Amok - Sandra Czoik - ebook + książka
NOWOŚĆ

Amok ebook

Sandra Czoik

4,5

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Lexod to arena, gdzie ludzka moralność kona w kałuży krwi. Tu śmierć jest spektaklem, a tortury – sztuką. Ci, którzy oglądają, żądają krwi. Ci, którzy zabijają, nie mają już dusz.

 

Kodein nie jest zwykłym oprawcą. Jest legendą. Bestią, której boją się nawet potwory. Ale jego nie obchodzi uznanie. Nie obchodzi go władza. On chce tylko ją. Kobietę, która stworzyła go na nowo. Która uczyniła go tym, czym się stał – bezwzględnym katem, maszyną do zabijania.

 

Nie będzie już odwrotu.

 

Aby ją odnaleźć, zawiera pakt z szefem Lexodu – człowiekiem rządzącym tym piekłem. Każda decyzja kosztuje kolejne życie. Każdy krok to wstęp do nowego koszmaru.

 

„Amok” to historia, w której granice nie istnieją, a utarte ścieżki rozmazują się pod naciskiem szaleństwa pomieszanego z żądzą. Przepełniona brutalnością i okraszona krwią. To pozycja, która emocjami mrozi krew w żyłach.

 

I jedno jest pewne:

 

Ten, kto patrzy w otchłań, w końcu sam się nią staje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Madzik083

Nie oderwiesz się od lektury

polecam.mroczna,mocna...cudowna 🖤
00
Ewakr1

Dobrze spędzony czas

trudna
00



Copyright © Sandra Czoik

Copyright © Wydawnictwo ReWizja

Wydanie I 

Wilkszyn 2025

ISBN 978-83-67520-71-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione bez wcześniejszej pisemnej zgody autora oraz wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pomocą nośników elektronicznych.

Projekt okładki: Katarzyna Grdeń, Studio Typika @typikastudio

Zdjęcie na okładce: Karolina Maluchnik

Redakcja: Angelika Kuszła, PR www.poradniaredakcyjna.pl

Korekta I: Sylwia Dziemińska, www.korektaprzykawie.pl

Skład i łamanie: D.B. Foryś www.dbforys.pl

Korekta II: Angelika Kuszła, PR www.poradniaredakcyjna.pl

Wydawnictwo ReWizja

Książka dostępna również w formie książki papierowej.

Amok jest historią dla czytelników o mocnych nerwach.

Książka zawiera opisy przemocy oraz drastyczne sceny. Przeznaczona jest wyłącznie dla dorosłych czytelników. Autorka, jak i wydawnictwo nie popierają ani nie propagują zawartych w niej zachowań, a ich zapisy mają charakter jedynie opisowy.

Prosimy o racjonalne podejście do lektury.

Aleks

Od dawna nie czułem tego, co w tej chwili. Mam wrażenie, że Kodein powraca.

Jest jeszcze gorszy.

Aleks vel Kodein

Minął tydzień. Cholernie długie siedem dni odkąd trafiłem do miejsca, w którym kiedyś gościłem jako aktor. Lexod. Niby tak dobrze mi znane, a jednak całkiem obce. Klub nie znajduje się w swojej stałej lokalizacji. Tylko w… No właśnie, gdzie? Tego już nie wiem. Bezimienny właściciel nie darzy mnie zaufaniem na tyle, abym wiedział, gdzie jestem.

Kiedy wykupił mnie razem ze swoim synalkiem, a zarazem moim informatorem, poczułem się, jakby ziemia usunęła mi się spod nóg. Byłem załamany, nie wiedziałem, co dalej. Ten dziwny etap w życiu na szczęście dobiegł końca. Tak, zabiłem zbyt wiele osób, błędnie uznając je za NIĄ. Ale któż nie popełnia błędów?

Szkoda ich, ale to już nie ma znaczenia. O wiele bardziej wkurza mnie fakt, że mój mózg płatał mi takie figle. Zmarnowałem tyle czasu, by każda z nich idealnie trafiła w moje ręce! Więcej tego błędu nie popełnię. Będę analizował na chłodno i choćby miało to potrwać wiele lat, znajdę ją. Odnajdę i sprawię, że umrze powoli. Przetestuję na niej każdą torturę. Wywołam wrzask z bólu i błaganie o litość. Zemsta najlepiej smakuje na zimno.

– Szef cię woła.

Unoszę głowę i dostrzegam wysoką brunetkę o czarnych oczach, otoczonych gęstym rzęsami. Patrzy na mnie z lekkim grymasem, jakby dusiła się, przebywając obok. Lubię ją, choć nie znam jej imienia. Często ją widuję i za każdym razem wpatruję się w kolor jej szminki z rosnącym zainteresowaniem. Dzisiaj postawiła na czerwień, tak intensywną, że niemal przypomina krew. Kobieta wygląda subtelnie, pociągająco i niebezpiecznie – mieszanka, którą uwielbiam.

