kwestiach polityki, kultury i nauki. Piękna sprawa! Rano w szkole potrafili bez końca sadzić monologi za i przeciw legalizacji aborcji, a wieczorem ze łzami w oczach wrzeszczeli na rodziców, że ich nienawidzą, gdy tamci odmówili wyłożenia połowy pensji na nowe dżinsy od Armaniego czy Mussoliniego. Z jednego z czasów liceum jestem dumny – na ile mogłem, na tyle nie mówiłem o rzeczach, o których nie miałem bladego pojęcia. Piękni nie mieli jednak takich oporów, a żeby pokazać światu swoje szczerozłote dusze, co jakiś czas ścierali się ze sobą lub z wybranym nauczycielem o dowolną pierdołę, bełkocąc na potęgę w pięknych słowach. Na szczęście do mnie przeważnie bali się podejść. Brzydki, mrukliwy, w obrzydliwych ciuchach i bez konta na Snapchacie byłem dla nich bardziej obcy niż ich kochający rodzice, którzy im więcej sypali dukatów na zabawki dla swoich perełeczek, tym więcej pogardy otrzymywali w zamian.

Na parapecie zgromadziło się bractwo muzycznie upośledzonych, czyli skejci z wyraźnym akcentem piłkarsko-dresiarskim. Ściśnięci w kilku na wąskiej przestrzeni fanatycy blokowiskowego hip-hopu i innych melodii trwale kaleczących korę mózgową zajmowali się głównie pilnowaniem, aby ich krzywo założone czapeczki z daszkiem nie nachodziły na ułożone żelem włosy, pisaniem SMS-ów do siebie nawzajem i słuchaniem piosenek o szacunku ulicy i dojeżdżaniu cweli. Mówili lakonicznie, na przerwach pili wyłącznie mountain dew i to w takich ilościach, że prawdopodobnie wypłukali nim całą krew z organizmu, uczyli się przeciętnie lub źle, a większość rozmów, jakie odbywali, dotyczyła trików na deskorolce albo rowerze, ewentualnie ilości wódy, którą jeden z nich pochłonął na ostatniej imprezie. Nie wiem, czy to właśnie w Śleniesicach powstała ta dziwaczna subkultura, będąca kombinacją dresów i skejtów, ale nawet jeśli to był ewenement na skalę krajową, jakoś nie czułem się z tego powodu szczególnie dumny. Ta genetyczna wywłoka, w której skrzyżowały się ortalion i czapka NYC, fenomenalnie podkreślała sztandarową cechę obu grup, czyli bezgraniczny debilizm. Może to od ciągłego żłopania tego mountain dew ich iloraz inteligencji stał się porównywalny do upośledzonej rozgwiazdy? Trudno powiedzieć, niemniej bez wątpienia nadrabiali to liczebnością – każda klasa miała minimum trzech przedstawicieli tej subkultury. Podczas tej przerwy postanowiłem wsłuchać się w ich gadaninę. Była tak prymitywna, że do tej pory zastanawiam się, jakim cudem nigdy nie zarzucili komunikacji werbalnej, przerzucając się na wygodniejsze piktogramy. Właściwie nie tyle wymawiali, co raczej ryczeli pojedyncze słowa, jakby stanowili brakujące ogniwo w ewolucyjnym schemacie, a za tło do rozmowy robił im jakiś hip-hopowy kawałek o „dobrych dupach”:

– Taaaaaa…

– Jaaaaaa…

– Pfffffff…

– Lol.

Z naukowego punktu widzenia wydawało mi się całkiem interesujące, że choć podstawowe zwroty tego języka składały się z jednej sylaby, to inwektywy, w porównaniu z resztą, były niezwykle rozbudowane. Notorycznie słyszałem:

– Chyba ty!

– Twoja stara!

– A ssij!

Elitarne liceum dla elitarnych elit. Jedyne, co mnie przekonywało, że ich obecność może mieć jakąś wartość dodaną, to wyobrażenie dyra, który jakimś cudem musi ich upchnąć w statystykach, zanim pokaże je wizytatorom z kuratorium.

Pozostałe klasowe stronnictwa stały przy ścianach. Silnie związana z pięknymi była frakcja 6.0. Obie w całości pochłaniał ślepy wyścig, niemniej ta druga odpuściła walkę na ciuchy i imprezy na rzecz recytacji wykutych fragmentów podręcznika, oczywiście w imię dobra i piękna. Podobnie jak w większości szkolnych klas na świecie frakcję 6.0 tworzyły głównie dziewczyny. Ależ one się poświęcały! Ależ kusił ten świat markowych ciuchów, oceanów wódki i wydepilowanych nóg! A jednak pozostały dzielne. Zresztą ochłapy od pięknych od czasu do czasu spadały im pod nogi. Mogły spotkać się z wielkością, do której nie miały dostępu, gdy piękni na przerwie spisywali od nich zadanie, a one w tym czasie grzały się w ich blasku. Swoją służalczą pozycję wobec tej kasty kujonki rekompensowały sobie wyniosłością wobec pozostałych kolegów i koleżanek, nieustannie rozprawiając o polityce, kulturze i nauce, czyli o tym samym, o czym trajkotali piękni. Prymuski miały jednak atut w postaci ocen, które jaśniejąc krystalicznym światłem perfekcji, nadawały im w ich oczach autorytet na miarę papieża. Co przerwę widziałem zatem, jak słowo staje się ciałem, gdy z ust bogiń prawdy płynął strumień najwyższego poznania, kosmiczne miriady człowieczego dziedzictwa. Ile razy te gady przypełzły do mnie ze swoim bełkotem! Tyle się tego nasłuchałem, że chociaż ledwo mogłem wytrzymać, to grzecznie trzymałem język za zębami. Niestety i tak zawsze miały coś nowego do wygłoszenia, więc niedługo potem schemat się powtarzał.

Z pozostałych frakcji były jeszcze ultrakatolickie oazowiczki, kilku informatycznych nerdów, paru metali, dwie artystki, a także pewna grupa przyćmiewająca wszystkie pozostałe. Jak pokazała przyszłość, tego dnia również zaznaczyła swoją obecność, oczywiście w swoim stylu. Z namysłu wyrwał mnie dzwonek – zaczęła się fizyka.

1Biblia Tysiąclecia, Rdz 3, 19.

…aż do śmierci

Wydanie pierwsze, ISBN 978-83-8147-726-0

 

© Marcin Chmiel i Wydawnictwo Novae Res 2019

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Sylwia Cichocka

KOREKTA: Dominik Leszczyński

OKŁADKA: Seweryn Swacha

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.