Ponagla mnie ruchem dłoni, coraz bardziej się irytując. Wiem, że sobie igram. Szef nie lubi czekać, ale ja nie lubię szefa. Nikt nie może mną rządzić.

Nie jestem jego szczurem. Gdyby nie ta banda osłów gotowa zginąć w jego imię, to już dawno bym go sprzątnął. Zastanawia mnie, jakim cudem udało mu się utrzymać takie miejsce w ryzach przez tak długi czas, skoro jest zwykłym imbecylem. Przez tydzień, będąc pod jego rozkazami, zdążyłem się o tym doskonale przekonać. Nie planuje, nie rozpisuje, nie analizuje różnych opcji. Działa nagle i nieprzewidywalnie, a ja tego wręcz nie cierpię. To taki narwany chłoptaś, który dorobił się wielkiego biznesu łutem szczęścia, ale może go łatwo stracić. Wystarczy jeden nieodpowiedni ruch, jeden człowiek…

Wstaję, wiedząc, że czarnowłosa piękność zaciska pięści. Nie chcę szkodzić jej urodzie, chociaż kiedy się tak wścieka wygląda doprawdy seksownie. Gdybym miał ją porównać do jakiegoś zwierzęcia, z pewnością byłaby to puma. Idealnie opisuje jej wygląd i osobowość.

Wychodzę za nią z małego pokoju, który mógłby wywołać klaustrofobię – a właśnie on jest moim obecnym lokum. Staję na korytarzu, gdzie panuje półmrok, a złote paski nadają elegancji czarnym ścianom.

Poruszam się za kobietą leniwym krokiem, włócząc nogami. Wpatruję się w ruch jej bioder – delikatny, pobudzający. Nie mogę oderwać od niej wzroku. Kiedy się odwraca, momentalnie się krzywię.

– Zapukaj i wejdź. Czeka na ciebie.

Dopiero teraz się orientuję, że dotarliśmy na miejsce. Przenoszę wzrok na ciemnobrązowe drzwi z namalowaną na złoto koroną i niemal prycham.

Że niby król? Dobre sobie.

Dwukrotnie pukam do drzwi, posyłając kobiecie ostatni uśmieszek. Ona oczywiście nie odpowiada, jej usta ani na moment nie drgną. Twarz wyraża kompletną pustkę, jakby była posągiem.

Wchodzę, a od progu uderza mnie zapach dymu tytoniowego wymieszanego z alkoholem. Szef siedzi za szerokim, czarnym biurkiem na wprost drzwi, a w dłoni trzyma stertę papierów. Kiedy zauważa, że jestem w środku, odkłada wszystko i bez zbędnych słów nakazuje usiąść. Wykonuję jego polecenie, ignorując fakt, że zabrzmiało jak rozkaz.

Wygodnie rozsiadam się w czarnym fotelu obitym prawdziwą skórą. Wpatruję się w szefa w milczeniu, czekając na jego słowa. Odpala cygaro, przykłada je do ust i lustruje moją twarz, najwyraźniej intensywnie nad czymś myśląc.

Odwracam wzrok, tracąc zainteresowanie. Patrzę przez okno, spodziewając się ujrzeć jakieś szczególne znaki, które wskazałyby, gdzie jestem, ale widzę tylko drzewa. Cholernie dużo drzew. Czy on przeniósł klub do lasu?

– Od początku wiedziałem, że niezłe z ciebie ziółko, Kodeinie – mówi ochryple, nieznacznie się uśmiechając. Gasi cygaro, a potem wyciąga dwie szklanki i nalewa do nich whisky. Podsuwa mi jedną, przez co tym razem ja się uśmiecham. Dawno nie piłem. – Skosztuj, a potem przejdziemy do twoich obowiązków.

Obowiązki? Dobre sobie! Jeśli myśli, że jestem jego poddanym skłonnym zrobić, co tylko powie, to się grubo myli.

– Z całym szacunkiem panie… – przerywam, posyłając mu znaczące spojrzenie, a on tylko unosi szklankę do ust. Dobrze, czyli tak się bawimy. – Zresztą, personalia nie są istotne. Chciałbym, aby skończono traktować mnie jak debila, który boi się nawet przebiegającej myszy. Znajduję się w tym miejscu nie do końca dobrowolnie i liczę, że zaoferuje mi pan coś wartego zaakceptowania. Nie jestem tanią siłą roboczą.

– Aleksie, nie zapędzaj się. Nie uważasz, że jesteś bezczelny? – Jego ton staje się lodowaty, a spojrzenie zimne jak stal. – Znajdujesz się tu tylko dzięki mojej łasce. Mógłbyś w każdej chwili wykrwawiać się na tych jasnych kafelkach, a śmiesz jeszcze stawiać warunki? – pyta spokojnie, z lekką drwiną w głosie. Powoli przenosi na mnie wzrok znad bursztynowego płynu.

W jednej chwili mój dobry nastrój ulatuje. Teraz drżę. Nie ze strachu – tego nie czułem od dzieciństwa. Przepełnia mnie złość, która kumuluje się w moim wnętrzu jak czarna chmura, aż w końcu wybucha. Wtedy zawsze są ofiary i nie liczy się nic. Tylko destrukcja.

– Śmiem i zdania nie zmienię. Możesz mnie zabić, o wielki szefie, nie obawiam się tego – mówię zimnym tonem, patrząc mu prosto w oczy. – Ja też mogę zacisnąć dłonie na twoim gardle, a z ciebie ujdzie życie. Będziesz martwy, bezużyteczny. Myślisz, że ktoś chciałby pomścić twoją śmierć? Nawet twój synalek nie przepada za tobą, więc pamiętaj, że jestem bacznym obserwatorem. I wiem, co się dzieje wokół ciebie.

Spodziewałem się, że wstanie i rzuci we mnie wypitym do połowy trunkiem. Jednak nic takiego się nie dzieje. Zamiast tego obserwuję, jak mężczyzna wybucha gromkim śmiechem. Niemal kuli się z radości, jakby moje słowa były najlepszym żartem, jaki usłyszał.

Wstaję. Nie mam zamiaru brać udziału w tej szopce. Wyjdę stąd, nawet jeśli będę musiał po drodze zabić tuzin ludzi. Skręcę kark każdemu, kto stanie mi na drodze i nie zawaham się ani na chwilę.

– Usiądź, Kodeinie. Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia. Sądzę, że się jej nie oprzesz.

Głęboki wdech i wydech. Nie siadam. Wpatruję się w niego, czekając na jego słowa. Nie jestem potulnym barankiem! Wiem, że mnie potrzebuje, ale ja znam swoją wartość. Lepiej, żeby miał ofertę, która choćby w najmniejszym stopniu wynagrodzi mój stracony czas.

– Słucham, dość się już nasiedziałem.

– Dobrze. Wiem, że poszukujesz pewnej kobiety. Ja znam jej imię i mogę odnaleźć ją w dwie minuty…

– A czego chcesz w zamian?

– Ciebie, mój drogi, do końca twojego życia. Mam na ciebie wspaniały pomysł, ale pozwól, że na razie zatrzymam go dla siebie. Oczywiście, gdy już mnie do siebie przekonasz, będziesz mógł zamieszkać w innym miejscu. Pieniędzy ci nie zabraknie, ale oczekuję oddania.

Patrzę na niego, wciąż nie dowierzając, i parskam śmiechem. Opieram dłonie na biurku, pochylam się nad nim i mówię:

– Oferta odrzucona.

Przez moment mierzymy się wzrokiem, aż w końcu prostuję się i zmierzam do wyjścia. Otwieram drzwi mocnym pociągnięciem i zderzam się z czyimś ciałem. Odbijam się od napakowanego mężczyzny i niemal tracę równowagę. W ostatniej chwili udaje mi się ją odzyskać. Chciałbym ruszyć na niego, by skręcić mu kark, lecz do pomieszczenia wchodzą kolejni goryle szefa.

Odwracam się w stronę tego drania i widzę, jak wyszczerza zęby. Trzyma niemal opróżnioną szklankę. Moja nadal jest pełna. Teraz żałuję, że nie spróbowałem choćby kropli. Ostatni raz poczułbym palącą gorycz w ustach.

– Chyba się nie zrozumieliśmy, Kodeinie. Przyjmujesz moją ofertę czy trafiasz do piachu?

Aleks vel Kodein

Z mojej wargi sączy się krew. Mam posiniaczony brzuch, podbite oko i wybitą górną szóstkę. Ledwo widzę przez zasłonę ciemności, a suchość w ustach jest nie do zniesienia. Gorzki, metaliczny posmak rozchodzi się po języku.

Uderzenie, ból.

Każdy cios boli tak mocno, że wydaje mi się, iż wszystko wokół trzeszczy. Czas traci znaczenie, a jedynym celem, na którym się skupiam, jest to, by nie dać im satysfakcji.

Jeśli myślą, że mnie złamią, to się grubo mylą. Zginę, zanim stanę się ich marionetką.

Nienawiść wzbiera we mnie jak fala, gotowa się rozlać. I wtedy pojawia się obraz. Jej. Czuję namacalny ból, który przenoszę do swoich myśli, obdarzając nim kobietę. Jestem w innym miejscu, odcinając się od tego, co dzieje się ze mną. Widzę jej puste oczodoły, gałki oczne leżące na podłodze. Wbijam nóż w jej nogę, a opór skóry zostaje przełamany. Po chwili czuję, jak ostrze przesuwa się po kości. Od uda do kolana. Kolejna noga. Krzyk wydobywający się z jej ust jest dla mnie niczym najpiękniejsza pieśń. Z każdą chwilą rośnie moja determinacja, by nie odpuścić. Przesuwam zimną stal po jej dłoni, po czym pewnym ruchem odcinam palec. Najpierw kciuk, później wskazujący. Środkowy, serdeczny, najmniejszy. Odrzucam wszystkie na zakrwawioną podłogę…

– Wystarczy.

Powracam do rzeczywistości. Resztkami sił otwieram oczy i dostrzegam kucającego nade mną szefa. Nie uśmiecha się; jego twarz nie wyraża nic albo po prostu nie dostrzegam żadnych szczegółów.

Mężczyzna wymierza mi solidny cios. Moje ciało raptownie się napina, lecz nie skupiam się na odczuciach. Zaskakuje mnie, że może mieć tyle siły. Wychodzi, trzaskając drzwiami. To oznaka złości. Uśmiecham się kącikiem zakrwawionych ust. Cudownie.

– Otwórz oczy. – Słyszę jej głos i posłusznie unoszę powieki. Nachyla się nade mną i opatruje rany. Chyba jednak mnie lubi. – Masz dojść do siebie i powtórka z rozrywki. Tym razem nie będą się z tobą cackać.

A może jednak nie lubi.

– To świetnie – mówię, choć słowa ledwo przechodzą mi przez gardło. Jeszcze nigdy nie byłem tak poturbowany.

– Świetnie? Aha. Zapomniałam, że rozmawiam z psycholem – mruczy, mocniej zaciskając bandaż na brzuchu. Wiem, że robi to celowo. W jej spojrzeniu pojawia się błysk satysfakcji, który próbuje ukryć za maską obojętności.

– A ty co, anioł? – pytam powoli, spoglądając spod opuchniętych powiek. – Nie bez powodu znajdujesz się w tym miejscu. Może jeszcze mi powiesz, że nigdy nie zabiłaś człowieka? – syczę.

Każde słowo jest jak sztylet wbijany w moje gardło. Mówienie mnie wykańcza, ale chcę zobaczyć, jak zareaguje.

Dziewczyna kręci głową. Nadal mnie opatruje, ale już delikatniej. Odpuszcza znęcanie się nade mną, dzięki czemu mogę odrobinę się rozluźnić. Ponownie zamykam oczy. Dłużej nie dam rady mieć ich otwartych.

– Zabiłam i zabijam. Tych, którzy na to zasłużyli. W tym klubie morduje się dla zabawy. Wiele ofiar tej popieprzonej zabawy… – milknie na moment, aby nabrać głęboko powietrza – nie zasłużyło na to.

Kończy opatrunek i wychodzi, trzaskając mocno drzwiami.

Długo nikt do mnie nie zagląda. Wchodzą, dosłownie rzucają posiłek i znikają, nim zdążę cokolwiek powiedzieć. W końcu drzwi ponownie się otwierają. Tym razem nie dostrzegam w nich długowłosej piękności ani żadnego z szybko znikających posłańców. Przeciwnie – patrzę na najbrzydszego człowieka, jaki kiedykolwiek znalazł się w zasięgu mojego wzroku. Obserwuje mnie, stojąc niemal na baczność i najwyraźniej nie ma zamiaru szybko wrócić na korytarz. Mężczyzna jest absurdalnie niski. Gdyby stanął obok mnie, z ledwością sięgnąłby mi do klatki piersiowej. Proste, marchewkowe włosy odstają we wszystkie strony, jakby nigdy nie widziały szczotki. Patrzy na mnie jednym okiem. Drugie ma szklane. Podpiera się o ścianę, trzymając w dłoni walizkę z pękniętą w wielu miejscach skórą oraz metalowymi elementami, które dawno straciły połysk. Wygląda jak relikt z PRL-u.

Krzywię się i odwracam wzrok. Patrzę na obdrapaną ścianę, jakby mogła zaoferować coś bardziej przyjemnego do oglądania. Słyszę kroki, chociaż właściwsze byłoby określenie – szuranie. Mężczyzna porusza się jak wąż: ociężale, ślamazarnie, każdy jego ruch wywołuje we mnie narastającą irytację.

Ponownie odwracam się w jego stronę i natychmiast wzdrygam, gdy zauważam, że siedzi po turecku dosłownie kilka centymetrów ode mnie. Nawet nie wiem, kiedy się tu znalazł. Zrywam się z podłogi i mierzę go uważnym wzrokiem. Ten uśmiecha się szeroko, ukazując rząd czarnych zębów.

– Czego chcesz? – warczę, pragnąc mieć to już za sobą. Niech mnie po prostu zabiją i tyle, koniec tego wydurniania.

– N-nie je-jestem tu z-z po-polecenia sze-szefa – mówi, usilnie starając się wydukać każde słowo.

Unoszę brew, zastanawiając się, co to, do cholery, ma być. Chcą mnie zdenerwować, żebym się złamał i przystał na ich propozycję?

– Mu-musisz m-mi po-pomóc – szepcze, nerwowo przewracając okiem.

– Nic nie muszę. Zamknij się wreszcie, bo mnie irytujesz – warczę i szarpię się za końcówki włosów.

Chcę do domu. Do mojego psa, do wygodnego fotela, do lodówki pełnej energetyków, których cholernie mi brakuje. Mam dość! Tyle czasu zabawiałem gości tego klubu, a oni tak mi się odpłacają?!

– Ja t-też ci z-za t-to po-pomogę. – Opiera się o ścianę i ciężko dyszy, niewyobrażalnie głośno przy tym charcząc.

Po chwili zamyka oczy i osuwa się na podłogę. Jestem wytrącony z równowagi. Kucam przy nim i chwilę trwam w kompletnej ciszy. Próbuję się przełamać i nim potrząsnąć, ale na samą myśl, że mam go dotknąć, dostaję dreszczy z obrzydzenia. Przymykam oczy i postanawiam się przemóc. Biorę głęboki wdech, po czym otwieram oczy i momentalnie się cofam. Mężczyzna wpatruje się we mnie, a z jego ust płynie krew.

– Kurwa! – wrzeszczę.

Odskakuję w momencie, w którym zaczyna pokasływać, ochlapując wszystko dookoła. Głośno przełykam ślinę i zastanawiam się, co ja, do cholery, mam z nim zrobić. Podchodzę do drzwi, które ustępują pod wpływem naciśnięcia klamki. Nie zamknął ich. Pojawia się iskra nadziei. Prędko wychodzę na korytarz, zostawiając dziwaka w środku. Czas się stąd wydostać.

Sunę w ciemności, nie natrafiając – o dziwo – na większe przeszkody, aż w końcu dostrzegam światło padające na schody. Ostrożnie stawiam pierwszy krok i uśmiecham się szeroko, ale wtedy znów słyszę ten okropny głos.

– Za-zaczekaj.

Krzywię się i go ignoruję. Nie odwracam się. Nie mam zamiaru mu pomagać. Trafił pod zły adres. Ten dobry to trzecia cela po prawej od mojej. Dłonią dotykam chropowatej ściany, pokrytej warstwą pajęczyn, i powoli wchodzę na wyglądający stabilnie stopień. Docieram do piątego, gdy nagle czuję ukłucie w szyi. Cholerny komar!

Zaczynam drapać skórę, ale coś jest nie tak – po ugryzieniu kręci mi się w głowie, a nogi stają się ciężkie, jakby ktoś przywiązał je do ziemi.

Próbuję wziąć głęboki oddech, ale umysł zaczyna się zacierać, a świat wokół mnie rozmywa. Kiedy czuję, że już nie dam rady dłużej utrzymać równowagi, grunt pod moimi stopami znika, a wszystko staje się czarne.

Zanim tracę przytomność, dociera do mnie, że właśnie zostałem pokonany własną bronią.

– Obudź się wreszcie!

Ktoś potrząsa moimi ramionami. Niechętnie unoszę powieki, walcząc z otumanieniem. Choć mam zamglony wzrok, to widok wynagradza mi przerwany sen.

– Masz zjeść leki, a później to – wskazuje dłonią na złotą tacę, na której leży talerz z mnóstwem pyszności. Wszystko wygląda jak z innej bajki, ale nie wiem, czy to rzeczywistość, czy kolejna iluzja. – A potem mały spacer.

Kończy mówić, a ja unoszę w zdziwieniu brew. Nie dyskutuję z nią. Jestem na to zbyt głodny. Pazernie łapię za bułkę z salami i mocno się w nią wgryzam. Dopiero wtedy przypomina mi się ten… sen? Czy to właściwie był sen? A może to się wydarzyło naprawdę?

Kończę jeść bułkę i sięgam po jabłko. Nie spuszczam wzroku z kobiety, która podsuwa mi leki pod nos. Wywracam oczami i posłusznie łykam kapsułki. Czuję się znacznie lepiej, ale nadal nie daje mi spokoju ten dziwny człowiek.

– Jak masz na imię? – pytam, chcąc przenieść swoją uwagę na coś przyjemniejszego niż człowiek-marchewka. Dziewczyna zaciska wargi, nie patrząc mi w oczy. – Ja jestem Aleks – mówię, czym sam siebie zaskakuję. Nigdy nie sądziłem, że w tych warunkach przedstawię się komuś swoim imieniem, a nie pseudonimem.

– Wiem o tym – mruczy i nie dodaje nic więcej.

Wzruszam ramionami, starając się nie dać po sobie poznać, jak bardzo mnie interesuje. Jest w niej coś, co nie daje mi spokoju. Już nie chodzi tylko o wygląd – choć jest piękna – ale o coś w jej charakterze. Nutka tajemniczości, która sprawia, że aż chce się gonić króliczka.

– To może powiesz, skąd się tu właściwie wzięłaś? – pytam, a ona odpowiada wzruszeniem ramion. Uśmiecham się półgębkiem i na moment przymykam oczy, kiedy ponownie wgryzam się w jabłko. – A cokolwiek o sobie powiesz?

– Możesz w końcu przestać? – pyta, porzucając maskę. Teraz jest zdenerwowana, zawsze to jakieś uczucie na początek. – Nie jestem tu po to, żeby zabawiać cię rozmową. Nie zostaniemy przyjaciółmi, kochankami czy cokolwiek tam sobie uroiłeś. Wiem o tobie wszystko i nie potrzebuję się upewniać, czy to sama prawda. To jedyne słowa, jakie ode mnie usłyszysz. A, nie! Powiem tylko to, co będzie konieczne. Nie mam ochoty strzępić sobie na ciebie języka.

Wychodzi, trzaskając drzwiami. Kończę jeść posiłek w milczeniu i idę w jej ślady, będąc pewnym, że nie przekręcała zamka. Naciskam klamkę i wychodzę na korytarz. Miałem rację. Widzę ją dokładnie, chociaż wokół nadal panuje ciemność. Chyba to jabłko nabawiło mnie szóstego zmysłu. Podchodzę do niej z szerokim uśmiechem i chcę ją dotknąć, ale napotykam coś twardego. Mrugam i dopiero teraz zauważam, że to, co brałem za brunetkę, jest w rzeczywistości… ścianą!

– Chodź.

Odwracam się gwałtownie. Oślepia mnie blask latarki. Podążam za kobietą, a może bardziej za źródłem światła? Nieistotne. Stąpam powoli, by przypadkiem się nie wywalić. Docieramy do stopni i przez moment przeżywam déjà vu. Liczę schody, utwierdzając się w przekonaniu, że nie tak dawno na nich stałem. Marchewkowy mężczyzna nie był snem… a więc kim, do cholery, on jest?!

Kiedy kobieta popycha drzwi, do środka wpada światło. Mrużę oczy przez nagłą zmianę, ale ona zdaje się tego nie zauważać. Wychodzę na maleńki korytarz, który – poza czterema ścianami i windą – nie ma nic więcej. Obdrapane ściany, wisząca lampa.

Dziewczyna naciska przycisk i już po chwili nadjeżdża winda. Na wyświetlaczu ukazuje się informacja, że jestem na minus piątym piętrze. Co ciekawe, kiedy do niej wsiadam na panelu numerycznym najniżej położone piętro oznaczone jest liczbą zero. Czyli nie każdy może się tu dostać. Kobieta musiała posłużyć się jakąś kartą, żeby ściągnąć tu windę. Żałuję, że nie przypatrywałem się jej uważniej.

Kilka chwil później docieramy na parter. Wysiadam za nią, cały czas bacznie obserwując otoczenie. Przestronny hol w jasnych barwach podpowiada mi, że to nie jest klub. Ogromne żyrandole, beżowe płytki i drewniana lada recepcyjna przykuwają mój wzrok.

Różni ludzie przechodzą obok, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi. Wszyscy elegancko ubrani, z dopieszczonymi fryzurami i twarzami, na których nie malują się żadne emocje.

Nic z tego nie rozumiem.

– Gdzie my jesteśmy? – pytam szeptem, nie chcąc zwracać na siebie uwagi.

– Wyjdziemy teraz. Milcz – rozkazuje.

Chwyta moją dłoń i posyła starszej pani niewinny uśmiech.

Co tu się, do cholery, wyprawia?

Posłusznie podążam za nią do wyjścia, kilkakrotnie uderzając kogoś ramieniem. Niektórzy patrzą na nas, jakby nigdy nie widzieli człowieka, który ledwo wyszedł z uwięzi. Wychodzimy na zewnątrz. Mrużę oczy, kiedy blask słońca dociera do moich źrenic. Przez moment zastanawiam się, czy to wszystko nie jest wytworem mojej wyobraźni. Kiedyś podałem Alicji lek o podobnym działaniu, stąd wiem, że halucynacje po nim potrafią naprawdę płatać figle.

Dotykam kory drzewa i przejeżdżam po niej dłonią. Unoszę głowę i wpatruję się w białe obłoki o przeróżnych kształtach na nieskazitelnie niebieskim niebie. Biorę głęboki wdech, powtarzając sobie, że nawet jeżeli to nie dzieje się naprawdę, to i tak warto chłonąć wszystko dookoła. Być może to moje ostatnie wyjście? Co z tego, że prawdopodobnie jest iluzją.

Brunetka mocno szturcha mnie łokciem i nakazuje iść za sobą. Wchodzimy w wąską dróżkę wyłożoną brunatną kostką, po obu stronach otoczoną przez wysokie krzaki. Zrywam jeden z listków i zwijam go w palcach w rulonik, ciągle drepcząc przed siebie.

Podążamy w ciszy, której nie śmie przerwać nawet słodki śpiew ptaków. A może po prostu ich tu nie ma? Zastanawiam się, czy ktokolwiek z rodziny zauważył moją nieobecność. O ile nie wpadli na pomysł odwiedzenia mojego domu, prawdopodobnie żyją w niewiedzy. Wątpię, że jakakolwiek wzmianka o Aleksie vel Kodeinie pojawiła się w gazecie. Takie czasy – zabójców jest wielu i tak naprawdę, dopóki nawet morderca nie jest kimś wyjątkowym, jest o nim cicho. To akurat mnie cieszy. Boję się, że gdyby rodzice się dowiedzieli, co uczyniłem, padliby na zawał.

Dopiero po czasie dostrzegam, że w ich pojęciu normalności nie widnieje torturowanie. Tę mroczną tajemnicę muszę zabrać do grobu i nie pozwolić, by ktokolwiek z rodziny wpadł choćby na trop jej rozwikłania.

W końcu docieramy do miejsca docelowego. Kiedy widzę, po co mnie tu przyprowadziła, jestem pewien, że nie przeżywam halucynacji. Szef i jego goryle wpatrują się we mnie z szerokimi uśmiechami, a przed nimi leży metalowa łopata.

Wygląda na to, że najwyższy czas wykopać własny grób.

Aleks vel Kodein

– Kop, Kodeinie, kop. Ty nagrywaj – mówi szef, wskazując na jednego z ochroniarzy. Jego wygoloną głowę pokrywa spory tatuaż czaszki.

Stoję w dole i kopię sobie grób. Nie poświęcam im nawet jednego spojrzenia. Skoro mam umrzeć pochowany żywcem, niech tak będzie. Trochę pocierpię, pewnie – kiedy już nie będę mógł nabrać oddechu – dostanę ataku paniki, a moje płuca będą piekły z niedoboru tlenu. Na razie jednak jestem spokojny.

Pan Czacha włącza kamerę i zaczyna mnie okrążać, jakby był w zoo i oglądał najbardziej dzikie zwierzę. Utrzymuje dystans, ale jego groteskowy uśmiech pokazuje mi, jak bardzo ta sytuacja go cieszy. Chory skurwiel.

– Co z tym filmikiem zrobimy? – szepcze inny ochroniarz.

Zerkam na niego i zauważam, że pyta śmiertelnie poważnie, bez cienia radości. Ma wytatuowane oczy, którymi wpatruje się w swojego bossa, a ja przez moment zastanawiam się, po co ktoś dobrowolnie się tak szpeci.

– Wyślemy jego rodzince. Oczywiście musimy zrobić sklejkę. Najpierw umieścimy filmiki z klubu, jak mordował innych… – śmieje się szef. Wie, że rodzina to mój najsłabszy punkt.

Kiedy sens jego słów do mnie dociera, wpadam w szał. Wyskakuję z dziury i zamachuję się na mężczyznę. Trafiam go w plecy, a on z krzykiem upada na ziemię. Na odzew ochroniarzy nie muszę długo czekać – jednocześnie ruszają w moją stronę.

Nie dam się im. Jeszcze nie wiedzą, na co mnie stać.

Uderzam Czachę w kolano, a Wytatuowana Gałka Oczna wymierza mi cios w twarz. Pluję krwią, patrząc na niego z podłym uśmiechem. Rzucam się na niego, czego kompletnie się nie spodziewa. Przewracamy się na ziemię. Nie tracąc czasu, jedną dłonią wbijam mu palce w oczy, drugą zaciskam na jego szyi. Ktoś mnie odrzuca i od razu wymierza cios w brzuch. Następny w szczękę. I jeszcze jeden. Nie zdążam wstać, a ciężka podeszwa pada na moją twarz. Dociska ją coraz mocniej, przez co syczę i próbuję przewrócić przeciwnika.

– Wystarczy – słyszę ochrypły głos i mimo że nie widzę nadawcy, to doskonale wiem, do kogo należy. – Niech wraca do celi.

Prawdopodobnie długo spałem, bo gdy tylko się budzę, głośne burczenie w brzuchu informuje mnie o głodzie. Ledwo widzę na jedno oko, a gdy próbuję otworzyć usta, czuję niewyobrażalny ból. Lekko dotykam dłonią twarzy. Jest cała napuchnięta. Moje nogi również pozostawiają wiele do życzenia. Z jeansów zrobiły się podziurawione spodenki, dodatkowo wybrudzone ziemią. Dostrzegam obdrapane kolana z zaschniętą krwią i cieszę się, że nie mam tu lustra. Wiem, że nigdy nie wyglądałem tak okropnie jak teraz.

Unoszę głowę, gdy słyszę dźwięk otwieranych drzwi. Nadzieja na ujrzenie brunetki odpływa, kiedy widzę, kto się w nich pojawia. Krzywię się, przez co czuję jeszcze większy ból. Marchewka wrócił, co niestety utwierdza mnie w przekonaniu, że nie był snem. Chyba że teraz też śpię? Znów wariuję, a miałem mieć czysty umysł.

– Wy-wysłuchaj mnie – jąka się.

Gdybym tylko miał siłę, wstałbym i wymierzył mu solidny cios. Nie dość, że wszystko mnie boli, to jeszcze muszę słuchać, jak kaleczy mowę.

Zamykam oczy, mając nadzieję, że sobie pójdzie. Nic z tego. Czuję natarczywe szturchanie palcem w ramię. Wzdrygam się na samą myśl, że to jego dotyk. Otwieram jedno oko – drugie jest zbyt opuchnięte – i pierwszym, co dostrzegam, to ogromny pryszcz na jego czole. Biała bańka wygląda, jakby za chwilę miała pęknąć. Cicho jęczę, a Marchewka wyciąga ze spodni moro cienki, szary notesik i malutki ołówek. O tak, zdecydowanie taka forma komunikacji bardziej mi się podoba. Kiwam głową, a on, uśmiecha się i zaczyna pisać.

Jestem tu chyba od dawna

– Chyba? – pytam, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.

Testują na mnie chemikalia. Kiedyś się nie jąkałem. Odstawiłem to, co miałem łykać, ale nadal wstrzykują mi różne substancje

– Jesteś ich szczurem doświadczalnym?

Tak. Mieli mnie zabić, ale stwierdzili, że do tego bardziej się przydam. Wiem, kim jesteś. Widziałem, jak mordujesz

Dwa zdania – całkiem różne od siebie – sprawiają, że nie wiem, na które z nich najpierw odpowiedzieć. Skoro on tu jest ofiarą, to dlaczego szuka pomocy u mnie? Sam napisał, że widział, jak morduję. Myśli, że jeśli jestem w niewoli, stałem się całkowicie innym człowiekiem i teraz nie skrzywdziłbym nawet muchy?

– Czego chcesz ode mnie?

Żebyś nas stąd wydostał. Wiem, jaką dostałeś ofertę. Doskonale zdaję sobie sprawę, że oni nie podadzą Ci na tacy tej, której szukasz

– A ty niby dasz?

Tak

– Myślisz, że w to uwierzę?

Jeśli mnie wysłuchasz, to owszem

Zaczyna mnie irytować ta gra słów. Dlaczego nie może po prostu wszystkiego napisać za jednym zamachem?!

– Mów, nie mam ochoty na jakieś podchody.

Doskonale znam tę, która zabiła Twojego psa. Nie trafiłem tu przypadkowo. Pewna psychopatka zdenerwowała się, kiedy odkryłem jej tajemnicę. Przyłapałem ją, jak na kuchennym stole rozkroiła świnkę morską, a następnie wyrwała jej serce i wpakowała sobie do ust. Brzmi znajomo?

Zatyka mnie. Wpatruję się w niego z coraz mocniej bijącym sercem. Nagły wyrzut adrenaliny sprawia, że ból fizyczny odchodzi w zapomnienie. Wiem, że nie kłamie. Zna ją. Wychodzi na to, że mamy wspólnego wroga. Pozostaje tylko jedno pytanie…

– Kim ona dla ciebie jest?

Marchewka uśmiecha się szeroko i bierze głęboki oddech, drapiąc się po głowie. Płaty łupieżu opadają na beton, ale tym razem mnie to nie obrzydza. Chcę znać tylko odpowiedź na to pytanie. Później obmyślę szczegółowy plan, jak się stąd wydostać.

Ponaglam go i zauważam, że dziwak celowo przedłuża. Trzyma mnie w niepewności. Chcę nim potrząsnąć, aby wreszcie zaczął gadać. Na to jednak nie mam siły – nawet machnięcie dłonią jest nie lada wyczynem. Resztkami sił wykrzykuję do niego to samo, sprawiając, że wreszcie widzę odpowiedź.

Psycholka to moja żona